Skocz do zawartości

Olympus Actionus - temat główny, podejście trzecie


Rankin

Polecane posty

<Bogowie szli wzdłuż ścieżki którą sam dla nich stworzył, zresztą nie mieli innego wyboru.

Nasłuchiwał ich głosów, słuchał tego co mówią. Postanowił znów działać>

<ze ściany lasu wybiegł J-Voo>

Nie wiem co się z nim dzieje! Musicie mu pomóc, on nigdy taki nie był!

<ściany lasu znów stworzyły plac. Znów rozległ się głos Jamesa>

Myślicie że zwykłymi słowami możecie wymusić u mnie łaskę?!

Co do tych co narzekają że mnie nie znali. Jesteście wśród tych, którzy pragnęli mej śmierci, a kiedy to się stało, zniknąłem z waszej pamięci!

<czarny dym* wypełnił plac. Bogowie stracili widoczność>

WYBIERZCIE! Kto ma pierwszy zginąć!?

<nie czekał na odpowiedź>

Nie chcecie wybrać?! Sam wybiorę

<czarny dym rozstąpił się, na środku placu, na drzewie zawisł J-Voo>

To was też spotka!

<czarny dym pochłonął J-Voo i znikł razem z nim. Drzewa znów stworzyły korytarz>

---------------------

*Pamiętacie? ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1,7k
  • Created
  • Ostatnia odpowiedź

Dobra. Wygląda na to, że przemówienie do rozsądku nie zadziała.

<Do Asasyna.>

Niezłe wejście, ale obawiam się, że szybko nie wrócisz tam, skąd przybyłeś. Sam widzisz, co się tu dzieje.

<Ogląda akt własności.>

Będę hmm... Zaszczycony? Tak, to dobrze odzwierciedla mój stan ducha. Obiecuję, że się nimi należycie zajmę. Są w dobrych rękach. Dziwnie to brzmi w moich "ustach". Na cały panteon! Zapomniałem o wygranych planetach. Aksuki, po powrocie przypomnij mi o stworzeniu planet.

<Milknie.>

Słyszycie stukanie?

<Spogląda na dół. Chodzący ogórek wykształcił piąstki i stara się powalić Casulona. Bóg chwyta go (i przpadkiem urywa nogę agresora) i unosi go na wysokość hełmu.>

Spójrzcie. James oszalał. Przeprowadza swoje chore eksperymenty nawet na ogórkach. Aksuki, jesteś bardziej kompletna. Mogłabyś sprawdzić, co te doświadczenia zmieniły w tym mutancie.

<Aksuki wyrywa z dłoni Casula warzywo.>

To raczej nie jest dzieło Jamesa. Cuchnie siarką.

<Odgryza kawałek.>

I paskudnie smakuje.

<Wyrzuca ogórek daleko za siebie.>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- O kurczę... - wydusił z siebie Glatryd na widok powieszonego boga. To wszystko, co mógł z siebie wykrztusić, wydarzenia znówn mknęły takim tempem, że ledwo orientował się w sytuacji. A potem PUFnęło i drzewo zniknęło tak samo szybko, jak się pojawiło. I znowu byli na równiutkiej ścieżce. Spojrzał na twarze pozostałych bogów. Z tego co mówi ten dendrofil, wygląda na to że to oni go zabili... Potrząsnął głową w zamyśleniu. Nie możemy teraz się kłócić o ich przeszłość, skoro wszystko tu pojawia się i znika. Nagle jego uwagę przyciągnął Ogórek. Kolejne irracjonalne wydarzenie pojawiające się nie wiadomo kiedy z niewiadomo skąd. Mimo wszystko ten mały zielony wyglądał bardzo sympatycznie i nawet nie próbował go zabić. No, próbował zabić innego boga tego... Casulona chyba, ale lepszy on niż Glatryd. A ten brutal oderwał mu nóżkę. A później jakaś wstrętna baba odgryzła mu głowę. Glatryd westchnął ciężko. Nabrał ochoty na kiszone ogórki, ale skonsumowanie czegokolwiek w tym miejscu skończyło by się prawdopodobniej błaganiami o litość dochodzącym z brzucha...

Przypomniał sobie o słowach tego Zapomnianego Nieżywego i Zarośniętego boga.

- Hem... no... to skoro już musimy wybierać, kto zginie co około - pomyślał chwilę - 542 kroki, to może ustalmy kolejkę? No, kto się zgłasza na pierwszego?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kto ustawia się pierwszy w kolejce na śmierć?

<Pomyślała chwilę.>

Ja na pewno nie.

<Usiadła na ziemi i wyjęła z kieszeni jakąś kartkę.>

"10 powodów, dlaczego nie warto umierać". Autorka: Sakai. Tekst: Sakai. Ilustracje: Sakai.

<Schowała kartkę i wstała, po czym spojrzała na drzewo, na którym przed chwilą wisiał J- Voo. Po chwili odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos Jamesa.>

Nigdy nie pragnęłam śmierci nikogo. A poza tym niektórzy naprawdę cię nie znali. Na przykład Glatryd.

<Zamknęła oko i czekała na rozwój wydarzeń.>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Cieszę się, że ktoś zaopiekuje się moimi ziemiami. To tyle, przybyłem tylko na krótką chwilę. Nie będę wam przeszkadzał w poszukiwaniach.

Wkroczyłem do kapsuły, i wystrzeliłem się na Osiedle. Włączyłem maksymalną prędkość, i niemalże od razu kapsuła zaryła w ziemię przed moim domem. Wyszedłem z niej, i rozejrzałem się.

Maszyna do robienia planet. No tak, zapomniałem, że dzięki Mieciowi i ja mam prawo do dwóch planet. Zbliżyłem się do maszyny.

- Przyssługują ci dwie planety.

- Wiem. Chcę jedną planetę, i niewielki księżyc krążący wokół planety. Planeta ma nazywać się Hope, i ma być zielonym rajem. Drzewa, kwiaty, rośliny, zwierzęta, zielone łąki, lasy... Niech będzie blisko tej żółtej gwiazdy, która zwie się Benezja. Klimat ma być ciepły... Brak oceanów, a kilka mórz, i wiele jezior i rzek. Na biegunach niech będą wysokie i niedostępne góry. Księżyc będzie nosił nazwę Luck. Ma być żółty, grawitacja na nim ma być dwukrotnie mniejsza niż Ziemska. Atmosfera ma składać się z tlenu. Głównie tlenu, 80%. Duże oceany mają zajmować 60% powierzchni planety, a ziemie mają być pokryte niewielkimi kraterami. Flora i fauna ma być dzika, niedostępna, i nieprzewidywalna.

Planety zostały stworzone. Spojrzałem po Osiedlu, i... poczułem się samotny. Hm, na planecie Jamesa było wiele bogów... Ale nie było Ravenosa. Tylko gdzie on teraz jest?

Spojrzałem na odczyty satelitarne. Zniknął pod powierzchnią PWB. Wuj opowiadał mi kiedyś o cywilizacji Ravenosa. Teraz słyszałem, że zapadła się pod ziemię, czy coś.

Może zaproszę go na moją nową planetę? Lepsze to, niż samotność.

Zeskoczyłem na PWB, i przeczesałem teren w poszukiwaniu podziemnych korytarzy.

- Ravenosie! Jesteś tu?

<Ciemno. Wszędzie ciemno. I pusto. Śmiech nadal odbijał się od ścian, mimo, iż Ravenos już wiele godzin temu przestał cokolwiek mówić. Leżał na ołtarzu ofiarnym, patrząc w górę. Świecił na niego księżyc, mimo pobytu pod ziemią. Jego światło odbijało się od luster i padało na środek nekropolii, pozostawiając resztę w lekkim cieniu. Czas powoli płynął, a bóg czekał na Casula. Usłyszał czyjeś wołanie>

-Ravenosie! Jesteś tu?

<Nie odpowiadał. Potrzebował jeszcze kilka chwil ciszy, kilka chwil pobytu samemu ze zmarłymi>

Wszedłem do jednego z korytarzy, i spojrzałem na radar w komputerku. Ravenos był blisko. Podszedłem bliżej, i ujrzałem go, leżącego na... ołtarzu?

- Witaj, Ravenosie. Doskwierała mi trochę samotność, i chciałem cię zaprosić na moją nową planetę. Założyłem tam najlepszą pracownię-laboratorium w kosmosie!

Zbliżyłem się.

- Dlaczego leżysz na ołtarzu?

-Leżę i myślę. Gdzieś trzeba. Wiesz, że kiedyś była tu jedna z najwspanialszych cywilizacji? I istniałaby do dzisiaj, gdybym o niej nie zapomniał? Moi Jambańczycy... Już niedługo powrócą... Niedługo... Tylko niech przybędzie Casul... Zrobimy rytuał... Wrócą...

<Zaśmiał się po raz kolejny. Wstał i zeskoczył z ołtarza na większą płytę. Między nim, a Johnem , który stał przy wyjściu z nekropolii, między złotymi sarkofagami, należącymi pewnie do królów mieściła się ogromna dziura. Bóg bezszelestnie "przepłynął" przez powietrze, co ciekawe, nigdy tego nie robił>

-Mówiłeś coś o laboratorium?

- Tak, założyłem pracownię na mojej nowej planecie Hope. Możesz korzystać z niej, kiedy tylko chcesz. Myślę, że możemy pójść i wynaleźć kilka rzeczy. Lepiej robić coś w towarzystwie niż samemu, nieprawdaż? Zapraszam!

Postawiłem portal na planetę Hope.

-Czy ja wiem... A jak ktoś pod moją nieobecność zabierze mój motor, który zostawiłem na górze?

<Przypomniał sobie, iż zaparkował Gwiazdę w samym centrum miasta. Nikt normalny nie wejdzie do mieściny-widma, zwłaszcza na PWB>

-Hmm, w sumie masz rację. I tak muszę czekać na Casulona, a póki nie wróci - mogę pobyć z tobą. Przy okazji może mi pomożesz w zbadaniu *tego*...

<Wyciągnął z płaszcza świecącą fiolkę z substancją, która uśmierca bogów po spotkaniu z platyną>

-Prowadź

- Tędy.

Przeskoczyłem przez portal, i znalazłem się na zielonej łące. Zapach kwiatów, króliki kicające beztrosko w trawie... Ten świat był wspaniały. Pokazałem Ravenosowi budynek laboratorium.

- Spójrz, czy to nie cudowne? Móc oddawać się pasji, w otoczeniu przyrody? Usiądź. Spójrz, tu jest wszystko, czego potrzeba. Powiedz na głos, co chcesz. Coś do picia? A moze jakiś podzespół do zmodyfikowania?

Westchnałem.

- Czy tu nie pięknie? Czuj się jak u siebie, Ravenosie.

