Skocz do zawartości

Dawid2207

Forumowicze
  • Zawartość

    1375
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Dawid2207

  1. Dawid2207
    Jest drugi dzień Świąt, 21:22, czuję się po prostu wypompowany. Nie mam siły na wymyślanie zawiłego wstępu; zawsze przychodzi mi z wielkim trudem, toteż pozwolę go sobie ominąć, jeśli czytelnik pozwoli, i od razu przejść do rzeczy.
    W kinie dziś byłem. Na "Hobbicie". Jeśli po moim stylu pisania tego nie widać, spróbuję odnaleźć słowo najlepiej określające mój stan w czasie oglądania napisów końcowych i wsłuchiwania się w "I see fire" Eda Sheerana (
    ). Zażenowanie? Nie, już jakąś godzinę wcześniej przeszło to uczucie na wyższy poziom, którego nazwać niestety nie potrafię. Rozbawienie? Broń Boże, to wcale nie jest zabawne. Rozczarowanie. Po prostu rozczarowanie.Film nie zadał sobie trudu bycia dobrym, więc nie widzę powodu, bym ja trudził się, pisząc pełnoprawną recenzję. Kiedyś już mówiłem, że tego nie lubię, a w tej chwili chyba nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Po prostu powiem, dlaczego "Pustkowie Smauga" jest moim zdaniem najgorszą adaptacją Tolkiena, jaką widziałem.
    Uwaga, spoilery.
    6) Wstęp i zakończenie. I nie chodzi o to, że są złe. Chodzi o to, że ich nie ma. Na samym początku oglądamy jakąś retrospekcję, która jest trochę bezużyteczna (bo nie przypomina odpowiednio, co się działo w "jedynce", a zakładam, że to było jej celem), ale to nic, jest w miarę w porządku, na dodatek zgodna z kanonem. Jednak o ile pierwsze chwile jakoś ujdą, to ostatnie są dla mnie nieporozumieniem. Żeby za dużo nie spoilerować - mamy cliffhanger rodem z "Zagubionych". Coś tam się dzieje, zbliżenie na twarz, epicki tekst, który będzie można wrzucić do zwiastunów następnych części i bach - napisy.
    5) Wątek miłosny. Myślałem, że to będzie główna i jedyna wada filmu. Moje przeczucia się nie sprawdziły, co wcale nie oznacza, że wątek ten nie jest tragiczny. Rozumiem, że Peter Jackson chciał dodać swojemu dziełu nieco romantyzmu, ale na pewno nie udało się to poprzez żarcik z podtekstem seksualnym. Ani rozmowę krasnoluda z elfką o gwiazdach (taka tam pogawędka w więzieniu), przepełnioną niezwykle subtelnymi i głębokimi metaforami.
    4) John Woo. Nie żebym miał coś do Johna Woo. Jeśli ktoś lubi sceny akcji rodem z filmów tego pana, nie mam nic przeciwko. Ale jeśli coś takiego znajduje się w filmie na podstawie Tolkiena, zaczyna się dziać coś niedobrego. Pamiętacie scenę z "Dwóch wież", w której Legolas ostrzeliwał orków surfując na tarczy po schodach? Wypadła widowiskowo, ale wiele osób jej nie lubi. Podobnie z zabiciem Olifanta w "Powrocie Króla". Mnie nie przeszkadzały, bo oprócz nich nie obserwowaliśmy właściwie niczego w tym stylu. A w "Pustkowiu" każda walka przypomina popisy Sparrowa z "Piratów z Karaibów". Dosłownie każda. Legolas sprawia wrażenie, jakby mógł bez problemu zmasakrować z pół armii Mordoru. Albo więcej.
    W "Niezwykłej Podróży" była np. taka scena, w której nieuzbrojony Bombur zepchnął brzuchem kilka goblinów w przepaść. W "Pustkowiu" toczy się w beczce i zbija w ten sposób kilkunastu orków jak kręgle. Dosłownie. Przykłady można mnożyć. Ogólnie rzecz biorąc: sceny akcji wypadają wręcz śmiesznie.
    3) Tempo. Jest to o tyle dziwne, że w "Hobbicie" dzieje się jednocześnie za dużo i za mało. Sceny, które zasługiwały na rozwinięcie (Mroczna Puszcza), zostały skrócone do minimum. No właśnie, sceny w tym posępnym lesie wypadły naprawdę świetnie i dobrze wpasowały się w książkową wizję. Tylko dlaczego zostały tak skrócone?! Czy to ich kosztem został wprowadzony ten genialny międzyrasowy wątek miłosny? A może kosztem Beorna? Tutaj parę słów o tej postaci: mniejsza z tym, że wyobrażałem go sobie jako rosłego, grubego faceta o posturze niedźwiedzia, a zobaczyłem jakiegoś Wolverina. Jackson chciał go przedstawić jako kogoś dużo bardziej niebezpiecznego i nieprzewidywalnego, niż to zrobił Tolkien. Nie powiem, żeby to mi się podobało, ale ponownie: mniejsza z tym. Tylko dlaczego pojawia się na ekranie na niecałe 5 minut i jego postać nie wnosi absolutnie nic?
    Muszę też koniecznie wspomnieć o scenach, które ostatecznie przesądziły o mojej opinii na temat tego filmu. Mówię tu o chyba 30-minutowym berku ze Smaugiem. Walka tak nieprawdopodobnie głupiutka, infantylna, ale jednocześnie nudna (pomimo znakomitych efektów specjalnych), że chce się płakać. I tym akcentem zgrabnie przechodzimy do następnej wady....
    2) Zmiany względem oryginału. W "jedynce", wbrew pozorom, nie było ich tak dużo. Dodano parę rzeczy, ale mało co zmieniono. A tutaj? Jackson tworzy własną fabułę, o wiele mniej ciekawą od tolkienowskiej. Nielogiczności jest cała masa, Thorin z lojalnego, dostojnego dowódcy, jakim był w poprzedniej części, przeobraził się w niedbającego o towarzyszy bufona. Kili jest ranny? Nie ma problemu, odpuść sobie tę wyprawę, podlecz się (tak, pretekst do spotkania naszego lowelasa z elfką). Fili, zostań z nim, nie ma problemu. Bofur spóźnia się na statek? Płyńmy bez niego, tylko będzie przeszkadzał. Nie znaleźliśmy dziurki do klucza przez 1 minutę? Spadamy, nic tu po nas. Ten moment zszokował mnie najbardziej. Jestem ogromnym fanem "tolkienowskiego etosu rycerskiego". Uwielbiam to bezmyślne poświęcenie, jeden za wszystkich, itd... Ale żeby cała kampania wycofała się w jednej chwili, bo nie udało im się znaleźć cholernego zamka?! Prawdziwy Thorin prędzej wszedłby prosto w paszczę smoka, niż by się poddał.
    Poza tym kolejna irytująca sprawa: Legolas, Tauriel. Nie mam nic do tego, że te postaci wprowadzono. Tauriel co prawda nie ma osobowości (ale jest ruda i ładna, pewnie to miało wystarczyć), ale Legolas jest już o wiele ciekawszy. Tylko, że nie robi nic ciekawego. Miałem nadzieję zobaczyć elfią politykę, narady o ewentualnym dołączeniu do wojny... a to wszystko zamyka się w 2 zdaniach, zaś głównym zadaniem Legolasa jest... w sumie nie wiem, co. Podejrzewam, że dzięki niemu będzie można sterować 2 postaciami w LEGO: Hobbit.
    I powód nr
    1)Brak ciepła. Powinienem powiedzieć: brak klimatu. Poza paroma dobrymi scenami (o nich zaraz), film twardo pozostaje bezpłciowy. Nie ma tu za grosz atmosfery Śródziemia, są kiepskie żarty, dużo akcji, w cholerę efektów specjalnych. Niestety, ale mamy do czynienia z typową popcornową rozrywką nastawioną na masową widownię. Widz przyjdzie, obejrzy, pośmieje się z Bombura, wyrzuci żarcie (wszak seans się bez niego obyć nie może) do kosza i zapomni. Przypomni sobie w czerwcu, jak będą reklamować następną część.
    "Pustkowie" nie ma Tego Czegoś. To taki "Atak Klonów" Władcy Pierścieni. Niby posuwa akcję naprzód, coś tam wprowadza, ale tak w gruncie rzeczy - lepiej, żeby go nie było. Wszelka inwencja twórcza w kwestii fabuły sprawiła tylko, że miałem ochotę walić głową w mur. I dalej mam, bo oczekiwałem czegoś więcej. Naprawdę nie spodziewałem się tak drętwych dialogów, które nadają się chyba tylko do zwiastunów. Skąd ta różnica między obiema częściami trylogii (czy one nie były kręcone w tym samym czasie?)? Nie mam pojęcia, ale faktem jest, że "Niezwykła Podróż" nie przestaje mnie zachwycać i pozostaje dla mnie ideałem filmu przygodowego, a jego sequel... Ech.
    A co mi się podobało? To tak pokrótce, bo i tak rozpisałem się bardziej, niż miałem zamiar.
    Świetne sceny w Mrocznej Puszczy. Ładna ucieczka z więzienia Elfów. Genialne efekty specjalne, to samo muzyka. Bardzo ciekawy wątek z Pierścieniem: mamy pokazane, jak powoli przejmuje władzę nad umysłem Bilba. Co jeszcze... smok fajnie wygląda. Tylko trochę mi zbrzydł po 30-minutowym berku, w którego bawi się z Krasnoludami. I niezły wątek Dol Guldur. Chyba tyle.
    PS Zdaje sobie sprawę, że być może moje myśli są chaotyczne i nie do końca poukładane, ale wcale nie chciałem spłodzić mocnego tekstu, a jedynie spisać szybko moje wrażenia i przestrzec was przed "Pustkowiem".
  2. Dawid2207
    Baśń o zwierzętach, które buntują się przeciwko człowiekowi i starają się wywieść czworonożny lud "nad poziomy, w lot i w polot". Chyba każdemu, kto z książkami miał kontakt choćby szczątkowy, od razu zamajaczył w głowie "Folwark zwierzęcy" Orwella. Tę powieść zna każdy, gdyż została napisana w wolnym (w miarę) kraju. Mało kto wie, że Władysław Reymont przelał na papier podobny pomysł, i to... 23 lata wcześniej. Tym bardziej przykre jest to, że wydano ją zaledwie 2 razy - niedługo po premierze i w 2004 roku (które to wydanie możecie podziwiać powyżej), a to za sprawą wspominanej z utęsknieniem przez zacne grono rodaków PRL.
    Główny bohater, pies Rex, ma dość poniżania przez człowieka. Dość życia na uwięzi. Pragnie wyrwać się z folwarku jak najprędzej, najlepiej znacząc swoją drogę ludzką krwią. I tak się w końcu dzieje - wyrusza na czele ogromnego stada, złożonego z przedstawicieli nie tylko zwierząt gospodarskich, ale także np. dzikich wilków. Drogę wyznacza im lot żurawi, idą na wschód, w stronę słońca, gdzie nigdy nie postała noga człowieka.
    W "Buncie" przesłanie jest nieco inne niż u Orwella. Moim zdaniem powieść stara się przekazać nie tyle, że sama rewolucja nie może się udać, ale że sama idea buntu jest zła. A przynajmniej, jeśli rozumieć <bunt> jako sprzeciwienie się odwiecznym zasadom świata. "Przecież byłoby wbrew wszelkim prawom logiki, żeby np. barany zdychały ze starości!". To dosyć niepopularna opinia, ale bardzo przemawia do czytelnika. Między innymi ze względu na jedynego człowieka, który towarzyszy zwierzętom - chłopca Niemowę. I jemu z czasem zaczyna brakować razów, batów - wszelkich niewygód. Ponieważ wiązały się z ciepłym posiłkiem, towarzystwem ludzi, pięknymi historiami opowiadanymi w karczmach...
    "Folwark zwierzęcy" zawsze wydawał mi się trochę nienaturalny. To wciąż świetna powieść, ale jednocześnie cała fabuła jest tylko pretekstem dla pokazania kolejnych nawiązań do ZSRR. I nie, żeby powieść o zwierzętach przejmujących władzę miała być specjalnie realistyczna, ale całość jest "podprowadzona", podczas gdy wydarzenia z "Buntu" są o wiele bardziej spójne. Może to kwestia tego, że główny bohater od początku do końca wierzy w rewolucję i rzeczywiście dąży do poprawienia losu wszystkich zwierząt, nie tylko do napchania sobie brzucha (jak to było w przypadku świń u Orwella). To oraz genialny wątek z chłopcem, zakończony w niezwykle wzruszający sposób, sprawiło, że nasza rodzima satyra przemówiła do mnie bardziej, niż jej brytyjski odpowiednik. Jedyne, co mi chwilami przeszkadzało, to dążenie autora do jak najbardziej dokładnych opisów, co z czasem zaczyna męczyć.
    No i muszę wspomnieć o genialnym zakończeniu. Naprawdę wątpiłem, że cokolwiek przebije końcówkę "Folwarku" i słynnego cytatu o świniach:

    Ba, nie wątpiłem, byłem tego pewny. A jednak - ostatnia scena "Buntu" jeszcze bardziej zapada w pamięci...

    Jeśli nie możecie zdobyć wersji papierowej "Buntu", zawsze możecie skazać swoje oczy na przejście męczarni, jaką jest czytanie na komputerze czegokolwiek, co ma więcej niż 10 stron: http://www.pbi.edu.p...php?p=50102&s=1
    PS Nie traktujcie tego jako recenzję, ale po prostu jako zachętę do przeczytania świetnej powieści, o której mało kto słyszał.
  3. Dawid2207
    Często obejrzawszy jakiś film z hollywoodzkim happy endem mówię do siebie, że "artystycznie" całość wypadłaby dużo lepiej, gdyby reżyser jednak odszedł od schematu i zdecydował się na coś o nieco bardziej gorzkim wydźwięku. Mam nadzieję, że to nie zabrzmi bezdusznie, ale nawet, gdy mam do czynienia ze złym zakończeniem, istnieje we mnie taka świadomość, iż dobrze się stało. Bo tego wymaga "artystyczna" strona filmu. Prawdziwe arcydzieło rozpoznaję po tym, gdy z całego serca pragnę szczęśliwego zakończenia. I do ostatniej chwili żyję taką nadzieją, nawet gdy wiem, że los bohaterów jest już przesądzony.





    Może jakimś cudem skończy się szczęśliwie...



    Nie tyczy się to zresztą tylko filmów: również książki potrafią wzbudzić takie uczucia, co nie jest zbyt zaskakujące. Nigdy jednak nie spodziewałbym się, że podobne emocje mogą złapać mnie w swoje sidła po... zagraniu w grę.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Umilcie sobie czytanie tych wypocin

    Nawet przy moich ulubionych grach nigdy nie miałem ochoty zmieniać zakończenia na happy end pod wpływem osobistych uczuć, tych pochodzących od serca. Tak jak mówiłem: zwracam głównie uwagę na to, czy dramatyczne wydarzenia wpasowują się w całość produkcji, czy pasują swoim stylem, są naturalne i dobrze się je ogląda (cholera, to brzmi snobistycznie, ale tak to czuję). Dla przykładu: IMO najlepsze zakończenie trylogii Mass Effect to...
    Nie zdarzyło się jeszcze, bym tak zaangażował się w dany tytuł, jak w najlepsze książki czy gry. Nie zdarzyło mi się jeszcze, by jakakolwiek gra pozostawiła po sobie "kaca moralnego" - to przecież domena "dojrzalszych" mediów, tak?
    Nie zrozumcie mnie źle: nie mam na myśli tego, że nigdy się nie zaangażowałem w żadną grę. Kopiąc tyłki Żniwiarzom wraz z Garrusem i Tali czułem się prawie tak, jakbym naprawdę bronił Ziemi. Odpierając ataki antilionów i zasłaniając Alyx własnym ciałem czułem się prawie tak, jakbym bronił prawdziwej przyjaciółki. Słysząc w domu okrzyki o ciałach upadłych aniołów od naćpanych bandytów czułem się prawie tak, jakby mi zależało na wirtualnych bliskich Maxa, w którego się wcieliłem. Zawsze jest to prawie.

