Skocz do zawartości

Neithan138

Forumowicze
  • Zawartość

    554
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Neithan138

  1. Neithan138
    Odkąd pamiętam zawsze lubiłem proste zręcznościowe platformówki. Z tego typu gier płynie masa dziecięcej (pozytywnie!) frajdy. Kiedyś platformówki były dosyć ubogim artystycznie gatunkiem gier, jednak od kilku lat jest wręcz na odwrót. Trudno dziś znaleźć gry TPP czy FPP, które robiłyby tak duże estetyczne wrażenie jak Limbo, czy właśnie Trine. Twórcy nie muszą przykładać tak dużej uwagi do całości, dlatego pozostaje im ogromne pole manewru w kwestii oprawy artystycznej.
    Gry platformowe są stosunkowo starym gatunkiem, dlatego na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat ich istnienia utarły się dla nich dość jasno nakreślone cechy charakterystyczne. Tak więc platformówka najczęściej polega na
    poruszaniu się po wielopoziomowych lokacjach
    unikaniu lub eksterminacji wrogów (w tym często bossów)
    unikaniu pułapek
    rozwiązywaniu zagadek logicznych
    zbieraniu bonusów (coinsów, diamentów itp.) i sekretów

    W Trine znajdziemy wszystkie te rzeczy i wiele dodatkowych smaczków. Najważniejszą cechą gry jest to, że w każdym momencie mamy do dyspozycji trójkę bohaterów. Ich dusze zostały złączone w jedną, dlatego są dostępni w każdym momencie gry (chyba że akurat nie żyją ) Każdy z nich ma unikatowe dla siebie umiejętności i własne drzewko umiejętności (o którym później).
    Złodziejka ma na imię Zoya, jest niezwykle tajemnicza i małomówna. Zasłania swą twarz, więc nie wiadomo dokładnie jak wygląda. Jest posiadaczką łuku pomocnego przy wykańczaniu wrogów na odległość. Z czasem będzie mogła używać również płonących strzał, które potrafią zapalać pochodnie (pomocne w ciemnościach) i niszczyć niektóre elementy otoczenia. Drugim jej atutem jest lina z hakiem, dzięki której może ona zaczepiać się o drewniane powierzchnie. Przy tym Złodziejka jest najzwinniejsza z całej ekipy, dlatego mając żywą złodziejkę jesteśmy w stanie dostać się niemalże wszędzie.

    Czarodziej jest człowiekiem niespełnionym, który od zawsze pragnął poznać tajniki zaklęcia kuli ognistej. Niestety nie udało mu się poskromić tej wiedzy, ale opanował kilka innych przydatnych zaklęć. Potrafi bowiem zmuszać większość martwych obiektów do lewitacji, co niejednokrotnie uratuje go przed śmiercionośnymi pułapkami, czy pomoże dostać się do niedostępnych sfer poziomu. Amadeus (bo takie jest jego imię) biegle posługuje się również sztuką materializacji pomocnych obiektów: zaczynając od zwykłego pudła, poprzez most i kończąc na lewitującym w przestrzeni tetraedrze. Początkowo ilość możliwych do zmaterializowania obiektów jest bardzo niska, jednak wraz ze wzrostem doświadczenia znacznie się ona zwiększa.
    Ostatnim (i niestety najmniej ciekawym) bohaterem jest Rycerz, zwany Pontiusem. Krągły jegomość charakteryzuje się ogromną siłą, posiada miecz, którym może bez większych problemów rozprawiać się z kolejnymi wrogami oraz tarczę, która broni go nie tylko przed strzałami i ciosami, ale także przed różnego rodzaju spadającymi przedmiotami lub ognistymi kulami. Z czasem Rycerz zdobywa jeszcze jedną broń, niezwykle potężną, zdolną zniszczyć wielu wrogów na raz. Jeśli chodzi o umiejętności, to jego głównym atutem jest zdolność podniesienia różnych głazów lub kamiennych bloków, którymi może z powodzeniem rzucać, niszcząc przy tym wrogów lub niektóre elementy otoczenia. Niestety Pontius jest najwolniejszy z całej trójki i zdecydowanie najgorzej potrafi się poruszać po poziomach. Często, jeśli tylko rycerz zostanie nam przy życiu, nie będziemy w stanie przedostać się dalej.

    Jak już wspomniałem, każda postać ma swoje własne drzewko umiejętności. Nie jest to nic nadzwyczajnego: 3 umiejętności na bohatera, a każda z nich dzieli się na 3 stopnie rozwinięcia. Banalne. Ale nie ma co narzekać, bo rzadko kiedy w platformówce dostajemy jakiekolwiek drzewka umiejętności. Na rozwój podobnie jak w grach cRPG wpływa doświadczenie. W Trine ma ono postać zielonych fiolek, które wypadają z pokonanych szkieletów lub są ukryte w różnych zakątkach mapy. Zebranie 50 takich fiolek podnosi poziom każdej postaci, dodając jej tym samym kilka punktów, które możemy rozdzielić pomiędzy umiejętności.
    W trakcie gry możemy kolekcjonować dwa rodzaje bonusów. Pierwszym są właśnie zielone fiolki z doświadczeniem. Szczerze polecam zbieranie ich wszystkich, bo ukończenie gry na średnim poziomie doświadczenia bohaterów znacznie uszczupla ich arsenał i w efekcie zmniejsza radość z gry. Poza tym za zebranie wszystkich fiolek na danym poziomie jest odblokowywany achievement (tylko w wersji steamowej). Drugim rodzajem bonusów, nazywanych w grze sekretami, są skrzynie. One również dzielą się na dwa rodzaje: pierwsze nie są trudne do odnalezienia (a właściwie to stoją zawsze w takim miejscu, którego nie da się ominąć) i zawierają nowe umiejętności dla bohaterów. Natomiast drugi typ to skrzynie z przedmiotami, które bywają naprawdę nieźle ukryte. Każdy przedmiot posiada dość długi opis i zwiększa niektóre statystyki. Po opisie można wywnioskować, jaki przedmiot do kogo najlepiej pasuje; przykładowo naszyjnik zwiększający manę nadaje się dla czarodzieja, który to zużywa jej najwięcej.

    Lecz kim właściwie są ci ludzie i dlaczego ich dusze złączyły się w jedność? Wszystko stało się za sprawą tytułowej Trójni (ang. Trine), która to jest magicznym przedmiotem, niezrozumiałym dla człowieka. Ten starożytny artefakt potrafi znaleźć i połączyć bohaterów, których zadaniem stanie się uratowanie świata. Ot, banalnie prosta bajeczka. Dlatego trójka naszych bohaterów w dziwnych, pozornie przypadkowych okolicznościach znajduje się w Akademii Astralnej. Każdy z nich przybył tu w innym celu, jednak po chwili wszyscy znajdują się w skarbcu, gdzie spoczywa Trójnia. Są oczarowani pięknem dziwnego przedmiotu, a chwilę później ich dusze łączą się. Tak zaczyna się podróż Zoyi, Amadeusa i Pontiusa, którzy właściwie przez całą grę nie wiedzą, co się dzieje. Brną więc przez kolejne liniowe lokacje pokonując hordy wrogów i rozwiązując prościutkie łamigłówki. Przez kilkanaście poziomów zarówno gracz jak i bohaterowie nie wiedzą, co się dokładnie dzieje, po prostu należy uratować świat! Właściwie dopiero w dwóch ostatnich etapach sytuacja trochę się rozjaśnia, ale nawet po napisach końcowych gracz nie jest pewnym, co się tak naprawdę zdarzyło.
    Wszystkie informacje fabularne są przekazywane w formie narracji przed każdym etapem i poprzez zwięzłe dialogi naszej trójki. Narracji zawsze towarzyszy mapa świata wraz z ścieżką, którą przemierzamy, a narrator skupia się bardziej na opisie nowej lokacji, niż na kontekście fabularnym. Jest to zdecydowanie minus produkcji, ale w rzeczywistości nie ma większego wpływu na grywalność. Jestem jednak zdania, że można było się nieco bardziej przyłożyć do tego aspektu, bo historię Trójni można napisać (nie streścić!) na kartce formatu A5, podczas lekcji polskiego (w podstawówce - dodał zgryźliwie )

    Zdecydowanie największą zaletą Trine jest oprawa audiowizualna. Pod względem technologicznym to nic nadzwyczajnego, nawet w dniu premiery, natomiast Frozenbyte udowodniło, że to nie ma aż takiego znaczenia. Estetyka grafiki jest utrzymana w pięknym baśniowym klimacie pełnym doskonałych obiektów i teł. Niesamowite, fantastyczne barwy tworzą atmosferę epickiej przygody, świetnie komponują się z rozgrywką. W Trine ani przez chwile nie zobaczymy wyblakłego, posępnego krajobrazu, wszystkie mapy są utrzymane w nasyconej, żywej kolorystyce. No i do tego wszystkiego dochodzi światło; czasem wszystko jest pomarańczowe od blasku zachodzącego słońca, innym zaś razem podziemne jaskinie są oświetlane białymi, kryształowymi promykami. Oczywiście przykładów jest więcej, można wspomnieć o płomienistym świetle w komnatach z magmą lub o przymglonym fioletowym świetle w gęstym lesie. Nie trzeba też mieć wprawnego oka, żeby zauważyć, że w każdej lokacji cały czas coś się dzieje. Czasami w lesie płynie strumyk, innym razem z rur powoli wypływa woda napędzająca ogromne koła zębate. Te drobnostki mają wielki uroki i powodują, że uśmiech sam się pojawia na naszej twarzy.
    Równie pozytywny i bajkowy klimat jest słyszalny z głośników. Podniosły (ale bez przesady) ton muzyki nadaje grze epickości i szczypty powagi. Za tę część produkcji odpowiedzialny jest Ari Pulkkinen, autor motywu przewodniego z Angry Birds. Pochwała należy się również za udźwiękowienie postaci, Amadeus mówi troszkę przemądrzale, jak to uczony, Zoya ma cichy i subtelny głos oddający jej tajemniczość. Najlepszy zaś jest Pontius, który bezustannie krzyczy, robiąc to z takimi emocjami, że czasami trudno go zrozumieć. Niestety tych głosów nie słyszymy zbyt często, przeważnie jest to krótki dialog na początku każdego etapu.

