Skocz do zawartości

zoldator

Forumowicze
  • Zawartość

    2517
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    3

Wpisy blogu napisane przez zoldator

  1. zoldator
    Nie to, że wierzę w przeznaczenie, ale jeśli istnieje to ten weekend był dla mnie jego objawieniem. I o dziwno nie okazało się ono skończoną suką. Ale od początku, jak niektórzy mogą wiedzieć lub nie, w mijający piątek miałem swoją dwudziestą pierwszą rocznicę uczestniczenia w tym smutnym cyrku, jaki mamy w zwyczaju nazywać "życiem". I, mówię to od razu, lepszych urodzin nie pamiętam. Co śmieszne, są najlepsze głównie ze względu na zbieg okoliczności. Tak więc po kolei.
    Na sam początek, shoutouts to shoutouts dla Księżniczki Ylciak, za przygarnięcie mnie i mojego smutnego tyłka na te kilka godzin w sobotę. Oprócz poznania lekkiej historii miasta, do którego jazda zajęła mi 6 godzin i to z prędkością 100+ km/h (autostrada, mogłem), przedyskutowaliśmy również kilka rzeczy. Jestem pewien, że:
    a) kawiarnia super polubiła naszą dyskusję na temat [beeep]istości Spardy z DMC1-4,
    b) bar sushi jest o wiele bogatszy w doświadczenia, po tym jak usiłowałem wyjaśnić działanie Standów King Crimson i Death 13, zaraz przed rebootowaniem Warhammera 40K,
    c) przystanek autobusowy w ogóle nie patrzył się dziwnie, kiedy omawialiśmy wszelkie idiotyzmy lore Mortal Kombat i to, czemu nie powinno się zamykać Smoka Chaosu, który chce zniszczyć świat, w jądrze planety.
    No cóż, przynajmniej groziła mi śmiercią tylko raz, co jest zatrważającym sukcesem. Zakładałem wykonanie wyroku na miejscu.
    Więc tak, zacząłem od środka, ale chciałem to zaznaczyć, więc teraz historia. Mimo, że moje właściwe urodziny to piątek, cały weekend traktuję jako jeden wielki fest. Między innymi dlatego, ze piątek spędziłem w aucie. Muszę przyznać, trasa poszła dużo lepiej, niż myślałem. Jakimś sposobem przejechałem przez Radom bez większych urazów psychofizycznych i nawet nie zgubiłem się za bardzo. Jedyne w sumie o czym warto wspomnieć to to, że współczuję każdemu, kto mieszka w Grójcu. Tak ciasnego, nie dającego się przejechać miasta nie widziałem chyba nigdy. Po Warszawie jeździło mi się lepiej, a to jest prawdziwe osiągnięcie. Takie zjawisko jak parking najwyraźniej występuje tam w mitach i podaniach ludowych, ponieważ samochody stoją na drodze, dosłownie wszędzie. Jakim cudem przez to przejechałem, nie wiem. Z ciekawości, to był mój pierwszy raz na autostradzie, cokolwiek mniej efektowne niż się spodziewałem. W sumie, nie wiem nawet czego się spodziewałem. Na dobrą sprawę to zwykła droga, możesz tylko szybciej jechać. No ale ciekawość była. Moje życie się, prawda, nie zmieniło, ale przynajmniej dojechało się szybciej.
    Po dojechaniu na miejsce z kolei ukazało mi się TO. Pierwszy znak minąłem z lekkim "Nah, niemożliwe, przywidziało mi się.", dopiero przy drugim okazało się, że jednak nie. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcie, ponieważ na chwilę umarłem i trafiłem do świata Brutal Legend.



    Wiesz, że trafiłeś w dobre miejsce, kiedy...