    Dlaczego to grom najtrudniej wzbudzić prawdziwe uczucia? To jest paradoksalne, ponieważ w przypadku lektury lub seansu jesteśmy jedynie biernymi widzami, a jeśli chodzi o gry - aktywnymi uczestnikami wydarzeń, wszystko rozgrywa się na naszych oczach. A jednak mało kto uronił kiedyś łzę nad grą.
    A czemu to nie działa tak, jak powinno?
    Może temu, że zazwyczaj tym, co odciąga nas od prawdziwie artystycznej strony danego dzieła jest... sama gra. Trudno nam rozważać moralność głównego bohatera, rozgryzać dylematy, jakie stawia przed nami produkcja, gdy armia orków/pół Wermachtu/dywizjon Rosjan czekają na wybicie. Ten dysonans nigdzie nie był tak widoczny, jak w najnowszym Tomb Raiderze. Nie mam czasu współczuć martwemu kumplowi Lary - mam batalion do wybicia!



    Oto i Lara Croft, która 2 godziny wcześniej płakała, zabijając jelenia.

    A może dlatego, iż głównym celem rozgrywki ma być zabawa, a nie refleksja. Nie oczekujmy, że ktoś kupi Call of Duty dla rozterek filozoficznych. Niekiedy do gier dodawane są poważne, skłaniające do myślenia motywy - ale nigdy nie są one na pierwszym miejscu. Można powiedzieć: nie ma się czemu dziwić, to rozgrywka dla masowego odbiorcy. OK, ale kino też. Dlaczego więc mamy zatrzęsienie lepszych lub gorszych dramatów, a gier o podobnej tematyce - jak na lekarstwo? Dlaczego kupujemy xx część Call of Duty, a na półkach sklepowych obecnie ze świecą szukać czegoś ambitniejszego od Maxa Payne'a 3? Może to przez nas stereotypowe wyobrażenie o graczu to nerd połykający kolejną odgrzewaną, ale lekkostrawną papkę od EA/Activision/etc.?
    Przyjrzyjmy się na sekundę grom, w których to wszystko "działa" mniej więcej, jak powinno. Gdy myślę o ambitnej grze, pierwszy tytuł, który przychodzi mi do głowy, to "Syberia". Niezwykła produkcja, jednak moim zdaniem miała jedną wadę: zagadki... czyli praktycznie cały gameplay. Ponownie gra odciągała mnie od fabuły, a głupie układanki pod koniec "dwójki" po prostu denerwowały. Ale bynajmniej nie dlatego, bo są źle zrealizowane - wprost przeciwnie, są świetne. Jednak odrywają mnie od historii i nie pozwalają się na niej skupić: ledwo się zaangażuję, już mi coś umyka. Nie wiem, czy też tak macie, ale bardzo często nachodzą mnie takie myśli, że dużo lepiej by się stało, gdyby niektóre gry były filmami.





    Zaciekawiła cię fabuła? To odpowiedni moment, żeby otwierać drzwi przez dwie godziny.

    I teraz wreszcie przejdę do sprawy, którą chciałem opisać na samym początku. Chciałem, ale koniec końców wyszło mi coś w rodzaju felietonu o fabule ogólnie, więc by was nie zanudzać, bez większych ceregieli...

    To the Moon, gra z ostatniego CDA. Gra, w której wszystko działa jak powinno, wzbudza odpowiednie uczucia, wszystko, co zamierzyli sobie twórcy, zostało spełnione. Oryginalna historia o staruszku, który pragnie wyruszyć na księżyc. Naszym zadaniem jest zanurkować w przeszłość (dosłownie) i dowiedzieć się, dlaczego akurat tego pragnie. I, jeśli będzie to w naszej mocy, zbudować w jego wspomnieniach obraz tego marzenia. Od początku jednak wiemy, że staruszkowi pozostało kilkanaście-kilkadziesiąt godzin życia. I nawet, jeśli nam się uda... to nie będzie miało żadnego znaczenia, bo co się stało, to się nie odstanie i nie przywrócimy zmarłej żony do życia, a Johnny nie umrze na Księżycu, tylko w swoim łóżku...
    Tak więc wszystko jest pięknie, niesamowicie smutno i romantycznie. Ale... to też bardziej książka/film niż gra. Nie robimy tu właściwie nic typowo "growego". I chyba dlatego to działa, podobnie jak w przypadku bardzo popularnej ostatnio "The Walking Dead". I obawiam się, że to jedyna droga do wzbudzenia w odbiorcy takich uczuć. Nie udało się to w "Tomb Raiderze", nie udało się w Maxie Paynie, udało się w produkcji stworzonej w RPG-makerze....
    Czy to wszystko oznacza, że nie ma dla fabuły w grach nadziei? Że zawsze, gdy najdzie nas ochota aby się "odchamić", będziemy zmuszeni sięgnąć po książkę, film czy sztukę, ale nie po grę? Mam nadzieję, że nie. Najbliżej ideału był Half-life 2, świetnie prezentowały się także Bioshock czy Alan Wake... ale co z tego, skoro to wszystko dalej sprowadza się do Call of Duty xx?
    Oczywiście wszystko powyżej jest skrajnie subiektywnym odczuciem; może tylko ja tak mam, że nie potrafię jakoś specjalnie przeżywać gier komputerowych? Może, ale tak to odbieram, tak to spisałem, deal with it.
  4. Dawid2207
    Myślisz, że jesteś lepszy od innych, bo panujesz za sobą? Zgrywasz optymistę, lekkoducha; potrafisz zachować powagę, kiedy trzeba, jednak w gruncie rzeczy nie jest ci straszne żadne zmartwienie, hm? Jedyne, co tacy optymiści mają dla tych, którym się nie udało, to pobłażliwy uśmieszek, czasem połączony z fałszywymi wyrazami współczucia. A więc społeczeństwo jest podzielone na tych, którzy radzą sobie ze zmartwieniami i na tych, którzy tak nie potrafią, hm? Sądzisz, że tylko nieliczni popadają w... obłęd?
    Zaskoczę cię. Gadacie w tych swoich parlamentach, że wszyscy są równi, a nawet się nad tym nie zastanawiacie. Nie myślicie nad tym, jak bardzo macie rację. Każdy człowiek jest taki sam, bez najmniejszego wyjątku. Tak samo słaby, tak samo delikatny, tak samo... niestabilny.
    Jeden facet* powiedział kiedyś, że oglądacie telewizję, bo czujecie się rozgrzeszeni. Widzicie ludzi nerwowych, ale nie w zwykły, zrozumiały dla was sposób. Widzicie ludzi wściekłych... i czujecie się rozgrzeszeni. Rozgrzeszeni, bo wy oczywiście nigdy tacy nie będziecie. Wy się nie dacie, w przeciwieństwie do tych karykaturalnych postaci telewizyjnych. Jesteście lepsi, hę?
    Kolejna niespodzianka! JA też tak kiedyś myślałem. Do czasu. Do czasu, aż zobaczyłem, jak okrutny jest los. Jedno niefortunne zdarzenie... Jedno działanie... Jedna sekunda... Jeden cholerny podgrzewacz do butelek... Zniszczą was. Spalą was, tak samo, jak Ją. Więc nie udawajcie bogów. Nie jesteście nimi, słabi głupcy. Jesteście tacy, jak ja. I zapewniam was - gdy przyjdzie pora, wy też założycie swoją maseczkę i zrozumiecie największą tajemniczą oczywistość tego świata. Jaką? Ano taką, że to wszystko to tylko zabójczy żart.

    Więc... czemu nikt się nie śmieje?
    Czemu? Bo to wszystko nieprawda.
    Być może co bardziej znerdziali forumowicze wiedzą, kto i gdzie prezentował powyższą argumentację. Oczywiście Joker, antagonista Batmana w komiksie "Zabójczy żart". Ciężko przytoczyć jego krótki opis, gdyż zasługuje on na naprawdę wiele słów, ale pozwolicie, że ograniczę się więc do jednego stwierdzenia: arcydzieło.
    Życie Jokera runęło w ciągu jednej sekundy. A był wcześniej zwykłym, nie wyróżniającym się niczym facetem. Facetem, któremu niebo runęło na głowę. Nie potrafił go utrzymać, nie mógł znieść jego ciężaru... bo nikt nie może. Nikt nie ma wystarczająco dużo siły - tak na pewno powiedziałoby nemezis człowieka-nietoperza.
    I wtedy zatracasz się w obłędzie. A to jest piękne wytłumaczenie: oszalałeś, zwariowałeś, całkiem zgłupiałeś - więc nie jesteś do niczego zobowiązany....
    Ale to nieprawda. Nie wszyscy tak mają. Nie wszyscy załamują się pod wpływem nieszczęścia i popadają w obłęd. I niech żadne przykre zdarzenia, które do wariactwa mogą doprowadzić, nie będą wymówką. Nie, masz życie w swoich rękach i nie kłam, że tak nie jest. Nie zwalaj winy na patologiczną rodzinę, biedę, innych ludzi itp. Wszystko zależy od twojego charakteru, od niczego innego. Może być ciężko, ale to od ciebie zależy, czy w obliczu nieszczęścia popadniesz w obłęd (bardzo wygodne, prawda?), czy weźmiesz się w garść i stawisz czoło reszcie świata (jak to powiedział pewien youtuber, wyjechać do Tybetu, wstąpić do ninja, nauczyć się sztuk walki i wrócić by skopać ( ! ) wszystkim pasożytom żerującym na zdrowej tkance Gotham; pozdrawiam Mrówę).
    Użalanie się nad sobą jest rzeczą, której najbardziej w ludziach nie znoszę. A już szczególnie, gdy są to zupełnie wyimaginowane problemy, które nie mają nic wspólnego z serio wielkimi nieszczęściami. Bo podczas, gdy "rozrywkowa młodzież" (pozdrawiam Ylthin, piękny wpis) ma problem z tym, że rodzice nie pozwalają im iść na imprezę, inna młodzież ma problem z tym, żeby przeżyć jeden dzień w spokoju. I to ci drudzy mogą się okazać najmocniejszymi jednostkami, jeśli tylko zechcą. Przerażające czynniki zewnętrzne nie mają żadnego wpływu na to, kim naprawdę jesteś.

    "Było raz dwóch szaleńców w domu wariatów... I pewnego dnia, zdecydowali, że nie chcą już dłużej tam mieszkać. Zdecydowali, że chcą uciec. Tak więc, wspięli się na dach, a tam... Po drugiej stronie muru zobaczyli dachy miasta skąpane w poświacie księżyca. Mały skok do wolności. Więc, pierwszy wariat przeskoczył na następny dach bez problemu, ale jego kolega.. jego kolega nie odważył się skoczyć. Bał się upadku. Wtedy pierwszy wariat wpadł na pomysł... I mówi: 'Hej! Mam przy sobie latarkę. Zaświecę, a ty będziesz mógł spokojnie przejść po promieniu.' Na co drugi szaleniec potrząsnął głową. I powiedział: 'Czy ty myślisz, że zwariowałem? Mógłbyś przecież zgasić, gdy będę w pół drogi."
    PS Nie pisałem tu oczywiście o absolutnych kuriozach, jak np. sprawa friztla.
    PPS Dopiero teraz, gdy "wszedłem" w komiksy o Batmanie, zacząłem dostrzegać, jak w porównaniu z nimi wypadają ekranizacje.
    --------------------------------
    * Chodzi tu o Irona Idema z filmu "Wojna Światów: Następne stulecie"
  5. Dawid2207
    Mam zamiar zrobić rzecz sprzeczną z moją naturą: nie przedłużać wstępu i od razu przejść do rzeczy. Tytułowe guilty pleasure można dosłownie przetłumaczyć jako "winna przyjemność". I wbrew pierwszemu skojarzeniu, chodzi tutaj o niezwykle słabe gry, filmy, książki itp., które mimo swej oczywistej, wręcz obiektywnej nieporadności w jakiś sposób bawią czy zajmują. I Bóg jeden wie, czemu obejrzałem dziesiątki razy Nową Trylogię Star Warsów, bawiąc się tak samo za każdym razem...
    Zaprezentuję poniżej moją listę ulubionych guilty pleasure, głównie po to, by sprowokować to stworzenia własnych list. Nie umieszczę ww. "Star Warsów", bo musiałbym zapchać nimi całą listę.
    (Czuję się jak na terapii grupowej, w której teraz nadchodzi ten nieszczęsny moment powstania i wyrzucenia z siebie pierwszego zdania).
    10.

    Nie lubię słońca. Uwielbiam ponurą pogodę, kiedy leje deszcz, chmury roztaczają bezpieczną aurę przykrywając wszelkie promieniowanie, łącznie z zabójczym światłem. Być może to zamiłowanie do takich klimatów sprawiło, że naprawdę lubię "Ligę Niezwykłych Dżentelmenów". Patrząc z boku: głupoty straszne, tutaj Dorian Gray, tam z jakiegoś powodu w sprawę miesza się... Tom Sawyer. Dodajcie kapitana Nemo, Dr Jekylla/Mr Hyde, Minę Harker i mamy jedną z najlepszych drużyn wszech czasów. I Sean Conerry (szczerze mówiąc, nie pamiętam, kogo grał... chyba samego siebie). Superbohaterowie w deszczowych klimatach - i to wystarczy, żeby zdobyć moje filmowe serce.
    9.

    Wystarczy rzut oka na powyższy plakat, żeby nieźle się ubawić i dowiedzieć się, jaką mniej więcej fabułę sprezentował nam Roland Emmerich. Chyba nie trzeba jej przedstawiać; wystarczy obejrzeć dowolny film tego pana, pozostałe są takie same. Ale o ile taka "Godzilla" czy "Dzień niepodległości" odrzucają mnie od siebie, to "Pojutrze" coś w sobie ma. W sumie dawno nie widziałem tego filmu, ale pamiętam, że gdy byłem mniejszy, ta atmosfera nadciągającego zagrożenia strasznie mnie przyciągała. Kicz, kicz, kicz, sztampa goni sztampę. Ale bardzo dobrze strawny.
    8.

    Tego się wstydzę. Naprawdę mocno się wstydzę. Bo jestem wielkim fanem komiksu, mam ich bardzo dużo (osobny ołtarzyk na półce), skompletowałem zdaje się większość wydanych w Polsce (brakuje mi paru "szarych"). I fanem dalej jestem, odświeżam sobie komiks regularnie. Natomiast film jest zupełnie sprzeczny z oryginałem, zamiast inteligentnego humoru mamy... hm... (spójrzcie na plakat). No i w sumie... co z tego? Oglądało mi się to bardzo przyjemnie i jakimś cudem nie załamywałem się widząc, co zrobili z Johna czy Liz. Mam słabość do familijnych filmów i luzackich klimatów (a mają ze mną tyle wspólnego w 'realu' co Stalin z kapitalizmem).
    I nie zrozumcie mnie źle - to nie jest dobry film, absolutnie. Ale bardzo sympatyczny.
    7.

    O ile "jedynki" mogę bronić jeszcze jako całkiem niezły thriller, a "dwójkę" jako naprawdę świetny film akcji, to "trójkę" już tylko jako guilty pleasure. Film idealnie odzwierciedlają onomatopeje: "bum", "tratata"... i właściwie tyle. Same strzelaniny, fabuła leży i kwiczy (dali jakiś tam głupi pretekst do nich, kto by tam zwracał uwagę). Jest Arnie, jest "terminatorka" - jestem kupiony.
    6.

    Tak, ja też załamuję się oglądając potworki w stylu "Poznaj moich spartan" czy "Total disaster". A superhero? Jest co najmniej równie żenujący. Jest bardzo żenujący, ale przy tym cholernie zabawny. Sparodiował niemal każdą scenę z filmowego "Spider-mana", zresztą biorąc też na warsztat m.in. X-menów. Gdyby wyrzucić naprawdę idiotyczne sceny (np. z Hawkingiem... nie pytajcie), byłoby nawet nie takie złe. A tak jest na 6065. miejscu w rankingu światowym na filmwebie, i lepiej niech tam zostanie. A może...
    TO dopiero było wstydliwe. Ale dalej...
    5.