    Są w grze pewne mankamenty, które, mam nadzieję, zostały poprawione w sequelu. Po pierwsze i najważniejsze, bossowie. W pierwszej części Trine spotkałem może czterech bossów, którymi byli po prostu nieco większe szkielety lub coś a'la troll z większą ilością punktów życia. Nie sprawiali kompletnie żadnych problemów, a Pontius z młotem lub Zoya z ognistą strzałą załatwiali ich w kilka sekund. To samo tyczy się walki finałowej, której właściwie nie było!
    Zdziwił mnie również brak jakichkolwiek powerupów podnoszących chwilowo umiejętności bohaterów lub zmieniających cokolwiek w rozgrywce na określony czas. No nic, ten brak można uzasadnić rozbudowanym, jak na platformówkę, rozwojem postaci.
    Co jeszcze mi się nie spodobało? Gra sama w sobie jest piękna, dlaczego więc nie postarano się o to, żeby również menu i okładka były ładne?
    Trine można przejść w 3-4 godziny, jeśliby nie zwracać uwagi na kolekcjonowanie sekretów i doświadczenia. Do tego dochodzą wyzwania (przypominam - tylko w wersji Steam), które dają naprawdę dużo frajdy i wcale nie są zbyt trudne. Mi udało się odblokować wszystkie, co w połączeniu ze spokojną, powolną grą dało ponad 15 godzin rozgrywki. Wcale nie tak źle, co?
    Podsumowując: Trine to świetna, wcale nie krótka gra, która oczywiście ma swoje mankamenty. Oprawa artystyczna i duża część gameplayu zdecydowanie zmniejsza wartość tych elementów, które wykonane zostały tylko średnio. Chcę więcej gier, w które wkłada się tyle serca!
    Plusy:
    oprawa artystyczna
    innowacyjne rozwiązania
    grywalność
    muzyka
    bonusy i achievementy

    Minusy:
    fabuła
    nie stanowi wyzwania, nawet na najwyższym poziomie trudności
    banalne zagadki

    Ocena: 7

    Producent: Frozenbyte
    Wydawca: Nobilis Group
    Wydawca PL: CD Projekt
    Tryby gry: single player, lokalna współpraca
    Cena: 17,99zł (Empik), 7,99 Euro (Steam)
    Wymagania:
    Procesor: Core2Duo 2GHz
    Pamięć RAM: 1GB
    Karta Graficzna: 256MB

  2. Neithan138
    Już dzisiaj zaprezentowany został światu drugi zwiastun nowej produkcji Petera Jacksona, bazującej na powieści J.R.R. Tolkiena "Hobbit". Film zostanie podzielony na trzy części, a pierwsza z nich, zatytułowana An Unexpected Journey trafi do kin już w grudniu. Długo trzeba było czekać (ponad 9 miesięcy), ale w końcu nadszedł dzień kolejnej zajawki
    Nowy trailer podobnie jak poprzedni trwa około 2,5 minut i ponownie udostępniony został w FullHD (link do najlepszej jakości na końcu wpisu). Kompilacja urywków imponuje genialnymi sceneriami, które są swego rodzaju ikoną filmów na podstawie Tolkiena, ale nie tylko. Zobaczyć można też sporo scen akcji, fragmenty spotkania Bilba i Golluma przy podziemnym jeziorze, jak również nieco scen z Radagastem Brązowym w roli głównej. Całość sprawia wrażenie znacznie bardziej baśniowej i zabawnej opowieści, niż poprzedni zwiastun, który przepełniony był krasnoludzkim patosem.
    Ale przejdźmy do rzeczy!

    Youtube Video -> Oryginalne wideo LINK - tutaj znajdziecie zwiastun w jeszcze lepszej jakości.
    Byle do 28 grudnia!
  3. Neithan138
    Archive to dość znany brytyjski zespół, którego muzykę można określać różnie, od trip-hopu do rocka progresywnego, czy nawet elektronicznego. Jutro (27 sierpnia) ukazuje się ich nowy album zatytułowany With Us Until You're Dead. Ostatnio odkryłem singla promującego nowy krążek: Violently. Kawałek miażdży totalnie!


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Violently zachwycił mnie swoją dynamiką, zupełnie nowym wokalem i... teledyskiem. Nieczęsto zwracam uwagę na teledysk, liczy się dla mnie głównie muzyka. Jednak gdy zobaczyłem ten klip, dosłownie opadła mi szczena. Niezwykle klimatyczna osóbka dziewczynki, która powinna za swoją rolę dostać jakąś nagrodę. Muzycznie jest zupełnie w stylu Archive, czyli dynamicznie, różnorodnie i elektronicznie. Natomiast na wokalu się trochę pozmieniało. Nowa dziewczyna (swoją drogą naprawdę ładna ) nieco odbiega od tego, co można było usłyszeć na poprzednich płytach. Czytałem wiele niepochlebnych komentarzy, ale nie mogę się z nimi zgodzić. Nie wiem, jak w innych utworach, ale w Violently dziewczyna wypadła naprawdę dobrze. I mimo że nie ma w jej głosie niczego wyjątkowego, zdecydowanie pasuje do kompozycji. Trzymam za nią kciuki i mam nadzieję, że dobrze przysłuży się grupie
    W With Us Until You're Dead będzie trochę elektroniki, trochę orkiestry, no i oczywiście progresji. Płyta już jutro, natomiast od 27 listopada Archive będzie można oglądać na żywo w Polsce. Grupa odwiedzi cztery polskie miasta: Kraków, Gdańsk, Warszawę i Poznań. Bilety kosztują jedynie 110 zł, co przy dzisiejszych realiach jest naprawdę niską stawką.
    PS. Nazwisko nowej wokalistki widziałem tylko raz i niestety go nie zapamiętałem, ale myślę, że Google prędzej czy później pomoże mi je odnaleźć, na pewno się podzielę
  4. Neithan138
    Gdy doktor Watson przybywa z kilkudniową towarzyską wizytą na Baker Street, nie spodziewa się, że dane mu będzie wziąć udział w kolejnej niezwykłej przygodzie u boku najwybitniejszego z detektywów. I nawet gdy z prośbą o pomoc zjawia się u Sherlocka Holmesa pewien marszand z Wimbledonu, zaplątany w transatlantycką awanturę, nic jeszcze nie zwiastuje rychłego ujawnienia afery z udziałem czołowych postaci londyńskiej socjety. Afery tak ohydnej, że nawet wierny kronikarz Holmesa, doktor Watson, nie pozwolił opublikować swej relacji wcześniej niż po stu latach.
    Tak brzmi opis znajdujący się na odwrocie nowej powieści detektywistycznej ze sławetnym Sherlockiem w roli głównej. Dom Jedwabny stanowi nieoficjalną kontynuację przygód detektywa z Baker Street 221b, napisaną przez Anthony'ego Horowitza, scenarzystę (Poirot) i autora takich serii jak Alex Rider czy Księgi Pięciorga. Nie jest to dosłownie kontynuacja, bo historia została wpleciona pomiędzy oficjalne opowiadania Arthura Conan Doyle'a. Warto nadmienić, iż Horowitz miał pełne poparcie spadkobierców spuścizny autora oryginału i naprawdę, wcale mnie to nie dziwi.
    Trzeba też zaznaczyć, że Horowitz naprawdę skrupulatnie przygotował się do napisania tej powieści. W podziękowaniach znajdujących się na pierwszych kartach książki autor wymienia liczne źródła, które pomogły mu w przygotowaniach do odtworzenia dziewiętnastowiecznego Londynu. Efekt jest naprawdę powalający, ale o tym później. Ponadto Anthony Horowitz od dzieciństwa jest miłośnikiem opowiadań Doyle'a i przyznaje, że wywarły one ogromny wpływ na jego późniejszą twórczość. Jednak kontynuacja tak kultowej serii jest bardzo ryzykownym przedsięwzięciem, bo i ciężar oczekiwań jest bardzo duży. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy miał na to wpływ właśnie fakt, że Horowitz tak dobrze znał uniwersum Holmesa, ale Dom Jedwabny wyśmienicie spełnia pokładane w nim oczekiwania.
    Powieść Horowitza, podobnie jak oryginalna seria, przedstawiana jest z perspektywy doktora Johna Watsona, najbliższego przyjaciela i kompana, a także kronikarza Sherlocka Holmesa. Autor bardzo się postarał, żeby podrobić* również styl literacki pierwowzoru, i udało mu się to zadziwiająco dobrze. Zastosowano także ciekawy zabieg, mający na celu uspójnienie Domu Jedwabnego z resztą opowiadań. W przedmowie stary doktor Watson szczegółowo wyjaśnia, dlaczego tekst został opublikowany dopiero sto lat po jego spisaniu, a także jakie były okoliczności jego tworzenia. Dokładnie został też określony czas akcji: doktor Watson przybywa na Baker Street 221b pod koniec listopada 1890r. Horowitz połowicznie zastosował się również do tradycji dzielenia powieści na dwie części. Nie ma co prawda sztywnego podziału, jednak Sherlockowi przyjdzie się zmierzyć z dwiema, prawie niczym niepowiązanymi sprawami.
    Niestety nie potrafię napisać na temat fabuły nic więcej niż to opisuje wstęp, obawiam się że mógłbym popsuć frajdę płynącą z lektury. Mogę jednak zapewnić, że w Domu Jedwabnym znajdzie się mnóstwo charakterystycznych dla Sherlocka Holmesa motywów i sytuacji , doskonale znanych czytelnikom pierwotnej serii. Mam tu na myśli na przykład spotkania z bratem Sherlocka, Mycroftem i sławne bitwy na dedukcję pomiędzy tymi dwoma, czy choćby zabawne przebrania. Często (ale z umiarem) pomiędzy ponurą atmosferę brutalnego śledztwa wplatane są zabawne sytuacje i żarty Holmesa, a rozmowy partnerów zawsze zwieńczone są ciekawą puentą.
    Jako że Dom Jedwabny to kryminał, nie można nie rozwinąć właśnie kwestii klimatu. Ogromną rolę gra tu sceneria, czyli brudny, zimny i zamglony Londyn w XIX w. i wsie dookoła niego. Śledztwo zaś zaprowadzi Holmesa i Watsona w najmroczniejsze części Londynu, gdzie nędza przeplata się z ciemnymi interesami. Całość jest opisana w niezwykle klimatyczny i szczegółowy sposób.
    Na początku czytelnik może odnieść wrażenie, że sprawa jest zupełnie nieszczególna, ot zwykły motyw prywatnej zemsty. Im dalej jednak mistrz dedukcji zagłębia się w śledztwo, tym bardziej odbiega ono od początkowego problemu, aż w końcu prawie zupełnie z nim zrywa. Detektyw wkracza w bardzo niebezpieczny świat, pełen podstępu i brutalności. W ten właśnie sposób Anthony Horowitz powoli, acz konsekwentnie zwiększa napięcie i tempo akcji.
    Jeśliby wziąć pod lupę warstwę literacką Domu Jedwabnego, to niestety nie jest tak świetnie jak w innych aspektach książki. Autor co prawda spisał się dobrze, ale na szkolne 4-. Horowitza należy tutaj porównać do solidnego rzemieślnika, który wykonuje swoją robotę zupełnie poprawnie, jednak do artysty brak mu naprawdę sporo.
    Nowe przygody Sherlocka Holmesa niesamowicie mnie wciągnęły i nie miały zamiaru wypuścić przez trzy dni, co dla mnie jest naprawdę niezłym czasem, bo do szybkich czytaczy nie należę, a książka też chudziutka nie jest. Jednak gdy już otworzyłem Dom Jedwabny, jakoś nie miałem ochoty go odkładać Tak więc po kilka godzin dziennie siedziałem z kubkiem herbaty (lub kawy, w zależności od pory dnia ) i z zapartym tchem łykałem kolejne strony opowieści.
    W całym tekście wychwalam tę książkę, jakby była nie wiadomo jakim cudem, a trzeba otwarcie przyznać, że nim nie jest. Jednak jest ona niezwykle przemyślana i wciągająca, a przyznam szczerze, że miałem ogromne obawy przed przystąpieniem do lektury. Na szczęście zostały one rozwiane już po pierwszym rozdziale. Dom Jedwabny zasługuje na naprawdę solidne 8 w swojej kategorii, w związku z czym z czystym sercem mogę go polecić każdemu, nie tylko miłośnikowi kryminałów.
    * podrobić w korzystnym tego słowa znaczeniu, wszak ma to być powieść łudząco podobna do opowiadań Doyle'a
  5. Neithan138
    Half-Life to gra, która narzuciła pewne standardy rozrywce komputerowej, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Jednak od czasu jej premiery minęło już niemalże 14 lat, jakie zatem wrażenia niesie dzisiaj? Otóż po raz pierwszy sięgnąłem po tę pozycję niecały miesiąc temu, co pozwoli ocenić ją bardziej obiektywnie, bez patrzenia przez pryzmat wrażeń dzieciaka.
    Na początku chciałbym wyjaśnić, dlaczego tak sztandarowej dla gier pozycji nie zaliczyłem wcześniej. Gdy byłem mały, wszystkie gry, w jakie dane mi było zagrać, pochodziły albo z czasopism (głównie CDA oczywiście), albo od kumpli lub skomputeryzowanej części rodziny. Rzadko kiedy grałem w gry, o których czytałem, bo po prostu nie było skąd tego wziąć. Do tego o Half-Life nawet nie czytałem Ale okej, pół roku temu kupiłem na Steamie paczkę Half-Life Complete, w której skład wchodziła część pierwsza wraz z dwoma oficjalnymi dodatkami, część druga z dwoma epizodami oraz Team Fortress Classic.
    Na świat pierwszego Half-Life'a składa się tajna baza badawcza Black Mesa, ukryta na pustyniach stanu Nowy Meksyk. Obiekt jest ogromny, o czym gracz ma okazję się przekonać, poznając coraz mroczniejsze i bardziej tajemnicze zakamarki instytutu. Gra pozwala wcielić się w Gordona Freemana, młodego fizyka, pracownika Black Mesy. Do bazy docieramy gondolą, której trasa pozwala zaobserwować te bardziej publiczne fragmenty obiektu. Od początku jesteśmy opieprzani za spóźnienie, oczekuje nas dwóch naukowców, którym mamy asystować przy pewnym eksperymencie. Najpierw jednak musimy wyposażyć się w specjalny kombinezon HEV, który nosić będziemy do końca gry. Będzie on pełnił różne funkcje, ale jest to głównie armor, który częściowo chroni nas przed wrogami.
    Oczywiście eksperyment wymyka się spod kontroli, w związku z czym dokonuje się zjawisko kaskady rezonansowej. Na jej skutek w Black Mesa otwierają się portale sprowadzające do bazy obcych ze świata Xen, którzy naturalnie nie są pokojowo nastawieni, dlatego od tego zdarzenia dr Freeman będzie w ciągłym niebezpieczeństwie.