<Świat za portalem był... Rzeczywiście całkiem ładny. Harmonia, spokój, łączność z naturą... Pięknie! Bóg stał i oddychał, przechylił nieco do tyłu głowę... Nagle nadleciał spory ptak, wyglądający na orła, czy inne dziadostwo i porwał jego cylinder! Ravenos zaczął histeryzować>

-Że... Zaraza, czy ty to... To ma być ta twoja piękna planeta?! Chcę z powrotem mój kapelusz! Już! Albo, albo... A co będę czekać!

<Wyciągnął zza płaszcza wyjątkowo spory, 3 pociskowy rewolwer... Z tym, że jeden pocisk miał średnicę 4 centymetrów. Szybko strzelił w stronę ptaka. Nie trafił>

-Co... Ja chcę mój kapelusz!

Hehe.

Przysprintowałem, i niemal wbiegłem po drzewie. wybiłem się od gałęzi, złapalem następnej, wyskoczyłem na czubek dębu, i wybiłem się w górę. Złapałem orła, i runałem razem z nim na dół. Potoczyłem się po trawie. Orzeł chyba nie przeżył. Może to i lepiej?

- Hm, możemy sobie pobiwakować! - rzekłem, wstając. - Mamy już kurczaka. Przyda się jeszcze rożen.

Oddałem Ravenosowi kapelusz, trzymając lewą ręką ptaka. Odłamałem gałąź.

- Polecenie konsoli. Dwa stojaki.

Przede mną pojawiły się dwa metalowe 'stojaki', ka których ułożyłem zaostrzony patyk.

- Hm, wydaje mi się, że tobie należy się przyjemność nabicia delikwenta na rożen - zaśmiałem się. - ja przygotuję ognisko.

Oddałem Ravenosowi ptaka, i ułożyłem palenisko. Poprosiłem konsolę o zapałkę, i po chwili buchnął ogień.

- Będzie jeszcze fajniej niż myślałem!

-A teraz cię wskrzeszą i zabiję jeszcze raz, a potem znowu i znowu i... ehm, o, to ty słuchasz mnie Blade? To ja może... Pozbędę się piór, wnętrzności i łba. Tak, to najlepszy pomysł!

<Każda normalna osoba mozolnie skubałaby ptaka, po tym leniwie, powstrzymując odruchy wymiotne wyczyszczała środek, a na początku odcięła łeb. Ale, czy Ravenos jest normalny? Załadował rewolwer, przystawił do... Tylnej części sokoła i strzelił. To, co się stało jest zbyt brutalne, aby opisać nie trafiając do zakładu dla psychicznie chorych. Jednak ani wnętrzności, ani głowy już nie było, a pióra same odpadły. Bóg nabił ptaka na patyk i położył na ognisku>

-Zapowiada się... ciekawie. Szkoda, że nie ma Ja... ehm, nic nie mówiłem.

Wyczułem jego niepewność.

- Kogo? Mów śmiało.

<Dorzucił do ogniska paczkę tytoniu wyciągniętą z Chciwca>

-Koniecznie muszę mówić John? Chcesz sobie psuć ten czas? Bo wątpię, aby to ci humoru nie zepsuło.

- Mi humoru nie zepsujesz, Ravenosie - zaśmiałem się. - No, kogo ci z nami brakuje? Seleny?

-Nie do końca Seleny... Zresztą, patrząc na to, co się teraz dzieje z Markosem, wolę nie ryzykować... Ale płeć trafiłeś idealnie.

<Zaciągnął się dymem z ogniska, to lepsze niż fajka>

Ugh, co za smród.

- Konsola, poproszę oczyszczacz powietrza.

Postwiłem małe urządzonko, które dokładnie oczyściło powietrze wokół mnie.

- Hm, nie mamy na Osiedlu zbyt wiele kobiet.

Zastanowiłem się przez chwilę.

- Czujesz coś do Jane? - zapytałem prosto z mostu, i zrozumiałem, jak głupio to musiało brzmieć. No ale czasu nie mogłem cofnąć... Nie ja.

<Zaraza, a gdyby cofnąć czas i w ogóle nie zaczynać rozmowy i zostać w nekropolii? Ech, to już nic nie da...>

-Przyjmijmy... Ale całkowicie teoretycznie... Nie, że ja... Lecz ktoś, czuje cokolwiek do twojej siostry, gdyż... hmm, ratowała mu życie, ogólnie miło spędza z nią czas... Co byś zrobił?

<Rav nie umie kłamać przyjaciół>

- ..... hahaaha!

Wybuchnąłem głośnym śmiechem, mimo, że nie do końca chciałem. Poklepałem Ravenosa po ramieniu.

- Ja? Ja nic tu nie mam do powiedzenia. Ona sama mi mówiła, że widzi coś w tym 'kimś', o którym mówisz.

Przekręciłem rożen.

- Ostatnio załamał ją Casul. Poświęcała się dla niego, a on i tak ją odtrącił. Zasługuje na *kogoś* lepszego.

Przywołałem niewielkie krzesło, i opadłem na nie. Przywołałem też drugie dla Ravenosa.

- Nie musisz się mną martwić, Ravenosie. Uważam, że potrzeba jej kogoś, kto ją pocieszy.

-Jednak wątpię, aby temu komuś się udało z Jane, gdyż ten ktoś raczej nie odważy się na nią spojrzeć.

<Mimo ponurych myśli uśmiechną się. Słońce grzało radośnie, rzeka nieopodal pluskała i dawała chłód... Jak w raju!>

-John, jest tu coś do picia? Chyba nie będziemy ptaka na sucho jeść.

- Jest, co tylko chcesz.

Rzekłem do konsoli.

- Podaj nam kawę dla specjalnego gościa, z najświeższych ziaren, jakie mamy.

Koło Ravenosa zaczął lewitować kubek kawy.

- Jeżeli preferujesz coś innego, po prostu powiedz to konsoli. Wygląda na to, że nasz orzeł się upiekł.

Urwałem udko.

- Powiedz więc. Kim jest ów 'ktoś', kogo wspomniałeś?

-Yyhm, a, coś mnie nogi bolą, muszę się rozruszać. To ja się przejdę...

<Urwał kawałek sokoła, chwycił kubek z kawą i dosyć żwawo odszedł od Johna. Nie chciał mu niczego mówić. Koniec końców nikomu nie ufał. Nie ma podstaw do ufania komukolwiek na Osiedlu. Solar, Markos się zmenili, reszta też może. I nie wiadomo, co zrobią z informacjami po przemianie>

Wyczułem jego brak zaufania. Nie mogę go za to winić. Z pewnością ma podstawy. Jednakże, zbyt łatwo jest przewidzieć, o czym myśli.

Ugryzłem udko.

___

Dwie godziny roboty! :D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tytokus zaczyna ponownie ładować kuszę, tym razem pociskiem nasyconym wodą święconą i ogólnie światłością.

- Spróbować zawsze można, Markosie.

Wszystkie dreaneie także opuścili kuszę i zaczęli zmieniać bełty. Trwało to zaledwie kilka sekund.W tym samym czasie, na Tytokusa i kroczącego Markos spadł spadochron Książka oraz sam on, jednak pomiędzy ich.Tytokus spod spadochron krzyczy 'Ognia!' i sam strzela w stronę, w której - jak sądzi - stoi Markos. W stronę złego barda pomknęła fala świętych bełtów. Bojowe pomarańcze rzuciły się na niego z koron drzew. Tytokus mówi:

- Przepraszam cię, Markosie. Nie dam się zabić. Nawet przyjacielowi.

<Spod spadochornu poleciała seria święconych bełtów. Jednak wszyscy strzelali na oślep, przykryci pod spadochronem właśnie. Gdy wyszli spod niego...

...Markosa już tam nie było. Została tylko dwa razy większa niż oddział pomarańczy grupa demonów. Kilkanaście kolejnych "powychodziło" z drzew. Sam bard był... gdzieś. Wiadomo było, że jest w pobliżu, jednak nie można było go wykryć.

Wtem niebo zaczęło się lekko trząść. Widoczne na nim księżyc i słońce (jedno i drugie widoczne było naraz) zaczęły spadać na bojowe pomarańcze i draeneie>

<Nagle odezwał się głos Markosa, który dobiegał ze wszystkich stron>

-Co powiesz na to? Ratuj swoich ludzi i swoje pomarańcze, niech nie tracą niepotrzebnie życia. Ty sam zaś nie masz szans i dobrze o tym wiesz.

<zaśmiał się, a jego śmiech dochodził zewsząd, więc nie można było sprawdzić, gdzie się znajduje>

Moi ludzie są gotowi oddać za mnie życie! Moja pomarańcze zresztą też! Twoi to tylko nędzni sługusy, których tutaj wabisz, boją się ciebie, ale złym rodzajem strachu. Jak myślisz, którzy walczyliby do śmierci w równym pojedynku?

Obraca się do swoich kuszników.

- Strzelać bez rozkazu!

Przy okazji przeładowawszy kuszę strzela do jednego z większych demonów. Trafia go w głowę, a dwie pomarańcze dobijają go. Nieliczny oddział draeneiów pozostały po słoneczno-księżycowym bombardowaniu strzela do demonów. Jeden czy dwa demony padły od świętych bełtów, ale cóż to były za straty w porównaniu do strat własnych? Na szczęście demony miały utrudniony szturm, gdyż dwa ogromne pnie powalonych drzew robiły za barykady, zza których kusznicy prowadzili potężny ostrzał. Pomarańcze natomiast zrzucały demony, którym jakoś na barykady udało się wdrapać. Jednak liczba pomarańczy szybko malała, a demonów jakoś nie bardzo, dlatego Tytokus zaczął rozmowę z kapitanem kuszników:

- Kapitanie, jak długo jeszcze możemy się utrzymać?

- Z minutę panie. Ani chwili dłużej. Musisz stąd uciekać!

- Żartujesz chyba!

- Nie, panie! Nie możemy dać ci zginąć! Uciekaj stąd natychmiast! Ten bard ma moc zła, a nas jest niedużo! Nie chcemy by wspominano nas jako morderców naszego Boga!

- Ale...

- Biegnij panie!

Tytokus po krótkim namyśle zrywa się do biegu. Strzela jeszcze, zabijając jednego z demonów. Krzyczy do osaczonych:

- Nie zapomnimy o was.

Kapitan z odległości 50 m salutuje mu. Dokładnie w tej samej sekundzie, jeden z demonów odgryza mu głowę. Barykada zaczyna w zabójczym tempie upadać...

<Głos Markosa docierał wprost do uszu Tytoka, zupełnie jakby mroczny bard siedział w głowie medyka.

I rzeczywiście - siedział>

- Hahaha! Wiedziałem!