    Mógłym tu w sumie wrzucić każdą część (oprócz "3" Raimiego, która jest po prostu beznadziejnie żenująca). Tak - lubię filmy ze Spider-manem, w sumie nawet bardziej niż kreskówkę (z komiksami nie miałem przyjemności obcować). Świetna muzyka Elfmana, typowy, amerykański, mega-patriotyczny klimat, Mary Jane, bardzo sympatyczna, też na swój sposób "familijna" atmosfera. No i sympatyczny główny bohater (nienawidzę takich zarozumialców jak Iron-man czy inny Avenger).
    4.

    Arnold po raz drugi. "Predatora" umieściłem tu właściwie w hołdzie wszystkich kiczowatych rozpierduch z lat 80. Także śmiało zamieńcie ten film z "Komando", "Uciekinierem" czy coś, jeśli wolicie. Filmy z lat 80. coś w sobie mają, i choć przy tej właśnie produkcji bardziej się uśmiałem niż bałem (bo to chyba miało być straszne?), to nie potrafię nie docenić wrodzonej aparycji i charyzmy Arnolda. Mam do gościa słabość (jakkolwiek by to nie brzmiało) i tyle.
    Nadmienię tu jednak, że "powrót do lat 80.", jakim mieli podobno być "Niezniszczalni" w ogóle nie przypadł mi do gustu.
    Teraz będzie już poważniej, filmy, które uważam za naprawdę świetne (choć obiektywnie słabe).
    3.

    Mówiłem już, że lubię filmy familijne? Jakoś mnie ten kicz pociąga. Ten film, w Polsce pod tytułem "Wszystkie drogi prowadzą do domu", zebrał w sobie wszystko, co lubię w takich filmach. Całkiem ładny morał, sympatyczna bohaterka, klimat typowego, amerykańskiego rancza. Jest "zachodnio", jest kowbojsko. Ponadto koniki, pieseczki, wszystko, co małe dziewczynki (i ja) lubią najbardziej. W tle przewija się bardziej poważny wątek o eutanazji i choć zakończenie nie zadowala mnie w pełni, to tym razem nie dam wyrazu swojej prawicowo-fanatyczno-katolickiej ideologii, bo przekaz jest całkiem w porządku. Całość oczywiście jest zwieńczona typowym happy-endem, jakżeby inaczej.
    No i dużo odwołań do jednej z moich ulubionych książek, "Zabić drozda".
    Fajny film zrobiony z sercem. I tyle.
    2.

    Wiecie, Nicolas Cage to był kiedyś dobry aktor. I grał w dobrych filmach, serio. W tym okresie jednak jego aktorstwo już zaczęło kuleć, a był to dokładnie rok 2009. W sumie do "Zapowiedzi" przyciągnęło mnie to, co do "Pojutrza" - atmosfera nadciągającego zagrożenia, tutaj bardzo moim zdaniem umiejętnie poprowadzona. Jest bardzo dużo tajemnicy, fabuła jest z początku świetna (z kapsuły czasu zostaje wydobyta kartka z tajemniczymi liczbami; okazuje się, że są tam zaszyfrowane daty największych katastrof w historii ludzkości). Czasami strasznie, czasami dynamicznie, zawsze sympatycznie. Kompletnie nie mogę zrozumieć, skąd tak niskie oceny w Internecie. To kawał dobrego sci-fi, naprawdę.
    OK, miejsce 1. Przepraszam bardzo, ale... w sumie czego się spodziewaliście po 1. miejscu listy winnych przyjemności?

    Nie wiem, od czego zacząć. Film debiutuje na listach najgorszych filmów tysiąclecia i jak wielu twierdzi, nigdy z niej nie zejdzie. Ocena na filmwebie to 5,7. Wszyscy lamentują: tragedia, profanacja, mord. Ale, jak pokazałem wyżej ("Garfield", "Superhero") - chyba... lubię profanacje?
    Zacznę od tego, że się zgadzam. To absolutna profanacja kreskówki. Tylko, że... nigdy jej nie lubiłem. Wkurzały mnie idiotyczne zagadki i nienaturalne postaci, różne głupoty (jedną scooby-chrupkę? dwie scooby-chrupki? pudełko scooby-chrupek?). Jedyne sezony, które mi się podobały, to te z serii "Co nowego u Scooby'ego?". Całkiem podobne do filmu, swoją drogą.
    Nie jestem tu, aby przedstawiać fabułę, także i tym razem to sobie odpuszczę. W "Scoobym" mamy luzacki, studencki klimat, prymitywne dowcipy, fajne dialogi i... ośmieszenie oryginalnego "Scooby'ego". Może właśnie dlatego film cieszy się taką złą sławą? Ponadto świetny soundtrack (Shaggy, Baha Men, Outcast)... no i bohaterowie.
    Wreszcie stali się "jacyś", nabrali konkretnych kształtów. Shaggy stał się luzakiem na całego, Daphne typową damą w opałach, Fred zarozumiałym liderem ("moja nowa książka: <Fred o Fredzie: moje liczne oblicza>), a Scooby... to Scooby. A, jest jeszcze Velma.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo No czy to nie jest super?! Jak to...?
    Mówcie co chcecie, oglądałem ten film naprawdę dziesiątki razy (to nie przenośnia) i do tej pory czasami to robię. Nigdy mi się nie nudzi, zawsze mnie śmieszy. Ma w sobie coś, co sprawia, że zawsze śmieję się do rozpuku (a zazwyczaj na filmach siedzę totalnie niewzruszony, niezależnie od wydarzeń rozgrywających się na ekranie).
    I naprawdę polecam "Co nowego u Scooby'ego", bo to kawał dobrej kreskówki (tak, też profanacja w stosunku do oryginału).
    Dziękuję bardzo za wytrzymanie tych moich bredni. Chętnie poznam wasze.
  6. Dawid2207
    Wtorek, godzina 19:00. Facebookowe profile Petera Jacksona i "The Hobbit" rozhukały się na dobre, w tej chwili ponad 123 tys. Internautów <lubi> najnowszy zwiastun jednej z najbardziej wyczekiwanych produkcji w historii kina. Sam nie mogłem się doczekać tego momentu, do tego czasu zdążyłem już zaopatrzyć się w kolekcjonerską edycję soundtracku z pierwszej części i wydanie na DVD. Zdążyłem też stwierdzić, że to na pewno najlepszy film fantasy/przygodowy, jaki widziałem, a także jedno z największych dzieł sztuki filmowej w ogóle. Pokochałem ten film tak, jak pokochałem książkę jakoś w 3 klasie podstawówki (od tej pory przeczytałem ją z 6 razy). To jest magia, to jest przygoda, to jest Peter Jackson, który po raz kolejny podbija moje serce.


    Youtube Video -> Oryginalne wideo Nie będę opisywał zwiastuna klatka po klatce, wystarczy poświęcić te 2 minuty na obejrzenie go (albo znacznie więcej, jak to było w moim przypadku; widziałem go już kilkanaście razy). A naprawdę warto, bo już byłem na "Hobbita 2" strasznie nakręcony, a teraz już w ogóle trudno mi usiedzieć w miejscu. To, czym zwiastun "jedynki" mnie oczarował, była niezwykła powaga i pewna romantyczność śpiewu krasnoludów, czego w filmie oczywiście nie zabrakło. Jednak Jackson zdobył mnie ostatecznie niezwykłym klimatem wolno opowiadanej powieści (a na swój sposób bardzo dynamicznej) oraz... ciepłem, jaki ten obraz roztaczał. I właśnie to "ciepło" możemy w trailerze "Pustkowia" dostrzec - dominują brązowe i złote barwy, wszystko jest bardzo jaskrawe. Tak też było w "Niezwykłej Podróży", gdzie nawet lochy goblinów były utrzymane w tym stylu. Oczywiście mrocznym wyjątkiem była jaskinia Golluma, tutaj podobnego klimatu zapewne możemy spodziewać się w scenach z muchami i pająkami.

    Oczywiście najbardziej rzucającym się w oczy elementem zwiastuna są wszechobecne w nim elfy. W książce opisy perypetii z nimi nie są zbyt rozbudowane, wydarzenia w zamku Thranduila zaś są jednymi z najbardziej ponurych wydarzeń. Tutaj też zapewne tak będzie, głos Króla Elfów jest niezwykle poważny i na swój sposób przerażający. Peter Jackson jednak najwyraźniej postanowił pokazać nam, jak dokładnie wygląda ich zamieszanie się w sprawę krasnoludzką. W książkowym pierwowzorze po prostu nagle się pojawiają, nie wiadomo za bardzo po co. Teraz mogliśmy obserwować fragment rozmowy Legolasa z Tauriel na ten temat. No właśnie, Legolas.

    Dosyć sporo go w tym zwiastunie, mimo że oczywiście Tolkien w "Hobbicie" go nie umieścił. Można oczywiście mówić, że skok na kasę, chcą przyciągnąć większą widownię itp., ale nie wyobrażam sobie, jak można by nie skorzystać z potencjału tej postaci - w końcu jest księciem, synem Thranduila. Jego postać bardzo pasuje i wcale nie jest dodana na siłę. Co innego z Tauriel - Jackson zapewne chciał zrobić taką drugą Arwenę, co jest chyba dobrym posunięciem. To znaczy Arwena we "Władcy Pierścieni" była najnudniejszą postacią i poza płaczem właściwie nic nie robiła. Natomiast nasza nowa heroina bierze aktywny udział w walce, wymachując przy tym efektownie rudą czupryną (jej design jest świetny! tak właśnie wyobrażałem sobie przeciętnego elfa, gdy czytałem książkę).

    Pamiętacie scenę z górskimi olbrzymami w "jedynce"? W książce kompania obserwowała tę walkę z daleka, w filmie znalazła się w jej samym środku. Taki zabieg był dosyć kontrowersyjny, ale konieczny, żeby nadać opowieści pewną ciągłość. Podobnie jest i tutaj podczas beczkowego spływu - gdyby reżyser trzymał się oryginału, wydarzenie to wypadłoby dosyć nudno - banda krasnoludów zamknięta w beczkach płynie sobie rzeką. Tutaj nie dość, że gonią ich elfy, to wygląda na to, że do sprawy mieszają się mroczne siły z Bladym Orkiem na czele. Spodziewam się walki, która zapadnie mi w pamięci co najmniej tak, jak ucieczka od goblinów w poprzedniej części. Bardzo dużo się działo, aż trudno było to wszystko ogarnąć - a jednak obserwowaliśmy różne niuanse, jak Bombur używający brzucha zamiast miecza, czy spychanie goblinów za pomocą drabiny, a później wykorzystanie jej jako kładki... po prostu szczęka mi opadła przy tej scenie.
    Czy takie dynamizowanie akcji jest w porządku wobec pierwowzoru? Moim zdaniem tak, w końcu "Hobbit" to "tylko" (i aż) bajka, a bajki czasami trzeba trochę podkoloryzować. Zresztą sam Tolkien nie mógł się zdecydować, jak ostatecznie ma ta powieść wyglądać - przepisywał ją wielokrotnie, także pod koniec życia. Chciał jej nadać charakter "WP", ujednolicić style - ale to zwyczajnie nie pasowało. To tylko opowieść na dobranoc, i taką ma pozostać. Sympatyczną, familijną, romantyczną opowieścią o męstwie, odwadze, walce, podróży...

    Z pozostałych spraw - wydaje mi się, że "Pustkowie" będzie miało podobną budowę do poprzedniej części. Tzn. bardzo spokojny początek, poprzednio w Shire, tutaj u Beorna. Co jeszcze? Wątek Dol Guldur. Możliwe, że ujrzymy "zmartwychwstanie" Nazguli, na pewno zobaczymy duszę Saurona (którą zagrać ma... aktor podkładający głos Smaugowi).
    Szczerze mówiąc, obawiałem się, że "Hobbit 2" będzie dosyć nudnawy. Po trailerze jednak stwierdziłem, że absolutnie to nam nie grozi. Ujrzymy mnóstwo wątków, zarówno już znanych, jak i nowych, dodanych przez Jacksona i Walsh. Pytanie tylko: co zostanie na trzecią część? Zapewne szturm na Dol Guldur i Bitwa Pięciu Armii. Ale czy to nie będzie zbyt ciężkie jak na jeden film...? O ile o drugą część jestem spokojny, to co do trzeciej mam pewne obawy. Mam nadzieję, że tytuł ("Tam i z powrotem") znajdzie odzwierciedlenie w rzeczywistości i ujrzymy drogę Bilba do domu... długą drogę, która pozwoli rozstać się z tą serią, pożegnać, a także zatęsknić.
    PS Tak swoją drogą... nasi rodzice obserwowali narodziny sagi Star Wars. Zauważyliście, że na naszych oczach rodzi się coś w tym stylu? Nawet układ jest podobny (najpierw części 4,5,6, poprzednie dopiero później). Ciekawe...
    PPS Wszyscy narzekają na Smauga. Ja po tylu zachwytach też niestety muszę - nie wygląda jakoś genialnie, niestety. Ale zobaczymy, jak to wyjdzie, jeszcze sporo czasu do premiery.
  7. Dawid2207
    Kiedyś FaceDancer popełnił świetny wpis o różnicach pomiędzy książkową wersją "Władcy Pierścieni" a wizją Jacksona. Ciekawa rzecz, na dodatek sympatycznie się czyta. Całkiem niedawno jednak odkryłem jeszcze jedną dość interesującą różnicę, która dała mi dość wiele do myślenia, a może i wam da, jeśli zdecydujecie się przebrnąć przez ten gąszcz pełen przydługich zdań, nieco chaotycznych rozważań i - jak sam tytuł wskazuje - szowinistycznej gadki.
    Powiedziałem, że "odkryłem" tę różnicę, jednak nie jest to do końca prawda - dotarłem do niej za sprawą mojego brata (pozdrawiam serdecznie!), on zaś za sprawą swojego wykładowcy. W każdym razie warto zwrócić na to uwagę.

    Mam nadzieję, że wszyscy są już zapoznani z lekturą i filmem (jeśli nie, to marsz do biblioteki), bo mam zamiar bezczelnie ominąć swego rodzaju wstęp i przejść od razu do rzeczy. Gandalf staje twarzą w twarz z demonem Morgotha, wypowiada słynne słowa "nie masz prawa tu przejść". Jednak to nie walka powinna teraz przykuć naszą uwagę, a to, co działo się obok. W tłumaczeniu Łozińskiego przedstawiało się to tak:
    Co się stało dalej, wszyscy wiemy. Most Khazad-dum runął, a spadający Balrog w ostatniej chwili pociągnął za sobą Gandalfa. A pamiętacie, jak ta scena wyglądała w filmie?

    Cała drużyna bezczynnie przyglądała się pojedynkowi, a w chwili, kiedy czarodziej ostatkiem sił trzymał się przepaści, a Boromir przytrzymywał wyrywającego się Froda. Nie wspomnę nawet o tym, że to niziołek ma najmniej powodów, by ryzykować życie.
    Różnica jest aż nazbyt widoczna - w książce ludzie rzucają się na ratunek przyjacielowi, jeden ze swym przodkiem na ustach ("Elendil!"), drugi z ojczyzną ("Gondor'!"). Zapewne po tych zapowiedziach spodziewaliście się nieco bardziej spektakularnej różnicy, jednak moim zdaniem ta jest najważniejsza. To, że w tej scenie zabrakło swego rodzaju patriotyzmu i poświęcenia.
    Można powiedzieć, że to tylko przeoczenie i nie odgrywa zbyt dużej roli biorąc pod uwagę całość - jednak będzie to stwierdzenie błędne. Nic nie pociągało mnie w wytworach Tolkienowskiej wyobraźni, jak rycerskość i męstwo. I jasne, w filmie tego nie brakuje - jednak odgrywa to mniejszą rolę niż w książce.
    Podobną różnicę możemy wychwycić w polskim przekładzie słynnego "You shall not pass", co dosłownie oznacza "nie powinieneś tu przechodzić", czy - lepiej brzmiące - "nie masz prawa tu przejść". Mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi - "u nas" zabrakło pewnego odwołania się do tych wyższych praw, które ZABRANIAJĄ demonowi iść.
    Takich nerdów jak ja, które zwracają uwagę na takie szczególiki, nazywa się chyba "purystami Tolkienowskimi". I skoro już przeszedłem zgrabnie niczym elf dosiadający konia do ogółu twórczości Tolkiena, zastanówmy się przez chwilę nad najnowszym "Hobbitem". Filmem, który IMO jest dużo lepszy od WP i sam w sobie stanowi najlepszą ekranizację książki. Dlaczego najlepszą, skoro jest tyle odstępstw od oryginału? Bo są one zrobione w stylu samego Tolkiena i wiem, że wątek Bladego Orka śmiało mógłby wyjść spod pióra mistrza.