    Ogólnie rzecz biorąc, fabuła trochę zawodzi. Dlaczego? Być może ze względu na stosunek treści fabularnej do czasu gry. Bo historię da się dość szczegółowo streścić w kilku zdaniach złożonych, natomiast przygoda z grą według steamowego licznika wyniosła mnie nieco ponad 16 godzin. Oczywiście jestem typem gracza, który zbada każdy kąt gry (szczególnie tak liniowej jak HL), więc na chama można ją ukończyć dużo szybciej.
    Nie mniej jednak, fabuła jest niebanalna i klimatyczna, wprowadza atmosferę klaustrofobii (człowiek zamknięty w ogromnym obiekcie, w którym nikt nie jest mu przyjazny i nie spotka go nic dobrego). W trakcie gry możemy wiele razy zobaczyć tajemniczego człowieka w czarnym garniturze i z teczką, który pomimo katastrofy i ogólnego chaosu zachowuje zupełny spokój. Po pewnym czasie zorientujecie się, że ten człowiek (nazywany nieoficjalnie G-manem) obserwuje nasze poczynania.
    W grze nie uświadczymy jednak zbyt wielu smaczków fabularnych podobnych do tych z serii Portal czy z Half-Life 2 (tak, jestem już w połowie ). Chociaż w sumie, do czego ma nawiązywać pierwsza część serii?

    Pierwsza myśl po włączeniu gry nie dotyczyła wcale fabuły czy klimatu, lecz grafiki. Całkiem nieźle, jak na grę z '98 roku! Grałem w różne nowsze (aczkolwiek również stare) shootery i miały albo podobną grafikę, albo wręcz gorszą. Tekstury są oczywiście żenujące, ale modele (szczególnie urządzeń, np. rewolweru) zostały naprawdę nieźle wykonane. Do tego mimo niedzisiejszej grafiki, można w Half-Lifie uświadczyć momentów, w których klimat wylewa się z ekranu a gracz całkowicie zapomina o sędziwości produkcji. Jest to zasługa głównie lokacji i klimatycznego oświetlenia. Przykładowo czerwone światło w szybie wentylacyjnym (których nawiasem mówiąc w grze jest naprawdę sporo) potrafi wywołać ciarki.
    W Half-Lifie przyjdzie nam się zmierzyć z bardzo wieloma oponentami. Są to głównie kosmici z Xen, ale nie tylko. Więcej szczegółów co do "nie tylko" nie zdradzę, bo to już istotna część fabuły, mogę natomiast bardziej szczegółowo opisać rasy kosmitów. Pierwszym stworzeniem, jakie spotkamy będzie headcrab. Jest to dość małe czworonożne stworzenie, które potrafi wskoczyć na ludzką głowę i... No właśnie, tu sprawa się komplikuje. headcraby potrafią kontrolować układ krwionośny człowieka, na którego wskoczą, przez co staje się on bezmyślnym zombiepodobnym stworzeniem. Mimo, że wcale nie jest to groźny przeciwnik, to wzbudza zdecydowanie największe obrzydzenie. Bardzo często w grze spotkamy obcych-niewolników (ang. alien-slave), którzy potrafią ranić Gordona zielonkawymi wyładowaniami elektrycznymi. Na naszej drodze staną także houndeyes, niegroźne stworzonka z gigantycznym okiem zamiast twarzy, plujące kwasem bullsquidy czy dość interesujące barnacles, stworzenia umiejscowione na sufitach, opuszczające długi rurkowaty język. Kto w niego wejdzie, jest wciągany w kierunku szczęk barnacle'a.
    Oczywiście gatunków jest obcych jest dużo więcej, ale nie będę nazbyt spojlerować.
    Trzeba też przyznać, że Gordon Freeman nie ma nazbyt trudnego zadania. Wszystkie misje są do przejścia na najwyższym poziomie trudności, amunicji jest pod dostatkiem, a zagadki logiczne są banalnie proste. Również starcia z bossami należą do łatwych, wystarczy wyczuć taktykę i po problemie.
    Half-Life to gra zdecydowanie przełomowa dla świata gier komputerowych, ale nie o tym chcę napisać. Jak wygląda produkt czternastoletni dzisiaj? Z pewnością gorzej, niż za czasów swojej premiery, to nie ulega wątpliwości. Ale w to naprawdę da się dzisiaj grać! Niewiele jest takich gier, które mają swoje lata, a mimo wszystko są lekkostrawne w erze graficznych fajerwerków i dzisiejszych produkcji. Przechodząc kolejne etapy gry byłem wciągnięty, a gra bardzo rzadko nudziła. Jest to bezapelacyjny dowód na ponadczasowość tego tytułu.
    Plusy:
    klimat!!!
    grafika (w szczególności modele sprzętu)
    lokacje
    rasy przeciwników
    nie nudzi
    fabuła

    Minusy:
    fabuła - niestety mało treści
    nie stanowi dużego wyzwania

    Ocena: 7

    Producent: Valve
    Wydawca: Valve
    Wydawca PL: EA-Polska, Valve
    Tryby gry: Single player, multi jako osobny produkt
    Cena: 7,99 Euro (Steam) - częste obnizki do -75%
    Wymagania:
    Procesor: 500MHz
    Pamięć RAM: 96MB
    Karta Graficzna: 16 MB