<Siedząc w jego głowie Markos "zatrzymał go". Medyk już nie uciekał. Markos "wyszedł" z umysłu Tytokusa i stanął parę metrów od niego - tym razem w pełnej gotowości do ataku. Kilkakrotnie przeciął powietrze swym mieczem tak, że nikt nie był w stanie zauważyć żadnego ruchu barda. Widać było jednak płomienie przesuwające się za mieczem. Drow spojrzał okiem o dwu źrenicach na Medyka, drugim zaś popatrzył na Jęzor Ognia. Wyszedł z niego smok wielkości kilku wieżowców i zionął ogniem tworząc kilkudziesięciometrowy płomienny okrąg wokół przeciwników-przyjaciół>

- Uciekałeś jak tchórz, zostawiając swoich poddanych na pastwę moich sługusów! I kto tu jest zły? Ja, który zabiję tylko Ciebie, czy Ty, który zabiłeś swoich wiernych żołnierzy?

<oczekiwał odpowiedzi>

- Zamknij się ty !$&!#$@&&!&!

Tytokus był teraz zły nie na żarty. Jego przyjaźń przykryła teraz nienawiść.

- Do czego ty dążysz, Markosie?! Żebyśmy cię wszyscy znienawidzili?! Widziałem Selene po rozmowie z tobą i na pewno nie wyglądała na szczęśliwą! Sądzisz, że miłość przetrzyma wszystko?! Mylisz się! Twoje błędy oddalają cię od Seleny, co wykorzystują inni. I co im zrobisz? Zabijesz ich tak jak mnie?! Myślisz, że boję się ciebie?! MYŚLISZ, ŻE BOJE SIĘ ŚMIERCI?!

Tytokus krzyczał do Barda, chwycił swoją kuszę tak, że mógł nią uderzyć. Wylał na nią resztę wody święconej.

- Otóż mylisz się! Moja śmierć spowoduje zemstę innych bogów! Nic innego nie łączyło mnie z Seleną oprócz przyjaźni. Tak jak każdego z nas! A wiesz dlaczego?! Bo Selena wybrała ciebie! I zawsze była tobie wierna! Myśl o zdradzie zapewne nigdy nie przeleciała przez jej umysł! A teraz szukasz dowodów jej niewierności wszędzie. Ale klnę się na wszystko co dla nas święte... Moja zemsta zza grobu będzie okrutna, Markosie... Pożałujesz, że podniosłeś na mnie miecz!

Zaczyna wymachiwać kuszą.

- A co do moich ludzi - umarli, zgodnie ze swoją wolą. Nigdy nikogo nie zabiłem, zawsze starałem się uniknąć przemocy. Nie pamiętasz może wojny na PWB?! Nie pamiętasz. Pamiętasz jedynie to, co chcesz pamiętać. A nie to co powinieneś.

Zastygł w pozycji obronnej, gotowy uderzyć kuszą.

- Więc chodź. Chodź, i weź moje życie, Markosie!

<pokiwał głową w geście "nie">

- Nau (nie)! Pamiętam Planetę Wojen Bogów. Twoja neutralność była przykrywką do sprowadzenia starca, który miał nas wykorzystać i zabić. Pamiętam jak nieraz mnie wyleczyłeś. Pamiętam jak byliśmy przyjaciółmi. Tym bardziej się zasmuciłem, gdy zobaczyłem jakie świństwo, jakie draństwo mi robisz. I jeszcze wypierasz się wszystkiego tak, że aż gotów jestem Ci uwierzyć. Ale nie po to się tu spotkaliśmy. Któryś z nas pewnie zaraz tu umrze. Chcę, byś zginął w walce. Tak więc weź tę broń i walcz godnie!

<Machnął swym mieczem. Smok zionął w niebo, które "pokryło się" płomieniami. Zaczęły z niego spadać lekko parzące, niewielkie iskry>

- Jakie świństwo do cholery?! Jakie draństwo?! Chodzi ci o to, że Selena przychodziła do mojego domku? Bo tam leżała umierająca Kendra, ot co!

Spluwa na ziemię, chwyta miecz. Zaczyna nim wywijać jak na medyka całkiem nieźle.

- Poza tym starzec był na planecie dłużej niż ja. Więc jeżeli sądzisz, że chciałem was zabić to się mylisz. Ale nic to. Walczmy, skoro tego żądasz.

<Uśmiechnął się>

-Walczmy więc.

<Markos wiedział, że on - bardziej demon niźli drow czy elf - ma znaaaacznie większe szanse niż "Medyczek", więc postanowił, że zamknie oko o jednej źrenicy (takie fory)>

Tytokus zrzucił z siebie torbę na ziemię i popatrzył na elfa:

- Boisz się zacząć Markosie? Tchórzysz, co? Nie martw się... Ja ci nie pomogę...

Wyskakuje i uderza na Markosa od góry. Ten blokuje uderzenie swoim mieczem, jednak Tytokus przeniósł swoją siłę na Markosa, i kopnął go nogami w klatkę piersiową. Zeskakując, uderzył go jeszcze mocą zdrowia, zabierając mu sporo żywotności. Na ciele Markosa pojawiły się zmarszczki, kości strzeliły.

<Markosowi jednak tak naprawdę prawie nic nie było. Lewą ręką przywołał Ciemność, którą "rzucił" w kierunku Tytokusa. Ten - przez chwilę przymroczony - się przewrócił, ale szybko wstał gotowy do walki. Markos prawicą uderzył go mocą wiatru, ten jednak w zadziwiający sposób opierał się tej mocy. Nie dał się powalić, jedynie przesuwał się w stronę płomiennego muru>

Tytokus zrobił przewrót i 'uciekł' mocy wiatru. Z przyklęku uderzył Markosa po nogach, jednak miecz był za krótki. Zrobił przewrót w tył i powstał, rzucając w Markosa kilkoma twardymi jak kamień pomarańczami.

<Markos przestał używać mocy. Podszedł do Tytokusa nie zważając na jego ataki i - jak gdyby nigdy nic - kopnął go w klatkę piersiową. Medyk upuścił miecz i upadł na ziemię. Markos przyłożył mu ostrze do gardła i rzekł: >

-Pozdrów mnie od pana Śmierci.

Tytokus grzebie przy prawej kieszonce swoich spodni. Wyjmuje stamtąd mała kuszę, celuje szybko i strzela w dwu źrenicowe oko. Markos odsuwa się od niego, Tytokus wstaje i gwiżdże krótko, obok niego pojawia się pomarańczowy ptak. Tytokus wskakuje na niego i chwytając w locie swoją torbę leci w stronę reszty bogów, nie wiedząc, że są w pułapce. W duszy modli się, żeby Markos nie przypomniał sobie o leżącym nieprzytomnym Książku. Krzyczy jeszcze głośno:

- Nie pozdrowię!

<Markos nie pamiętał o Kniv'tropie. bardziej przejęło go jego oko - piekielnie (nomen omen) go bolało. Podniósł miecz upuszczony przez Medyka i pstryknął palcami. Gigantyczny smok zniknął, podobnie jak mur ognia. I Markos>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Milisekundowa wymiana myśli u Dantego.

Markos właśnie skończył. Szkoda, że Tytok przeżył. Reasumując, wie już o wszystkim.

Nadal nie wiem, dlaczego chcesz go sprawdzić. Powiedz wreszcie prawdę.

Szczerze? Nudzi mi się... No i muszę poznać twoich kolegów jeszcze trochę zanim przejmę całą kontrolę. Mimo, że jestem tobą, to nie mam całej twojej wiedzy o otoczeniu.

Nie pozwolę ci zrobić tego tak łatwo.

To dobrze. Przynajmniej będę miał lepszą zabawę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<Ruszył wzdłuż ścieżki. "Muszę z kimś porozmawiać... ale z kim? Wiem! Muszę ściągnąć Leszcza! Ale jak?" Nie zdążył dokończyć rozmyślań, bo obok niego pojawił się Leszcz!>

-Skąd się tu wziąłeś?

-Nie domyślasz się?

-Nie odpowiada się pytaniem na pytanie.

-Wiem. Odpowiesz na moje pytanie?

-Odpowiem. Mam ciężki dzień, więc nie wymagaj ode mnie myślenia. Olśnij mnie.

-W dniu, w którym połączono nas, sprawiając, że stałem się twoim chowańcem, połowa twojej duszy znalazła się we mnie, a połowa mojej w tobie. Wystarcz, że będziesz chciał, żebym był przy tobie i będę. Rozumiesz, że...

-Starczy! Mogłeś ująć to krócej, bo wiesz, że nie lubię podręcznikowych formułek.

-Wiem, ale sprawia mi to przyjemność.

-Wiesz, że ktoś z nas musi tu zginąć?

-Nie! Wkopałem nas?

-Nie. I tak planowałem odwiedzić Śmierć.

<Przyśpieszyli kroku. Nie czekali na innych.>

-Zapraszamy! Chcesz kogoś zabić? To przyjdź tu i weź nas!

<Nie zatrzymywali się. Barto wyciągnął broń, aby być gotowy na atak. Leszcz był czujny.>

----------------------

Idę na pierwszy ogień :smile:

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Patrzcie!

Czy to ptak?

Czy samolot?

Nie, to Sup...

<obraz się wyostrza>

- A nie, to ptak... Łee... Moment... Jeśli mnie wzrok nie myli, to jest to... Tytokus??

Ptak zbliża się, a gdy jest już nisko, z jego grzbietu zeskakuje Tytokus, solidnie zdyszany, jakoby co dopiero walczył.

<Holzen podchodzi>

- Hej, hej, mistrzu, cóż się stało? Ducha żeś spotkał?

- Co ty gadasz?

Tytokus zeskakuje z ptaka i poprawia kuszę na ramieniu. Jest strasznie zdyszany, więc tworzy dwie szklanki soku pomarańczowego i jedną podaje Holzenowi.

- Markos po prostu chciał mnie zamordować, ale mu uciekłem. Fartem... Uff...

Mina Holzenowi zrzedła, mimo że otrzymał smaczny napój.

- Całe szczęście lód to minerał...

<Tworzy kilka kostek i wrzuca część do swojej szklanicy>

- Tyż chcesz?

- Pewnie.

Tytokus nastawia szklankę w stronę Holzena.

<Do szklanki wpada reszta kostek; następnie wraca ona do Tytokusa>

- Markos mówiłeś? Hmm... Gościa chyba od końca poprzedniego questa nie widziałem... Mówiąc szczerze, to w trakcie wyścigu też go nie widziałem... No, może przez chwilę, ale chyba ktoś go podrabiał... "Mrokas" - bóg, co dał się skontrolować jakiemuś "mhrochnemu Phanu", ujrzał takie <ekhm> zło, co go zaszokowało dogłębnie, a zapewne się okaże, że swym rozmiarem nie przekroczy tego co zjada Casul na śniadanie i widzi coś czego nie ma? Ta... Ciekawe kiedy planuje u mnie wizytę... Może okaże mi litość i tylko wykuje mi oczy, ogłuszy i pozbawi dotyku, bym nie "czuł" nic związanego z jego wybranką... I pomyśleć, że albo mnie bezwstydnie okłamał w czasie rozmowy, albo ostatnio oberwał za mocno w czerep i do reszty odfarfuclał... Ech... Szkoda słów...