    No sami przyznajcie, że wystarczy na nich spojrzeć, żeby odczuć niesamowity respekt do kompanii Thorina Dębowej Tarczy. Cały film jest utrzymany w tym pięknym klimacie nacjonalistycznych krasnoludów, dążących za wszelką cenę do odzyskania ojczyzny ('take back Erebor!"). Wystarczy przywołać takie sceny, jak śpiew w domu Bilba, sceny z trollami i nagłe rzucenie się na ratunek niziołkowi, walki z jeźdźcami wargów, czy marsz Thorina po drzewie w akompaniamencie tej epickiej muzyki pod koniec filmu, a później także marsz Bilba. Film ocieka prawdziwym męstwem, co jest po prostu piękne. Zresztą przyjrzyjcie się piosence (a raczej jej tekstowi), która zamyka film.
    "Niektórych braci nigdy nie zapomnimy
    Niektórym nigdy nie wybaczymy
    Jeszcze się nas nie pozbyliście
    Będziemy walczyć do ostatniego oddechu
    Wszystkie oczy spoczywają na ukrytych drzwiach
    Dziedzictwo Samotnej Góry
    Z nadchodzącą burzą przybywamy
    Nasze z dawna zapomniane złoto odzyskamy"
    (tłumaczenie z tekstowo.pl)
    Tak pięknego tekstu ze świecą szukać. Bardzo, ale to bardzo Tolkienowski, wprowadza w niesamowity nastrój. Zresztą, posłuchajcie sami:

    Zanim zamknę ten przydługi wywód, wspomnę jeszcze o jednym: świetny film wczoraj obejrzałem...

    Nie oglądałem zbyt wielu westernów, ale ten jest na pewno najlepszym, jaki widziałem. Prosta fabuła, opierająca się na klasycznym motywie zemsty za wszelką cenę niesamowicie porywa, dialogi są mistrzowskie; dodajmy jeszcze, że nie jest to film na poważnie, ma lekko familijny charakter (mimo jednej brutalnej sceny) i bardzo pozytywnie nastraja. Życie nas nie oszczędza, kowboju, i właśnie taki przekaz płynie z produkcji. To z kolei przypomina mi o jeszcze jednej sprawie... ale ją zostawie już na później. W każdym razie takiego właśnie klimatu we współczesnych produkcjach mi brakuje, takiego, jaki przedstawiłem wyżej. Tzn. prawdziwego, niczym nieuzasadnionego męstwa, opowieści, które można opowiadać dzieciom do snu, aby były przekonane, że rycerskość jeszcze nie zginęła.
    Zostańcie ze mną jeszcze jeden akapit...
    Jaki jest problem współczesnych książek fantasy? Ano taki, że "Baśnie są bardziej niż prawdziwe, nie dlatego iż mówią nam, że istnieją smoki, ale że uświadamiają, iż smoki można pokonać." A dzisiaj bardziej niż na walce ze smokiem skupiamy się na pokazaniu samego smoka.
    PS Cytat na końcu Gilberta Chestertona
  8. Dawid2207
    Bruce Wayne od 10 lat nie założył kostiumu Batmana, Joker siedzi w psychiatryku i na swój specyficzny sposób tęskni za dawnymi czasami. Two-face przeszedł operację plastyczną, gangi "mutantów" zaczęły rządzić miastem. USA przygotowuje się do wojny nuklearnej ze Związkiem Sowieckim. Jakby tego było mało, w całą sprawę zaczyna mieszać się Superman. A Selina Kyle, jak podejrzewają niektórzy - w przeszłości słynna Catwoman... jeśliby ją teraz porównać do jakiegoś kota, to tylko do Garfielda.
    "The Dark Knight Returns" to komiks powstały w roku 1986 (autorem jest Frank Miller, facet od "300"), zekranizowany w dwóch częściach, które miały premiery w 2012 i 2013 r. Tworzą one jedną, nierozerwalną całość i warto obejrzeć je jedna po drugiej. Albo i nie, po prostu warto to obejrzeć, bo oba to genialne filmy, a już na pewno najlepsze pełnometrażówki z Brucem Waynem w roli głównej.

    Jeden z tych przypadków, w których większą uwagę niż sama intryga przykuwa samo środowisko, miejsce akcji, cała ta <otoczka>. Historia oczywiście nie jest wliczana do oficjalnego kanonu (bo to jednak zwieńczenie tej historii, a kto by chciał zabijać taką serię), ale, z tego co wiem, sam komiks już stał się kultowy wśród fanów.
    Tym, co mnie zawsze do "Batmana" przyciągało, był ten mroczny, gotycki klimat. Występuje on i tutaj: widać, z czego Burton czerpał inspirację w 1989. Całe miasto jest w opałach, hordy gangsterów grasują na ulicach; każda, nawet najdrobniejsza przechadzka może skończyć się utratą zębów, pieniędzy, lub najczęściej - obu naraz.

    I tu do akcji wkracza Batman, który, z tego co wiem (to uniwersum jest naprawdę zawiłe...), przeszedł na emeryturę po śmierci Jasona Todda, jednego z Robinów (aczkolwiek mogę się mylić). Zresztą wydarzenia, które do tego doprowadziły, zostały przedstawione w świetnej animacji "Batman under the Red Hood", którą również polecam. W każdym razie nietoperz powraca na ulice spowitego smogiem Gotham, a jest to ten sam, klasyczny Batman, jakiego mogliśmy podziwiać w The Animated Series - tzn. wygląda jak trzydrzwiowa szafa, ma kwadratową szczękę, jest twardy i zupełnie Batmanowaty.
    Mówi się, że tak naprawdę jest kilku Batmanów i tak, jak u Nolana obserwowaliśmy Batmana-detektywa, tak tutaj przybiera on wizerunek prawdziwego Mrocznego Rycerza, który mroczny jest nie tylko z nazwy i mi dużo bardziej przypominał on Michaela Keatona niż Christiana Bale'a.

    Pierwsza część jest nieco przegadana, ale to zrozumiałe, biorąc pod uwagę to niesamowicie wciągające uniwersum, w które trzeba jakoś odbiorcę wprowadzić. Opowiada ona głównie o ostatecznej konfrontacji z byłym prokuratorem, panem H.Dentem oraz z liderem mutantów, gangsterów krążących po Gotham. Pierwsza walka z nim to najgłupszy element obu filmów i scena na złomowisku jest naprawdę słaba - ale to tylko jakieś 10 minut zwiątpienia, później robi się coraz lepiej.
    Druga część natomiast... po prostu trzeba to zobaczyć, ciężko to opisać - nawet nie wiem, z której strony to ugryźć. Właściwie bez przerwy coś się dzieje, part 2 to uczta dla miłośników Batmana i każdy znajdzie w niej coś ze "swojego" Batmana, z takiego, jakim go widzi.
    Wspomniałem już, że Rycerz jest Mroczny nie tylko z nazwy. To mi właśnie przeszkadzało u Nolana, że Christian Bale raczej nie wygląda na kogoś przerażającego. Tutaj Batman jest groźniejszy niż kiedykolwiek, staje się dużo bardziej brutalny, a walka z Jokerem przebiega naprawdę ostro; to już nie jest zabawa znana z The Animated Series. Cały film jest zresztą dosyć brutalny, krwi jest całkiem sporo jak na animację. No i w jakiej innej ekranizacji możemy zobaczyć 13-letnią Robin, walczącą z półnagą mutantką z wymalowanymi na piersiach swastykami... co?

    Poza oczywistym szokiem, jaki stanowi taki widok, być może zaskakującym było dla ciebie, czytelniku, to, iż Robin jest dziewczyną. Tak - Carrie Kelly, pierwszy Robin-kobieta, a także pierwszy taki pomocnik, który nie jest sierotą (za to jej rodzice mają ją w kompletnym poważaniu). I sprawdza się w tej roli znakomicie - ona wreszcie do niej pasuje. Bardzo wiele osób zarzucało Robinom-chłopakom... hm, nieco "niemęski" wygląd i zachowania. Tutaj ten problem z oczywistych względów zanika. No i relacja między nią a Batmanem jest też wiarygodna, jak pomiędzy ojcem (dziadkiem?) a córką (wnuczką?).
    Można zarzucić "The Dark Knight Returns" parę niedorzeczności: dlaczego Superman w pewnym momencie zmienia zdanie w stosunku do Batmana (nie chcę za bardzo spoilerować), czemu mutanci przechodzą pod koniec 1. części taką metamorfozę, dlaczego Batman bierze Robin na niesamowicie niebezpieczne misje pod koniec filmu itd., itp. Ale to jest animacja o facecie przebierającym się za nietoperza i Supermanie przecinającym sowiecki lotniskowiec na pół samym wzrokiem, więc dajmy sobie spokój z takimi błahostkami.
    Jeśli chodzi o sprawy techniczne - graficznie zależy to od twojego gustu, mi początkowo przeszkadzały strasznie prostokątne usta wszystkich postaci (wiem, wiem, ale zwracam uwagę na takie pierdoły), jednak całość wygląda bardzo dobrze. No i muzyka jest niesamowita: posłuchajcie zresztą motywu przewodniego.

    Oglądać, oglądać, jeszcze raz oglądać. Jest to godne zwieńczenie historii człowieka-nietoperza i ciekawie zamyka większość wątków. Niektóre sceny naprawdę zapadają w pamięć, a nawet nieśmiało stwierdzę, że pewna scena z Jokerem bije na głowę słynne "Why so serious?". Ponownie - nie chcę spoilerować, więc napiszę tu tylko...

    "...Przestań się wreszcie śmiać..."
    PS Part 1 - 8/10, Part 2 - 9/10
  9. Dawid2207
    Na początek: "Garniak" (albo tutaj). Niezbyt długie, napisane praktycznie w dwa dni, teraz tylko niewielkie poprawki. Na razie przeczytane przez dwie osoby, podobało im się... a to chyba znak, że nie jest to całkiem bezwartościowa pisanina. W każdym razie - zachęcam, choć nie obiecuję, że nie będzie to czas spędzony na podśmiewaniu się z tego "dzieła". A poza tym...
    Odkąd ostatni raz napisałem tu, że chciałbym stać się apolityczny, przestać obserwować media, poczyniłem znaczne postępy. Telewizji nie oglądam już od jakichś dwóch lat, ale udało mi się ograniczyć wizyty na różnych portalach informacyjnych. Nie śledziłem więc z zapartym tchem różnych spraw, jakie zatrzęsły na chwilę Polską i całym światem; radośnie stwierdzam, że nic na tym nie straciłem, a nawet wręcz przeciwnie. Polecam.
    Również mój sposób myślenia uległ pewnej zmianie. Paweł Kukiz skutecznie przekonał mnie, że najmądrzejsi ludzie nie głosują w ogóle, bo wybieranie między PZPR 1, 2, 3, a 4 jest bez sensu. Pod względem politycznym nieco upodobniłem się do Obi-Wana Kenobiego; byłem wczoraj na "Układzie zamkniętym". Wiem, że obraz jest przerysowany, ale i tak przeraziło mnie, co zdolne jest obywatelowi zrobić państwo. Film całkiem w porządku prezentuje się jako dramat polityczny, ale warto go obejrzeć właśnie jako taki obraz <uświadamiający>.
    Za 10 minut idę się faszyzować w Katedrze Płockiej, toteż mogę śmiało stwierdzić, że to, co napiszę, to najważniejsze przemyślenia z ostatniego czasu.
    A jednak nie zdążyłem niczego naskrobać. Trudno.
    Słuchałem ostatnio wykładu religijnego Hołowni. Mówił o stereotypach dotyczących Kościoła: nie każdy kościół wygląda jak Licheń, nie każdy proboszcz wygląda, jakby spodziewał się wikarego. Całkiem zabawne.
    Rozmawialiśmy ostatnio w szkole o uczuciach. Stwierdziłem, że jeśli ktoś naprawdę mi się podoba, to nie mam na temat tej osoby żadnych wulgarnych myśli. Zapytałem, czy tylko ja jestem taki nienormalny.
    Okazało się, że tak.
    Zakochałem się w twórczości Tuwima. Zaczęło się od tego, że byłem w Romie na "Deszczowej piosence" i gdzieś na YT, w trakcie poszukiwań piosenek z musicalu, trafiłem na "Tuwima dla dorosłych". Jasne, "całujcie mnie wszyscy..." znałem już wcześniej, ale taką perełkę, jak Grande Valse Brillante...

    I tak się zaczęła ta fascynacja. Ostatnio zachwycił mnie "Bal w operze", zaraz sięgnę po "Kwiaty polskie". Ponadto dowiedziałem się np., że "Wspomnienie" Niemena jest autorstwa Tuwima. Polecam
    . Naprawdę, facet był niesamowity.Przeszedłem Half-life'a 2 i oba epizody. Czy ktoś pamięta, jak mówiłem, że seria Mass Effect to najlepsza seria w historii gier komputerowych? Pewnie nie. No i dobrze, bo nie będę musiał tego odwoływać...
    Ktoś inteligentny postanowił związać torbę jakiegoś kolegi z szatni. A, że moja była pod ręką, to również została w to wplątana. I tak supeł znajdował się po drugiej stronie tych złowieszczych krat dzielących obie szatnie. Poprosiłem jakąś dziewczynę zza krat o pomoc. Dowiedziałem się, że mam ch... we łbie i mam zamknąć .... .
    Nie lubię grać w League of Legends, bo chociaż gra jest świetna, to niestety jest to MMO i trzeba się męczyć z innymi ludźmi. Zdałem sobie sprawę, że automatycznie sprawia to, że życie też nie jest w moim guście.
    Chociaż niektórzy są w porządku.
    Chyba.
    Pisałem - i chyba napisałem - egzamin gimnazjalny. Najbardziej zaciekawiła mnie tu jego strona socjologiczna - ludzie lubią czuć się częścią jednej, wielkiej wspólnoty, stąd też "powstanie styczniowe bo śnieg" i aksolotl meksykański miały swoje pięć minut sławy internetowej. No i każdy teraz panikuje ile to punktów potracił, wszyscy wszystko skrzętnie sprawdzają, liczą... nie, dziękuję.
    Piękne słowa:
    Prostych słów się boi
    Największy nawet twardziel
    A co dopiero ja, nieważący 60 kg 15-latek, który na WF nie ćwiczył od paru dobrych miesięcy...
    Proste słowa z gardła
    Nie chcą wyjść najbardziej
    Wiedzieliście, że piosenka Lecha Janerki "Rower" (może byś tak Damian wpadł popedałować?) jest o wojnie w Iraku?
    PS Oczywiście te randomowe akapity to tylko pretekst do tego, aby opublikować moje opowiadanie. Przeczytajcie i oceńcie, proszę
  10. Dawid2207
    Grodzka wicemarszałkiem. Strefa euro. Unia Europejska. Prawo do posiadania broni. Na forum actionum mamy oddzielny temat do takich dyskusji; jakiś czas temu i ja postanowiłem się włączyć. Piszę więc i piszę, aż wyszło mi z pół kartki A4 w Wordzie. Kończę jeden akapit, wciskam enter, tab... i nagle zastygłem w totalnym bezruchu. Wyłączyłem Office'a, bez żalu usuwając moje idiotyczne wypociny. Posiedziałem chwilę w Internecie. Wyłączyłem komputer.
    Nie wiem jakim sposobem, ale zupełnie nagle, w ciągu jednej sekundy, dotarło do mnie, jak w gruncie rzeczy mało istotne są te dyskusje. I nie chodzi tylko o to, że na nic one nie wpłyną (poza wymianą poglądową), ale także o to, że przez chwilę tematy te wydały mi się zupełnie błahe. Jest tyle ważniejszych spraw: przemoc w rodzinie, patologia, wulgaryzacja, szczęście, miłość... A o czym ja tak się rozpisałem? Polityka liberalna, konserwatywna, związki partnerskie. Jak takie coś mogło mi skraść tyle czasu?
    I wtedy też przypomniał mi się Mały Książę opowiadający o dorosłych. Nigdy nie spytają się, co lubi wasz przyjaciel, jaki ma ton głosu, jaki jest jego ulubiony kolor itp. Zapytają ile ma lat, jakie ma oceny, gdzie mieszka. Sprawy totalnie nieistotne z punktu widzenia pytanego.
    Dotarło do mnie, jak głupie jest wykłócanie się o podatki, o walutę, o te sprawy. Czy w normalnym świecie każdy nie powinien żyć dokładnie tak, jak ma na to ochotę (nie wnikając w wolność innych ludzi)?
    Swoją drogą, taka refleksja: tvn24.pl. News o ataku chemicznym Izraelu na Syrię - 7 komentarzy. Pawłowicz o Grodzkiej - 229 komentarzy. Coś tu jest nie tak...
    PS Krótko, bo spontanicznie; chciałem się jednak tym podzielić.
    PPS Wiem, wiem: nie zainteresujesz się polityką, ona zainteresuje się tobą. Ale kiedy to wszystko jest tak śmiesznie nieważne...
  11. Dawid2207
    W swoich poprzednich wpisach z reguły sięgałem do źródeł filmowych lub książkowych, uchodzących za ambitne ("Lot nad kukułczym gniazdem"), lub też mające takie dążenia ("Jesteś Bogiem"). Nietrudno doszukiwać się głębokich morałów w rzeczach, które powstały właśnie z tego powodu: aby zwrócić na coś uwagę, starć się coś uświadomić, etc. (tak w ogóle to etc. jest idealne, jeśli nie wiesz, czy napisać "itd.", czy "itp."; taka mała dygresja). Dlatego naprawdę lubię poznawać coś, co jest powszechnie uważane za coś zwykłego, niezbyt głębokiego, lecz po dogłębnym poznaniu takiego pseudo ambitnego gniotu dla gimnazjalistów okazuje się, że ma w sobie skrywane przesłanie.
    No więc chciałbym sięgnąć do filmów akcji, może nie w stylu "Niezniszczalnych", czy innego "Predatora", lecz do tych nieco bardziej dystyngowanych. Tak czy siak, będą to filmy, po obejrzeniu których wszyscy się zgodzą, że chodzi głównie o pościgi, wybuchy, pranie tyłków przestępcom i co tam jeszcze.