    Chciałem też wspomnieć o wręcz szokującej jakości hotelu. Za stosunkowo niewygórowaną cenę był naprawdę spory pokój, z darmowym WiFi, pięćdziesięcioma kanałami w TV, łazienką w pokoju i śniadaniem na zasadzie "jedz ile możesz". Nie spodziewałem się takiej jakości za te pieniądze. I na tym kończyłby się dzień pierwszy.
    Dzień drugi z kolei w połowie już opisałem. Drugą połowę z kolei stanowił event, pod tytułem koncert Sabatonu. Zanim przejdziemy do rzeczy, moja historia z zespołem. Tak, jestem jednym z tych od "40-1", zabijcie mnie za to jeśli chcecie. Tyle tylko, że w odróżnieniu od niektórych zdarzyło mi się słuchać innych piosenek niż wspomniane "40-1", "Uprising", Aces in Exile", "Inmate 4859" (jakim cudem tej piosenki nie ma wszędzie w wiadomościach, nie wiem) i "Primo Victoria" (często spotykam się z "fanami" zespołu, którzy akurat to znają, nie wiem czemu, widać każdy zespół ma swoje "Nothing Else Matters"). Przy okazji mam też całą ich dyskografię na półce i byłem w sumie na trzech koncertach, ale co ja tam wiem? Pewnie i tak zaraz jakiś tró fan mi powie, że jestem podludziem, bo Civil War nie lubię. Wokalista mnie drażni, sory, taki mamy klimat, whatevs. Wracając, Sabaton ma w moim sercu specjalne miejsce. Tak jak slashery pokroju DMC3 i Revengeance przypominają mi, czemu gram, tak Sabaton ukształtował cały mój gust muzyczny i zrobił z Małego Zolda Juniora, słuchającego rapu w gimnazjum, Dużego Zolda Seniora z pieszczochą na ramieniu. Nie zmieniło się to przez ostatnie pięć lat i w najbliższym czasie pewnie też się nie zmieni. Z tego też względu z przyjemnością wyruszyłem na trzecie spotkanie na żywo, pierwsze plenerowe i, jak się później okazało, najlepsze z nich wszystkich. A, i Riverside tam był. Przy czym nie chciało mi się iść na ich koncert, przesłuchałem kilka piosenek wcześniej i nie mógłbym być bardziej "Meh.". To samo, co powiedziałem Ylciakowi - "Jeśli to co robisz ma w nazwie "progresywne", to prawdopodobnie nie jest to nic dobrego." Tak więc ich po prostu pomijam.
    To, że chłopaki mają w zwyczaju zaczynać koncert od "Dzień dobry/Dobry wieczór *nazwa miasta*! We are Sabaton and this is Ghost Division!" poprzedzonym odtworzeniem "Final Countdown" wie każde, kto trochę głębiej wejdzie w zespół. I powiem to teraz, "Ghost Division" jest lepszą piosenką niż "40-1". To najlepszy utwór z "The Art of War" i jeden z ich najlepszych w ogóle. A kiedy znajduje się w pierwszej trójce, obok "Carolus Rex" i "To Hell and Back" to wiesz, że to jest to. gdyby koncert na tym się skończył nie narzekałbym, mówię nieironicznie. Oprócz tego oczywiście prędzej czy później musiało się pojawić "40-1" i "Uprising", ale i również "A Lifetime at War" w wersji szwedzkiej, "The Art of War", "Attero Dominatus" i trzy inne piosenki, o których chciałbym powiedzieć więcej. Oczywiście zagrali więcej, ale te na ten moment kojarzę.
    Po pierwsze, "Swedish Pagans" na prośbę publiczności, poprzedzone dialogiem brzmiącym tak:
    - Are you asking us to play "Swedish Pagans" now? What, do you think that a show like this is some kind of democracy?
    - Yes!
    - K*rwa...
    Po drugie, "Resist and Bite", przy którym wokalista, Joakim Broden, sięgnął po gitarę ze słowami "What, did you think that we were going to play "Resist and Bite" now? No, what would make you think that? We're going to play Deep Purple!", po czym nastąpiło kilka minut coverowania wszystkiego zakończone wspomnianą piosenką. W międzyczasie było również "Oh, I see you know your Metallica! Then what the f*ck are you doing on a Sabaton show?".
    Po trzecie, "Night Witches" z najnowszego albumu, poprzedzone genialnym intrem z wykorzystaniem syren alarmowych i chóru. Niesamowicie podbudowali atmosferę do tej piosenki i dało genialny efekt. Niestety, obecnie jest dostępne tylko jedno, średniej jakości nagranie:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Sam koncert z kolei zakończył się na "Metal Crue". Szczerze powiedziawszy byłem lekko rozczarowany, że nie na "Metal Medley", czyli połączeniu "Metal Machine" z "Metal Crue", ale to już wybrzydzanie. Ogólnie zagrali sporo utworów z różnych albumów, więc nie było Heroes + "40-1" i "Uprising", za co duży plus.
    Między utworami oczywiście musiało pojawić się kultowe już zerowanie browara na scenie, tym razem padło na "Łomszę Niepaszteryszowaną". Przy czym tego dnia zerowane były akurat dwie butelki, jedna w rytm coveru theme song z Mario. Oprócz tego nie mogło zabraknąć oczywiście standardowych wstawek, kiedy Joakim mówi po polsku i jego interpretacje Ahmeda Martwego Terrorysty. Tym razem jednak otrzymaliśmy bonus w postaci strip show i ostrzeżenie, że nie chcemy widzieć "family packa" i nagiego Szweda.
    Muszę również wspomnieć o organizacji, która była zadziwiająco nieokropna. Teren był dość duży, żeby nikt na siebie nie wpadał i osoby takie jak ja mogły sobie stanąć lekko z tyłu i po prostu posłuchać muzyki. Fakt, że tym razem całość nie miała miejsca w klubie pozwolił uniknąć problemu pod tytułem "Zainwestujcie w taki magiczny wynalazek zwany klimatyzacją!" i nawet wyszedłem z koncertu bez wypocenia 10 kilogramów. Nie to, że by się nie przydało.,,
    Niestety pojawiły się problemy techniczne. Nie raz miksowanie dźwięku lekko nawaliło, czasami ekrany się zawieszały i oczywiście Energa (czymkolwiek ta firma nie jest) musiała umieszczać na nich swoje logo co minutę. Fajnie, że sponsorujecie event, ale nie zmuszajcie mnie do znienawidzenia was. Walnijcie sobie logo na górze sceny i tyle, każdy zauważy.
    Mimo wszystko jednak całość była niezwykle udana i nieźle zorganizowana. Żałuję tylko, że nie było nigdzie budki z merchem, ta koszulka z "Lion from the North" wciąż za mną chodzi...
    Tak wyglądała sobota, czyli "dzień główny". Muszę jeszcze powiedzieć, Grudziądz jako miasto... Miasto jak miasto. W oczy rzuca się to, że bez mała wszystkie budynki to kamienice, przy czym 75% z nich nie widziało tynku tak od połowy zeszłego wieku. Ale poza tym to zwykłe miejsce, jakich mnóstwo. Albo po prostu ja nie umiem zwiedzać, bo nie umiem. Pojechałem tak w dwóch celach i obydwa zrealizowałem, tylko to się dla mnie liczy.
    Niedziela z kolei przebiegła podobnie do piątku. Droga powrotna zajęła mniej czasu ze względu na mniejszy ruch, znajomość trasy itp. Natomiast po powrocie do domu zrobiłem jedną, ostatnią rzecz w celu ukoronowania tego weekendu. Jedyne w moim mieście kino zdecydowało się w końcu wyemitować Guardians of the Galaxy, na jeden weekend 29-31 sierpnia. O dziwo nawet była opcja wyboru dubbingu i napisów. Jako, że nie miałem ochoty podziwiać kiepskiego aktorstwa, wybrałem to drugie. Nie będę się rozpisywał, bo żaden ze mnie recenzent filmów, ale ujmę to tak:
    a) Wciąż się biję z myślami, ale na ten moment to chyba najlepszy film, jaki Marvel zrobił kiedykolwiek.
    b) Guardians of the Galaxy to film, jakim Star Wars i Star Trek powinny być.
    c) Gatunek "dupki w kosmosie" oficjalnie stał się prawdziwy.
    d) "I am Groot." - Vin Diesel, 2014
    e) "I find you an imbecile." - Batista, 2014
    To najlepszy film, jaki widziałem od czasu Pacific Rim. Uwielbiam Godzillę, ale Guardians znajdują genialny balans między akcją i humorem oraz pokazują tę grupę w zupełnie innym świetle, niż się spodziewałem. To po prostu pięć totalnych idiotów robiących rzeczy w kosmosie. Najlepszym podsumowaniem filmu jest ostatnia walka, gdzie (bez spoilerów) jedna z postaci stosuje najbardziej scumbag tactic, jaki widziałem od dawna. Lepiej mogło być tylko wtedy, gdyby główny zły poszedł w coś w stylu "Ja nie wierzę, że ten koleś pokonuje mnie w ten sposób!". Sam fakt, że bohaterami filmu są fan popu lat 70, Nie-She-Hulk, Batista, Vin Diesel Drzewo i gadający szop z bazooką powinny powiedzieć dość dużo. Bawiłem się tu lepiej niż przy Avengers, którymkolwiek Iron Manie czy jakimkolwiek innym filmie Marvela. Jedyne, co mi przy chodzi do głowy, przy czym uśmiałem się tak mocno, to Punisher: Warzone, ale to bardziej kiczowatość filmu, niż autentyczna jakość humoru. A dialogi w Guardians to złoto. W skrócie, jeśli masz gdzieś kino, które jeszcze ma ten film w repertuarze, to idź go zobaczyć. Nie ma powodu, dla którego nie miałbyś tego zrobić. Nie umiem znaleźć w nim nic słabego. Również, Merle Dixon w nim gra.
    Chyba rozpisałem się dość mocno na ten temat. Czemu piszę o własnych urodzinach? A bo ja wiem, Jest to, że to mój blog i nikt mi nie zabroni. Dość dobry powód, nie? Anyway, nie pozostaje mi nic, jak pożegnać się tak, jak Sabaton pożegnał nas. A zatem, "Metal Crue!"

    Youtube Video -> Oryginalne wideo PS. Udało mi się zgarnąć coś jeszcze w ten weekend, co jest właśnie tym "zbiegiem okoliczności". Wciąż pracuję nad pozą, ale niech mnie, jeśli to nie jest śliczność. :3 Szkoda tylko, że cała instrukcja jest po japońsku.