<bierze łyka>

- A skoroś się z nim pojedynkował i żeś z życiem uszedł, z pewnością "Mrokas" Cię nie pominie... Więc i dla Ciebie coś mam.

<wyjmuje coś zza pazuchy>

tel_przelecz_gornicza.gif

Z tyłu widać takowy napis:

- Proszę. Jak zapewne się domyślałeś - to kamień. Oczywiście nie jest to zwykły kamień. Jeżeli napotkasz tego, co najwyraźniej zapomniał o własnych przyrzeczeniach, nie tyleż w piśmie co w sercu zawartych - skup się, użyj siły woli, a w bok Ciebie stanę i mordęg na tobie wywrzeć nie dam, póki w mym ciele skra się tli, a i wola ma ku bezsensowności prania żywa będzie.

- Bardzo ci dziękuje Holzenie. Niewielu Bogów ostatnio stanęło by u mojego boku, ale ciebie mimo tego, że nie znałem wcześniej bardzo polubiłem. Ja dla ciebie też coś mam.

Tytokus wyjmuje z kieszeni pomarańczowy gwizdek, który służy mu do wzywania jego ptaka. Kopiuje go i podaje jeden Holzenowi.

- Ja w walce nie przejawiam specjalnych zdolności bojowych, ale jeżeli będziesz ranny - zagwiżdż. Wzywając mojego ptaka, wezwiesz mnie, gdyż gdzie on poleci, tam ja pójdę.

Popija sok pomarańczowy.

- I uważaj na Markosa, nie żartuj nawet. On jest autentycznie zły. Trzeba jakoś go przywrócić na stronę dobra. Masz jakiś pomysł?

<Holzen muska podbródek>

- Autentycznie zły? Czy ja wiem? Raczej przesadnie i patetycznie zły. I już kłamstwo w jego usta weszło najgłębiej...

<łyk>

- Żartować będę, bo mi to życie daje, a i w ostatnich chwilach ulgą być może.

<drugi łyk>

- Cóż czynić...? Czy mamy go przywracać na stronę dobra?

<śmiech>

- Sam nie jestem "dobry"... Jestem po prostu sobą... Ale przyjmijmy, że spróbować go na nie-złą ścieżkę ściągnąć spróbować można. Jak to uczynić - mam pomysł... Ale bólu w nim będzie niewiele mniej niźli w pozostawieniu go w ułudzie...

- Strzelaj, myślę, że nie mamy wyboru. Nie wiadomo kogo Markos wybierze na cel, zresztą może chcieć się na mnie zemścić z powodu swojego dwuźrenicowego oka.

Pociąga ze szklanki.

- Mów zatem. Jaki masz pomysł, Holzenie? Mam nadzieję, że nie trzeba będzie walczyć z Markosem albo go ranić...

- Zranić go trzeba będzie - tak czy tak, ale czy mu to na lepsze wyjdzie - może tak. Po pierwsze musielibyśmy wiedzieć, z kim, a raczej z czym mamy do czynienia. Nie odkryjemy tego wcześnie, gdyż jedyne co wiemy to to, że jest to jakiś "Pan", a Markos dał sobą władać... Sam tego nie wyjawi. W ostateczności będziemy musieli zrozumieć, co tak naprawdę widzi Markos... I co kryje się w jego "wyjściu prawdziwego ja na wierzch"... Jednakże cały pomysł opierałby się na jednej osobie... Zapewne wiesz na jakiej i już rozumiesz, dlaczego to jest tak cholernie ryzykowne...

- Na Selenie?

Tytokus zgaduje pociągając ze szklanki. Zastanawia się chwile i zaczyna mówić.

- Pomysł ogólnie dobry, ale nie wydaje mi się, żeby Markos tak łatwo dał się złapać, jest raczej wierny swojemu nowemu Panu. Ale kto może zarządzać Bogiem? Ktoś naprawdę potężny, można by stawić mu czoło jedynie w pełnym składzie. A raczej coraz ciężej zebrać nam się i walczyć, szczególnie w słusznej sprawie.

- Tak... Wyobraź sobie, jak bardzo musi cierpieć ona - ta, która pokochała bądź co bądź to, co się jeszcze w Marosie ostało...

Tytokus wstaje i stuka w szklankę Holzena.

- Trzeba będzie pomówić z innymi na ten temat, i zebrać się w jakimś dniu wolnym. Teraz czas nam już ruszać dalej, inaczej nigdy nie dogonimy reszty. Lećmy.

Tytokus wskakuje na swojego pomarańczowego ptaka.

- Chodź Holzenie, ruszamy.

Holzen rozmyśla jeszcze chwilę.

- Ta ścieżka nie będzie bez cierpienia... Lecz jeżeli to w pełni jego wola - zmieniać jej nie zamierzam... Ciekawe, cóż zmąciło jego charakter - czy potęga, czy cierpienie, czy udręka, czy obietnice, czy groźby...? Poza tym, Markos pokazał, że prócz tego "Pana", miłość, czy raczej już teraz, niestety, przywiązanie i przyzwyczajenie stoją mniej więcej na równi z jego posłuszeństwem... To już jakiś punkt oparcia... Z Seleną mamy szansę, ale bez niej...

<rozgląda się>

- ... Nie, wystarczy, że to miejsce mnie lekko przeraża...

I idzie za ekipą.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<Markos wsadził palec - który wyglądał niczym niewielka kosa - w pusty oczodół. Ogarnął go wielki gniew. Otworzył usta i zaryczał tak, iż wszystkie demony-sługusy w ostatnim kręgu piekła się zlękły. Wraz z rykiem - roznoszonym dodatkowo przez echo - roznosił się dziwny, chłodny wiatr i coś jakby smuga Ciemności. Ocalałym okiem spojrzał na stojący obok stół z kości. Leżał na nim pewien kamień>

teleport_pal.gif

<Była to runa "Postawienia na kimś krzyżyka". Markos wziął ją do ręki i pomyślał chwilę. Zmarszczył brwi. W końcu zdecydował się na czyn ostateczny, którego skutkom zapobiec może tylko niebiańska istota tak potężna jak... jak ta uwięziona w markosowym mieczu. Postawił krzyżyk na Tytokusie...>

<Mhroczny bard podniósł ze stolika kolejny - niewielki tym razem - kamień. Był wielkości oka, a znak na nim mienił się płomieniami:>

swiety_pocisk.gif

<To był kamień "Płonącego oka bez powieki". Markos włożył go do pustego oczodołu, po czym kamień szybko "wrósł" w ciało barda, zadając przy tym niesamowity ból. Drow znowu zaryczał, tym razem jeszcze bardziej doniośle i przerażająco...>

<Markos podszedł do czegoś w rodzaju wiszącej klateczki. Spojrzał na istotę w niej uwięzioną nowym okiem - płonącym z dwiema pionowymi źrenicami. Z każdą sekundą oko zadawało Markosowi okropny ból i parzyło go, ten jednak nic sobie z tego nie robił. W klatce siedział na - uformowanej z kości - gałęzi ptak podobny do sokoła. Bard przyczepił mu do nogi coś w rodzaju pojemnika na list i odszedł. Usiadł przy stoliku i chciał zacząć pisać. Pech jednak sprawił, iż w piekle nie było kartek i długopisów/ołówków/piór. Bard więc popatrzył na swoją rękę. Palcem jak kosa wyciął z niej kawałek skóry (rozmiaru kartki B5). Wyrwał też włos z głowy i - maczając go w swojej krwi - pisał nim na "kartce"...>

<Mimo wyglądu "kartki" to, co było na niej zapisane było zaprawdę piękne. Drow nie napisał tak pięknych słów miłości nawet przed spaczeniem. Po policzku Barda spłynęła krwawa łza, która szybko wyparowała. Markos podszedł do klatki. Przeczytał raz jeszcze list, po czym zwinął go w rulonik i włożył do tuby przyczepionej do nóżki sokoła>

- Tiu! (Leć!)

<Sokół wzbił się w suche, przesiąknięte zapachem siarki i śmierci powietrze. Leciał w górę i "przeniknął" przez sklepienie piekła wylatując na powierzchnię. Feniks leciał do adresata>

<Markos przechadzał się po piekle. W jego duszy - lub jej pozostałościach - coś się działo. Działo się coś dziwnego. Wyszedł na powierzchnię i poszedł na Osiedle. Usiadł przy stoliku i prawicą zamówił drinka. I tak kilka razy. Mimo że przy barze siedział demoniczny drow wszyscy widzieli zwykłego elfa ukrytego pod płaszczem>

- Lucker, daj coś mocniejszego.

<Właściciel baru zdziwił się, że klient zna jego imię, ale nic z tym nie zrobił. Po prostu podał najmocniejszego drinka na świecie>

- Mojego przepisu. Pij na zdrowie.

<Bard wypił bez mrugnięcia okiem - zupełnie jakby pił sok owocowy. Gdy skończył ścisnął szklankę, doprowadzając do jej pęknięcia i skaleczenia dłoni. Spływająca na ladę krew wsiąkała w nią, a Markos wyszedł bez słowa, nie zważając na wzrok gości i Luckera>

- Dziwny koleś... - powiedział właściciel baru widząc odchodzącego "elfa w płaszczu".

<Markos siedział na kościanym krześle i czytał książkę napisaną kiedyś przez niego. Na końcu włożona była karteczka z treścią listu:

Cóż. Wiem, że paru (a może większość) z was, miało mnie dość, lub nawet nienawidziło... Teraz, gdy wącham kwiatki od spodu (pozdrowienia dla Matki Natury), wielu pewnie się cieszy, reszta wspomina. Wiem, że może to nie jest najlepszy tekst, jaki napisałem, ale... [łza, która skapnęła w to miejsce rozmyła tekst]... też, że nikt mi praktycznie nie ufał. Z wyjątkiem Tytokusa... Dlatego też to właśnie jemu zostawiam ten list. I - jeśli to widzicie wszyscy - nie mówcie, że mi ufaliście. Ile razy przepowiadałem przyszłość, ale nikt mnie nie słuchał? Ileż to razy przykładano mi sztylet do gardła i obrzucano krzywymi spojrzeniami? Ile razy "obgadywano" mnie za plecami? Sami doskonale wiecie... W dodatku gdy chciałem okazać swoje uczucie otrzymałem propozycję "zostania przyjacielem". Psiakrew! Za kogo mnie macie?! Ale dobrze, to list pożegnalny... Więc mam nadzieję, że przynajmniej po śmierci miło mnie będziecie wspominać... Żegnajcie.

PS Tytokusie (i Ravenosie), dzięki za wszystko. I mam prośbę: zaopiekuj się Feniksem...