    No sami powiedzcie, tak na pierwszy rzut oka: czy film z taką okładką wydaje się być dziełem gnieżdżącym się w pamięci na wiele lat? Jednak taki się okazał, o czym przekonałem się jakieś półtora roku temu. Zack Snyder dokonał rzeczy nieprawdopodobnej: wyreżyserował film, który można oglądać zarówno z popcornem i litrową colą pod ręką, jak i z notesem w ręku, popijając co jakiś czas Expresso cafe mocha (to oczywiście swego rodzaju demagogia, ale każdy wie, o co chodzi). No więc pomijając całą sferę klimatyczną Watchmenów, piękne sceny walki, wartką akcję i genialny soundtrack - dostajemy zakończenie, którego oprócz milionów fanów komiksu, nikt się na pewno nie spodziewał (spoilers, of course): Ozymandiasz niszczy największe miasta na świecie, aby stojące na skraju wojny atomowej mocarstwa zjednoczyły się przeciwko wspólnemu wrogowi: superbohaterom. No i z pozoru bardzo fajnie: parę minut później jesteśmy raczeni scenami w szczęśliwej atmosferze, gdy zagrożenie Fallouta na żywo zostało zażegnane.
    Nie pisałbym o tym (całość wydaje się dosyć czytelna), gdyby nie to, jak mało osób zwróciło uwagę na fakt, o którym zaraz opowiem. Ja rozmyślałem o tym zakończeniu... wiele dni, jeśli nie tygodni. Rorschach (jego piękna twarz: na obrazku powyżej) nie zgodził się z Ozymandiaszem, za co został zabity. I można powiedzieć, że jego śmierć poszła na marne; walczył tylko i wyłącznie o swoje ideały.
    Krótkie, proste pytanie (tak/nie): czy aby ocalić miliardy, można zabić miliony? Czy śmierć jednych ludzi warta jest życia tych drugich? Prawdopodobnie gdyby Ozymandiasz nie zabił tylu ludzi, w wyniku wojny atomowej zginęłoby ich 10 razy więcej. Mimo wszystko jednak: jeśli istniał chociaż 1% szans, aby ocalić ludzkość innym sposobem, warto było poświęcić tyle niewinnych istnień?
    Inny przykład:

    W "Mrocznym Rycerzu" najbardziej uderzyła mnie nie scena z "Why so serious", lecz gra Jokera w statki. Zapewne większość z was już wie o co chodzi, dla tych, którzy nie kojarzą - krótki opis. Nasz klaun postanawia umieścić ładunki wybuchowe na dwóch statkach: jednym wożącym więźniów, drugim - cywilnym. Pasażerowie na każdym z nich mają detonator zdolny wysadzić tych drugich, jeśli zaś nic nie zrobią: setki beczek ropy zostaną bezpowrotnie zmarnowane. Sprawa wydaje się oczywista: na początku wszyscy chcą wysadzić więźniów. Jednakże... co, jeśli wśród nich znajduje się choćby jedna niewinna osoba? A może wśród cywili znajdują się ludzie zasługujący na śmierć o wiele bardziej niż bywalcy Arkham? Kto w ogóle zasługuje na śmierć?
    Koniec końców, decydują się na śmierć wszystkich: oczywiście okazuje się, że jednak jakimś magicznym sposobem wszyscy przeżyją, blablabla. Chodzi mi o to, że mieszkańcy postanowili nie poświęcać nikogo, a więc tym samym: poświęcić wszystkich. Zaraz to omówię dokładniej, lecz najpierw: kolejny krótki przykład.

    The Clone Wars, oczywiście: niesamowicie bliski mi serial, na temat którego panują skrajne opinie: jedni uważają, że poczynił kompletne spustoszenie w kanonie i jest zupełnie zbędny; drudzy traktują TCW jako dzieło sztuki (polecam poczytać opinie na gwiezdne-wojny.pl). Faktem jednak jest, iż Wojny Klonów zyskały tytuł najlepiej ocenianej animacji science-fiction. I moim zdaniem - biją na głowę Nową Trylogię Lucasa.
    Ale nie o tym: zwrócę tutaj uwagę na odcinek Brain Invaders, w którym to tajemnicze insekty z Geonosis przejmują kontrolę nad ludźmi (prawdziwa gratka dla fanów "The X-Files" - konia z rzędem temu, kto zgadnie, o który odcinek mi chodzi). Barriss, uczennica Luminary Unduli, również zostaje zainfekowana i podejmuje walkę z Ahsoką Tano. Togrutanka ogranicza się oczywiście do odbijania ataków przyjaciółki. W pewnym momencie Barris udaje się przemówić i prosi o natychmiastowe jej uśmiercenie, póki chwilowo kontroluje swoje ciało. Padawanka Anakina naturalnie się na to nie zgadza.
    Parę minut później jesteśmy świadkami bardzo fajnej sceny w szpitalu, gdzie po całym zajściu trafiła Ahsoka. Mówi swemu mistrzowi, że powinna była zabić Barriss; tak przynajmniej nakazywałaby filozofia zakonu Jedi. Jednakże uczucia wzięły górę nad zdroworozsądkowym myśleniem.
    Złóżmy to wszystko do kupy. Mamy 3 sytuacje:
    1) Ozymandiasz zabija miliony, aby ocalić miliardy
    2) pasażerowie wolą własną śmierć, niż skazywać na nią innych
    3) Ahsoka podejmuje ogromne ryzyko, starając się uratować i siebie, i Barriss
    Wszystkie te sprawy wiążą się z jakimś poświęceniem. I co my, biedni widzowie, mamy z tym począć? Przedstawię swój punkt widzenia:
    Moim zdaniem Ozymandiasz popełnił ten błąd, iż traktował eksterminację ludzi czysto statystycznie: miliony trupów < 7 miliardów trupów - kalkulacja była "maszynowa". W przeciwieństwie do pasażerów z "Mrocznego Rycerza", nie zastanawiał się, czy jego działania uśmiercą być może całą inteligencję światową. Kiedyś na FA w dziale o religii forumowicze spierali się, czy coś takiego jak altruizm naprawdę istnieje. Moim zdaniem w ogóle nie ma się o co tutaj spierać, a jeśli komuś nie wystarczają fikcyjne przykłady, niech przyjrzy się chociażby postaci Maksymiliana Kolbe. Czym jest owo poświęcenie?
    Myślę, że dobrze to pokazała Ahsoka - totalnie spontaniczna reakcja przy jednoczesnym zdawaniu sobie sprawy z tego, iż całość może się skończyć tragicznie. Czy spojrzelibyśmy sobie w przyszłości w lustro, gdybyśmy zachowali się podobnie jak Ozymandiasz? Rorschach pragnął ocalić wszystkich i był gotowy oddać wszystko - jego kumpel dokonał prostej kalkulacji. A przecież nie na tym polega prawdziwy altruizm. Moim zdaniem jeśli ktoś z nas chce się nazywać Człowiekiem, musi być zdolny do absolutnie bezmyślnego oddania życia za kogoś innego. Jeszcze jeden krótki przykład, również z totalnie nieambitnej, gimnazjalnej produkcji:
    w filmie "Ja, robot" główny bohater ma retrospekcję: topi się, a nieco poniżej widzi dziewczynkę zamkniętą w samochodzie. Obok przechodzi robot: dokonuje kalkulacji i stwierdza, że szanse uratowania Willa Smitha są większe od uratowania dziecka, więc ratuje faceta w czerni. Czysta matematyka.
    I taka jest właśnie różnica pomiędzy człowiekiem a maszyną. To ślepe poświęcenie i spontaniczne, nieprzemyślane reakcje na zło czynią z nas ludzi.
    PS Wiem, za długie. Przepraszam bardzo.
    PPS Oczywiście jak zwykle nikomu swojego zdania nie narzucam...
    PPPS Ale takie jest moje zdanie i o, deal with it.
  12. Dawid2207
    "Klucz do tajemnic kosmosu leży w tunelu czasoprzestrzennym" - mówi Morgan Freeman w intro do swojego programu "Zagadki wszechświata". I choć serial uwielbiam, to nie mogę się z prezenterem zgodzić. Jestem raczej zwolennikiem bardziej racjonalistycznego podejścia, według którego klucz do wszelkich tajemnic kryje się w ludzkim rozumie.

    Cóż, nie jestem zdolny przedstawić odpowiedzi na pytania wszechświata, jednak jestem przekonany, że tkwią one w każdym z ludzi. Możemy za to szukać odpowiedzi małych na małe pytania. Małe w skali "wszechżycia", oczywiście.
    Zacznijmy prozaicznie: wybrałem się jakiś czas temu z klasą swoją do kina na film "Jesteś bogiem". Ja sam oponowałem za "Dzwoneczkiem i sekretem magicznych skrzydeł" jednak, jak to w totalitarnym systemie zwanym demokracją bywa, zostałem - delikatnie mówiąc - przegłosowany.
    Raczej nie trzeba mówić, o czym rzeczone dzieło polskiej kinematografii opowiada, gdyż cały postępowy świat trąbił o tym bez przerwy. Chcąc nie chcąc, poznałem historię najsłynniejszego polskiego rapera, człowieka, który jest przekonany o swej boskości.
    Jeśli ktoś chce znać moją opinię o tym filmie, powiem (napiszę) krótko - lekkostrawna szmira, której nie mogę polecić nikomu. Jednak jako, że u nas dobrych filmów się (już) nie robi, naród cieszy się tym, co ma.
    Tym, co mnie niezmiernie przez czas trwania seansu wkurzało, była sama postać głównego bohatera. Egoistyczny, lekkomyślny, oderwany od rzeczywistości narkoman sympatii mojej nie wzbudził (oczywiście nie wiem, na ile pokrywa się to z prawdą; mówię tu o bohaterze zaprezentowanym w filmie, nie o rzeczywistym Piotrze Łuszczu). Szczytem wszystkiego była scena, w której miał gdzieś swoją rodzinę, a wydawca na siłę ciągał go po sklepach, aby kupić coś dla jego dziecka. Jednak nie to jest najważniejsze; dalej oczywiście pojawią się spoilery, aczkolwiek zakładam, ze już wiesz, jak cała historia wyglądała.
    No więc kluczem tego filmu jest piosenka "Jestem Bogiem". Na temat piosenki pisane są całe rozprawki i zapewne prace doktoranckie, ja ograniczę się do zwięzłej i krótkiej interpretacji: Magik wkurzył się na wszystkich dookoła, że mówią mu jaki jest, co powinien, a czego nie powinien robić itd. Uznał więc, że nie inni, a on sam się określa, że to nie on jest zależny od świata, a świat od niego. Ma rację?

    Magik nie wytrzymał, skoczył z okna i się zabił. Raczej mało kto stwierdziłby, że było to mądre, jednak właściwie dlaczego? Czy nie jestem Bogiem (jestem bogiem/Uświadom to sobie, sobie/Ty też jesteś bogiem/Tylko wyobraź to sobie, sobie)?
    Skierujmy nasz tok myślenia w inną stronę. Jeśli ktokolwiek z was miał kiedyś w ręku egzemplarz "Opowieści fantastycznych" F. Dostojewskiego, być może kojarzy opowiadanie "Sen śmiesznego człowieka". Opowiada ono o człowieku, który również nie odnajduje w życiu sensu i pragnie się zabić. Pewnej nocy, zmierzając do domu z zamiarem odstrzelenia sobie głowy, mija małe dziecko, krzyczące coś w rodzaju: "Mama umiera, pomocy, mama umiera!". Jednak co obchodzi to głównego bohatera, jeśli zaraz nie będzie istniał? Mija więc dziewczynkę, wraca do domu i... ma osobliwy sen, cholernie pokręcony (jak wszystko u Dostojewskiego zresztą). Mniejsza o konkrety (to temat na cały esej), w każdym razie - uświadamia sobie, że gdy się zabije, dziewczynka szukająca pomocy nie przestanie nagle jej szukać. Kiedy jego zabraknie, matka wciąż będzie umierać, a dziewczynka szukać pomocy. W końcu świat nie kręci się w okół niego, a on... nie jest Bogiem.
    Jest taki nurt filozoficzny głoszący zasadę: "świat się skończy, kiedy ja się skończę". Nie chcę wchodzić tu w niczyje światopoglądy, jednak absolutnie się z powyższym stwierdzeniem nie zgadzam.
    Ciekawostka: teoria Kopernika jest wciąż przez wielu fizyków uważana za największy kamień milowy nie tylko w tejże dziedzinie. Nie jesteśmy centrum wszechświata, nie jesteśmy nawet w jego pobliżu. Co się tyczy nie tylko fizycznej Ziemi, ale także nas samych, prawda?
    Moim zdaniem do tajemnic wszechświata nie potrzebujemy jednego klucza, jak mówi Morgan Freeman, ale całej masy spinek i wytrychów. I może jednym z nich jest ta właśnie świadomość, że nie jestem Bogiem?