  2. zoldator
    Tytuł: The Legend of Korra
    Platformy: PC, PS3, X360, PS4, Xbone
    Grane na: PS4
    Gatunek: Slasher
    Rok wydania: 2014

    Platinum Games nie są zwykłym studiem deweloperskim. Nie są nawet najlepszym studiem. Platinum to krzyk mojej duszy. Duszy, która jest już zbyt zmęczona, by nawet płakać nad Overstrike zmienianym na Fuse, nad kolejną mądrą wypowiedzią kogoś z Ubi, nad Capcomem ogłaszającym, że tylko gry o sprzedaży powyżej dwóch milionów egzemplarzy otrzymają sequel (jeśli to zabije DmC to jest nawet trochę warto tho). Platinum jest ucieczką od tego smutnego świata. Ucieczką do miejsca, gdzie gry to pasja, a nie numerki, gdzie nikt ci nie mówi o domniemanej "nextgenowości" systemu X, ani o bogatych wyborach moralnych i wielu zakończeniach. Oni są bohaterami, których ten rynek potrzebuje, i na których zasługuje. A ja z przyjemnością przyjmę każdy z ich darów. Darów takich jak najlepszy TPS ostatniej generacji, Vanquish, dwa najlepsze slasherów ostatniej generacji, Bayonettę i Revengeance (kocham DMC4, Ninja Gaiden Sigma/Sigma 2 i Darksiders II, ale mimo wszystko ta dwójka wygrywa), oraz Anarchy Reigns, czyli jeden z najlepszych brawlerów 3D ostatnich lat. Nie to, że konkurencja jest duża, bo w sumie oprócz SupurattaHouso co dasz? Batman Arkham? Nie rozśmieszaj mnie nawet... Also, OST do Anarchy uratował rap w moich oczach. Razem z theme songiem TJ Combo.

    Anyway, teraz Platinum zainteresowali się również zachodni wydawcy. Owocuje to takimi projektami jak Scalebound, który jest jednym z trzech powodów (oprócz Killer Instinct i D4), dla których w ogóle pamiętam jeszcze o istnieniu Xbone'a, oraz Legend of Korra. Zanim zaczniemy, nie jestem fanem serialu. Nie to, że coś mi w nim przeszkadza, po prostu oprócz kilku randomowych odcinków Legend of Aang, nigdy nie wszedłem w to głębiej. Jedyne co wiem, to że gra osadzona jest jakoś w środku Legend of Korra. Korra traci swoje umiejętności bendingu ("Give me back my bending! Give me back my son!" Ylciak, to you!) i zostaje zaatakowana przez jakąś tam organizację przestępczą, za nieznajomość której fani serialu pewnie mnie zjedzą. Tyle w tej kwestii.
    Mój pierwszy kontakt z tytułem miał miejsce na streamie Mike'a Koba (polecam wszystko co ten koleś robi), Wersja na PC ukazała się na kilka dni przed tą na PS4, więc musiałem się odrobinkę wstrzymać z pograniem. Wrażenia miałem jednak cokolwiek pozytywne. Gra wyglądała dość solidnie, mimo loga Activision, ale o tym za chwilę. Na następny dzień wszedłem na Metacritic, żeby coś tam zobaczyć. Legend of Korra - 53/100 (wersja na Xbone). Chcecie mi powiedzieć, że Lords of Shadow 2 zbiera lepsze oceny?

    Youtube Video -> Oryginalne wideo A tak na serio, po przejściu gry? 7/10. Z pewnością najgorsza gra Platinum, w jaką grałem i wiem dokładnie czemu. Z ekranu aż wypływa budżet, który prawdopodobnie był niższy od połowy sezonu serialu i ograniczony dev time. Szczerze powiedziawszy to nie będę zdziwiony, jeśli okaże się, że ta gra powstawała przez te 4-6 miesięcy, ile minęło od pokazania pierwszego trailera.

    Gameplay w Korra wygląda jak mniej rozbudowana wersja Bayo, połączona z Revengeance. W grze mamy znane z Bayo uniki oraz kontry, przypominające nieco te z MGR. Jako Awatar Korra ma dostęp do czterech żywiołów, z czego każdy działa nieco inaczej. Woda to broń dystansowa, ogień służy do zadawania szybkich ciosów, ziemia to zasadniczo Beowulf (wolna, duży damage), a powietrze służy do walki z wieloma wrogami jednocześnie. Każdy Totalnie-Nie-Styl ma po dziesięć poziomów, za zdobycie których dostajemy nowe ciosy, wydłużenie paska zdrowia itp. System walki jest jedna dużo bogatszy niż się wydaje. Mamy możliwość zmiany stylwiołu (słowotwórstwo, yay) w połowie combosu, które w każdej chwili możemy przerwać unikiem, kontra działa dosłownie w ostatniej chwili, finishery są potężne i satysfakcjonujące, a każda walka jest standardowo oceniana medalem, od brązu do platyny. Mamy również rage mode, w którym Korra na kilka sekund zmienia się w chodzącą bombę atomową.Oczywiście, nie wszystko od razu. Najpierw zdobywamy wodę, a ostatnią moc, rage, odblokowujemy tuż przed ostatnim bossem. Osobiście znalazłem się w sytuacji, gdzie zakochałem się w powietrzu, czyli czwartym stylu. Głównie dlatego, że Korra robi wtedy najzwyklejsze w świecie Tatsumaki i Shoryukeny, tylko w towarzystwie tornada lub kilku tornad.
    Tu się pojawia kolejna rzecz, gra wspiera wielokrotne przechodzenie i posiada NG+. Do tego stopnia, że w czasie jednego playthrough można rozwinąć góra dwa z czterech stylów, a pieniędzy nie starcza na kupienie wszystkich combo. Na drugim levelu są bramy, które można zniszczyć za pomocą bendingu zdobywanego później, a na wyższym poziomie trudności zmieniają się rotacje wrogów. Do cholery, rage mode zdobywa się przed ostatnim bossem.
    Niestety, są też i wady, wynikające głównie ze wspominanego budżetu i braku czasu. Jestem w szczerym szoku, że Platinum i tak się udało zrobić w tym momencie tak dobrą grę. Rodzajów wrogów jest mniej niż dziesięciu, przy czym często różnią się po prostu kolorem. Bossów w praktyce jest trzech, wliczając ostatnego i pomijając powtarzające się walki z dwoma pierwszymi. Kamera umie wariować w wąskich pomieszczeniach, nawet przy włączonym lock-onie. Lokacje są puste, bez życia i dzielą się na trzy rodzaje, miasto, biegun południowy i świat duchów. Sama gra z kolei starcza na 3-4 godziny. Podziękujmy Activision.
    W przerwie od walki mamy proste elementy platformowe, nieskomplikowane, ale i przez to nie irytujące (patrzę na ciebie, Lords of Shadow), oraz etapy jazdy na Nadze, czyli pso-konio-niedźwiedziu polarnym Korry. Przypominają one trochę typowe poziomy z Sonica, przy czym są prawdopodobnie lepsze niż jakikolwiek Sonic w 3D. Unikamy przeszkód, skaczemy, zbieramy punkty, nic nadzwyczajnego, ale są całkiem przyjemne i nie zdołały mnie zirytować.



    "Nie wiem co to za rasa, ale jechałbym na nim do bitwy."