Zaraz potem Markosowi przypomina się to. Po chwili jednak przypomniał sobie o czymś jeszcze innym:

- Ch... o... lera... by... cię...

Wstaje i dzierży plansze w ręce. Podchodzi i wali Markosa w łeb, po czym ten spada z krzesła prosto na rozbitą szklankę, która przecięła mu skórę w wielu miejscach. Próbując wstać potyka się o upuszczoną skórkę od banana, i jedzie prosto w bar, gdzie wali czołem w tabliczkę i upada.

-Taki z niego przyjaciel... Skatował mnie i nawet nie wyleczył tylko zostawił na pastwę losu... SSINDOSSA! (!@#$%^&!)

<Zdenerwował się i walnął pięścią w stół rozwalając go. Nagle przypomniało mu się o Kniv'tropie, który leżał nieprzytomny w dżungli. Udał się tam i rzeczywiście - zastał swego niegdysiejszego rywala o rękę Zielonowłosej>

- Opiekunie książek. Wiedz, że wyszedłem z nawyku nazywania bogów po imieniu. Wiem również, że to co mówię, dotrze do Ciebie, gdy się obudzisz. Swoją drogą ten pomarańczowy uciekł jak tchórz zostawiając Cię tutaj na moją pastwę... Nieładnie... Nieładnie... Gdyby nie to, że chcesz ze mną porozmawiać, Medyk miałby kolejną duszyczkę na sumieniu... A taki dobry ponoć jest.

<Uśmiechnął się>

- No wstawaj chłopie. Nie mam całego dnia. Właściwie to powinieneś zginąć jako pierwszy, boś najbardziej ze wszystkich pożądał Zielonowłosej, wiesz?

<Kniv'trop leżał obok spadochronu>

- Hmm... Mój Pan mówił mi, że byłeś podobno na Osiedlu, ale ja i Zielonowłosa tego nie zauważyliśmy (!), tylko spaliśmy (!!), będąc w "stanie wskazującym"(!!!), a nikt z pozostałych nie uznał za stosowne nas poinformować (!!!!). Potem podobno znowu umarłeś. Ty to masz ciekawy życiorys chłopie... nawet po śmierci. Ty chyba częściej odwiedzasz piekło niż ja, co?

<próbował zażartować, coś mu jednak nie wyszło>

- No wstawaj żesz!

<podszedł do nieprzytomnego i spróbował go ocucić "plaskaczem" w twarz. Nic to jednak nie dało - Markos jedynie skaleczył lekko Książka>

- Bwael (Dobra). Jak chcesz. Ja mogę poczekać...

____________________________

Kto pamięta Luckera i "7th Heaven"?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<znów drzewa utworzyły polanę, znów pojawił się czarny dym>

Widzę że już zdecydowaliście się kto ma umrzeć. Proszę bardzo, skoro jesteś chętny.

<czarny dym poleciał w stronę Barto. otoczył go, zaczął wyrywać duszę z jego ciała>

NIEEEEEEEEEE!!!

<przenikliwy krzyk przeszył całą planetę, głos należał do Jamesa. Dym natychmiast opadł, Bartowi nic się nie stało.>

POMOCY!

<kolejny krzyk także należał do Jamesa. Drzewa znów utworzyły ścieżkę >

ZGINIECIE!

<znów krzyk, znów głos Jamesa>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hmm... Kolejny, który przeszedł diametralną zmianę? Najpierw Solarion w Abyssala, teraz ten. Chociaż wydaje się, że James walczy z przemianą.

<Aksuki przerywa płukanie ust z siarki.>

To ten w matowej zbroi to praworządny Solarion?

Tak. Po resecie się to stało. Nie pytaj mnie więcej, bo nie chce mi się opowiadać ze szczegółami całej tej historii.

<Zerka za siebie. Holzen i Tytokus żywo dyskutują o czymś. Lepiej nie wtrącać się. Tym bardziej, że Tytok wygląda, jakby dopiero co wywinął się śmierci. Z braku lepszego zajęcia wyciąga skórę dla Ravenosa i wyszukuje uszkodzeń przy krańcach.>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<W końcu dziewczyna coś sobie uświadomiła. Po prostu w niej coś... zamarło. Niewzruszenie powiedziała półgłosem>

-Jak można było poddać się tak łatwo? Żałosne... Dante! Widzisz mój miecz, prawda?

<Wyciągnęła Aurora wbitego w ziemię i przyjrzała mu się dokładnie>

- Tak widzę, twój miecz... A więc co planujesz?

-Jesteś posłańcem Śmierci, posyłasz dusze do Krainy Umarłych. Czy to działa też odwrotnie?

-Ekhm... Raczej nie, a przynajmniej jeśli nie chcę stracić licencji, to nie mogę tego zrobić. Za sprowadzenie duszy jesteś ściganym. Ale możesz mi powiedzieć o co chodzi, to może uda się obejść ten nakaz, przynajmniej po części...

-Mógłbyś przywołać dla mnie jedną, nic nie ważną duszyczkę? Chcę by Auror zyskał nowe właściwości.

- To inna sprawa... Istnieje takie coś, jak Pakt Należności. Możesz go zawiązać z duszą i może ona się połączyć z przedmiotem, oczywiście są też pewne warunki. Jednym z nich jest, to że gdy znika Bóg, dusza wraca do siebie... i jeszcze kilka innych. To więc kogo mam sprowadzić?

<Selena zaśmiała się>

-Potrzebna mi dusza Łowcy Demonów, Sinitara. To on właśnie uwięził boga chorób Dahariusa, którego bezmyślnie uwolniłam lata temu. Potrzebna mi jego moc. Będę... niezmiernie wdzięczna za pomoc.

<Uśmiechnęła się niewinnie>

-Proszę, to dla mnie ważne.

- Mogę go przywołać, lecz to on zdecyduje czy zawiąże pakt. Nielegalnie nie mogę go związać z przedmiotem, bo to się wiąże, z nieprzyjemnymi konsekwencjami. Przykładem jest Markos...

<Wstał i wyjął kosę z za pleców. Przeciął powietrze i po chwili pojawiły się drzwi do zaświatów. Dotknął je rękoma i wypowiedział kilka słów. Po chwili drzwi się otworzyły i wyszła stamtąd dusza Sinitara, która na obecną chwilę przybrała bardziej ludzkie kształty.>

- No to przystępujemy do paktu. Ty Seleno musisz zacząć z zapytaniem.

-Ale ja nie wiem co... Eh. Cóż. Sinitarze, to ja Selena... Posłuchaj. Nie znam formuł, więc powiem wprost. Potrzebuję twojej pomocy. Czy zawiążesz ze mną Pakt Należności?

<Duch wydał z siebie odgłos przypominający nieludzie wręcz charczenie>

-Nie mam tu nic do powiedzenia, moje dziecko. Twój ojciec pomógł mi, ja pomogę tobie.

- No to mamy zgodę.

<Wziął miecz Seleny do ręki, a duch ultonił się i został wchłonięty do miecza. Auror połyskiwał i otaczała go jasna aura...>

- Proszę, oto twój miecz.

<Podał jej do rąk>

<Odebrała broń, u uśmiechnęła się>

-Zaiste, to ma iskra nadziei.

<Zwróciła się do Dantego>

-Ja... Dziękuję...

<Nie wiedziała co dalej powiedzieć, więc tylko schowała broń>

Ciekawe co ona chce z tym zrobić...

Jeśli idzie na Markosa, to nie powstrzymuj mnie, jeśli będę chciał jej pomóc.

Zobaczy się... przecież mamy wspólne interesy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<Dym opadł, a bóg usiadł się i zaczął filozofować.>

-Pomóc, czy uciekać? Oto jest pytanie. Czy szlachetniej jest...

-Próbujesz dodać do patronatów filozofię? Będziesz miał kolejny bezużyteczny patronat w kolekcji. Snu i wilkołactwa nie czepiam się, bo zawsze się przydają. Stada... eh... korzystasz z tego raz do roku, a nawet rzadziej. Myśli... no... czytanie w myślach i telepatia... mało przydatne, ale czasem z tego korzystasz. O twojej pracy nie wspomnę! Kto normalny handluje artefaktami?!

-Ja. Po powrocie na Osiedle dam ogłoszenie, że szukam pracowników. Oni będą sprzedawali artefakty, a ja zajmę się papierami. Idziemy dalej?

-Po co mnie pytasz? I tak zrobisz co chcesz.

-Tak.

<Leszcz wykonał facepalm, a bóg wstał i poszedł dalej. Wilk dogonił go.>

-Poczekamy na resztę?

-Powinniśmy. Niech zrobią i obgadają co chcą, a my tu poczekamy. Mamy czas.

<Zatrzymali się. Nikt się nie śpieszył, więc położyli się i zaczęli grać w 3 karty. Leszcz wygrywał. "Takiego oszusta jak Leszcz nie ma we wszechświecie! Kto go tego nauczył?! Nawet ja nie nie potrafię tak oszukiwać, a w pokerze prawie zawsze mam pokera królewskiego!" Bóg próbował wygrać, ale nie wychodziło mu.>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Glatryd w zamyśleniu trawił atak na kolejnego boga - tym razem nieudany, jednak najwyraźniej udaremniony przez samego zamachowca, co było dosyć... dziwne. Właściwie to stanowczo dziwne, ale nie należało narzekać na taki obrót sprawy. To byłoby dosyć nieetyczne. Słysząc w oddali te obłąkańcze wrzaski westchnął po raz kolejny zastanawiając się nad tym, co powinni zrobić. Ten pomarańczowy bóg na pomarańczowym ptaku mógłby w powietrzu przeprowadzić zwiad na ścieżce, ale był obecnie zajęty rozmową z chyba jedynym bogiem w tym towarzystwie z którym idzie senswonie pogadać. No z boginiami też można senswonie pogadać, ale wiadomo - kobiety...

Zresztą zwiad najprowdopodobniej niczego by nie przyniósł. Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się w domenie tego... Jamesa chyba, a jak wiadomo bóg w swojej domenie ma niemal nieograniczoną władzę nad wszystkim wewnątrz niej. A więc mogą być kłopoty...

- Słuchajcie... wy go znaliście. A przynajmniej pamiętacie że go znaliście - poprawił się przypominając sobie o dziwnych stwierdzeniach rządzącego tu boga - Czy on zawsze ma takie huśtawki nastrojów? Tu wrzask, tam obłąkańczy krzyk, a gdzieś z daleka jeszcze inne mrożące krew w żyłach (jeśli się takowe posiada) efekty dźwiękowe. On tak miał cały czas? Jeśli tak to w sumie niedziwne że go zabiliście, chyba też by mi nerwy puściły - powiedział możliwie jak najciszej - Powinniśmy chyba w końcu ustalić jakieś określone działania. I może nie rozdzielać się...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Książek odzyskuje przytomność. Zdziwiony rozgląda się dookoła. Patrzy na kikut prawej ręki, który przypomina mu ostatnie wydarzenia. Potem patrzy na tego, kto go obudził.