    PS Nie pisałem jakiś czas, bo najzwyczajniej w świecie nie mam czasu. Ktokolwiek powiedział, że 2. klasa gimnazjum jest trudniejsza od trzeciej, nie wie, o czym mówi.
    PPS Star Warsy od Disneya to dopiero będzie coś
  13. Dawid2207
    Mało która książka miała taki wpływ na społeczeństwo, jak "Zabić drozda" - dzieło Harper Lee utrwaliło się jako amerykański klasyk, chyba jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli walki z rasizmem. W dodatku wydarzenia są przedstawione z punktu widzenia małej dziewczynki, co świetnie działa na czytelnika. Dziecko, dotychczas nie mające kontaktu ze złem, spotyka się z odtrącaniem ludzi z powodu ich koloru skóry.
    Pierwszą połowę książki można określić jako idyllę - wszystko się rozgrywa powoli, fabuła skupia się na przyjaźni między głównymi bohaterami. Czyta się to wszystko wyśmienicie, jest sporo myśli wartych dalszego rozważania; najbardziej zapadła mi w pamięć sytuacja, w której Smyk (lub też Skaut/Skautka) jest ganiona w szkole przez nauczycielkę za to, iż wyróżnia się względem rówieśników. Z własnych obserwacji - zjawisko dosyć częste, obecne z jakichś powodów głównie w szkole podstawowej, gdzie nawet za rozwiązanie jednego zadania do przodu można było dostać po łbie. To zrównywanie wszystkich do jednego poziomu, w którym uczniów zmuszano do czy-ta-nia, podczas, gdy sporo osób czytało płynnie. No ale cóż, zakładam, że sylabizowanie ma w istocie jakieś głębsze cele, których ja nie dostrzegałem.
    Tak swoją drogą, przypomniała mi się jedna ciekawa sytuacja ze szkoły. Pozwolicie na chwilowe odejście od tematu? No więc pewnego razu dostaliśmy w gimnazjum jakąś ankietę (ponoć bardzo słynną, stosowaną bardzo powszechnie), która miała na celu przyporządkowanie nas do jednej z sześciu grup. Mnie przydzielono do grona le artystów (nigdy w życiu nic nie robiłem w tym kierunku), pewnie dlatego, iż wyrażałem niechęć do społeczeństwa i pracy fizycznej. Z opisu dowiedziałem się, że jestem zbyt wrażliwy, aspołeczny, etc. Oczywiście było też sporo zalet (o których istnieniu też nie miałem pojęcia). Trochę przypominało mi to sytuację z książki "Nowy, wspaniały świat": małe dzieci były segregowane według ich przyszłej pracy i całe noce odsłuchiwały indoktrynujące nagrania. Jestem Betą minus, och, jak się cieszę, że jestem Betą minus. Nie chciałbym być Alfą plus, a już na pewno nie gammą. Och, jak się cieszę, że jestem Betą minus. Generalnie to myśl moja jest taka: czy naprawdę taka segregacja jest konieczna?



    Wracając do tematu: obrazek wyżej pochodzi z filmu (którego, niestety, nie oglądałem) i przedstawia scenę procesu sądowego, głównej osi fabuły drugiej części powieści. Oskarżonemu zarzuca się próbę gwałtu - wszystko na podstawie zeznań jednej osoby. W normalnych warunkach w ogóle nie doszłoby do rozprawy - jednakże domniemany gwałciciel jest Murzynem, co wpływa negatywnie na jego linię obrony. A tak się składa, że obrońcą jest Atticus, ojciec Smyka, głównej bohaterki.
    Nie będę się rozpisywał, jaka ta książka jest fajna - sprawdźcie to sami, jestem pewien, że taka klasyka musi być dostępna w każdej bibliotece. Dwie myśli (postaram się nie spoilerować za bardzo):
    Podczas rozprawy sądowej Smyk i Jem (jej brat) wychodzą z sali, ponieważ nie mogli znieść niesprawiedliwości, jaka tam panuje: jako dzieci, nie wytrzymały tego. Przy wyjściu spotykają miejscowego pijaka - ten podaje chłopcu flaszkę, mówiąc, że dobrze mu to zrobi. Okazuje się, iż wewnątrz nie ma i nigdy nie było alkoholu - domniemany pijak to maniak coca-coli. Dlaczego w takim razie pozwala innym myśleć, iż jest wiecznie schlany? Ponieważ dzięki temu nikt nie traktuje go poważnie; taki pijak ma prawo stać po stronie oskarżonego, gdyż nie jest zdrowy na umyśle... prawda? Dosyć interesująca sytuacja znajdująca odbicie w rzeczywistym świecie.
    Druga sprawa to najbardziej oczywisty morał książki: nie wolno zabijać drozdów. Kim są owe drozdy? Istnieje przesąd, iż myśliwy ma prawo strzelać do wszystkich ptaków, oprócz tychże właśnie, ponieważ nikomu nigdy nie zrobiły krzywdy. Celem oskarżycieli było zabicie (skazanie) drozda, człowieka, który nigdy niczym nie zawinił. Teraz pomyślmy, ile razy w życiu obserwowaliśmy strzelanie do drozdów? Ile razy patrzyliśmy na słabszego kolegę ze szkoły, który obrywa za nic od rówieśników? Czy zachowując bezczynność, my także przyczyniamy się do polowania?
    Jest jeszcze trzecia refleksja, jednak tutaj już nie obejdzie się bez spoilerów.
    Przepraszam, że tak długo - ale wiedzcie, że mógłbym tak w nieskończoność, kocham tę książkę. Może zakończę cytatem:

  14. Dawid2207
    Jakże często się zdarza , iż reklamowany film znacznie odbiega od tego, co nam serwują spece od marketingu? Czasem taką sytuację można odebrać jak najbardziej pozytywnie - vide "Jak zostać królem", świetny dramat, reklamowany jako kolejna, bezbarwna komedia. Częściej jednak rozmijanie się reżyserów z wcześniej składanymi obietnicami wpływa na odbiór filmu negatywnie - wiedzą o tym wszyscy, którzy np. napatrzyli się na genialne reklamy "Dystryktu 9", a otrzymali... to, co otrzymali.
    Patrząc się na zwiastuny "Lilo i Stitcha" odnoszę wrażenie, że nie zapowiadało się toto najlepiej. Niebezpieczny kosmita spotyka małą dziewczynkę, razem przeżywają wiele wspaniałych przygód, blablabla. Całość zapewne okazałaby się równie ciężkostrawna, co "Klopsiki i inne zjawiska pogodowe" lub inne "arcydzieła" Disneya, gdyby pozostała w takiej formie, w jakiej pierwotnie miała się objawić. Na szczęście otrzymaliśmy film będący zupełnym przeciwieństwem takiej wersji.
    Od razu mówię - postać Stitcha jest tu niemal zbędna. Odnoszę wrażenie, że stanowi pewien ciężar dla animacji, która równie dobrze poradziłaby sobie bez niego. "L&S" to opowieść głównie o Lilo, dziecku żyjącym w swoim własnym świecie. Dziewczynka straciła rodziców (o czym informuje nas w wyjątkowo sentymentalnej scenie) i została pod opieką starszej siostry, Nani. Sprawą zainteresował się kurator, pan Bąbel ("-Dziwne nazwisko... - Tak, istotnie"). Obserwuje on pozostałości, niegdyś zwykłej, rodziny. Pragnie rozdzielić siostry i przydzielić Lilo do domu dziecka... dla jej dobra, oczywiście.
    Potem pojawia się wątek ze Stitchem i - chwała Bogu! - zupełnie odbiega od tego, czego mogliśmy się spodziewać z reklamówek. Sceny z małym, psopodobnym zwierzakiem są świetne, jego poszukiwania rodziny, dążenie do bycia czyjąś ohaną ("Ohana to znaczy rodzina. A w rodzinie nikogo się nie odtrąca"), rozmowy z jego stwórcą - cudo.



    Bajka Disney'a skończyć się źle raczej nie może, jednak wydarzenia poprzedzające obowiązkowy happy end są wyjątkowo zaskakujące (będzie kilka spoilerów). Powyższe zdjęcie to ostatni wspólny wieczór Lilo i Nani przed rozstaniem (do którego, oczywiście, jednak nie dojdzie). Mała zostanie jutro odprowadzona do samochodu kuratora, oddzielona od siostry... dla jej dobra.
    I tutaj refleksja: na ile państwo może decydować o tym, co jest dobre, a co złe dla przeciętnego obywatela? Czy w ogóle powinno mieć takie prawo? Lilo czuje się szczęśliwa ze swoją siostrą, i choć nie mają zbyt wielu zabawek, a ich rodzina jest mała i rozbita - nie ma ochoty poddać się pod opiekę obcych ludzi. Można powiedzieć: przecież to będzie dla niej najlepsze, niczego jej w przyszłości nie zabraknie... w końcu robimy wszystko dla dobra dziecka, nieprawdaż?
    Jednak jak można pozbawić dziecko prawa do wyboru i ograniczyć pojęcie jego "dobra" do "pełnego brzucha"? Świetny przykład mogliśmy również zaobserwować w filmie "Jestem Sam", gdzie sąd pragnął rozdzielić nie do końca zdrowego na umyślnie rodzica od własnej córki, która go kocha. Pytam ponownie: czy państwo ma do tego prawo?
    Przykłady można mnożyć i gdybym tylko pragnął posiedzieć nad tym tekstem znacznie dłużej, doszlibyśmy do tematu przymusu zakładania pasów bezpieczeństwa przez obywatela. Tak daleko zabrnąć jednak nie pragnę i kończę już ten wpis zostawiając wam sprawę do przemyślenia.
    PS Miało być o "Alicji w Krainie Czarów", jednak temat jest tak rozległy, że nie wiem za bardzo, od czego zacząć... postaram się wkrótce coś także i o tym napisać.
    PPS Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości, IMO "Lilo i Stitch" to najlepsza animacja, jaka kiedykolwiek powstała i moje jedyne 10/10, jeśli chodzi o filmy rysunkowe. No i dzięki tej produkcji zacząłem się interesować Elvisem Presleyem.
  15. Dawid2207
    Z baśniami jest taki problem, iż ich odbiorcami są zwykle osoby na tyle dojrzałe, aby zrozumieć całą warstwę fabularną, jednak jednocześnie zbyt małe, aby dostrzec zawarte w nich drugie dno. Zdarza się, że po sięgnięciu po latach do miło wspominanej "bajeczki", Kłapouchy patrzy na ciebie z bólem w oczach, a Kot z Cheshire już się nie uśmiecha, tylko szczerzy złowrogo kły...
    James Matthew Barrie stworzył świat wyobraźni dziecięcej - Nibylandię. Kraina, do której, jak sobie wmawiał, został zesłany jego brat David po śmierci, gdzie wreszcie zaznał szczęścia - stała się ona miejscem wydarzeń najsłynniejszej powieści Barriego. Zarys fabularny - czy to poznany dzięki książce, czy też adaptacji Disneya - jest chyba każdemu znany. Pewnej nocy tajemniczy Piotruś Pan, tkwiący w głowach trojga rodzeństwa, odwiedza dzieci w ich domu. Zabiera je do Nibylandii, w której Wendy, Michał i Janek poznają wytwory swej wyobraźni. Przeżywają tam wiele przygód, z udziałem syren, Indian, piratów i pewnego krokodyla, z którego żołądka dochodzi osobliwe "tik-tak".
    Szczerze mówiąc - warstwa fabularna nie porwała mnie tak, jak ta, której doświadczyć można w konkurencyjnych książkach tego typu. Jednakże to, co czyni książkę ponadczasową, to jej przekaz... z którego wiele osób nie zdaje sobie sprawy. Otóż moim zdaniem bohater tytułowy (tłumacze podają wersje rozmaite, od standardowego "Piotrusia Pana", do "Przygód Piotrusia Pana i Wendy"; jednak wszyscy wiemy, o kogo chodzi) jest postacią negatywną. Dlaczego?

    Przełom nastąpił przy samej końcówce - będą spoilery (ale czy ktoś nie zna tej historii?). Peter nie chce wracać do domu, pragnie na zawsze zostać w Nibylandii. Próbuje zatrzymać przy sobie Wendy, jednak nie ze względów uczuciowych. Dziewczyna była dla niego jak matka, której on nigdy nie posiadał. Podjęła jednak dorosłą decyzję i postanowiła opuścić świat dzieciństwa, wiecznej szczęśliwości - poszła naprzód. Kilka lat później Piotruś o niej zapomina, Wendy zaś, rok po roku, traci pamięć o nim. W przyszłości córka Wendy spotyka Piotrusia i... przygoda zaczyna się na nowo. Cykl zatacza kolejne koło. "I będzie to trwało tak długo, jak długo dzieci będą radosne, niewinne i bez serca."
    Dwie refleksje:
    Po pierwsze: czy można wiecznie tkwić w dzieciństwie? Czy można wiecznie przebywać w Nibylandii? Jak się okazuje - można (z czego przykładami mamy do czynienia w prawdziwym świecie). Jednak czy jest to właściwe? Przecież kiedyś musi przyjść czas, gdy pożegnamy krainę wyobraźni, i choć nasz pies może wtedy bezpowrotnie utracić ludzki głos, jest to konieczne. Inaczej możemy skończyć jak ten Piotruś - wciąż latać wśród wróżek po bezkresnym nieboskłonie i pozostać radosnym, niewinnym, ale... bez serca.
    Właśnie ta ostatnia myśl najbardziej mnie uderzyła w powieści. Przecież mówi się, że to właśnie dzieci są najwrażliwsze, najbardziej troskliwe, najlepsze, etc. Jednakże są przy tym "bezduszne" (jedno z tłumaczeń tego samego cytatu). Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, jednakże dobrym przykładem może być to, iż powieściowym Wendy, Michałowi i Jankowi nawet do głowy nie przyszło, że ktoś może się o nich martwić. Dzieci z reguły nie za bardzo przejmują się innymi - można powiedzieć, ze są na swój sposób... egoistyczne.
    Wiem, dosyć trudno to zrozumieć (a jeszcze trudniej spisać), jednak pomyślcie nad tym cytatem. Daje dosyć duże pole do interpretacji. Zachęcam też do lektury - co do filmowych wersji... warte polecenia są filmy "Hook" oraz "Piotruś Pan: Wielki Powrót" (nie oglądałem części 1, ale ta jest świetna). Co do aktorskiej ekranizacji z 2003 roku... lepiej spuśćmy na to zasłonę milczenia. No i oczywiście polecam film biograficzny "Marzyciel". Cudo.
  16. Dawid2207
    "Lot nad Kukułczym Gniazdem" - każdy słyszał, wielu widziało. Film opowiadający o perypetiach pacjentów szpitala psychiatrycznego i ich niesnaskach ze słynną siostrą Mildred Ratched (której to odtwórczyni roli przyznano Oscara). Pomijając oczywistą i jasną pochwałę dla eutanazji, moim zdaniem film kryje za sobą dużo głębsze przesłanie. Będzie kilka drobnych spoilerów (niedotyczących zakończenia)
    Zanim dojdziemy do meritum sprawy zwrócę uwagę na jedno z wcześniejszych zdarzeń w filmie - główny bohater, Patrick McMurphy, zakłada się z pozostałymi pacjentami, iż podniesie ciężki zlew. Obstawiają pieniądze, Jack Nicholson Patrick obejmuje umywalkę i... i nic. Od samego początku wiedział, że przegra, jednak postanowił podjąć przynajmniej jakąś próbę, aby pokazać innym, iż nic nie jest przesądzone. Chociaż istnieje ryzyko, że się przegra, należy się starać. Dosyć interesujące.
    Ale nie o tym chciałem napisać ten tekst. Me przemyślenia koncentrują się może nie na momencie kulminacyjnym (ten nastąpił dopiero w chwili "imprezy"), lecz na nieco wcześniejszych zdarzeniach. Podczas jednego ze wspólnych spotkań pacjentów, McMurphy dowiaduje się, iż lwia część wariatów przebywa w szpitalu... dobrowolnie. Nie może zrozumieć, czemu mężczyźni mający przed sobą całe życie, sami uważają się za nienormalnych. O ile mnie pamięć nie myli, wydarł się na najmłodszego z uczestników wygarniając mu, ile traci, że dobrowolnie przepuszcza własną młodość. Oraz... że wcale nie jest takim świrem, za jakiego sam się uważa. Po prostu wszyscy dookoła wmawiają mu, że taki jest.