    Inną wartą wspomnienia rzeczą jest poziom trudności. Ta gra nie jest prosta. Na normalu totalnie można zginąć i czuć, że to gra Platinum. Wrogów często należy kontrować, bo to nasza najlepsza szansa na wygraną. Ciągle trzeba uważać na projectile i unikać ich, a nasz pasek zdrowia nie jest długi. Prawda, apteczki są tanie (po tysiąc punktów, pięć tysięcy za item wskrzeszający postać, dla porównania w pierwszej misji zdobyłem tych punktów trzydzieści tysięcy), ale możemy ich mieć tylko trzy. Mimo wszystko, można tu znaleźć uczciwe wyzwanie, a tego o grach ze znaczkiem Activision nie można powiedzieć... w zasadzie w ogóle.
    Dźwiękowo gra jest w porządku. Pomijając Orgasm Bending (Ylciak, to you! X2). Soundtrack jest klimatyczny i pasuje do otoczki gry. Graficznie tytuł wygląda w sumie dużo lepiej niż powinien. Owszem, lokację są puste, modeli wrogów jest mało, a animacji nie dużo, ale w gruncie rzeczy to jest gra za 15 dolarów. Styl graficzny jest ładny i wygląda jak serial, tylko w 3D. Animowane wstawki mogły być lepsze, ale za nie zdaje się akurat odpowiada studio Nickelodeon, więc git gud at animating your own show. Wciąż lepiej niż Vergil's Downfall. Bardzo mi się za to spodobały animacje ataków Korry. Nie jest to poziom Raidena z Revengeance, ale widać tu ten sam dotyk. Also, gra działa w stabilnych 60 klatkach, więc ten no... Masz coś do powiedzenia, Unity?



    Jeden z trzech bossów w grze, Metal Gear Big Daddy. RULES OF NATURE!

    W gruncie rzeczy Legend of Korra to dobra gra. Ma swoje problemy wynikające z faktu bycia wydaną przez Activision, takie same miał Deadpool. Przynajmniej Platinum do nich nie należy, więc nie ma ryzyka, że zostaną oddelegowani do portowania kolejnego Colladooty. Najważniejsze jednak jest to, że Platinum zyskuje atencję dużych firm i ludzi. Kojima, Nintendo, Microsoft, Activision, to jest dla nich szansa. I wykorzystują ją bardzo dobrze, czego dowodem są Revenegance, Bayo 2, czy właśnie Legend of Korra. Za 15 euro (Steam), czy 65 złotych (PSS) jestem w stanie całkowicie polecić ten tytuł. Nie jest w żadnym stopniu tak bogata jak wydana w tym samym tygodniu Bayo 2, ale tow ciąż dobra gra i całkiem fajny slasher. Prawdopodobnie to najlepsza adaptacja Awatara w historii, a na pewno najlepsza gra, jaką Activision wydało w tym roku. O dziwo, ma nawet fabułę! Zadziwiające, nie Destiny? A teraz wybaczcie mi proszę, Symphony of the Night jest zajęte pokazywaniem mi, że Mirror of Fate może spaść z tytułu najgorszej metroidvanii, w jaką grałem, jeszcze niżej.


    Ocena - 4/6

    EDIT:
    Zapomniałem o tym wspomnieć. W grze mamy kilka fajnych bajerów, które w sumie nie wpływają w żaden sposób na gameplay, ale są, ponieważ Platinum.
    1) Hype man na początku meczy w tego ichniejszego zbijaka. Tylko mi się to skojarzyło z jakimś japońskim fighterem 2D?
    2) Kolor światła zmienia na Dualshocku 4 zmienia się w zależności od wybranego bendingu, np. ogień = pomarańczowe, a ziemia = zielone.
    3) Dwa kostiumy w grze można odblokować za pomocą specjalnego kodu. Ponieważ dawno w grach kodów nie mieliśmy.
  3. zoldator
    Kiedyś zdarzało mi się całkiem sporo czasu spędzać przy FPSach online. Counter-Strike 1.6, Call of Duty: Modern Warfare 2, Black Ops, Battlefield 3. A teraz trochę Team Fortress 2 i Global Offensive. Równie dobrze można wrócić do tradycji, częściowo. MW2 jest w tym momencie nie do grania na PC.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  4. zoldator
    Ok, ręka w górę kto wie cokolwiek o tej grze? Dobra, te dwie osoby które to zrobiły mogą już opuścić ręce. Dla całej reszty mała informacja, jeśli zdecydujecie się zagrać a tę grę (a premiera na PC niedługo) przygotujcie się na coś, co zapamiętacie do dnia samej śmierci. Pokochacie tę grę lub ją znienawidzicie, ale jej nie zapomnicie. Tej gry nie można zapomnieć. Przed państwem jedyna w swoim rodzaju, bodaj najbardziej niedoceniona gra tego roku - Deadly Premonition: The Director's Cut.

    "Francis York Morgan, FBI special agent..."
    Czym jest Deadly Premonition? Grą, która swoją premierę na Xbox'a 360 i PS3 (przy czym z nieznanych mi przyczyn wersją na tę platforme nigdy nie opuściła Japonii) miała w 2009 roku. W tym zaś ma premierę jej edycja rozszerzona na Playstation 3 i PC. Różni się ona od podstawowej polepszoną (wciąż koszmarną) grafiką, nowymi skinami, obsługą Move, nowymi cutscenkami itp. I tu zaczyna się trudna część. Do jakiego gatunku gier należy DP? Nie mam zielonego pojęcia. W gruncie rzeczy jest to survival horror. Z elementami RPG. I sandboxa. I wyścigów. i Simsów. I prawdopodobnie kilku innych gatunków, o których zapomniałem. Ta gra to jeden wielki festiwal dziwów. Postaci, fabuła, przeciwnicy, questy. Nic tu nie jest normalne. I to jest w niej piękne. Chcecie przykładów? Ok.
    Główny bohater gry to agent FBI Francis York Morgan, którego główną (i skuteczną) metodą prowadzenia śledztwa jest wróżenie z kawy, jego partnerem jest głos w jego głowie o imieniu Zach, z którym co chwile coś konsultuje (na głos i przy innych ludziach, którzy nie zwracają na to uwagi), jest ex-punkiem i przez całą grę rozmawia o filmach klasy B z lat 80. Oprócz niego mamy też kilkuletnie bliźniaki, które najchętniej spaliłbym w piecu i zakopał gdzieś głęboko tak dla bezpieczeństwa (są przerażające...), szeryfa George'a i jego hantle Arnold i Sylvester, właściciela stacji benzynowej rozmawiającego z pieniędzmi (yup...), bogatego starca nigdy nie zdejmującego swojej maski gazowej a komunikującego się ze światem za pomocą swojego lokaja, który używa wyłącznie rymów i całe miasto pełne innych osobistości, z których każda kolejna jest lepsza od poprzedniej.
    Fabuła gry koncentruje się wokół morderstwa jednej z mieszkanek małego miasteczka gdzieś w Stanach. York zostaje tam wysłany by przeprowadzić śledztwo. Napisałbym więcej, ale historia jest jedna z największych zalet w grze. Jest z pewnością "ciekawa". W ten czy inny sposób. Musicie po prostu przeżyć to sami.