  6. Neithan138
    Nie, powyższe zdjęcie nie oznacza śmierci wszystkich członków Faith No More. Jest to plakat promujący tegoroczny tour, który obejmuje również Polskę Niecały tydzień temu, 4 lipca, w Poznaniu przy jeziorze maltańskim odbył się długo oczekiwany koncert FNM.
    Mieszkam 20km od Poznania, więc gwiazdę miałem praktycznie pod samym domem Jedynym problemem były ceny biletów, 120zł i 180zł za odpowiednio sektor dalszy i ten pod sceną. Bardzo lubię FNM i w życiu nie odpuściłbym koncertu w Polsce, więc udało mi się wyskrobać kasę na lepszy sektor i 4 lipca przed 18:00 już czekałem przed bramkami. Panowie bramkarze nie pozwalali wnosić kamer i aparatów z wymiennym obiektywem, ale oferowali płatny depozyt - 50zł Także na teren festiwalu wszedłem bardzo rozbawiony.
    Miejsce, mimo że ładne i przyjemne, nie wydawało mi się dobrą miejscówką na koncert. Z jednej strony jezioro, z drugiej lasek, do tego teren dość wąski. Można było mieć wątpliwości co do akustycznej jakości terenu. Na początku ludzi nie było dużo, bez problemu można było dojść pod samą scenę i jeszcze sobie usiąść. Zająłem miejsce może 2 metry od płotka przed sceną, więc byłem całkiem zadowolony. Trochę martwiło mnie, że jak na polski koncert, jest bardzo mało ludzi, więc wrażenia zespołu po koncercie mogą nie być aż takie dobre, ale liczba uczestników imprezy miała jeszcze drastycznie wzrosnąć
    Jako support grały dwa polskie zespoły: Snowman i Muchy. Ta druga nazwa z trudem, ale jednak, przebłyskiwała w mojej pamięci, choć nie mogłem sobie nawet przypomnieć, jaki to typ muzyki. Snowman stylizował się na psychodelię, ale ze względu na cieniutki warsztat muzyczny wyszło nieciekawie. Za to Muchy zagrały całkiem rzetelnie, mimo że to zupełnie nie mój klimat muzyczny. Ciekawym (albo raczej zabawnym) bonusem był gościnny występ Rycha Peji przy jednym z kawałków Much. Zrozumiałem może z 5 słów, ale zawsze mogę pochwalić się kumplom-raperom, że byłem na Peji
    Później nastąpiła prawie godzinna przerwa i przygotowania do występu gwiazdy wieczoru. Mike Patton zażyczył sobie kilku ton kwiatów na scenie, więc techniczni (ubrani we flanelowe białe koszule) mieli naprawdę sporo roboty. Na kilkanaście minut przed rozpoczęciem ludu było już bardzo dużo, pod sceną wszystko się dość mocno ścisnęło. W końcu, po 22:00 Poznań ujrzał członków zespołu, którzy zaczęli grać motyw z Woodpecker From Mars. Na scenie nie pojawił się jednak wokalista, a prezydent miasta i jakiś drugi nieoczekiwany typ, żeby zapowiedzieć kapelę. Nie wyobrażałem sobie, żeby w XXI w. mogło dojść do takiego failu i natrętnego wepchnięcia się w trakcie koncertu. Tłum zaczął gwizdać i wołać impertynencje, czemu w ogóle się nie dziwię. Na szczęście "wystąpienie" przy akompaniamencie muzyków nie trwało długo, i po chwili pojawił się Mike Patton, a zespół zręcznie przeszedł w cover Delilah Toma Jonesa.
    Wszyscy na scenie ubrani byli podobnie jak techniczni, czyli luźne białe spodnie i koszule (wyjątek stanowił Mike Bordin, który jednak zachował biał(aw)e odcienie : ), do tego Patton w kapeluszu i z laseczką Idealnie komponowało się to z łagodną Delilah, a i później, przy ostrych numerach robiło ciekawe wrażenie. Drugim utworem szybko okazał się sławetny Midlife Crisis, który fenomenalnie rozruszał towarzystwo - blisko sceny momentami trudno było złapać powietrze, a publika zagłuszała wokal Pattona. W pewnym momencie zespół zatrzymał kawałek (tak jak na płycie), ale zamiast wznowić go po kilku sekundach, Patton przeciągnął przerwę niemiłosiernie, po czym całkiem zgrabnie zaśpiewał Trolololo Song Takie żarty są całkiem OK!


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Dość nieoczekiwanym kawałkiem był From Out of Nowhere, rewelacyjny klimat, rewelacyjne brzmienie! Chwilę później, już zdecydowanie oczekiwany, Evidence. Z fragmentami w naszym ojczystym języku! Muszę szczerze przyznać, że zrozumiałem bardzo mało, a właściwie tylko "absolutnie nic"


    Youtube Video -> Oryginalne wideo Jeśli otchłań otworzyć chcesz
    Po prostu zaśnij i już
    Od szczegółu odsuń się na krok
    Musisz zmyć dowodów cierpki smak
    Zmyj z siebie smak
    (dowodu?znasz dowodu cierpki smak)
    Nie czułem w ogóle nic
    To nie znaczyło nic
    W oczy spójrz, powiedz wprost:
    Absolutnie nic
    Mów co chcesz my wiemy jesteś winny
    Ręce w górę, nawet nie poczujesz mnie
    Nie poczujesz mnie



    Następnych kawałków nie ma co opisywać, soczyste kąski dla każdego, kto zna, a myślę, że innym też przypadły by do gustu. Niestety muszę wspomnieć, że zawiodłem się trochę na gitarzyście, Jonie Hudsonie. Czasami fundował publice mniejsze lub większe kleksy, ale banalnej solówki na Easy nigdy mu nie zapomnę. Takiej prościzny w tak sztandarowym kawałku szanujący się gitarzysta po prostu nie powinien spieprzyć. Nie dość, że rypnął się lekko na samym początku, to jeszcze totalnie zszedł z tonu w punkcie kulminacyjnym... Nie nie, takie incydenty w tak poważnym zespole miejsca mieć nie powinny.
    Pierwszy bis był krótki: Matador i Epic. Oczywiście, nie mogło zabraknąć Epica! Po tych dwóch kawałkach ekipa zeszła ze sceny, zapalono światła i nastąpiło drugie najbardziej żenujące zdarzenie koncertu, zaraz po wtargnięciu na scenę prezydenta miasta. Ludzie zaczęli natychmiast rozchodzić się w kierunku wyjść! No po prostu żenua, płacą kosmiczne pieniądze za bilet i nawet im się nie chce kilku minut powrzeszczeć o kolejnego encore'a. Tym bardziej, że pierwszy był krótki! Na szczęście pod sceną została pokaźna grupa fanatyków (łącznie ze mną oczywiście), i udało nam się wyciągnąć Faith No More na jeszcze dwa kawałki, pomimo, że techniczni już zwijali sprzęt. Muszę powiedzieć, że nie znałem żadnego z tych utworów (Why Do You Bother? to kawałek z fragmentami Jaya-Z i Kanye Westa ), nie mniej jednak zabawa była przednia.
    Pod artystycznym aspektem koncert był rewelacyjny. Poza nieszczęsnym gitarzystą muzycy nie zaliczali wpadek. Oczywiście nie mogę zaprzeczyć, jakoby motorem napędowym grupy był Mike Patton. Dzięki niemu też zespół eksperymentuje z brzmieniami i wokalem, co można było pozytywnie odczuć na koncercie. Były momenty elektronicznej i wokalnej improwizacji, co się chwali (tylko nie na solówce Easy, Jonie Hudsonie!). Była interakcja z publicznością (od krótkich pytań kierowanych do tłumu, poprzez trolololo, i zabawę w powtarzanie okrzyków Pattona). Mike Bordin dwukrotnie rzucał swoje pałeczki, a mi dwukrotnie centymetrów zabrakło, żeby jedną złapać
    I choć nie był to koncert, który wywarłby na mnie tak kolosalne wrażenie, żebym mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że lepszego show jeszcze nie widziałem, to jednak było absolutnie genialnie. Żywię nadzieję, że będę miał okazję zobaczyć Faith No More po raz kolejny na żywo, bo naprawdę warto!
    PS. Jeśli kogoś to zainteresuje, to tutaj: http://www.hennwill....zyli-znasz.html
    znajdzie bootleg audio z koncertu w Poznaniu
  7. Neithan138
    Puszczam sobie Doorsów na iTunesie, przeglądam kolejne już strony bez większego zainteresowania. Spoglądam na windowsowy zegarek, a tam pod godziną data: 4 lipca. Damn, wczoraj była rocznica śmierci Morrisona. I to 40-sta... Oficjalnie James Douglas Morrison zmarł 3 lipca 1971r. w Paryżu. 2 lipca Jim poszedł ze swoją żoną Pamelą Courson i Alanem Ronayem na kolację do jednej z ekskluzywnych paryskich restauracji nieopodal mieszkania Jima. Później już samotnie udał się na film Pursued polecony mu przez Alana. Co było potem i czy Morisson wogóle poszedł na ten film, nie wiadomo. Relacje są sprzeczne, jedni mówią, że Jim naćpał się heroiną w Rock'n'Roll Circus (jego ulubionym klubie), ponoć widziano go również wsiadającego do samolotu na pobliskim lotnisku. Najbardziej prawdopodobną (tj. oficjalnie uznawaną) wersją jest jednak taka, jakoby Morrison po seansie w kinie zwyczajnie wrócił do domu, gdzie skarżył się na złe samopoczucie i postanowił wziąć kąpiel. Znaleziono go rankiem w wannie. Martwego. Za przyczynę zgonu stwierdzono zawał serca. Jednak z tego co pamiętam, widziały go trzy osoby: Pamela, policjant i niewiadomego pochodzenia lekarz.
    Jak widać, śmierć Morrisona wcale nie jest taka oczywista, jak mogłoby się zdawać. Istnieje oczywiście teoria, że Jim wcale nie umarł. Zaszył się gdzieś jako Mr. Mojo Risin' (anagram jego imienia i nazwiska). Nawet jeśli to prawda, to nie jest już osobą publiczną. James Douglas Morrison 40 lat nie żyje.