    I z całego filmu to ten motyw tknął mnie najbardziej. Osoby, które uważają się za wariatów... bo inni im tak mówią. Nie sądzicie, że często to wydarzenie ma miejsce w świecie, w którym żyjemy? Wystarczy przypomnieć sobie wczesne lata szkolne - chyba prawie każdy miał w klasie swoiste "popychadło", szykanowane z powodu swej inności? Mnie na szczęście taki los ominął - jednak ile razy obserwowałem nabijanie się z typowego "kujona" (okropne słowo, wiem) w innych klasach - nie zliczę.
    Trudno wynajdywać przykłady sytuacji tego typu, jednak oto pierwszy, który przychodzi mi do głowy (i chyba najbardziej czytelny). Pamiętacie polski film "Galerianki" (tak, ten, który miał stać się ostrzeżeniem dla rzeczywistych odpowiedników głównych bohaterek, a stał się dla nich wzorem)? Widowisko... dosyć średnie, jednak o w miarę ciekawym scenariuszu. Alicja trafia do grupy żywych lalek - innymi słowy, po prostu plastików. Dziewczyny naśmiewają się z najnormalniejszej dziewczyny pod słońcem (a ta w efekcie tych nacisków powoli staje się taka, jak one) - po prostu jest dla nich dziwna, nienormalna. Czego znieść nie mogą.
    Rozumiecie, o co mi chodzi? W gronie wariatów najnormalniejsze stworzenia uważane są za najbardziej świrnięte. Osoba ta może zacząć im wierzyć... i przystosowywać się. Lub może też trafić do szpitala psychiatrycznego (jak to było we wspomnianym przeze mnie filmie).
    W efekcie trudno odpowiedzieć na fundamentalne pytanie:
    kto tu tak naprawdę lata nad Kukułczym Gniazdem?
  17. Dawid2207
    Wpisem tym pragnę zapoczątkować serię "arcydzieł" w takim stylu, jak to, które za chwilę postaram się popełnić. Jako, że nie lubię i chyba nie bardzo umiem pisać pełnoprawne recenzje - słuszniejszym rozwiązaniem będzie skupienie się na przemyśleniach, do których doprowadziła mnie dana gra/lektura/film/cokolwiek.



    Jacqueline Wilson popełniła dziesiątki "dziewczęcych" powieści, które mało kto czytał, czy choćby w ogóle o nich słyszał. Ja również, do czasu zetknięcia się z tą powieścią, miałem o autorce pojęcie takie, jak Stalin o kapitalizmie. Sam nie wiem, jak ta lektura trafiła w moje ręce - pewnego wieczora zacząłem od niechcenia czytać pierwszy rozdział...
    ...i zamknąłem książkę dopiero kilka godzin później, kiedy miałem za sobą zwieńczenie historii poszukiwania rodzinnych korzeni przez 14-letnią April. Dziewczyna ta została - zgodnie z tytułem - porzucona w śmietniku obok jednej z londyńskich knajp przez młodocianą matkę. Na szczęście jeden z pracowników restauracji usłyszał płacz małej i się nią zajął. April przeszła przez kilka rodzin adopcyjnych, spotkały ją perypetie bardziej lub - głównie - mniej przyjemne.
    "Dziecko ze śmietnika" to wielkie małe arcydzieło, które na pewno warto przeczytać. Z główną bohaterką można się utożsamić, obserwujemy z zaciekawieniem jej losy i co najważniejsze - doprowadza ona czytelnika do ogromnego współczucia.
    I do takich przemyśleń mnie to wszystko doprowadziło: czym jest wyrzucenie dziecka do śmietnika? Jest zaniedbaniem, czynem potwornym i na pewno nie ma na świecie żadnej osoby, która zrozumiałaby decyzję matki April. Mógłbym teraz napisać, że wiele osób popierających aborcję również w takiej sytuacji, daje przyzwolenie na pozbycie się dziecka, płodu - zwał, jak zwał, lecz natychmiast zareagowałoby z oburzeniem na zaprezentowaną przez autorkę sytuację... ale nie będę tego roztrząsał, niech każdy to przemyśli na własną rękę, zgodnie z własnym sumieniem. Ja podejdę do tematu od innej strony, a mianowicie...



    "Juno" - film tyleż znany, co kontrowersyjny. Podając fabułę w wielkim skrócie: młoda dziewczyna zachodzi w nieplanowaną ciążę, decyduje się zostawić dziecko u rodziców adopcyjnych - poznaje ich, znajduje z nimi wspólny język, blablabla - sztampa, która w jakiś sposób zachwyciła członków Akademii na tyle, że przyznali autorce scenariusza złotą statuetkę... z jakiegoś powodu.
    Mimo, iż większość elementów składowych produkcji - zdjęcia, muzyka, aktorstwo itd. stoją na przyzwoitym poziomie, to całość jest dosyć... specyficzna. Rodzice Juno, dowiedziawszy się o dziecku, nie zawracają sobie głowy jakimikolwiek konsekwencjami, którymi być może powinno się obarczyć nieodpowiedzialną dziewczynę - przechodzą od razu do rzeczy, nawiązując kontakt z rodziną adopcyjną.
    I muszę przyznać, że przy całym kunszcie aktorskim odtwórczyni głównej roli, podczas seansu kompletnie nic mnie nie obchodziło poza tym, iż nikt nawet przez sekundę nie pomyślał, aby dziecko może... nie wiem... wychować?
    Poza tym slogan reklamowy filmu jest genialny, świetnie trafiony: "komedia [właściwie to komediodramat, ale czego się spodziewać, skoro spece od marketingu nawet "Jak zostać królem" wrzucili na tę samą półkę, co "Grubego i chudszego"] o dorastaniu i wpadkach po drodze". Idealnie dobrane słownictwo - dziecko cały czas jest traktowane jak przejaw przejściowy, niepożądany - jako straszna wpadka, która stanowi dla każdego kłopot. I nie tylko bohaterka - zbuntowana nastolatka - ale też nikt z jej otoczenia nie przejmuje się dzieckiem, tylko losem dziewczyny.
    I stąd ma refleksja: czym tak naprawdę różniło się wyrzucenie April na śmietnik od pozostawienia dziecka przez Juno? Zgadza się, dziecko ze śmietnika mogło umrzeć - jednak skutek pozostał ten sam - dziewczynka została porzucona przez własną matkę, nigdy nie pozna ani jej, ani ojca. Poza tym matka April z całą pewnością nie chciała córki zabić - jej cel był dokładnie taki sam, jak cel Juno - pozbyć się bachora....
    Tekst jest moją subiektywną opinią, jeśli masz inną - podziel się z nią. Nikomu nie narzucam swojego zdania, oczywiście.
    PS Nie chciałbym się z nikim wdawać w dyskusje a la "aborcja be/aborcja nie-be". Ten temat był setki razy roztrząsany, nie tylko na blogach, ale także na forum - nie widzę potrzeby kontynuowania go...
  18. Dawid2207
    Jako, że niestety wciąż jestem na łasce i niełasce przygotowanego niewątpliwie z troską o młodego człowieka systemu nauczania, pozwoliłem sobie na kilka refleksji dotyczących podręczników szkolnych. Nie tracąc czasu na zbędne wstępy, mające za zadanie wydłużyć i tak krótkie wypociny, przejdźmy do rzeczy...



    Umieściłem tu zdjęcie tego zielonego podręcznika, gdyż uznałem, iż jest on najbardziej interesujący spośród przeznaczonych mi materiałów edukacyjnych. Od razu zaznaczę, iż nie jestem nie wiadomo jakim przeciwnikiem tychże, jednak jest wiele rzeczy, na które trzeba zwrócić uwagę.
    Jeśli chodzi o przedmioty takie, jak biologia czy geografia - sprawa przedstawia się... śmiesznie. Bo jak tu się nie śmiać, czytając takie kwiatki (nie przygotowałem ich wcześniej - teraz otwieram podręcznik na losowej stronie i czytam losowy akapit...):
    albo:
    Powiem wam, że te wstępy mnie rozwalają i gdyby wrodzone lenistwo nie zakazywałoby mi podświadomie poświęcenia na ten wpis więcej niż kilkanaście minut, znalazłbym jeszcze fajniejsze rzeczy. Najbardziej utkwił mi w pamięci wstęp z podręcznika od geografii, dział o wulkanach. Coś w stylu: "Groźne. Nieustępliwe. Niebezpieczne. <jeszcze dłuuuga lista epitetów>". To naprawdę potrafi rozbawić.
    Jeśli chodzi o poziom wiedzy zawartej w tekście to, najogólniej rzecz biorąc, jest bardzo ogólnie. Nigdy nie zagłębiamy się w nic dokładnie, jedziemy po łebkach i zamiast porządnie zrealizować jeden dział, upychamy do jednej książeczki całą masę pobieżnie opracowanych tematów.

    Język polski to dla mnie jeden z najważniejszych przedmiotów i... nie jest zrealizowany aż tak tragicznie. Jasne, masa tekstów to fragmenty artykułów nikomu nieznanych felietonistów, ale - hej - w końcu to, co powinno być jest... tak ze 3 akapity. Ponownie, zamiast zrealizować jakiś dział porządnie, autorzy serwują nam masę ogólników.
    Indoktrynacja młodych umysłów nie ma za bardzo miejsca w tym podręczniku, aczkolwiek daje się zauważyć, iż wiele poleceń nie zaczyna się od słowa "czy", lecz "dlaczego"... Jeśli wiecie, o co mi chodzi.

    Podręcznik od historii, mimo świetnej okładki, okazale się również nie prezentuje. Książka grubości "Chatki Puchatka" - oczywiście - nie powala zawartością. Zgadliście! Same ogólniki...
    Trzeba jednak przyznać - mimo wad tychże materiałów dydaktycznych, wiedzę (co prawda szczątkową, ale zawsze) przyswaja się z nich dosyć łatwo. Każde zdanie jest tutaj źródłem kolejnych informacji, niemal wszystko jest bardzo skondensowane, nie ma miejsca na nawet najmniejsze dygresje ze strony autorów... Co mi osobiście przeszkadza.
    Teraz pytanie - jakie w takim razie powinny być podręczniki? Odpowiedzi wiele lat temu udzielił nam pan Terry Deary...

    Ten pan jest autorem świetnej serii książek "Strrraszna historia" wydawanej przez Egmont. Ich zawartość można określić jako nadającą się dla 12-latka. Ale nie typowego, przeciętnego 12-latka, który właśnie zdobył 500. wioskę w "Plemionach" i awansował swojego Surę na 99 poziom w Metinie. Dla inteligentnego, ciekawego dziecka, dla którego wiedza jest skarbem, a książki przyszłością.
    Książki są świetne - aż pęcznieją od różnych ciekawostek i naprawdę interesujących informacji oraz - co za każdym razem autor podkreśla na wstępie - przekazują prawdziwą, niefałszowaną, brutalną prawdę, a nie te strzępki informacji z podręczników zaakceptowanych przez MEN. Ponadto seria ta ma klimat, który sprawia, że nieustannie do niej wracam.
    Warto wspomnieć o Michaelu Coxie, który odpowiadał za niektóre z książek. Ponadto również kilku autorów z nadwiślańskiego kraju dołożyło swą cegiełkę do "Strrrasznej historii", tworząc książki m.in. o Piastach, czy Jagiellonach. Warto także zapoznać się z bliźniaczą serią książek - "Monstrualną erudycją", czyli niemal tym samym, tylko z mniejszym polotem.
    Nie wiem, czy mogę mówić już o moim dzieciństwie - mam 15 lat i tak naprawdę nie mam pojęcia, kiedy się skończyło - ale jeśli mogę, to właśnie ta seria stanowi jego część.
  19. Dawid2207
    Najpierw wsłuchajcie się w świetną muzykę (dużo lepszą od tej w "Mrocznym Rycerzu"! Hans Zimmer rządzi, ale Elfman bije go na głowę!).

    To nie jest recenzja, tylko moje krótkie przemyślenia na tematy różnorakie .
    Wybrałem się wczoraj na dosyć ciekawie zapowiadający się film: "The Amazing Spider-Man" miał nie odchodzić od komiksu tak bardzo, jak poprzednia trylogia, miało być więcej, lepiej, fajniej. Czy tak się stało? Po kolei.
    Zaczęło się jak zwykle od reklam, a to trwaa. Przewinęło się kilka zwiastunów: "Prometeusza" (był OK, aczkolwiek całość zalatywała tandetą), no i jakiegoś filmu napakowanego akcją, którego tytułu nie zapamiętałem (bo i nie było warto zaprzątać sobie nim głowy). Na końcu jeszcze dwa: "Batmana" i "Hobbita". Kontynuacja "Mrocznego Rycerza" wygląda... tak sobie. Bane nie jest zbyt interesującym wrogiem, boję się, że Christian Bale jak zwykle spartoli rolę, a Kobieta Kot... jak można było wziąć do tej roli Anne Hathaway?! Dla mnie Kobieta Kot to tylko Michelle Pfeiffer, o! Niestety, z genialnego klimatu i sugestywności Gotham zaprezentowanej przez Tima Burtona nic się nie ostało. Mam nadzieję, że się mylę, ale myślę, że "Mroczny Rycerz Powstaje" będzie dużo gorszy od swego poprzednika, który - nie oszukujmy się - nie zyskałby uznania, gdyby nie genialny Joker.
    [media=]
    Dalej zwiastun "Hobbita" - ale moc! Chociaż - ja jestem totalnym fanbojem Tolkiena i Petera Jacksona, więc nie mogę wypowiadać się w tej sprawie całkiem obiektywnie... tak czy siak, było naprawdę super. Szkoda tylko, że w Polsce brak kin, które mogłyby pokazać "Hobbita" w całej okazałości.
    Hm, ja tu się rozgadałem, a miało być o Spider-Manie. Najpierw trochę o poprzednich częściach serii:
    Spider-Man 1 - strasznie mi się spodobał, bardzo sympatyczny, przyjemny film. Głupi, może i tak, ale w jakiś sposób wciągający.
    Spider-Man 2 - też fajny, aczkolwiek klimatu sporo straciło.
    Spider-Man 3 - fajny, ale nieprzyjemny. Jakoś... źle się go ogląda. Pełno głupich i niepotrzebnych scen. Okropny Sandman. Fajny Nowy Goblin.