    "Please, just call me York."
    Sama gra jest jak już mówiłem połączeniem wielu gatunków, ale przez większość czasu gramy z widokiem TPP. I wiem, że to co za chwilę powiem nie ma najmniejszego sensu ale cóż... Jako horror gra nie jest straszna w ogóle. Nigdy nie jest ciemno, przeciwnicy nie biorą nas z zaskoczenia, nawet jump scare'ów nie ma. Celowanie jest okropne i jeśli nie używa się auto aima to można równie dobrze od razu rzucić padem w telewizor, więc jako TPS gra się nie sprawdza. Odpaliłbym ją na Move, ale boję się że to będzie za dużo dla mojego systemu nerwowego... Model jazdy jest okropny, samochody sterują się jak kartonowe pudełka z przyczepiona kierownicą, więc tyle jeśli chodzi o wyścigi. Właściwie ze strony technicznej nie wiem czy można powiedzieć cokolwiek pozytywnego o tej grze. Jeśli chodzi o grafikę to jesteśmy tu gdzieś na poziomie lekko powyżej Gothic 2 na najniższych ustawieniach (a ktokolwiek widział Gothic 2 na najniższych ustawieniach powinien wiedzieć, że to nie jest przyjemny widok). I to nie jest żart. Modele są okropne, framerate leży i kwiczy, tekstury się doczytują na naszych oczach. A uśmiech Yorka stanowi stały element moich koszmarów od czasu gdy go tylko zobaczyłem. Dźwiękowo jest niewiele lepiej. Nieistniejący wręcz sound mixing sprawia, że dialogów możemy bez mała nie słyszeć ale dźwięk wystrzału tłucze szyby w oknach. A efekty dźwiękowe? No cóż... Wiewiórki wydają najbardziej stereotypowe dźwięki szympansów jakie twórcy zdołali znaleźć w bibliotece. I na tym lepiej skończmy ten temat. Soundtrack jest w porządku ale składa się dosłownie z kilku puszczanych w kółko utworów.
    "That's what everyone calls me."
    Niezły kubeł pomyj nie? I zgadnijcie co? Ta gra wciąż jest świetna, mimo wszystkiego co tu jest napisane. DP można pokochać lub znienawidzić, ale ja te grę pokochałem. Przeżyłem wszelkie jej wady, dotarłem do samego końca i nie żałuje ani pieniędzy, ani kilkunastu godzin życia spędzonych z tą grą. Oczarowała mnie dziwność tej produkcji. Jej durnota to jak dla mnie jej największa zaleta (przykład - York wywróżył z kawy, że dokumenty których szuka są na dnie rzeki, więc poszedł je wyłowić). Widać, że twórcy włożyli w tą grę serce. Przede wszystkim podziwiam tę osobę, która obejrzała chyba całą istniejącą bibliotekę filmową z lat 70 i 80. Na każdym kroku widać, że ta gra nie miała się sprzedać tylko spodobać określonej grupie ludzi. Jeśli o mnie chodzi to się jej udało.
    To może teraz lepiej kilka dobrych cech gry. Oprócz głównego wątku mamy też misje poboczne, całe mnóstwo. Wyścig po checkpointach na czas, areny walk, łowienie ryb, dostarczenie przedmiotu od postaci A do B itp. Nagrody za wykonanie misji to ulepszenia paska zdrowia, lepsze i szybsze samochody, bronie z nieskończoną amunicją, możliwość teleportacji po mieście itd. Każda postać w grze ma swój cykl pracy, np. sklepy są czynne od tej godziny do tej, czy postać jest w tym miejscu w takich godzinach, a w tym w innych. Ciekawostką jest też to, że York musi regularnie spać i jeść. Najlepiej by było też, gdyby co jakiś czas się przebrał, bo zaczyna śmierdzieć. Jeśli na przykład będzie zaspany to będzie gorzej (jeszcze gorzej) celował. Tak samo samochody, należy je nie tylko naprawiać ale i tankować. W grze są też różnego rodzaju rzeczy do znalezienia, np. karty kolekcjonerskie z postaciami i przedmiotami (raz znalazłem kartę z gąbką do mycia samochodu...) czy agent honor, który jeśli mam być szczery nie mam pojęcia do czego służy. Sama gra z kolei starczyła mi na 18 godzin, przy czym ukończyłem dosłownie kilka questów pobocznych. Fajnym rozwiązaniem jest możliwość powrotu do konkretnego rozdziału w grze, co umożliwia ukończenie questów pobocznych, które się wcześniej pominęło.
    "What do you think Zach?"
    Tak więc wygląda Deadly Premonition. przyznam szczerze chyba nigdy nie grałem w grę tak pełną sprzeczności. Na każde ciekawe rozwiązanie przypada jakiś idiotyzm lub zwykłe ograniczenie techniczne. Jeśli ktoś by mnie poprosił o podsumowanie tej gry w jednym zdaniu zabrzmiałoby ono mniej więcej tak: Jest brzydka, toporna, idiotyczna, bez sensu, źle zoptymalizowana, dziwna, pokochasz ją. Ta gra to doświadczenie, co do tego nie ma wątpliwości. I na pewno długo nie zapomnę tego co w niej zobaczyłem. Jeśli chodzi o moją ocenę to przyznam szczerze, biję się z myślami. Jeśli ktoś jest bardzo czuły na grafikę itp. (pomijając, że taka osoba w moich oczach jest biednym człowiekiem) to będzie to jakieś 5/10. Jeśli ktoś za to woli zagrać w coś wyjątkowego, grę w zasadzie jedyna w swoim rodzaju to 8/10. Zresztą przekonajcie się sami. Jeśli ktoś nie ma PS3 to edycja The Director's Cut niedługo będzie miała swoją premierę na Steam. Osobiście strasznie jestem ciekaw jaka będzie optymalizacja.
    Mój let's play z tej gry jeśli ktoś ma ochotę -
    Na sam koniec - zanim ktoś się mnie przyczepi o brak screenów. Próbowałem wkleić różne screeny z różnych źródeł (a znalazłem kilka bardzo ciekawych), ale wtedy pojawiał mi się komunikat, że nie wolno mi używać gifów. Sprawdziłem wszystkie źródła i zgadnijcie ile z nich było gifami? Żadne. Tak więc te dwa, które są to chyba mój limit.
  5. zoldator
    Często przy filmowych adaptacjach książek słyszy się tą jedną, ale wyjątkowo głośną bandę ludzi krzyczących "Książka jest lepsza!". W moim przypadku wyjątkowo dotkliwi są Glorious Pieśń Lodu i Ognia Fandom, dla których jeśli w ogóle lubisz serial, to jesteś automatycznie gorszym typem człowieka, powinieneś dostać raka i umrzeć w męczarniach. Szkoda, że w tym akurat przypadku świetny serial powstał na bazie średniej książki, ale to swoją drogą. Tutaj skupimy się czymś innym, mianowicie nie-trójcy All You Need Is Kill, czyli książce, mandze i filmie. Od razu mówię, spoliers ahead.