- Kim ty jes... Markos? To ty? Znaczy... Casulono mówił coś, że stałeś się bardziej... mroczny, ale że aż tak?

<popatrzył na leżącego na ziemi Książka z zażenowaniem>

- Ech...

<westchnął>

- Będziesz się teraz rozwodzić nad moim wyglądem, czy może zrobimy coś bardziej... sensownego? Chciałeś ze mną rozmawiać, więc mów, Mlekopiju, co masz do powiedzenia.

<Rzekł stojąc nad Kniv'tropem i ostrząc Smoczy Pazur swoimi pazurami>

- Hmm... Nie pamiętam żebym chciał rozmawiać... Ale jeśli chciałem, to przychodzi mi do głowy tylko jeden temat. Co tam u Seleny? Znaczy... Słyszałem, że wy... - uśmiecha się. - Gratuluję!

<Ponownie patrzy na Książka z zażenowaniem - tym razem jeszcze większym>

- Ech...

<Westchnął>

- Nie masz czego gratulować. Jeszcze nic się nie stało. Dopiero przyjęła moje oświadczyny...

<przypomina sobie o pierścieniu, który niedawno wręczył Selenie>

- Mam nadzieję, ze go nosi - mruknął pod nosem.

- Wracając do tematu: do trzech razy sztuka co?

<nie wiadomo dlaczego próbował rozładować napięcie. I czy w ogóle próbował>

- W każdym razie jesteśmy zaręczeni. Ale powiedz: szczerze gratulujesz? Przecież pamiętam, że mnie nie nawidziłeś właśnie z tego powodu, że również kochałeś Selenę...

<Kończył ostrzyć miecz i zaczął spoglądać jednym okiem na szyję Książka>

- Oczywiście, że szczerze... - Książek wygląda na zdziwionego. -?Przecież w miłości liczy się ta druga osoba. Jak długo ona będzie szczęśliwa nie mam prawa ingerować.

- Wiesz co? Skończmy ten temat. Pogadajmy o Tobie, Mlekopijcu. Słysząłem, żeś umarł - w jaki sposób?

- Umarłem normalnie. Niewiele pamiętam. Jakiś chudy facet, co nie umiał grać w szachy był, ale teraz chyba go zwolnili... Znaczy jest ktoś nowy na tym stanowisku. A konkretnie jak? Casulono mnie postrzelił... Nie mam mu tego za złe. Wtedy chciałem umrzeć - trochę zakłopotany uśmiech. - Jak widać, zmieniłem zdanie.

<Jakoś go to nie śmieszyło>

- Cóż... Mój Pan mówił mi, że powracasz już raz co najmniej drugi. Coś Ci się bardzo to piekło nie podoba. Jeśli jednak o mnie chodzi - jest tam całkiem przytulnie, przyjemnie i całe setki, tysięce, miliony demonów na me rozkazy. Kiedyś powiedziałbym, że to raj, teraz...

<przerwał na chwilę>

- Teraz tak nie powiem.

- Byłeś w piekle? Znaczy... Miałeś tam jakąś wysoką pozycję? Nie widziałem cię... Ale jeden z demonów wspominał coś o Selenie.

<załamał się>

- W piekle mogę być kiedy chcę. To mój dom. Po co mi jakieś pałace, kiedy mam klimatyczne piekło i miliony sług? Czy miałem jakąś wysoką pozycję? Ja MAM tam wysoką pozycję! Jestem tam niemal najważniejszy! Nede mną stoi tylko mój Pan!

<spogląda na klingę swego miecza>

- A nie widziałeś mnie zapewne dlatego, że byłem w dziewiątym, ostatnim kręgu piekła, gdzie dostęp mają tylko najważniejsi i najbardziej zasłużeni. Wątpię, byś Ty taki był, Mlekopijcu.

<Przestał patrzyć na miecz; spojrzał na Książka>

- Wstań żesz z tej ziemi i się jakoś ogarnij.

<Pstryknął palcami i obok Kniv'tropa pojawiła się szklanka mleka>

- Dziękuję - wstaje i bierze mleko. - Twój pan? Wiem, kto jest najwyżej postawiony w piekle. Kot. Chyba, że zajmuje się on tylko PR'em, a tak naprawdę rządzi tam ktoś inny...

<popatrzył ze zdziwieniem na Książka>

- Kot? Jaki kot? Będę musiał mu złożyć wizytę... Powiedz - jest naprawdę zły?

- Zły? On jest szalony. Nie słyszałeś o nim? Bajcurus... Czyli musi być jakąś płotką. Taaak... Wszyscy zawsze dyskryminowali koty.

<Jeszcze bardziej się zdziwił>

- Bajcurus? Musi być nikim skoro o nim nie wiedziałem. Skoro jednak jest szalony, może się okazać całkiem przydatny... Muszę mu złożyć tę wizytę.

<unosi miecz>

- Teraz jednak pogadajmy o czym innym. Otóż Usstan inbal natha gultah.

<oczekiwał na reakcję Książka>

Książek porusza przez chwilę ustami w milczeniu...

- Masz ofertę? A jaką?

<ponownie się zdziwił>

- Na czorta! Znasz język drowów! Zadziwiasz mnie! Tym samym udowadniasz, że moja propozycja wcale nie jest taka... zła.

<spogląda ponownie na miecz>

- Otóż...

<w tym momencie z pobliskich drzew "wychodzą" demony, które do tej były cieniami. Demony stają za Kniv'tropem blokując mu ew. drogę ucieczki>

Kniv rozgląda się zdziwiony...

- To twoi służący? O co chodzi? Sprawa musi być poważna.

<zaczął uspokajać Książka>

- Mylisz się. Chcę, byśmy połączyli siły. Wiem, że jesteś tak naprawdę nikim, że nie jesteś bogiem, ze nie masz dużej mocy. Mimo wszystko przyda mi się ktoś taki jak Ty. Te dwa tuziny demonów, które stoją za Twoimi plecami będą - jeżeli się zgodzisz - na każde Twoje wezwanie i wykonają każdy Twój rozkaz. Nie waż się knuć przeciw mnie, bo dowiem się o tym prędko i odeślę Cię do piekła, z którego pewnie i tak wrócisz, jak to masz w zwyczjau. Więc jak Mlekopijcu?

<wyciągnął w stronę Książka demoniczną dłoń>

- Niestety, nie mogę przyjąć oferty w ciemno... Muszę wiedzieć, o co ci chodzi.

<pomyślał chwilę>

- Co *złego* jest w tej propozycji? Odzyskasz część swoich dawnych mocy, a pewnie i zdobędziesz nowe, potężniejsze. Nikt nie będzie ważył się Ciebie zabić lub chociażby skrzywdzić. Jeśli chodzi o sprawy bardziej... techniczne...

<zastanowił się, jak to Książkowi powiedzieć>

- Po prostu potrzebuję kogoś, z kim będę mógł porozmawiać, kto będzie mi towarzyszył kiedy go o to poproszę.

<spojrzał na Kniva dwuźrenicowym, plonącym okiem>

- Lu'oh? (To jak?)

- Hmmm... Usstan qua'l, drill ka dos orn xo'al ulu fashka uns'aa ulu xun folbol verin, usstan orn naut.

<Zamyślił się>

- Dobrze. F'sarn naut aluin ulu fashka dos ulu xun verin (Nie będę cię zmuszał do czynienia zła). Ale pamiętaj, że pomaganie mi to pomaganie, czyli dobry uczynek.

<ciągle trzymał wyciągniętą dłoń>

Książek uścisnął dłoń Markosa.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<Gdy usłyszała pytanie Glatryda...>

Ja nie wiem tego, niestety. Być może mój brat go znał lepiej, ale nie ma go tu...

<W tej chwili Płomień Niebios zajaśniał i odezwał się głosem Yoko.>

Pani, Namika już przybyła.

Wszystko idzie dobrze?

Niestety, nie całkiem... Najwyraźniej nie chce, by wszczepiono jej protezę, bo ciągle zagaduje medyków...

Nie dziw się, znasz ją w końcu. W każdym razie odezwij się, gdy już będzie mieć wszczepioną protezę.

Tak.

<Naoko rozejrzała się, a po chwili wyjęła jakiś zwój.>

Dajcie mi znać, gdy coś się będzie dziać.

<Rozwinęła zwój i zaczęła go czytać.>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na początku nie miał żadnych zaburzeń osobowości. Nie nadużywał przemocy ani nic podobnego. Nagle popełnił samobójstwo. Myślę, że Jamesowi chodzi o to, że zabiliśmy go poprzez zapomnienie o nim i jego śmierci. Nie było nawet widać u nas żadnego żalu, bo zabił się... Hmm... Po cichu, niezauważony.

<Aksuki cofa się do Tytokusa.>

Wybacz bezpośredniość, ale ktoś musi ci to powiedzieć. Śmierdzisz siarką. Ciebie też zaatakował straszliwy ogórek?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

<Barto przegrał już dożywotnie dostawy zupy "na szagę przez ogródek (lodówkę)", schabowych z duszonymi pyrami, legendarną "kiełbachę co much nie siada", najlepszą sypialnię w pałacu boga, klucze do spiżarni, karnet do siłowni, 25% z zysków ze sprzedaży artefaktów oraz kilkunastu służących. Załamany i wściekły bóg zaczął przeklinać w kilkunastu językach. Uspokoił się.>

-Właśnie przypomniałem sobie o czymś!

-O czym?

-Muszę coś załatwić, ale to później.

-Nie pytam...

-I dobrze, bo nie pojmiesz ogromu mego planu! Buhahahahahahaha!

<Khy, khy!>

-Kłaczek... Buhahahahaha!

-Czyli mam rozumieć, że ty też będziesz zły?

-NIE! Mam plan niecny i szpetny jak mój wujek!

-Czyli "uciekaj kto żyw"?

-Mniej-więcej.

-Nie wnikam.

<"I dobrze! Teraz nikt mnie nie powstrzyma przed kupieniem maślanki w biedronce! Nie... czekaj... wróć... Coś pomyliłem. Już pamiętam! Przejmę rynek artefaktów, zarobię fortunę, przejdę na emeryturę i obalę Moderatusa! To genialne, genialne, genialne!... Znowu się pomyliłem! Plan jest taki: 1)Przejąć rynek artefaktów, 2)Zarobić fortunę, 3)Przejść na emeryturę, 4)Zamieszkać na ładnej planecie z górami, morzami, rzekami, lasami, zwierzętami, ładnymi kobietami itd.">

-Czekamy, czy idziemy?

-Idziemy.

-Zgadzam się. Jeśli będą chcieli to nas dogonią.

<Ruszyli w dalszą drogę.>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zastanowiłem się przez chwilę, i podszedłem do Ravenosa.