    Kasty gościu potrafił strzelać, chyba nikt nie zaprzeczy? : )
    Jak to się dzieje, że ja, niespełna siedemnastolatek który wogóle nie powinien słyszeć o kimś takim jak Jim Morrison, słucham jego muzyki, czytam jego wiersze i pomimo ogromnej różnicy czasu i przestrzeni mam do niego wielki szacunek? Sława, która nie przemija? 4 lata śpiewania w zespole przyniosły Królowi Jaszczurów nieśmiertelną popularność (nie oszukujmy się, samej poezji nikt by nie zauważył).
    Jeśli też uważacie Lizard Kinga za człowieka utalentowanego i godnego zapamiętania, posłuchajcie swojej ulubionej piosenki Doorsów. I najlepiej podzielcie się z czytelnikami, jaka to piosenka
    Ode mnie: The End

    Youtube Video -> Oryginalne wideo PS. Nie myślcie sobie, że skopiowałem info z wikipedii, czy jakiejś innej strony. Przeczytałem z 5 książek o Jimie lub jego autorstwa, więc trochę na ten temat wiem Najbardziej inspirowałem się napewno "No One Here Gets Out Alive" autorstwa Jerry'ego Hopkinsa i Danny'ego Sugermana.
  8. Neithan138
    Top10

    1. Nine Inch Nails - szczerze powiem, przed NIN nie słuchałem tego typu muzyki (chodzi mi ogólnie industrial, jak i dość mocną elektronikę). Przygodę z tym zespołem (a właściwie projektem - jednej osoby zespołem nazwać nie można) rozpocząłem dzięki bardzo tajemniczym rozmowom mojego ojca i stryja na jego temat. Słuchając starszych panów stworzyłem sobie obraz bardzo hardkorowy, który z rzeczywistością nie miał nic wspólnego. I właściwie wcale nie miałem ochoty zacząć słuchać NIN, po prostu byłem bardzo ciekawy, jak to brzmi. Dopiero jak poszukałem na YT kilku piosenek (na samym początku znalazłem Hurt, Burn i Discipline w wersji live at rehearsals - genialny utwór), po prostu oniemiałem i długi czas nie słuchałem niczego innego. I tak w końcu poznałem całość, zakochałem się, pojechałem na koncert i jestem dziś szczęśliwym fanem
    Na zachęte trochę bardziej rockowy, niemniej świetny kawałek - Discipline (live at rehearsals - studyjna jest sporo gorsza)

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 2. Pink Floyd - wiele świetnych zespołów znam od noworodka, a to za sprawą wspaniałej rodziny. Pink Floyd jest właśnie jednym z nich. Jak byłem bardzo mały, często puszczano Wish You Were Here (całą płytę), potem jednak, w czasie jak miałem może z 7 lat nagle w domu przestaliśmy puszczać PF na dłuższą metę. Mając gdzieś 13 lat wziąłem z półki właśnie Wish You Were Here (wogóle nie przypominałem sobie, co to, ot taki chybił trafił) i szczena mi opadła. Szczególnie za sprawą pierwszego kawałka: Shine On You Crazy Diamond. Potem oczywiście zapragnąłem odświeżyć sobie całą resztę z pokaźnej dyskografii Floydów i nagle okazało się, że niemalże wszystko doskonale znam Ale moim ulubionym albumem bezkonkurencyjnie pozostał WYWH. Pink Floyd jest jedną z niewielu formacji, których jeszcze nie widziałem na żywo. Miałem jechać na Watersa do Łodzi, ale jak się zorientowałem to bilety były drogie jak cholera..

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 3. Tool i inne - nie będę opisywał osobno mocno powiązanych ze sobą projektów, więc pod określeniem "inne" należy rozumieć również A Perfect Circle oraz Puscifer. W zasadzie Toola i APC słuchał mój tata, ale tak naprawdę robił to tak skrycie, że nie miałem okazji się bliżej zapoznać z tą muzyką. Tool po raz pierwszy poza domem spotkałem w Guitar Hero 4, wtedy też zacząłem częściej go słuchać, ale nie wciągnęło mnie. Po jakimś czasie puściłem sobie The Package z repertuaru APC i mocno się zdziwiłem, bo utwór był mi znajomy. Tylko ten utwór z trzech płyt. Do dzisiaj nie wiem, o co chodzi. Ale tak właśnie zacząłem słuchać tych trzech zespołów, z tym że zacząłem faktycznie od perfecyjniego okręgu, a skończyłem na Pusciferze, którego tak naprawdę nie dokońca toleruję do dziś (inne z kolei kawałki ma świetne, przykładowo Momma Sed, czy kower Eltona Johna Rocket Man).

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 4. KISS - ten zespół przewijał się przez całe moje życie, miałem kilka okresów, kiedy naprawdę często ich słuchałem. Możecie ich uważać za starych pedałów, ale ja ich bardzo szanuję. Jeśli chodzi o samą muzykę - można lubić lub nie. Ale rzemiosło mają naprawdę super, każda ich płyta brzmi faktastycznie pod względem instrumentalnym. Udowodnili swoje umiejętności na Unplugged, któy uważam za najlepszy Unplugged jaki widzałem (a widziałem przykładowo genialną Nirvanę, świetnego Claptona, Pearl Jam i Alice In Chains). Długo marzyłem, żeby być na ich koncercie i w 2008 roku moje marzenie się spełniło

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 5. Pearl Jam - również PJ słucham całe życie z większymi lub mniejszymi przerwami. Jest to mój ulubiony seattle'owski band, świetny głos Veddera i ogólnie bardziej doszlifowana muzyka wygrywają całkiem sporo z resztą grunge'owców z północy. Na Pearl Jam byłem dwa razy (pierwszy koncert w 2007r. był kiepski, za to zeszłoroczny Heineken był rewelacyjny, recenzję możecie znaleźć na moim last.fm), faktycznie zespół jest dla mnie bardzo ważny, choć straciłem nieco do niego szacunek po takiej jednej audycji w Trójce. Otóż panowie bardzo lubią 'zapożyczać' (żeby nie powiedzieć rżnąć) z innych zespołów, szczególnie z Led Zeppelin. Ale cóż, jestem im to w stanie wybaczyć, bo muzyka nadal robi wrażenie.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 6. Marillion - znałem może kilka piosenek z Misplaced Childhood, ale jak usłyszałem kiedyś Kayleigh na VH1, to zapragnąłem więcej No i dostałem, ale tylko cztery płyty niestety. Cała reszta bez Fisha wogóle mnie nie interesuje, nawet na to nie patrzę, nowy wokalista jest paskudny. W każdym razie cztery pierwsze płyty są fenomenalne. Mają baśniowy, można powiedzieć tolkienowski klimat (właściwie nazwa zespołu wzięła się od Silmarilliona ) i mocno progresywny styl. Troche może nawet przypominają Pink Floyd?

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 7. Depeche Mode - swego czasu w domu często, zdecydowanie za często leciało DM. Do tego bardzo źle mi się wtedy kojarzyło, więc mogę śmiało powiedzieć, że wtedy tego zespołu nienawidziłem. Potem na szczęście była długa przerwa, a ja po latach zacząłem tęsknić I tak oto dosyć niedawno, bo może z pół roku temu ponownie zasiadłem do DM i o dziwo bardzo mocno się wciągnąłem. Z pewnością jest to zespół godny moich uszu Do tego częst przypomina mi mój ulubiony NIN, szczególnie z pierwszych jego płyt.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 8. Faith No More i 4214 innych zespołów Pattona - Patton jest osobą naprawdę niezwykłą. Chyba najpłodniejsy artysta jakiego znam, non stop wydaje ogromne ilości świetnej muzyki w naprawdę bardzo różnych stylach. Cztery jego najlepsze (imo) projekty to Faith No More, Lovage, Peeping Tom i Tomahawk. Pierwszy zespół chyba każdy zna (You're perfect, yes, it's true. But without me you're only you!), ale następne raczej już nie. Lovage to cudowny projekt z cudowną Jennifer Charles. Mnie on przypomina trochę rap z zachodniego wybrzeża, ale to chyba bardziej przez bity, bo wokalnie jest bardzo łagodnie. Peeping Tom to projekt, do którego Patton wciągał bardzo wielu muzyków, m.in. Massive Attack czy Norę Jones. Jest tu dużo elektroniki i trochę unikalnego stylu pana P. Z kolei Tomahawk to ostry rock z domieszką melodii indiańskich (?). Trzeba przyznać jedno. Mike potrafi robić ze swoim głosem rzeczy niewiarygodne.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 9. Sigur Rós - wpadłem na ten zespół niedawno, bo w tą zimę. Poszczęściło mi się i jako pierwszą płytę usłyszałem tą niezatytułowaną (). Wg. mnie jest to najlepsza płytka. Róża Zwycięstwa potrafi stworzyć genialną atmosferę. Tak się złożyło, że akurat w trakcie poznawania muzyki czytałem Metro 2033 i 2034 i Sigur świetnie tam pasowało. Już sama muzyka przywodzi na myśl zimę (szczególnie nuklearną ), ale potrafi też stworzyć specyficzne wrażenie stanu umysłu idealnie komponujące się z Metrem. Chodzi mi o poczucie właściwie totalnej beznadziejności, smutku i żalu, ale jednoczesne wmieszanie optymizmu i nadziei. Cóż, bardzo ciekawe uczucia potrafi wywołać ta muzyka.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo 10. Moby - długo zastanawiałem się, co włączyć do topten. Spośród wielu kandydatów (w tym Led Zeppelin Peter Gabriel czy Massive Attack). Moby tworzy bardzo wszechstronną muzykę. Można powiedzieć, że każda jego płyta jest inna (choć pod pewnym względem taka sama). Mnie się on nigdy nie nudzi i daje dużo pozytywnej energii. Pod pewnym względem muzyka (podkreślam, muzyka! odłużcie wokale) jest ponadczasowa, matematycznie skomplikowana. Prawie jak Shine On Your Crazy Diamond... A i można do niej nieźle potańczyć

    Youtube Video -> Oryginalne wideo No to by było na tyle. Trudno mi było pewne zespoły odrzucić, ale byłem ograniczony tylko dziesięcioma pozycjami Aha, chciałbym zwrócić uwagę, że miejsca od 4 do 10 nie są do końca ułożone pod względem ważności dla mnie. Jeśli macie podobne gusta, zachęcam do kliknięcia w ikonkę poniżej