    Wszystko zaczęło się od wspomnianej książki Hiroshiego Sakurazaki, w Polsce błędnie nazywanej Na Skraju Jutra i wydawanej w szpetnej okładce, z ryjem Toma Cruise'a (który to też przez jego udział w aktywnym pogarszaniu filmu będzie obiektem wielu żartów z mojej strony), podziękujcie filmowi. Nie jest to z pewnością wybitne dzieło literatury, ale całkiem dobra lektura. Skupia się na postaci Keijiego Kiriyi, który zostaje wciągnięty w pętlę czasu i zmuszony jest powtarzać bitwę, w której ginie, w kółko i w kółko. Tak wygląda główne założenie fabularne, do poszczególnych elementów przejdziemy przy porównywaniu książki/mangi i filmu. Dlaczego książki i mangi razem? Ponieważ to drugie jest po prostu przeniesieniem tego pierwszego na inny grunt. Wydarzenia i postaci są te same, najwyżej to pierwsze ulega lekkiej, naprawdę nieznacznej zmianie ze zwykłej konieczności. Ciężko jest pewne rzeczy przenieść z tekstu na ilustrację, dlatego rozumiem ten zabieg. I, tak jak już mówiłem, nie są to zmiany znaczące. Film z kolei... Welp, all you needed was not to f*ck up. And yet you did.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Powiem to od razu, nie lubię filmu bez mała w ogóle i uważam, że tylko trzy rzeczy zrobił dobrze:
    1) Książka i manga zostały wydane w Polsce. Tłumacz mangi, którego miałem okazję spotkać na krakowskiej premierze Berserka (Go. Buy. Berserk. NOW!) powiedział wprost, że Japończycy poprzez tłumaczenie mangi na inne języki promowali film i całą jego otoczkę. A fakt, że książka została wydana z plakatem filmowym na okładce i zmienionym tytułem, żeby fani filmu się rzucili, mówi sam za siebie.
    2) Mimiki nie wyglądają tragicznie i ogólnie efekty specjalne są widowiskowe, ale umówmy się, to to nawet Transformersom Baya się udało.
    3) Cały temat powtarzania bitwy i ciągłego umierania bohatera został całkiem nieźle oddany i widać rozwój tej postaci z nikogo w prawdziwą maszynę do zabijania. Kiedyś usłyszałem porównanie, że ten film to zasadniczo gra wideo i tak jest. Przede wszystkim nasuwa się porównanie do serii Souls, gdzie giniesz tylko po to, żeby stać się lepszym i nauczyć się więcej. Na tym też polega to uniwersum.
    Cała reszta jest... Ugh... Po kolei.
    Po pierwsze, najbardziej trywialne, nienawidzę tytułu. All You Need Is Kill wyróżnia się, brzmi świetnie i pasuje. W pewnym momencie jedna z postaci tłumaczy Kiryi fragment kodeksu Samurajów, który mówi, że jedyne czego potrzebujesz to wprawić się w zabijaniu. I do tego nawiązuje tytuł. Podczas gdy Na Skraju Jutra to najbardziej stereotypowy tytuł czegokolwiek sci-fi, jaki w życiu słyszałem. Możesz to walnąć na Star Trek, Star Wars, Battlestar Galactica, Stargate czy cokolwiek, i wciąż będzie pasowało. Dlatego też aktywnie odmawiam nazywania wszystkiego oprócz filmu tym tytułem. Bo film akurat sobie na to zasłużył.
    Po drugie, nienawidzę uzachodnienia, jakie jest wszechobecne w filmie. Wielkie, ciężkie kombinezony, które zasadniczo rzecz biorąc są bez mała mecha i ważące dwieście kilogramów topory bojowe zostały usunięte. Zamiast nich mamy... coś. Najbliżej temu chyba do egzoszkieletu. Wygląda to tak, że na nogi żołnierza zakładane są mechaniczne glany, na ręce coś w rodzaju rękawic przypominających koparki, na tors szelki (dosłownie, szelki, ponieważ to cię ochroni przed obcymi), a na głowę hełm, który nic nie zasłania. Cała twarz żołnierza jest odsłonięta, ponieważ musimy pokazać ryj Toma Cruise'a, na który prawdopodobnie poszła połowa naszego budżetu. W całym filmie jest jeden, w miarę porządnie wyglądający design, który pojawia się dwa razy w czasie jego trwania. Mówię tu o osobistej gwardii Rity, i choć wciąż jest to kompletne zero w porównaniu z mangą, jest dużo lepiej nić cała reszta. Pamiętacie, kiedy w filmie Iron Man usunęli maskę Tony'ego, żeby pokazać twarz Roberta Downey'a Jr.? Nie? Ano fakt, przecież byli na tyle sprytni, aby nie zrujnować designu i jednocześnie pokazać twarz aktora, poprzez widok z kokpitu! Kto by pomyślał? Pomijam fakt, że postaci w tych "kombinezonach" poruszają się tak, że wystarczy puścić Walk the Dinosaur w tle i komedia dzieje się sama. A topory bojowe wymienili na jeden miecz, i to góra półtoraręczny, podczas gdy powinien to być miecz Gutsa albo Dragon Bone Smasher z Demon's Souls. Wiecie, czemu Dredd z 2012 jest świetnym filmem? Bo nie zrujnowali samych siebie przez potrzebę pokazania twarzy Karla Urbana i cenzurę.

    No właśnie, cenzura... Oto problem. W książce i mandze mamy wojnę. Żołnierze giną w własnych szczynach, pocie, gównie i krwi. Po godzinach spędzonych w tych zbrojach są ledwo żywi, rozrywani na strzępy przez mimiki. Odrywane kończyny, dziury w klatce piersiowej, pręty wbite w mózgi, dzieci rozrywane w pół, odrywane głowy. To się tu dzieje, bo to jest wojna. Z frakcją, której jedynym celem jest cię zabić. Nie ma więźniów, nie ma niewolników, są tylko ofiary.

    Ale nie w filmie! Przecież PG 12+ musi się stać! Krew na wojnie? Kto o tym słyszał! Niech z każdego żołnierza wylewają się ryje Toma Cruise'a!
    A tak na serio, w filmie nie ma nic. Kilka kropelek krwi z zadrapań i jedna scena, w której bohater doznaje poparzeń i to jest wszystko. Nienawidzę cenzury na siłę. Ona mnie gryzie w Wolverine, bo w tym filmie ludzie powinni być rozdzierani na strzępy, a Logan powinien regenerować sobie całe fragmenty ciała, a nie pomniejsze rany. To właśnie czyniło grę tak udaną, bo była 18+, nie 12+. Cenzura powstrzymuje mnie też od obejrzenia nowego Robocopa. A Edge of Tomorrow to jedna wielka cenzura.
    Kolejnym problemem są zmiany w samych mimikach. Nie wiem, jak zostało to rozwiązane w mandze, ponieważ drugi tom ma się w Polsce dopiero ukazać, ale w książce tak zostało to opisane. Mimiki przybyły na ziemię w formie nanomaszyn, i po tym, jak zmieniły pewnego amerykańskiego senatora w maszynę do zabijania, trafiły na dno oceanu i złączyły się z rozgwiazdami. Następnie rozpoczęły ewolucję i ruszyły na ląd. Najpierw w niegroźnej, rozlazłej formie, po czym przystosowały się do zagrożenia, jakim są ludzie, i przyjęły bardziej agresywną formę. Są opisane jako bezkształtne, pół mechaniczne, pół organiczne istoty, które mają jeden cel - oczyścić planetę z wszelkiego życia i przystosować ją do zamieszkania przez swoich panów. Dlatego zostawiają po sobie toksyczną ziemię, na której nic nie może wyrosnąć i zatruwają całe opanowane przez siebie środowisko. Tak to wygląda w książce, w filmie natomiast... Meteor walnął pod Hamburgiem, kosmici wyszli, zaczęli strzelać do ludzi, wojna. Nie otrzymujemy żadnego innego wytłumaczenia, po prostu to. I nie twierdzę, że to w książce to jakieś arcydzieło, ale przynajmniej jest. Podczas gdy tutaj mamy Dzień Niepodległości 2. Same ich designy nie wyglądają tragicznie, ale nie są też niczym, czego na przykład w Matrixie nie widziałem. Ot, takie robotki z bardzo kosztowną animacją. Za to, co mnie bardziej gryzie, to ich brak pancerza. W jednej ze scen Tom Rujnuję Ten Film Cruise wychodzi z "kombinezonu" i zabija jednego zwykłym shotgunem, a drugiego metalowym prętem. W książce ich pancerze były tak twarde, że wyłącznie specjalne kafary były w stanie je przebić, a te kombinezony były po to, żeby żołnierz mógł w ogóle udźwignąć broń o kalibrze zdolnym je choćby zarysować. Nie wspominając o tych toporach. Jeśli możecie je zranić zwykłą bronią palną, to po co są te kombinezony, skoro zwykłe M16 załatwia sprawę? Nie wspominając o czołgach i artylerii? Lotnictwo? Nie musicie cosplayować koparki, żeby móc wygrać tę wojnę, wiecie?