- Ravenosie, jest coś, co chciałbym ci pokazać. Mogę potrzebować... twojej pomocy.

Spojrzałem na łąkę.

- Mam dla ciebie pewną propozycję. Potrzebuję kogoś, komu ufam. - przeniosłem wzrok na niego.

Ufasz? Hoho, to chyba kiepsko trafiłeś. Jestem ostatnią osobą, której ktokolwiek by tu zaufał... Ale przyznam, intryguje mnie twoja propozycja. Mów dalej...

<uśmiechnął się nieco szkaradnie, zapalił fajkę>

- Powierzę ci mój najgłębiej skrywany sekret... I będę wierzył, że zachowasz dyskrecję.

Przeniosłem nas obu przez portal, do mojej sekretnej kryjówki. Moje ubranie automatycznie zmieniło się na garnitur. Byłem sobą... Innym sobą... A w tle majaczyła czerwono-niebieska gwiazda.

- To moje ukryte centrum operacyjne. Zajmuję się wszystkim. W szczególności bractwem. Mój największy projekt to projekt Lazarus. Jego celem jest... stworzenie herosa.

Wcisnąłem przycisk, i na hologramie pojawił się mój heros.

- Shepard. Dobra robota na Freedoms Progress. Potwierdziłeś nasze obawy... Bractwo Cienia stoi za atakami. Musimy odkryć bazę główną, oraz ją zniszczyć.

- Jeśli to wojna, potrzebuję armii... Albo bardzo dobrej drużyny. - rzucił, przyglądając mi się bacznie.

- Wszystko przygotowane przez Altaira. Musisz uformować najlepszą drużynę, żeby stawić czoła naszym przeciwnikom. Powodzenia, Shepard.

Odłączyłem hologram, i zwróciłem się do Ravenosa.

- Jak widzisz, ukrywam przed wami wiele. Bardzo wiele. Ale mam dla ciebie propozycję.

Przywołałem obraz Ziemi.

- Ziemia, pierwszy i ostatni bastion ludzkości, jest toczona przez jej własnych mieszkańców. Napady na banki. Morderstwa. Zamachy. Wojny. Ludzkość potrzebuje bohaterów. Kogoś, kto ich z tego wyciągnie... Nas.

Przeniosłem wzrok na Ravenosa.

- Chcę pomóc ludzkości. I potrzebuję twojej pomocy. Gdy połączymy nasze moce, żadne ziemskie zagrożenie nas nie powstrzyma.

Wyciągnąłem rękę.

- Czy pomożesz mi?

Czekałem w skupieniu.

<Na chwilę zignorował wyciągniętą dłoń. Zaczął chodzić po "biurze" Asasyna, cały czas paląc>

-Ziemniaki? Kogo oni obchodzą? Dzisiaj uratujesz jednego z nich, a on już jutro wysadzi się w autobusie pełnym innych ziemniaków. Ludzkość to jedna, wielka porażka, ktokolwiek ich stworzył miał nieco dziwne plany... Nie oduczysz ich od wojen, zamachów. Nie łatwiej pozbyć się problemu raz na zawsze? Nukey, nukey?

Opuściłem rękę.

- Ludzkość to potęga. Jedna wielka machina wojny. Już teraz odkryli platynę, kto wie, co odkryją potem...

Spojrzałem na gwiazdę.

- Bez wyznawców jesteśmy niczym. Nie mamy mocy, nie mamy Osiedla nie mamy... siebie. Ludzie mieli już do czynienia z bogami. Wuj Bajcurus opowiadał mi, jak rozbił szybę Barackowi Obamie, i... Zalaliście świat pianą Aquosa.

Odwróciłem się, i spojrzałem na Ravenosa.

- Jeżeli zniszczymy luudzkość, znikniemy i my. Jeżeli zostawimy ich samym sobie, oni kiedyś zniszczą nas. Ale jeśli pomożemy im, i zyskamy ich przyjaźń... Oni pomogą nam.

<Zaśmiał się na myśl o potędze ludzkości>

-Ziemniaki i potęga?! Jeśli znajdą coś, co pozwoli zabić boga, to podzielą się na kilka grup. Jedna powie, że to należy do nich i trzeba to ulepszyć, druga będzie chciała od razu korzystać, trzecia powie, iż bogowie są gatunkiem zagrożonym i będą się do nas przywiązywać, byle nas nie zabić, a czwarta sprawdzi, czy to coś jest jadalne. Po czym zabiją się o to coś.

<Wyciągnął skórzane pudełeczko, z którego nasypał coś do fajki i zniknął. Pojawił się tuż przy ramieniu Blade'a>

-Wyznawcy?! Ja mam Jambańczyków, którzy niedługo powrócą i będą mnie wyznawać. Ludzie mi nie są potrzebni. Powinniśmy skazać ich na śmierć.

- Ludzie zostali stworzeni na nasze podobieństwo, Ravenosie. Są tacy jak my, tylko bez mocy. Czują. Żyją. Walczą... Potrzebują bogów, którzy zaopiekują się nimi. Inaczej sami się zniszczą. Ravenosie, spójrz na wszechświat. Jakże pustszy będzie bez gatunku ludzkiego. - przystanąłem na chwilę. - Jesteśmy bogami, naszym celem jest ochrona śmiertelników i zapewnienie stabilności galaktyce. Poza tym... - uśmiechnąłem się. - To będzie niezła zabawa!

<Ravenos zamyślił się. Blade miał rację>

-Ochrona śmiertelnych... Zamiast tego walczymy ze sobą, zbieramy śmieci, walczymy ze sobą, zabijamy potwory, walczymy ze sobą, ratujemy księżniczki i walczymy ze sobą... Jak ziemniaki. John... Masz rację. Tylko jedna prośba...

<Odwrócił się, zacisnął mocniej dłoń na Świetliku>

-... Jak skończymy, załatw mi prywatne spotkanie z Obamą... Sam na sam. Jest mi coś winien za Nobla...

Przywołałem hologram ziemi, i wziąłem go. Obróciłem, i przybliżyłem na Stany Zjednoczone.

- Napad na bank, wzięli zakładników. Dwanaście osób. Policja otoczyła budynek, ale ładunki wybuchowe są przyczepione do każdego z zakładników. Jeden przycisk, i... Tygodniowa żałoba narodowa. Musimy działać.

Ponownie wyciągnąłem rękę.

- A więc jesteś ze mną?

-Że co?! Męczysz mnie tylko dla uratowania dwunastu ziemniaków?! Czy ciebie... Ech, no dobra. Tylko jedna sprawa...

<Wyciągnął z Chciwca jakieś kolorowe książeczki z umięśnionymi facetami na okładce>

-Takich ratujących ziemniaków ludzi nazywają oni bohaterami. Więc od razu mówię - nie zmusisz mnie do założenia rajtuz i majtek na wierzch!

<Uśmiechnął się i ucisnął dłoń Johna>

- Planuję zaprowadzać tam porządek w mojej Asasyńskiej szacie - uśmiechnąłem się, i przeniosłem nas przed bank.

Syreny policyjne dały mi się we znaki.

- Weź to wyłącz, koleś, tylko wkurzasz bandytów.... - zwróciłem się do policjanta, który ofuknął mnie i dalej wrzeszczał przez megafon. - Ech... Dobra. Ravenosie, tędy nie możemy. Może spróbujmy przebić się przez dach? Ja poradzę sobie ze skakaniem po budynkach. Ty... Hm, mógłbyś zatrzymać powietrze pod twoimi stopami w czasie... A gdy będzie twarde i 'stałe', możesz po nim normalnie biec. Przyspieszysz się w czasie, i będziesz równie szybki jak ja!

Wystrzeliłem harpun w dach banku.

- Ej, co ty... - wrzasnął policjant, gdy wskoczyłem mu na głowę, i wybiłem się w górę.

Wylądowałem na dachu, odczepiłem harpun, i spojrzałem na Rava.

<Wesołe miejsce. Masa krzyczących tylko na siebie Ziemniaków. Zero działania. I oni mogą nas zabić... Zabarykadują się przed Osiedlem i umrą z głodu, zanim coś zrobią. A co tam, skoro John twierdzi, że mogą się przydać... Może Jane lubi Ziemniaków, uspokojenie ich ją uszczęśliwi? Myśleniu jednak przeszkadza trochę facet z megafonem>

-Och, zamknij się!

<Ravenos włożył policjantowi paczkę tytoniu do ust, po czym zapalił fajkę. Zniknął w anomalii powietrznej, zostawiając tylko trochę dymu... Stał tuż obok Johna>

-Uff, ciężko było. Musiałem znaleźć drabinę... Na szczęście jest z tyłu. Co za łosie z tych Ziemniaków, drabiny znaleźć nie mogą!

Powiększyłem ręce, i rąbnąłem w sufit. Spadłem, i znalazłem się w środku banku. Rozejrzałem się. Tam pod ścianą, zakładnicy. A koło nich czterej mężczyźni mierzący we mnie z karabinów.

- Kończcie, panowie - rzekłem spokojnie, i postąpiłem w ich kierunku. - Przedstawienie było ciekawe, ale nieprzemyślane.

- Ani khroku dalej! - wrzasnął jeden z francuskim akcentem. Przystanąłem, i wysłałem do Rava komunikat:

- Odwracam ich uwagę, zajdź ich od tyłu.

-Hej, od kiedy mam radyjko w głowie? A, nieważne zresztą...

<Bandyci mieli Johna na celowniku. Nagle, tuż za ich plecami coś zawirowało, a po chwili pojawił się Ravenos. Wyciągnął zza płaszcza Czasmistrza i puknął w szybkę 4 razy, po czym stuknął laską w jednego z mężczyzn. Wszyscy się obrócili w jego stronę, chcąc go zastrzelić>

-Głupie Ziemniaki... Próbujecie mnie rozstrzelać drewnianymi kijkami?

<I tak właśnie było, wszyscy nie mieli broni w dłoniach, zamiast tego zostały im tylko patyki. Ravenos nie uśmiechał się jeszcze, wciąż mieli przy pasach broń krótką>

-Żałośni jesteście. Nadajecie się tylko do pokazów w boskim zoo.

W mgnieniu oka byłem już przy nich. Odrzuciłem dwóch z nich, i złapałem trzeciego. Przywitałem go ze ścianą. Francuz złapał detonator. Kopniakiem posłałem go w powietrze. Trafił prosto w drzwi banku, i potoczył się po ulicy w gradzie odłamków. Spojrzałem na pozostałych. Dwóch zemdlonych, i trzeci...

BANG

Poczułem ukłucie.

BANG BANG

Kolejne dwa. Opadłem na jedno kolano.

Zaraz się jednak podniosłem.

- Jest twój, Rav.