  9. Neithan138
    ?Droga? (ang. ?The Road?) jest kinową adaptacją powieści Cormaca McCarthy?ego o tym samym tytule. Zarówno książka jak i film są niesamowicie do siebie podobne, każda scena jest idealnie odwzorowana i nawet dialogi są w dużej mierze identyczne. Można pomyśleć, że to w pewnym stopniu pójście na łatwiznę ze strony reżysera, ale szczerze mówiąc dużo lepiej ogląda mi się ekranizacje dosłownie interpretujące dzieło, niż te mocno zmodyfikowane.
    Film opowiada o bezimiennym chłopcu i jego ojcu, którzy przetrwali globalną apokalipsę i walczą o przetrwanie mając przeciw sobie niemalże cały świat. Już na początku należy zaznaczyć, że nie jest to obraz ukierunkowany na akcję. I to jest jego główna zaleta. Film wybija się bowiem znacząco poza tysiące budżetowych produkcji, będących jedynie rozrywką dla mas. ?Droga? opiera się na przekazie, tzw. ?drugim dnie?. Wszystkie zdarzenia, postacie, sentencje mają jedynie obrazować realne ludzkie zachowania. Najlepszym dowodem na potwierdzenie powyższego będzie fakt, że sama katastrofa, która sponiewierała świat i przekształciła większość ludzi w zwykłe zwierzęta kierujące się jedynie instynktem, nie została wcale opisana. Bo w filmie tak naprawdę nie ma znaczenia przyczyna. Liczy się sam fakt, że właśnie ma miejsce koniec ludzkości. Skutkiem przerażającej katastrofy było wymarcie wszystkich zwierząt i fauny. Ze świata zniknęła zieleń. Martwe drzewa upadają jedno po drugim, a ostatnie grupy ludzi, którzy ocalali starają się przetrwać. I albo próbują zachować resztki człowieczeństwa, albo porzucają dotychczasowe zasady moralne stając się potworami w ludzkiej skórze. Perfekcyjnie zobrazowany proces wewnętrznej przemiany zachodzącej w człowieku w niezwykłych warunkach.



    Ojciec i syn zmierzają na południe, aby uniknąć coraz sroższej, nuklearnej zimy. Jak wszyscy, którzy wybrali lepszą ścieżkę, bez końca martwią się o buty i o jedzenie, którego wciąż jest mało. Wszyscy ocalali to wędrowcy, więc obuwie jest niemal tak samo ważne jak żywność. Na swojej drodze spotykają wielu ludzi. Jako że większość z nich to rabusie i mordercy, najczęściej bohaterzy unikają jakiegokolwiek kontaktu. Zdarzy im się jednak spotkać człowieka bardzo mądrego, który zasypie widzów kolejnymi sentencjami.
    Dialogi między parą głównych bohaterów są bardzo zróżnicowane. Czasami mówią do siebie dwuwyrazowymi, bardzo prostymi zdaniami, innym znów razem wypowiedź (najczęściej ojca) ma formę głębokiej myśli. Jako przykład mogę podać najbardziej chyba poruszający cytat ojca traktujący o synu: ?On nadaje sens mojemu życiu. Jeśli nie jest Słowem Bożym, to Bóg nigdy nie przemówił?. Cytat ten świetnie obrazuje, że gdyby nie dziecko, ojciec już dawno przestałby walczyć o swoje życie. To syn jest jego racją bytu. Wiele osób narzeka, że w filmie brakuje emocji, których tak wiele można doświadczyć w książce. Mnie jednak wydaje się, że jest to kolejna zaleta ekranizacji, bowiem w książce emocje nie są ukazane tak jak dzisiejsze. Są drętwe i mniej wyrazistsze, bo świat nie jest już taki sam. Podobnie film stara się je zobrazować: nie zwyczajnie, bezpośrednio, a bardziej w sposób tajemniczy i smutny.
    Słyszałem również zarzuty skierowane w kierunku gry aktorskiej Kodi?ego Smitha-McPhee. Faktycznie, jego mimika jest bardzo drewniana i niewyraźna, jednak należy brać pod uwagę, że chłopiec, którego gra, urodził się już po katastrofie. Wtedy na świecie wszystko nie było jeszcze poprzewracane do góry nogami, a życie chłopca było jako tako normalne. Choć był odizolowany od społeczeństwa, które już niemalże nie istniało, posiadał kochających rodziców, którzy bez przerwy poświęcali mu swoją uwagę i troszczyli się o niego. W końcu jednak musiał wyruszyć ze swoim ojcem w drogę na południe i nagle, jak grom z jasnego nieba, jego oczom ukazało się całe okrucieństwo świata w którym żył, a którego tak naprawdę nie znał. Myślę, że mogło to wywołać w nim silne przemiany emocjonalne i ogólne skołowanie. Nawet jeśli się mylę, a Smith-McPhee faktycznie jest kiepskim aktorem (nie oglądałem innych filmów z jego udziałem) według mnie lepiej jest sobie wytłumaczyć kiepską grę aktorską niż uwziąć się na nią i stracić przyjemność z oglądania naprawdę świetnego filmu. Reszta aktorów spisuje się jednak wybitnie.



    Nie można też uczepić się wykonania. Scenografie są wykonane bardzo dobrze, nadają całości niepowtarzalny, martwy i do bólu pesymistyczny klimat. Wszystko to jest wykonane bardzo realistycznie, choć filmu na szczęście za nic nie można nazwać sensacyjnym. Wspaniale wpływa na klimat również muzyka. Cmentarne ballady Nick?a Cave?a doskonale komponują się ze scenerią i fabułą.
    Różne są reakcję po obejrzeniu tego filmu. Niektórzy uznają go za niekomercyjne arcydzieło, fani post-apokaliptycznej fantastyki stwierdzą że to bardzo średni obraz, inni przejdą obok niego zupełnie obojętnie. I pewnie znajdzie się też grupa ludzi, którzy w ogóle nie zrozumieją idei ?Drogi? i obrzucą ją wulgarnymi epitetami. Ja uznałem film za bezapelacyjne arcydzieło, podobnie jak książkę. Zachęcam do obejrzenia, bo naprawdę warto. Chociażby dla zaobserwowania własnej reakcji na film. Można powiedzieć, że ?Droga? jest ?czymś więcej?, niż zwykły film.
    Gatunek: Dramat, katastroficzny, science-fiction
    Rok: 2009
    Scenariusz: Joe Penhall
    Reżyseria: John Hillcoat
    Obsada: Viggo Mortensen, Kodi Smith-McPhee, Charlize Theron, Robert Duvall, Guy Pearce
    Ocena: 5/5



  10. Neithan138
    Oglądałem dzisiaj Forresta Gumpa. To jest naprawdę mądry film. Na tyle mądry, że oglądając go jedną półkulą łapałem treść, a drugą rozmyślałem. Doszedłem do wniosku, że życie człowieka opiera się tylko na egoiźmie. Każdy człowiek jest egoistą. Jeśli jeseś typem, który uwielbia bawić się na imprezach, robisz to dla siebie. Wszystko co robisz z własnej, niczym nieprzymuszonej woli, robisz dla siebie. Możesz powiedzieć: "Ja kocham pomagać ludziom, sprawiać im przyjemność". W takim wypadku wiedz, że to najprawdopodobniej najwyższa forma egoizmu. Bo sprawiając komuś przyjemność, nawet bezinteresownie, robisz to, żeby zadowolić samego siebie. Nieegoistycznie (wiem, chyba nie ma takiego słowa) zachowujemy się tylko wtedy, gdy działamy wbrew swej woli. Pisząc ten wpis też zachowuję się egoistycznie: robię to po to, żeby przekonać się, co myślicie o moim zdaniu.
    Co do wyżej wspomnianego filmu..
    Oczywiście nie będę się rozpisywał z oceną filmu, myślę, że nie ma takiej potrzeby (wszystkim, którzy nie widzieli bardzo polecam). Chciałbym tylko zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Po pierwsze: cholera, ta aleja drzew (nie znam się, więc nie podam gatunku) przy domu Forresta jest zaje*ista! Po drugie film świetnie przedstawia wpływ na psychikę i dalsze życie molestowanego dziecka. Jenny doskonale wie, czemu (lub raczej komu) zawdzięcza swoje niezbyt udane życie. Chciałem opisać jeszcze kilka smaczków filmu, ale na bierząco, a teraz wyleciało mi wszystko z głowy. Jak wpadnie, to dopiszę.
    Życzę miłego wieczoru (sobie też). Ahh, ten słodki egoizm...
  11. Neithan138
    Dziś swą rocznicę obchodzi płytka The Wall Pink Floydów. Myślę, że warto przesłuchać ją przynajmniej raz, zanim wybije północ : ) A jeśli zupełnie się Wam nie chce, to posłuchajcie chodziaż Goodbye Blue Sky ^^
    Moim zdaniem jest to błyta bardzo dobra, ale nawet nie umywa się do Wish You Were Here czy Darkside of the Moon. Bardzo podoba mi się pierwsza część płyty, druga zaczyna nieco świrować jak na mój gust. Wszystkie wstawki z cyrków i stadionów, dodatkowo stracznie paranoiczny wokal Watersa... Niee, to nie jest do końca to. Pczywiście całość dużo bardziej podoba mi się niż Final Cut, ale uważam, że Amused to Death jest właśnie tym, czego Watersowi nie udało się osiągnąć przy The Wall. Album jest dużo bardziej dojrzały, choć nie zawiera w sobie szczególnie zaje*istych piosenek, jak np. wyżej wspomniany Goodbye Blue Sky.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Youtube Video -> Oryginalne wideo
  12. Neithan138
    Obeznani w temacie pewnie już dawno wiedzą, ale nie zaszkodzi napisać.. A nóż ktoś się z tej wiadomości bardzo ucieszy ; ) Otóż zespół A Perfect Circle (kojarzony z Tool, NIN) został oficjalnie reaktywowany! Artyści obiecują, że nowy longplay dostaniemy jeszcze w tym roku, a trasa koncertowa po Stanach już trwa! Jak można zobaczyć na oficjalnej stronie zespołu (www.aperfectcircle.com), bilety rozchodzą się lepiej niż świerze bułeczki Warto opisać zmianę 'składu' grupy. Wokalistą oczywiście pozostał Maynard James Keenan, na gitarze ponownie gra Billy Howerdel, a na drumsach (z czego jestem wyjątkowo zadowolony) Josh Freese. To są stali członkowie. Natomiast resztę grupy stanowią: James Iha (gitara) i Matt McJunkins (bas). Dla niektórych szkoda będzie ładniutkiej basistki Paz Lenchantin, ale cóż.. Trzeba cieszyć się, że skład jest wyborny, trasa trwa (miejmy nadzieję, że wkrótce europejska) a nowy krążek już prawie ukończony!
    Jako bonus zapodam występ Billy'ego i Maynarda na targach E3 (zagrali Bohemian Rhapsody) i kower Eltona Johna: Rocket Man