    Kolejnym problemem są postaci. Sierżant Ferrell został zmieniony z doświadczonego, umięśnionego wojownika i swego rodzaju mentora, który dba i ćwiczy swoich żołnierzy w... Uhh... Zostaje zmieniony w typowego cowboya z Texasu, który mówi ze śmiesznym akcentem, ma cwaniacki uśmieszek i każe swoim żołnierzom jeść karty do gry, jeśli nakryje ich na hazardzie. Jednostka głównego bohatera to oczywiście ociekający testosteronem, amerykańscy marines, którzy ciągle się z niego nabijają i aktywnie próbują zabić, poprzez odmawianie wyjaśnienia mu jak zdjąć zabezpieczenie z broni. Mają nawet kobietę, która ma w sobie prawdopodobnie więcej testosteronu niż typowa siłownia w godzinach szczytu, ponieważ twórcy za dużo naoglądali się Aliens ostatnimi czasy. Mogę poświęcić chwilę na to, żeby opowiedzieć o tym, jak niedające się lubić i męczące są postaci żołnierzy, którzy rzucają żartami w stylu "Coś jest nie tak z twoim kombinezonem. Siedzi w nim trup!"? 'Murica!
    Albo ja coś przespałem, albo sam powód, dla którego główny bohater zostaje wrzucony do tej bitwy jest idiotyczny. Nie jest nawet żołnierzem, jest twarzą medialną. Ma stopień majora w departamencie relacji publicznych, czy cokolwiek. Zostaje wysłany do walki, ponieważ jak on tam będzie to ludzie zaczną bardziej wierzyć w wygraną, czy coś równie tępego. Wytłumaczenie na zasadzie "BO FABUŁA MUSI SIĘ DZIAĆ!" nie pomogło żadnej grze Dejwidza Kadże, nie pomoże i tu.
    Podsumowując, Edge of Tomorrow to okropna adaptacja, która bez mała wszystko robi gorzej i spokojnie można odłożyć ją na półkę obok amerykańskiej Godzilli z lat 90 i filmu Dragon Ball. Szkoda, że nie pracował tutaj del Toro, prawdopodobnie dałby radę zrobić coś więcej. Jeśli ktoś dowiedział się o istnieniu książki przez film, zróbcie sobie przysługę i przeczytajcie ją. Jest dużo lepsza w każdym calu, a manga dużo ładniejsza. To jest dobitny przykład tego co się dzieje, gdy Ameryka próbuje zrobić coś japońskiego. I teraz jestem tylko utwierdzony w przekonaniu, że Pacific Rim i Godzilla 2014 to diamenty w tym szambie. Obydwie wersje są już dostępne po Polsku, więc droga wolna. A jeśli nie czytałeś ani nie oglądałeś, to wyświadcz sobie przysługę i przeczytaj.

  6. zoldator
    Tytuł: Strider
    Platformy: PC, PS3, PS4, X360, Xbone
    Grane na: PS4
    Gatunek: Metroidvania
    Rok wydania: 2014

    Ano, nie do końca... Strider jest dla mnie szokiem. Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że Double Helix zrobi najlepszą grę na Xbone (pomijając, że konkurencja jest niewielka) i najlepszą, być może nawet kiedykolwiek, grę dla Capcpomu od nie-japońskiego studia, wyśmiałbym tę osobę. Uwielbiam być wyprowadzanym z takich błędów.



    Czemu, w imieniu wszystkich bogów, nie wydaliście wersji pudełkowej gry z TAKIM projektem okładki? Do jasnej cholery, Capcpom...

    Kiedy usłyszałem, że powroty serii Killer Instinct i Strider są tworzone przez DH byłem "sceptyczny", czyt. "Weźcie już zostawcie te serie w spokoju i dajcie im odejść z godnością.". Firma, której historia obejmuje takie tytuły jak Silent Hill Homecoming (Downcoming), Green Lantern: Rise of the Manhunters, czy Battleship nie miała prawa zrobić dobrej gry. A potem "row row fight the powah" się stało i KABLAMZ, zrobili dwie świetne gry. Ktoś został tam zatrudniony, ktoś wyleciał, nie mam pojęcia. Double Helix got gut and didn't die tryin'.
    Taktyka Capcpomu pod tytułem "Nie wiemy co z tym zrobić, więc dajmy to komuś!" do tej pory zaowocowała takimi hitami jak Resident Evil: Operation Raccoon City, DmC: Devil May Cry czy Remember Me aka I Fogot About This Game (suchary na temat tego tytułu piszą się same). No i Stiderem. Jakkolwiek smutne to nie jest (ja nie żartuję, smutno mi z tego powodu), Strider to najbardziej japońska rzecz, jaką Capcpom stworzył ostatnimi czasy. Słowo wstępu dla tych, którzy nie za bardzo wiedzą o co chodzi. W kwestii gier wideo i ninja jest trzech sk*rwieli, z którymi się liczysz, Raiden z Metal Gear, Ryu Hayabusa z Ninja Gaiden i Strider Hiryu z serii Strider. Serii, która pamięta czasy NESa, przeżyła nie lada wyboje (Capcpom stworzył dwie z chyba sześciu gier Strider) i umarła po Strider 2 na PSX, żeby na chwilkę ożyć w formie Hiryu jako fightera w Ultimate Marvel vs Capcom 3, a teraz powrócić w reboocie.
    Jak nad tym teraz myślę, były tylko dwie drogi do przywrócenia tej serii:
    a) zrobienie z niej Devil May Cry lub Ninja Gaiden, ale skoro Capcpom już zamordował Devil May Cry, to to raczej odpada,
    b) zrobić z tego małą indie (skoro teraz co drugi "indie" game i tak jest sponsorowany przez wielkiego wydawcę, to nie mam zamiaru już nawet próbować udawać, że indie są niezależne) 2D metroidvanię.
    I to drugie właśnie zrobili, przy okazji robiąc lepszą Castlevanie niż ostanie trzy Castlevanie. Co też jest smutne. Uhh, którykolwiek debil umieścił fall damage w MirroRs of Fate... Hej, Konami, skoro już daliście radę odratować Rising poprzez poproszenie Platinum, może teraz uratujecie Castlevanię, póki jest jeszcze co ratować, prosząc Double Helix? Względnie kolesi od Dust. Taki darmowy tip.