    I teraz mamy restart serii, zmiana reżysera, aktorów - wszystkiego. I jak wyszło?
    Wyszło bardzo nierówno. Film podzieliłbym na trzy "akty":
    Akt I - wprowadzenie w świat, przedstawienie postaci, zarysowanie fabuły - genialnie. Gdyby cały film był taki...
    Akt II - bawienie się pajęczą mocą. Syf okropny. Peter Parker był strasznie wkurzający (gość jest skatem! Jak Spider-Man może być skatem?!), na siłę próbował być "fajny", rzucał głupimi żarcikami. Fuj.
    Akt III - mniej-więcej ostatnia godzina filmu, czyli od momentu w kanałach. Bardzo fajnie, świetne sceny akcji, głupoty w scenariuszu. Najbardziej widoczny przykład: Spider-Man musi się dostać do centrum miasta, a jest na jego końcu. Jako, że w mieście, z jakiegoś powodu, są dziesiątki dźwigów, na dodatek wszystkie ustawione w lini prostej, Spidey ma czystą drogę przez główną ulicę.
    Peter Parker - jak wspomniałem - jest trochę wkurzający. Jest nieco ciapowaty, ale nie aż tak, jak człowiek pająk z poprzedniej trylogii. Brakuje mu też tej... sympatyczności? Aczkolwiek mógłby być zrobiony dużo gorzej.
    Mary Jane została zastąpiona przez Gwan Stacy (wszak zgodnie z chronologią komiksu - ona była pierwsza). W sumie to wszystko mi jedno, obie postaci nie są zbyt rozwinięte. Aczkolwiek MJ ma w sobie większy urok.
    Jaszczur - główny wróg. Tu twórcom należą się brawa. Gość został zrobiony przecudownie, czuć, że jest to wielkie bydlę, którego należy się bać. Chyba najlepszy antagonista z serii. No i on przynajmniej ma jakieś (sensowne) motywy...
    Ogólne wrażenia z filmu - było bardzo OK. Na pewno lepiej, niż w dwóch ostatnich częściach, ale gorzej, niż w pierwszej. Jest jakiś klimat, pewien urok, dziury w fabule, sporo scen akcji - czyli wszystko, co oczekujemy od filmu z super bohaterem. Nie jest to oczywiście poziom "Watchmenów" czy Batmanów Burtona, aczkolwiek warto polecić.
    PS Oglądaliście serial "Batman" z lat 1992-1995? Jest wart polecenia?
  20. Dawid2207
    Jest godzina 21:00, 5 marca. Z terenu Stanów Zjednoczonych zaczęły dochodzić niepokojące znaki: Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zostało zalane setkami tysięcy telefonów od zwykłych obywateli, głównie farmerów, mieszkających z dala od zanieczyszczonego nad miastami nieba. Zgłoszenia dotyczyły niepokojących znaków, które zupełnie nagle pojawiły się na niebie.
    -Byłem wtedy na podwórku, bydło do zagrody zapędzałem. Idę sobie spokojnie, nic złego się nie dzieje, aż tu nagle bach! Jakby niebo rozświetliły... nie wiem, jakby nagle pojawiło się tysiące słońc. Gdy tylko żem się otrząsnął i spojrzał w górę, ujrzałem to, co teraz państwo też widzicie - mówi Ray Farry z Teksasu.
    Istotnie, nawet z naszych domów zobaczyć możemy tysiące jasnych gwiazd, rozświetlających niebo. Zjawisko niemal natychmiast wywołało ogromną burzę w świecie nauki. Profesor Jimmy Scienny z uniwersytetu w Waszyngtonie mówi:
    -Na razie nie wiemy nic pewnego, proszę o parę godzin cierpliwości. To, co mogę powiedzieć z całą pewnością, to to, iż te... obiekty nie są gwiazdami. Ponadto znajdują się dosyć blisko nas, nawet w miastach pokrytych smogiem możemy wyraźnie dostrzec jasne punkciki. Podejrzewamy, że mogą to być jakieś statki, być może kolonia którejś z ras skraca sobie drogę przez nasz Układ Słoneczny, o czym nie zostaliśmy poinformowani. Badamy sprawę.
    Na pytanie, czy grozi nam niebezpieczeństwo, profesor Scienny zamyka drzwi.
    -Jestem pewny, że wszystko dobrze się skończy i naprawdę nie ma żadnych powodów do niepokoju. Uważam, że powinniśmy się przespać, a sytuacja się sama ustabilizuje - mówi sennym głosem szef libertynistycznej partii.
    Przedstawiciel konserwatystów mówi:
    -Nic nie wiemy, ale jak się dowiemy, nie będziemy stać bezczynnie, w przeciwieństwie do innych - dodaje, patrząc znacząco na poprzedniego mówcię - chwycimy za broń!
    21:25 pojawiły się głosy, że niejaki komandor... Shepard przewidział zaistniałe zjawisko wiele tygodni temu, jednak cała sprawa została wyciszona. Przykro nam, ale nie możemy podać więcej informacji.
    21:29 komandor Shepard wygłosił krótkie oświadczenie:
    "A więc się zaczęło... Żniw..." - w tym momencie połączenie z Chicago zostało zerwane.
    21:34
    -W naszym studiu gości ekspert, mr. Gregory Lier.
    -Pani redaktor, ja jestem tylko magistrem.
    -A powiedziałam inaczej? No dobrze, panie magiszcze. Co magister sądzi o zaistniałych wydarzeniach? Widzom przypominam, że magister Lier reprezentuje rząd. Co ma pan magister do powiedzenia?
    -Hm.. uważam, że nie należałoby się zbytnio martwić. Ludzie się boją, ze względu na pomówienia wychodzące od pana komandora Sheparda. Jego zdaniem jakaś... rasa hoduje sobie rasy niczym jacyś bogowie, a następnie, co kilkadziesiąt tysięcy lat przychodzi, aby zniszczyć tę rasę. I podobno już niedługo ma to nastąpić.
    -Komandor wymienił kiedyś datę 9 marca, tak?
    -Tak, coś koło tego... w Europie. Atak u nas, w Stanach miałby się rozpocząć za parę godzin. I co, jak pani sądzi? Atak ma się rozpocząć, bo na niebie zalśniły statki jakiejś federacji handlowej? To jest tak śmieszne, że zostawię to bez komentarza.
    -Jeszcze pytanie: czy...
    -Hej! Co się dzieje!
    -Nie mam pojęcia! Światło zgasło... Rurku, jesteśmy połączeni?
    -Ta jes, chyba tylko światło zgasło.
    -Argh! Co to za hałasy!
    -Dwieście harmat brzmiało!
    -O Boże... wyjrzyjcie za okno...
    -Jezu...

  21. Dawid2207
    Zacząłem pisać fanfic o Saddie, przedstawionej w mym poprzednim wpisie na blogu. Na razie stworzyłem króciutki prolog, który tu zamieszczę. Mam nadzieję, że się spodoba

    Saddie

    Prolog 3 lata temu
    Była noc. Saddie siedziała już od kilku godzin i patrzyła się w niebo. Nigdy wcześniej tego nie robiła ? dopiero teraz je dostrzegła. To znaczy widziała je już wielokrotnie, ale dopiero teraz NAPRAWDĘ je zobaczyła. Widziała mgławice, poruszające się gwiazdy, zataczające koła obok Królowej Nieba ? Gwiazdy Polarnej. Gdzieniegdzie można było dostrzec przelatujące komety (zjawisko dosyć powszechne w Equestrii), spadające gwiazdy. Najbardziej zaś przykuwał uwagę księżyc ? wielki księżyc w pełni, rozjaśniający swym bladym światłem całą krainę.
    Na twarzy spoczywały zaschnięte łzy. Ten widok zresztą od 2 dni był dla niej bardzo częsty. Dlaczego? Ponieważ właśnie dokładnie 2 dni temu stała się TO. Wydarzenie, które odmieniło na zawsze jej życie. Obudziła się, rozpoczęła dzień zwyczajnie, jak każdy inny kucyk. Udała się do kuchni na śniadanie i? nikogo nie zastała. Przeszukała wszystkie pokoje i wciąż nikogo nie znalazła. Całkiem spanikowana wybiegła z domu, aby znaleźć kogoś, kto jej pomoże. Szczęśliwie natrafiła na swą starszą siostrę, Carol. Ta wydawała się być zorientowana w całej sytuacji ? nakazała Saddie natychmiastowy powrót do domu, obiecując, że później jej wszystko wytłumaczy. Przygotowała jej pożywienie na cały dzień, a następnie ją opuściła. Mały kucyk zupełnie nie wiedział, co się dzieje. Została więc w domu. Prawie cały dzień płakała, martwiąc się o swą rodzinę. Łzy śpiewały jej smutną kołysankę ? szybko zasnęła, zmęczona całodziennym płaczem i smutkiem.
    Następnego ranka dalej nie zastała w domu ani mamy, ani taty ? natomiast dostrzegła w kuchni kartkę, zostawioną przez Carol:
    ?Zrobiłam ci śniadanie, przygotowałam parę przekąsek. Przepraszam, że nie jestem teraz z tobą, mam wiele ważnych spraw do załatwienia ? a dotyczą one rodziców. Trzymaj się, siostrzyczko i pamiętaj ? wszystko będzie dobrze!?
    Saddie spędziła więc kolejny poranek, południe i wieczór na pochlipywaniu i bezcelowym kręceniu się tu i tam. Około godziny 20:00 wyszła na dwór i przysiadła na pobliskim pagórku. Tutaj właśnie nasz historia się rozpoczęła.
    Nagle jej uwagę przykuł niewielki obiekt, powoli lecący w jej stronę. Dumna sylwetka pegaza zamajaczyła na tle wielkiego księżyca. To była Carol. Miała bardzo smutny wyraz twarzy, który, w miarę, jak zbliżała się do swej siostry, przechodził w sztuczny uśmiech. Wkrótce znalazła się obok Saddie i przycupnęła tuż koło niej.
    -I co? Znalazłaś ich?
    -Ja? nie widziałam się z nimi? ale rozmawiałam z kimś, kto ich widział. 2 dni temu? 2 dni temu? - starła kopytkiem łzy z policzków ? 2 dni temu gdzieś pojechali i?
    -Gdzie?
    -Nie wiem dokładnie. Bardzo przepraszali, że się nie pożegnali, ale była to sprawa niecierpiąca zwłoki? oni MUSIELI wyjechać. I? i ja nie wiem, czy wrócą?
    Saddie podniosła głowę w stronę gwiazd. Nie wydawała z siebie żadnych odgłosów, jednak Carol widziała łzy cieknące po pyszczku.
    -Powiedzieli też, że bardzo cię kochają. Nas oboje.
    Nagle Saddie rzuciła się w ramiona swej siostry. Wtuliła swą główkę w jej skrzydła i płakała. Carol odwzajemniła się objęciem.
    -Będzie dobrze, mała. Nie martw się, damy sobie radę. Słyszysz ? głos się jej załamał ? damy radę, choćby nie wiem co się miało wydarzyć. Tylko musimy sobie nawzajem pomagać. Zgoda? Zgoda?
    Saddie milczała. Ponownie podniosła głowę w stronę nocnego nieba. Wyciągnęła kopytko w stronę księżyca i powiedziała:
    -Czy tam, gdzie pojechali, księżyc jest taki sam, jak u nas?
    -Tak. Dokładnie taki sam.
    -Może oni się teraz na niego patrzą? i ja też się na niego patrzę? to zupełnie, jakbyśmy patrzyli na siebie nawzajem. Prawda?
    -Tak. Zawsze będą na nas patrzeć. I zawsze będą nas kochać.
    Siedzieli nieruchomo jeszcze parę minut.
    -Już dobrze, Saddie, już dobrze. Chodź, czas iść do łóżek.
    -Już idę. Zostaw mnie samą na chwilę, dobrze?
    -Dobrze ? odparła ze zrozumieniem ? dobrze.
    Patrzyła się na wielki, srebrny obiekt. Pokryty wieloma nierównościami, zagłębieniami, wypiętrzeniami ? ale idealnie piękny.
    -Dobranoc ? szepnęła i wróciła do domu.
  22. Dawid2207
    Chciałem się wszem i wobec pochwalić, a to ponieważ stworzyłem mojego pierwszego kucyka! Powstał dziś około godziny 18 (a przynajmniej wtedy nabrał ostatecznych kształtów). Powstał w genialnym programie zwanym "Pony Creator", a następnie został muśnięty przeze mnie Gimpem. Zrobiłem charakterystykę, trochę historii i wysłałem na mylittlebrony.blogspot.com. Mam nadzieję, że opublikują . Póki co, umieszczę OC jeszcze tutaj.
    A, jeszcze jedno. Jakby znalazł się na mylittlebrony - będzie podpisany inną ksywką.
    Dobra, tyle wstępu.

    Saddie
    Imię: Saddie
    Rasa: Pegaz
    Wiek: 12
    Cutiemark: smutna maska teatralna (skrzętnie przez nią zakrywana, bardzo niewielu ją widziało)
    Ulubione powiedzonko: ?Jestem kucykiem i nic, co kucykowe, nie jest mi obce?
    W wolnym czasie: obserwuje niebo, czyta książki, pisze wiersze
    Właściwie nikt, poza nieliczną grupą kucyków, nie wie, jaka naprawdę jest Saddie. Pierwszą rzucającą się w oczy rzeczą jest oczywiście jej smutek ? to właśnie jest jej przodującą cechą charakteru. Ponadto jest wielką indywidualistką, która nigdy nie sięga po pomoc i woli zrobić wszystko ?po swojemu?. Z tego względu właściwie nie ma bliskich przyjaciół ? może tylko kilka koleżanek.
    Inne kucyki niejednokrotnie widzą ją po zmroku ? stojącą na wzgórzu, niedaleko lasu, godzinami patrzącą w nocne niebo. Od zawsze ją fascynowało ? planety, gwiazdy, spadające gwiazdy ? były to nieliczne z rzeczy, które ją uszczęśliwiały. Dzięki tym zainteresowaniu poznała Twilight Sparkle ? to od niej (oraz z jej książek) czerpie większość swej astronomicznej wiedzy.
    Mieszka w pobliżu szkoły pod opieką jej starszej siostry. Nie wiadomo, co się stało z rodzicami. Saddie nie pamięta ich zbyt dobrze ? ale z relacji swej siostry wie, iż pewnej deszczowej nocy pojechali ? nie mówili, gdzie ? i już nie wrócili. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek wrócą.
    Saddie jest w szkole osobą powszechnie ignorowaną, inni starają się nie zwracać na nią uwagi. Jednak zawsze znajdzie się kilku kucyków, którzy chcą ją drażnić, którzy ją wyśmiewają ?dla zabawy?. Ona mimo wszystko stara się nie zwracać uwagi na te zaczepki.
    Pewnego razu, gdy jak zwykle wracała do domu, zebrała się grupka paru dokuczających jej kuców. Otoczyły ją, uniemożliwiając dalszą drogę. Próbowała zawrócić, ale także na to jej nie pozwolili. W momencie, gdy jej oczy przybrały jeszcze bardziej niż zwykle smutny wyraz, nadbiegł nieznany jej pegaz. Był mniej-więcej w tym samym wieku (może minimalnie starszy), lecz zdecydowanie większy. Napastnicy właściwie na sam jego widok się cofnęli ? a gdy ten nadbiegł w ich kierunku ? uciekli. Odwrócił się do Saddie i spytał:
    -W porządku?
    I wtedy się uśmiechnęła. Mało kto widział u niej taki wyraz twarzy ? toteż został zauważony przez pobliskie grono kucyków. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze uśmiechnęła się do kogoś.
  23. Dawid2207
    Na początek zaznaczę, że jestem Brony. Jeśli jesteś przeciwnikiem tego ruchu, proszę opuścić ten blog, gdyż powyższy tekst może dotyczyć ciebie (tylko, jeśli jesteś agresywnym przeciwnikiem).
    Mogłoby się zdawać, że minęły czasy, kiedy w plemieniu rządził facet z największą maczugą/największym obwodem w bicepsie, a rządzą ci, co potrafią skombinować jakieś narzędzia/wymyślić zasadzkę. Niestety.

    Hahahahahah, czyli ja jestem normalny, a ty nie Jako Brony spotkałem się wielokrotnie z przeciwnikami kucyków. Podkreślam, iż OK, można MLP nie lubić. Nic na siłę. Tylko czemu zaraz pojawiają się śmiechy, nękanie etc.?
    Najpopularniejszym zjawiskiem jest wyśmiewanie się z powodu "nienormalności" człowieka. Definicja "normalności" jest wg. tych ludzi taka, że należy zachować pewne granice, nie wychylać się, pozostać pod kopułą szarego tłumu aż do śmierci.
    Od niepamiętnych czasów wyróżniający się ludzie byli zrównywani z ziemią. Czemu? Myślę, iż ludzie nękający innych chcą nie tyle udowodnić, że my jesteśmy inni. Chcą udowodnić, że to oni są normalni, że oni zachowują normy. Byle nie wyjść spod kopuły "tych normalnych".
    Zastanówmy się, co ludziom przeszkadza w kucykach. Szczerze mówiąc, nie wiem co dalej napisać, gdyż nie mam najmniejszego pomysłu. Wszystko sprowadza się do NORMALNOŚCI, do zachowania powagi.

    Bądź poważny.

    Mam 14 lat. Zdaniem moich rówieśników (tzn. tych, którzy są zadeklarowanymi przeciwnikami kuców, bo trochę osób z mojego środowiska jednak jest fanami MLP), skoro mam te 14 lat i jestem chłopakiem, powinienem zająć się POWAŻNYMI rzeczami. Np. obaleniem jakiejś flaszki, ewentualnie sportem czy inną równie skomplikowaną czynnością. Trzeba być poważnym, nie wychodzić spod kopuły. Ale...
    Why so serious?
    Czy naprawdę muszę być zawsze poważny? Czy naprawdę muszę ciągle zachowywać się tak jak inni? Czy naprawdę w obliczu strachu trzeba panikować, w obliczu porażki się smucić? Według nich - tak. A jeśli zachowasz się inaczej - sorry, spadaj od normalnych ludzi. Wynocha spod kopuły.

    Pod kopułą Wiele razy wspomniałem o kopule, pod którą znajdują się owi "normalni" ludzie. Gdy patrzę się na owe zbiorowisko, przypomina mi się cytat znaleziony na jakimś blogu (nie pamiętam na jakim) "wy się śmiejecie, bo ja jestem inny, ja się śmieję z was, bo wy jesteście tacy sami". Nic dodać, nic ująć.
    Żeby zakończyć optymistycznym akcentem:
    http://www.youtube.com/watch?feature=playe...p;v=yCYoo3WaO8g
    We don't need another hero
    We don't need to know the way home
    All we want is life beyond the Thunderdome
×
×
  • Utwórz nowe...