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Youtube Video -> Oryginalne wideo PS. Tool też jest w trakcie pracy nad nową płytą, ale nie spodziewam się jej na ten rok.
  13. Neithan138
    W sobotę wróciłem do domu z nowiutkim Gothickiem 4 (nie wiem, jak się odmienia Gothic ; ). Jak na te trzy dni, nie grałem jakoś bardzo dużo, ale pierwsze wrażenie gra już na mnie wywarła. Rozpoczyna się dość niespodziewanie, pierwszy etap będzie z pewnością gratką dla weteranów poprzednich serii. Po krótkim, lecz emocjonującym interaktywnym intrze wprowadzeni zostajemy w historię pewnego bezimiennego pasterza żyjącego spokojnie na jednej z wysp południowych: malutkiej Feshyr. Wiedziemy niemalże bezstresowe życie, które przepełniane jest akcjami rodem z polskich telenowel. Jednak do czasu. Jak każdy zainteresowany dowiedział się z dema, na wyspie przebywa też tajemniczy dla pasterza (lecz nie dla fanów) Diego. To właśnie on wprowadza nowego bezimiennego w tajniki walki; szkoli go na różne sposoby. Na koniec zostajemy poddani próbie, która kończy samouczek jakim była sielanka na Feshyr. Dalsze opowiadanie fabuły nie ma sensu, każdy sam powinien zagrać. a wg. mnie jest warto.
    W grze czuć coś z dwóch pierwszych Gothicków. Nie wiem dokładnie co, bo gra tak naprawdę sporo się od nich różni, ale coś jednak czuć. Pod względem klimatu Arcania przewyższa całkiem niezłego Gothicka 3, który był nastawiony raczej na heroicznego, niepowstrzymanego bohatera. Tutaj jest trochę inaczej, na jakikolwiek szacunek ponownie trzeba sobie zapracować. Choć szczerze mówiąc interakcja z bohaterami niezależnymi nie jest zbyt dobra. Dla każdego niemal NPCa wystarczy prosty schemat:
    a) rozmawiaj (dostań questa)
    b) wykonaj questa
    c) przyjdź po kasę i PD.
    I w taki sposób rola większości bohaterów w grze się kończy. Nie ma też frakcji; bohater działa na własną rękę, od czasu do czasu wspomagany przez przyjaciół. Questy jednak też sprawiają sporo radochy, często są naprawdę epickie
    System walki sprawuje się zaskakująco dobrze. Choć nie jest bardzo wymagający (nawet na poziomie Gothic), spodziewałem się czegoś dużo gorszego. Walka polega na wciskaniu PPM, blokowaniu i unikaniu ciosów wroga. Jednak jest ona całkiem ciekawie urozmaicona: pojawia się system kombosów aktywowanych na tej samej zasadzie co w Wiedźminie (klikaj wtedy, gdy miecz rozbłyśnie), jednak działa on dużo płynniej, nie na zasadzie jednej animacji. Można też uświadczyć takich niuansów, jak np. cios tarczą (czy rękojeścią w przypadku two-handerów), który powoduje chwilowe omdlenie wroga. Daje to sporą przewagę w walkach ze sporymi grupkami oponentów. W grze już na samym początku uświadczymy zalewu różnych broni, zarówno białych, jak i dystansowych. Po niezbyt przyjemnej sytuacji w Risenie, jest to dość ważny plus.
    Grafika jest jakaś dziwna. Niby ładna, wszystko wygląda dobrze, ale jakoś tak gryzie w oczy. Jednak mimo wszystko nie jest zła. Bardzo dobrze wyglądają bronie na plecach bohatera. Także architektura miast i projekty argaańskich terenów są świetne. Z pewnością bardzo w stylu starych części serii, w przeciwieństwie do Risena, który pod tym wzglądem ich nie przypominał. Lokacje są efektowne i charakterystyczne, co daje dużą przyjemność z poruszania się po świecie. Mam jednak wrażenie, że wszystko jest trochę zbyt ściśnięte. Góry są tuż przy morzu, większe miasta są bardzo ciasne. Oczywiście, dzięki temu świat jest bardziej dopracowany i wypełniony, ale to zawsze takie spostrzeżenie. Dodatkowo nie ma mowy o zapuszczaniu się w dzicz. Gdy zbyt daleko oddalimy się od głównych dróg, zostaniemy poczęstowani dawką niekompetencji twórców. Tereny są kiepsko wycięte; często natrafimy na niewidzialne ściany i inne babole uniemożliwiające swobodne eksplorowanie terenów. Nie ma też mowy o wspinaniu się; tutaj jedynie na co dziesiątą górkę można wskoczyć. Z innych bohater po prostu się zsuwa! Na duży plus należy uznać warunki pogodowe. Wszak przed premierą to właśnie nimi non-stop chwalił się Spellbound. Trzeba przyznać, robią wrażenie. Prześwitywanie czerwonego światłą zachodzącego słońca przez bujną roślinność sprawi czasem, że szczena opadnie. Wiele osób mówi, że grafika jest nieważna. To bujda jakich mało, działacie pod wpływem mas! Grafika ma OGROMNY wręcz wpływ na klimat gry (czyli coś, co jest chyba najważniejsze)!
    Słabo natomiast wygląda interfejs. Jego struktura nie przemawia do mnie niczym. Okno ekwipunku jest wręcz żałosne: kategorie wzięte chyba z księżyca, brak segregowania itemów (nic nie jest segregowane wg. parametrów a jak coś sprzedasz, zostaje po owym itemie pusta luka, którą sam musisz wypełnić). Tak samo panel umiejętności. Nie dość, że beznadziejnie wygląda, to jeszcze nie jest funkcjonalny. Oczywiście nie wspominam tu o wszystkich brakach typu crafting bez narzędzi, brak spania itd. To już pewnie wszyscy wiedzą, aczkolwiek muszę powiedzieć, że nie sprawia mi to większych problemów. Moim zdaniem to trochę wyolbrzymiona wada. System dialogów, choć nie najgorszy, jest moim zdaniem zbyt duży. W pierwszych częściach serii podobało mi się nastawienie na minimalizm, wszelkie ikony i ramki były najmniejsze, jak się dało a przez to dobrze wyglądały. Natomiast w Arcanii okno dialogowe zajmuje niemal pół ekranu!
    Ogólnie rzecz biorąc gra jest warta polecenia. Chociażby dla pierwszych kilku godzin rozgrywki, które moim zdaniem są dobre (a jestem przekonany, że reszta też). Miłośnicy poprzednich serii znajdą z pewnością coś dla siebie, a nowicjusze odkryją świat Gothicka w bardziej przystępny sposób. Dla fanów serii gra warta jest tych 100zł. Dla niepewnego, polecam kupić ją za pół roku, myślę że wtedy nie będzie droższa niż 60zł.
    Pamiętajcie, że opisane powyżej wrażenia są opisem początkowych etapów gry! Równie dobrze za kilka minut wszystko może się zepsuć, nie ręczę, że tak nie będzie. Mam jednak nadzieję, że nie ; )
    Plusy:
    jakiś pierwiastek starych części jest obecny
    daje frajdę z rozgrywki
    system walki daje sporo radochy
    masa broni
    niezła grafika
    efekty pogodowe
    zapadające w pamięć, urodziwe lokacje i krajobrazy
    starzy znajomi
    Minusy:
    fatalny interfejs
    niezbyt duża interakcja z NPCami i otoczeniem
    niedokładne wykonanie terenu i niewidzialne ściany



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Już w pierwszych dniach po premierze ukazały się modyfikacje do Gothica 4. Wiele z nich jest bardzo przydatnych, ja opisałem grę mając zainstalowanych kilka z nich. Przytoczę linki do tych, które moim zdaniem znacznie poprawiają jakość rozgrywki:
    1. Hotfix (237,00 MB) - poprawia płynność działania gry na niektórych konfiguracjach sprzętowych
    2. Statyczna kamera - wyłącza oddalającą się podczas walki kamerę
    3. HUD Mod PL - usuwa ikony awansu na następny poziom i craftingu (wytwarzania)
    4. Usunięcie krwi na ekranie - usuwa krew pojawiającą się na ekranie, gdy jesteśmy ranni
    5. Sprint - pozwala na szybkie bieganie po przyciśnięciu SHIFT; nie potrzebujemy runy
    Aby uzyskać taki efekt musimy edytować plik input.xml znajdujący się w katalogu Gothica 4 w Moich dokumentach. Trzeba dopisać przed ostatnią linijką niżej podany ciąg znaków:
    KOD
    <Input command="sprint" set="1" >
    <Key name="shift left"/>
    <Activation type="active"/>
    </Input>
    <Input command="sprint" >
    <Key name="shift right"/>
    <Activation type="active"/>
    </Input>

    Producent: SpellBound
    Wydawca: JoWooD
    Wydawca PL: CD Projekt
    Tryby gry: Single player
    Nośnik: 1 DVD
    Cena: 99,00zł (w Empiku lub MediaMarkcie)
    Minimalne Wymagania:
    System Operacyjny: Microsoft? Windows? XP / Vista / Windows 7
    Procesor: Intel Core 2 Duo @ 2.8 GHz / AMD Athlon II x2 @ 2.8 GHz
    Pamięć: 2 GB RAM
    Karta Graficzna: GeForce 8800 GTX
    DirectX?: DirectX 9.0c lub nowszy
    Miejsce na dysku: 9 GB HDD
    Dźwięk: karta dźwiękowa kompatybilna z DirectX 8.1
    Zalecane Wymagania:
    System Operacyjny: Microsoft? Windows? XP / Vista / Windows 7
    Procesor: Intel Core I7 @ 3 GHz / AMD Phenom II x4 @ 3 GHz
    Pamięć: 4 GB RAM
    Karta Graficzna: GeForce GTX 295
    DirectX?: DirectX 9.0c lub nowszy
    Miejsce na dysku: 9 GB HDD
    Dźwięk: karta dźwiękowa kompatybilna z DirectX 8.1