<Strzelali w jego przyjaciela... To źle. Ravenos lubi swoich przyjaciół. Nawet bardzo. Bandyta poczuł to dosyć mocno, gdy bóg kawy rzucił w niego Betonowym Osłem z Chciwca, jednocześnie spadł kilka pięter niżej. Krzyk i huk usłyszała policja>

<Gość od megafonu, krztusząc się tytoniem w ustach kierował akcją>

-Khe, khe, ruszać się, coś się tam dzieje! Wchodzimy, ruchy, ruchy!

<Oddział uderzeniowy wszedł do budynku i zobaczył resztki osła i coś, co zapewne kiedyś było ciałem bandyty. Żwawo szli do góry, po schodach, aż doszli do miejsca, gdzie trzymano zakładników>

-Młody, sprawdź co się tam dzieje. Jesteśmy tuż za tobą.

<Ravenos podszedł do Johna>

-Och, Blade, musisz uważać na siebie. Nie mam zamiaru samemu ratować Ziemniaków, więcej, jeśli mi cię tu jakimś cudem zabiją, to niech się szykują na piekło. Teraz chodźmy stąd, muszę cię chyba opatrze...

<Zauważył głowę młodego funkcjonariusza>

-Nie no, kolejny złodziej! Zaraza, mam dosyć, cofnij się w ewolucji Ziemniaku!

<Na oczach zarówno zakładników, jak i policji młody zamienił się w małpkę-katarynkę i uciekł>

- Na Boga... Strzelać... Strzelać! - usłyszałem.

Na ziemię, Ravenosie!

Zepchnąłem Rava za pozostałości betonowego Osła, i poczułem, jak kule przeszywają mnie na wylot. Trzy karabiny władowały we mnie całe magazynki. Cofnąłem się dwa kroki, i potrząsnąłem głową.

- Nie możemy zabijać policjantów, Ravenosie. Musimy stąd spadać.

Mocą force grip zmiotłem antyterrorystów. Pomogłem Ravenosowi wstać.

- Spadamy... - rzekłem, widząc wyrzutnię rakiet RPG.

Nie było czasu. Obwiązałem linę wokół Rava, zlapałem harpun, przerzuciłem biomasę na nogi, i potężnym skokiem oddaliłem nas obu od banku.

- Przepraszam, jeśli cię to trochę szarpnęło - rzekłem, i zdjąłem linę w locie. Byliśmy 2 km nad ziemią. Skoki Biomasy są potężne. - umiesz latać? Każdy Superbohater powinien.

-LATAĆ?! Jak ja lęk wysokości mam! Nie mogłeś wcześniej powiedzieć?!?Nie jestem superbohaterem, tylko bogiem! Chociaż... jest pewna sztuczka...

<Zaciągnął się fajką i po chwili był w stanie na wpół materialnym... Mógł swobodnie fruwać w powietrzu. Wyglądało to dosyć dziwnie, bóg w połowie przezroczysty, falujące powietrze w koło niego - jedna, wielka anomalia>

-No dobra, umiem latać. Tylko będzie mały problem, bo to męczące strasznie...

<Nie patrz w dół, nie patrz w dół...>

Poszybowałem w dół.

- Musimy znaleźć sobie jakąś bazę, centrum operacyjne... Mam pomysł.

***POŁ GODZINY PÓŹNIEJ***

Siedziałem sobie koło Ravenosa w nowej willi nadmorskiej, popijając drinka z palemką.

- Ta kasa z banku, która przypadkiem znalazła się w moich kieszeniach przynajmniej się na coś przydała, nie?

Stuknęliśmy się drinkami z Ravenosem.

- Za współpracę!

_______

Zapraszamy wszystkich, którzy zechcą zasmakować życia Superbohaterów ;P

Zaczynamy 'nisko', zwyczajny napad na bank. Ale będą większe akcje. Udaremnianie wojen, tsunami, World Trade Center... wszystko przed nami :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Aha. Popełnił samobójstwo. W takim razie nic dziwnego, że nawet po śmierci ma jakieś problemy. Może powinniśmy załatwić mu wizytę u psychoanalityka? - zastanowił się głośno i spojrzał przed siebie. Droga była prosta, jednak w każdej chwili mogła zamienić się w śmiertelną pułapkę. I paradoksalnie ograniczała wszystkich bogów bardzej niż gdyby otaczała ich dżungla.

Tak, podążanie tą drogą nie doprowadzi do niczego dobrego. Trzeba ruszyć w gąszcz, lecz jak się w nim nie pogubić? Po chwili Glatryd znalazł rozwiązanie. Wytworzył dwa malutkie lusterka, jedno z nich zawiesił tuż przed okiem, a drugie wysoko za swoimi plecami i unierochomił. W ten sposób mógł w odbiciu widzieć własną sylwetkę i spory kawałek okolicy. Przygotowany, zwrócił się do pozostałych bogów.

- Słuchajcie, coś mi sie nie wydaje że ta ścieżka jest bezpieczna. Lepiej zrobimy, jeśli przedrzemy się przez chaszcze do tego całego Jamesa. Może wtedy jego ataki nie będą tak... bezpośrednie. Te dzikie zwierzęta chyba nie są aż tak groźne jak bóg z kompleksami i instynktem psychopaty - podszedł do jednego z drzew i na próbę wyrwał je z korzeniami - przedarcie się też nie będzie zbyt dużym problemem, ale musi to być nasza wspólna decyzja. Kto popiera mój plan? - zapytał cały czas obserwując siebie i pozostałych przez lustro wiszące w powietrzu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widzę że kłest nie cieszy się duża popularnością więc go powoli kończę :)

--------------------------------------------------

< Ścieżka znów przemieniła się w plac. Na środku placu stanął DEMON owiany czarnym dymem. Przemówił głosem Jamesa>

Teraz zginiecie wszyscy! Widać muszę załatwić to sam

<chwycił w ręce miecze świetlne i zaatakował bogów>

-------------------------------------------------

Walka nie będzie długa, ale nie zabijajcie go bez mnie :)

Czyli po prostu ja kończę walkę :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Glatryd ze zdziwieniem spojrzał na demona, po czym przeniósł wzrok na wciąż trzymane w rękach drzewo.

- Jasny gwint, trzeba było nie wyrywać... - mruknął skonsternowany, po czym płynnie zamachnął się drzewem prosto w łeb przeciwnika, przy okazji wytrząsając na niego kilka wściekłych wiewiórek. Skorzystał z chwilowego zdezorientowania demona i machnął kolejny raz, na odlew mierząc pod podbródek.

- Kto by pomyślał, że drzewo to taka dobra broń - mruknął blokując pniem wściekły kontratak pazurami i wyprowadzając trzeci cios, tym razem tylko szorujac liśćmi po podbrzuszy stwora - możnaby się nawet przyzwyczaić do takiego sposobu walki...

Jednak kolejny zablokowany drzewem atak wyrządził już spore uszkodzenia kory, więc bóg zmuszony był odrzucić swoją dotychczasową broń (prosto w twarz przeciwnika) i rozpocząć zwykłą walkę na pięści.

- No, to zaczynamy teraz prawdziwą walkę - warknął doskakując z niesamowitą dla kogoś o jego masie szybkością do demona i uderzając w klatkę piersiową wielką i twardą jak głaz pięścią. Demon jęknął, nie wyglądał jednak na kogoś, kto zamierza się poddać. Glatryd zmuszony był uchylić się przed jego czarnymi pazurami, co jednak pozwoliło mu uderzyć w kolano przeciwnika. Demon upadł, lecz zanim bóg zdołał go przygnieść uniósł się w powietrze. Glatryd zaczął tworzyć wokół siebie szklaną osłonę, cały czas uważnie obserwując pole walki na swoim lusterku.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Inthigg veir (umowa zawarta), Mlekopijcu.

<rzekł Markos, po czym zniknął w płomieniach. W miejscu, gdzie wcześniej stał leżał pierścień z wizerunkiem kota. Wystarczyło go nałożyć, by Książek znalazł się w pobliżu drowa. Pierścień - o czym Książek nie wiedział - obłożony był niewielką klątwą, która teleportowała właściciela nie bezpośrednio do barda, ale zawsze w jakieś dziwne miejsce niedaleko niego - nie było to jednak w żaden sposób niebezpieczne, co najwyżej uciążliwe>

<Markos wrócił do Piekła. Zapytał swego Pana o Bajcurusa. Dowiedział się, że kot ten w Piekle jest nikim (bo go tu tak naprawdę nie ma), ale rządzi za to Otchłanią. Niestety rozmowę przerwały te słowa>

Teraz zginiecie wszyscy! Widać muszę załatwić to sam!

<słowa wypowiedziane przez arcydemona - odwiecznego rywala Markosa i wszelkich diabłów mieszkających w Piekle>

<Markos przerwał rozmowę i włączył się do walki z przeciwnikiem nie zważając na wszystkich innych. Bard, za którym kroczyła Ciemność stanął naprzeciw "Jamesowi" owianego czarnym dymem. Nic dziwnego, że niebo było całkowicie przykryte. Markos wykonał dwa gesty, które sprawiły, że z ziemi wyrosło kilka "krzaków" prosto z piekła. Następnie - używając mocy wiatru - rzucił nimi w demona, na chwilę go przewracając. Nim jednak ten zdążył wstać, Markos przywołał smoka dzięki swemu mieczowi. Gdy już miał zadać nim (mieczem) cios zauważył, że obecni tu bogowie patrzą na niego. Jakoś mu to przeszkadzało, więc pstryknął palcami i...

...zniknął wraz ze smokiem>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie uda Ci się pokonać mnie na mojej ziemi!

<z ziemi wyskoczyły radioaktywne biedronki wielkości autobusów i zaczęły szarżę na Glatryda. Uderzyły o niego i naruszyły szklaną powłokę>

Zabiję Cię!

<siłą grawitacji zaczął podnosić Glatryda coraz wyżej, po czym naglę przewrócił się, a Glatryd spadł>

ARGH!!!

<czarny dym wleciał na plac i omotał demona>

ZGINIESZ JAMES!!

<w dymie można było zauważyć błysk miecza świetlnego i usłyszeć krzyk. Dym rozwiał się i pojawiła się normalna postać Jamesa. Upadł, czarny dym znów w niego wsiąknął>

UMRZESZ RAZEM ZE MNĄ!

<bogowie poczuli że planeta zaczęła poruszać się szybciej>

Miłego lądowania na słońcu!

<czarny dym opuścił ciało i poleciał w stronę lasu. James leżący na ziemi powiedział>

Proszę pomóżcie mi. Dzięki wam udało pokonać mi się demona z którym walczyłem już długo. Proszę pomóżcie

<zemdlał. Bariera została zdjęta, można było uciec>

--------------------------------

Ok, KONIEC KŁESTA!

To po pierwsze, a po drugie, możecie mnie teraz zostawić i zabić, albo pomóc, obiecuję ze już nie wrócę jako demon pragnący waszej śmierci ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...