  14. Neithan138
    Przestawianie daty dokonania wpisu na blogu jest ZABRONIONE! Chcesz mieć więcej odwiedzin/komentarzy to pisz ciekawie, a nie oszukuj! - Lord
    Sorry, być może faktycznie przez przypadek ja zmieniłem tą datę, ale wydaje mi się, że to wina przeglądarki lub czegoś innego. W każdym razie nie było to celowe działanie; na komentarzach mi nie zależy i nie wiem nawet, gdzie jest ten licznik odwiedzin : ) Ponadto twierdzę, że jak na amatorski test telefonu, jest on całkiem niezły. Przepraszam za kłopoty!
    Kuba



    First Look
    Gdy pierwszy raz zetknąłem się z tym telefonem, nieco ponad dwa miesiące temu, byłem zachwycony. Warto dodać, że jest to mój pierwszy telefon z dotykowym wyświetlaczem i byłem nastawiony sceptycznie nawet do samego wyglądu. Na szczęście po wyjęciu urządzenia z ekskluzywnego pudełka nie zawiodłem się, telefon wygląda bardzo dobrze. Choć do AjFona (szczególnie tego nowego) dużo mu brakuje, kształt jest w sam raz nie nazbyt szeroki, gruby też optymalnie. Jedyne, co może się nie podobać, to lekko miedziany kolor ramki. Ja wolałbym zwyczajny srebrny.
    Na przednim panelu znajduje się tylko jeden fizyczny przycisk, służy on do otwierania menu. Obok niego znajdują się dwie dotykowe słuchawki. Nad wyświetlaczem znajdziemy kamerę pomocniczą i czujnik ruchu. Lewy bok wyposażony jest w dwa głośniki stereo (ponoć to innowacja), port miniUSB i suwak do odblokowywania (działa zaskakująco dobrze, po dwóch miesiącach nie czuć żadnego luzu). Na górze jest przycisk Power i wejście słuchawek (minijack), a po prawej regulator głośności i przycisk aparatu.



    Główną cechą Nokii n97 mini jest oczywiście rozsuwana klawiatura QWERTY. Ogólnie robi bardzo dobre wrażenie: chodzi płynnie, lecz trzeba mocniej nacisnąć, żeby się wysunęła. Tutaj dochodzi także pewna zaleta, mianowicie klawiatura rozsuwa się pod kątem do wyświetlacza. Nieźle to wygląda, sprawuje się też nie najgorzej. Klawisze są ciekawie ułożone, spacja znajduje się trochę po prawej stronie (łatwiej dosięgnąć ją kciukiem). W modelu ?mini? nie mamy już przycisku kierunkowego, za to dostaniemy strzałki zupełnie jak te na normalnej domowej klawiaturze. Klawisze chodzą bardzo delikatnie, czasami nie mamy pewności, czy faktycznie wcisnęliśmy przycisk.



    Duże, czarne pudełko jest również świetnie wyposażone. Oprócz telefonu i baterii na ?tacce? zakrywającej całą resztę dostaniemy kabel USB>miniUSB, słuchawki douszne (swoją drogą bardzo przyzwoitej jakości), ładowarkę, uchwyt samochodowy i (UWAGA!) ładowarkę samochodową. Do tego oczywiście stos papierów.
    Podsumowując, pierwsze wrażenie jest bardzo dobre, telefon jest wykonany z dobrej jakości materiałów.



    System
    Na początku warto zaktualizować soft. Nowa wersja bardzo mocno zwiększy wydajność zarówno systemu jak i baterii. Symbian (tutaj w wersji s60v5) jest rzeczywiście najsłabszym elementem tego telefonu. Nie chodzi zbyt płynnie, czasami zdarza mu się zaciąć, a wtedy konieczny jest restart. Szczególnie ciężko działa na fabrycznym sofcie, wtedy korzystanie z telefonu jest naprawdę uciążliwe. System mimo opornego działania wygląda bardzo ładnie, daje spore pole do modyfikacji designu. Panel pulpitu załadowany sześcioma zakładkami (w tym 5 da się dowolnie skonfigurować) niespecjalnie przypadł mi do gustu. Szczególnie jeślibym miał mieć wszystkie wykorzystane. Na szczęście można przesunąć palcem po pulpicie w prawo lub w lewo i zakładki znikają ukazując tapetę.



    Kalendarz, kontakty, wiadomości są bardzo podobne do tych z wcześniejszych wersji Symbiana, z tym że limit wiadomości wysłanych to 999, a odebrane zależą od pamięci telefonu (wbudowane 8GB, możliwość włożenia karty microSD do 16GB). Oprócz wprowadzaniu tekstu klawiaturą fizyczną istnieje też możliwość włączenia klawiatury alfanumerycznej i trybu pisma ręcznego, przy czym to drugie to swoisty bajer. Wbudowana przeglądarka internetowa nie powala. Nie jest intuicyjna, ma mało funkcji i otwiera strony w mobilnym formacie, co czasem irytuje. Działa jednak zaskakująco szybko. Telefon zawiera fabrycznie zainstalowane aplikacje biurowe takie jak Słownik (bardzo przydatny), Kalkulator, Notatki, Konwerter, Menedżer Plików, ZipManager oraz wersje próbne Adobe Reader i Quick Office. Z OVI Store lub manualnie przez internet możemy pobrać darmowego Skype'a (bardzo fajny program), Operę Mobile (która sprawuje się dużo lepiej niż przeglądarka systemowa), Mobblera (który będzie scrobblował nam przesłuchane utwory na Last.fm a także pozwoli na DARMOWE! słuchanie radiostacji Last.fm), czy choćby zwykłej latarki.




    Odtwarzacz muzyczny jest przeciętny, często zdarza mu się mocniej ściąć, poza tym przeważnie nie działa manualne ściszanie poprzez przyciski boczne lub słuchawkowe. To samo tyczy się przeglądarki zdjęć, choć może nie muli tak bardzo. Nie ma jednak żadnej opcji ukrycia elementów, a pliki przesłane np. przez USB muszą pozostać w folderze ?pliki pobrane?, nawet jeśli przeniesiemy je do innego.
    Na plus należy zaliczyć darmowy dostęp do map i nawigacji OVI. Co prawda nie jest to górna półka, ale zawsze. Można oczywiście kupić inne mapy, jak np. Garmin Mobile czy NDrive. GPS łapie dość szybko, 2 minuty to max.



    Aparat
    Wbudowany w telefonie aparat posiada 5MP soczewkę Carl Zeiss i lampę błyskową, jednak nierobi najlepszych zdjęć. I podczas gdy przy dobrym świetle jakość jeszcze ujdzie, o tyle w niesprzyjających warunkach nie uda nam się zrobić dobrego zdjęcia. I nawet lampa niewiele pomaga. Czytałem, że n97 mini nie została wyposażona w osłonkę obiektywu, jednak mój model ją posiada. Być może to dzięki temu, że został wyprodukowany w Finlandii.
    Oto test zdjęć robionych w różnych warunkach:

    Hardware
    Telefon działa na procesorze ARM 11 (434MHz), czyli na tym samym co np. 5800. Bateria litowo-jonowa o pojemności 1200mAh trzyma 2-4 dni (po aktualizacji softa), w zależności od użytkowania i sygnału gsm. Nie jest to rewelacyjny wynik, ale wystarcza. Wyświetlacz jest mniejszy niż w dużej n97 (ma 3,2?), ale ma tą samą rozdzielczość: 360x650. Jego jakość jest wysoka, bardzo ładnie odtwarza zarówno zdjęcia, jak i filmy. Nie jest bardzo czuły, trzeba delikatnie przycisnąć, żeby wyczuł dotyk, ale myślę, że to wychodzi tylko na dobre. Głośniki stereo grają w miarę przyzwoicie, o ile ktoś nie jest audiofilem i nie słucha ciężkiej muzyki. Bo audiofila zrazi każdy telefon, a metal gra na nich po prostu kiepsko. Nokia posiada sdodatkowo moduł WiFi (v.802.11b/g), korzystam z niej w domu jak i przy darmowych hot spotach i wszystko gra, GPS i HSDPA, a także w akcelerometr i czujnik zbliżenia (dezaktywujący ekran dotykowy po przyłożeniu telefonu do ucha).
    Podsumowanie
    N97 mini świetnie wygląda i jest bardzo funkcjonalny. Najbardziej razi praca Symbiana, kiepski aparat i niepojemna bateria. Ogólnie jednak telefon robi bardzo dobre wrażenie i mogę go każdemu polecić, jednak nie za cenę detaliczną. Jeśli dostaniecie w sieci dobrą ofertę na n97, możecie wziąć, pamiętajcie jednak, żeby ubiegać się o model wyprodukowany w Finlandii!
    Plusy:
    ? Jakość wykonania
    ? Klawiatura QWERTY i jej sposób działania
    ? Wbudowane 8GB pamięci
    ? Darmowy dostęp do nawigacji OVI
    ? Dobry wyświetlacz
    ? Bogata zawartość opakowania
    Minusy:
    ? Wolny system
    ? Małą pojemność baterii
    ? Aparat
    ? Średnie głośniki
  15. Neithan138
    Z utęsknieniem czekałem na kolejną betę Medal of Honor. Po poprzedniej gra bardzo przypadła mi do gustu, mimo że miała kilka mniejszych błędów. No więc nareszcie nastał 4 października, uruchamiam MoH, wszystko gra. Zdobywam może z trzy fragi i disconnect! No dobra, zawsze się może zdarzyć. Łącze ponownie, gram. Kilka fragów i disconnect! Noo, to już mnie zaniepokoiło, ale najgorsze jest to, że w tą betę praktycznie nie da się grać! Non-stop mnie rozłącza, często w ogóle nie chce połączyć. A przy pierwszej becie ani razu nie było problemów z serwerami!
    Nie wiem, czy panowie z EA są świadomi, że w dniu dzisiejszym stracili masę pre-orderowców i zniechęcili do siebie jeszcze większą część graczy, którzy nie mieli okazji grać w pierwszą betę.
    Życzę Wam i sobie szybkiego rozwiązania problemów, bo gra naprawdę urzeka.
    Kuba
×
×
  • Utwórz nowe...