    Taką pozę przyjmuje Hiryu stojąc na krawędzi np. dachu. Lub rozmawiając z kimkolwiek. Lub jadąc na cybernetycznej panterze. Kocham kolesia.

    Strider to metroidvania, czyli platformer 2D połączony ze slasherem i eksploracją lokacji. I to cholernie dobra matroidvania. Gra wykorzystuje znany z serii system wspinania się po ścianach pochyłych, pionowych, a nawet suficie, przez co opcje eksploracji są naprawdę bogate. Z tego co mi wiadomo, to przy tej grze pracowali ludzie z oryginalnej drużyny tworzącej Stridery i widać, że pomagali. Poziomy są tak zaprojektowane, że wykorzystują wszystkie umiejętności Hiryu, przez co eksploracja jest autentycznie ciekawa i masz ochotę to robić. Sekrety często pochowane są pod sufitem itp., a fakt, że na samym początku gry znajdujemy drzwi i bramy, których nie możemy otworzyć bez mocy, którą często zdobywamy na sam koniec, zachęca do zwiedzania i powrotów to wcześniej odwiedzonych miejsc. Niestety gra nie posiada opcji NG+, co jest odrobinkę dziwne, ale możemy pokonać ostatniego bossa, kontynuować eksplorację, po czym walczyć z nim jeszcze raz.
    Samych mocy z kolei jest mnóstwo. Zaczynamy z prostym skokiem, zwykłym atakiem i uppercutem, a kończymy z takimi cudami jak double jump, air dash, charge strike, kunai, czterema rodzajami mieczy i trzema Optnion. Mamy też coś w rodzaju rage mode ładowanego atakami.
    Sekrety z kolei obejmują takie rzeczy jak upgrade'y zdrowia i energii wykorzystywanej do Option, concept arty, dokumenty o historii świata czy wrogach. Tych ostatnich z kolei również jest kilka rodzajów w różnych wariantach. Standardowi żołnierze wyposażeni w różne rodzaje broni palnej i tarcze, gorylopodobne czołgi czy drony, jest w czym wybierać.



    Nie ma złego boss fightu kopiującego Agni i Rudrę. Nie ma.

    Fabuła w grze... jest. Hiryu przybywa do Kazakh City, gdzie nikt nie mówi z rasistowskim, rosyjskim akcentem, po czym zabija całą armię i odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Na serio, nie ma tu nic więcej do powiedzenia. Cała historia ma tylko jeden cel, być tłem dla tego, co robisz.
    Całość trwa plus minus 5 godzin (po takim czasie miałem ok. 50% ukończenia gry) i to jest optymalna długość dla tego rodzaju tytułu. Strider kończy się, zanim możesz się znudzić, jednocześnie dobrze wypełnia ten czas. Owszem, niektórzy bossowie się powtarzają, ale jest ich tylu i są tak różnorodności, że nie masz nic przeciwko kolejnej walce z Wiatrami (Zniszczenia), kiedy wiesz, że za plus minus 20 minut, bo tyle trwają przerwy między kolejnymi bossami, trafisz na coś nowego. A tych "nowych" trochę jest i ich designy To dosłownie "Vidya gamez are happening on the screen as we play this!". To i SplatterHouse to dwie gry, z jakimi miałem w ostatnim czasie do czynienia, które po prostu są grami. Wielki, mechaniczny smok, czy niewiele mniejszy goryl to dwa z wielu designów w tej grze. Szczytem wszystkiego jest ostatni boss, który wygląda dosłownie jak coś, czego spodziewałbym się na PSX czy PS2, a nie w dzisiejszych czasach szaro-brązowych historii z samymi odcieniami szarości i moralnymi wyborami bla bla bla cokolwiek. Strider to gra, ma być zabawą i tym właśnie jest.
    Warto też zaznaczyć, że nie jest to gra łatwa. Na normalu można zginąć bardzo często, a niektórzy bossowie wymagali ode mnie wielu podejść. DH udało się zrobić coś, co w dzisiejszych czasach umie zrobić garstka developerów, stworzyć normalny poziom trudności.



    Fun fact, to urządzenie na szyi Striderów ma za cel zbierać ich duchową energię. Hiryu jest tak silny, że ta energia "wypływa" z niego i formuje coś w rodzaju szalika. Jest tym dłuższy, im więcej upgrade'ów zbieramy.

    Graficznie tytuł prezentuje się dość nierówno. Designy są świetne, animacje płynne, a gra jest niesamowicie kolorowa. Połowa rzeczy tutaj to po prostu rendery concept artów, czyli coś, za co tak kocham Darksiders II. Sam Strider, inne postaci, lokacje, wszystko jest zaprojektowane z fantazją. Przy czym na zbliżeniach widać piksele, postaci nie poruszają ustami w trakcie cut-scenek i nie raz można trafić na jakąś teksturę, która najnormalniej w świecie jest brzydka. Słyszałem też, że port na PC nie jest genialny, ale nie mogę tego potwierdzić... Lub częściowo mogę. Kilka miesięcy temu kupiłem grę na Steam i nie mogę w nią grać, ponieważ mój GTX 275 nie obsługuje DirectX 11. Nie ma tu nic, co uzasadnia taki wymóg. Dlatego kupiłem wersję na PS4. Grałem też w demo na PS3 i nie widziałem specjalnych różnic w płynności czy wielkich zmian w grafice, ale to tylko jakieś 20 minut gry.
    Dużo lepiej sprawa wygląda z OST, które jest klimatyczne i bardzo miłe w słuchaniu. Oto próbka, utwór odtwarzany podczas walk z pomniejszymi bossami i bardziej "energicznych" momentów w grze. Podobno remiks OST ze Stridera w wersji na NESa.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo W tym miejscu warto też wspomnieć o innym miłym elemencie w grze, nawiązaniach do poprzednich Striderów. Wracają np. Solo, siostry czy piły na kółkach jeżdżące po ścianach. Jest ten kawałek z OST, czy np. "No. It is you who will always be a servant of your master." Fani powinni się z tego ucieszyć.
    Nie żałuję swojego wyboru tego tytułu jako mojej pierwszej gry na PS4. Z pewnością wrócę jeszcze do Kazakh, zwiedzę dogłębniej, znajdę więcej sekretów. Jak tylko skończę Transistor i Legend of Korra. W końcu, do premiery Beast Souls/Bloodborne nie mam za wiele do roboty. Chyba że jakimś cudem załapię się na The Evil Within.


    Ocena - 4/6

    Strider to dobra gra. W żaden sposób nie wywraca świata do góry nogami, ale też nie chce tego robić. To satysfakcjonująca przygoda na kilka godzin i najlepsze, co Capcpom zdołał wydać od czasu RE: Revelations (nie liczę Ultra Street Fighter IV, bo to w sumie update a nie pełnoprawna gra). Teraz wybaczcie mi, ale wydałem dzisiaj ostatnie oszczędności na Śmierć Rodziny, a potem pewnie Ylciak znowu będzie chciała mnie rzucić autobusem czy coś... Also, nie ma to jak zacząć NG+2 w Dark II w dniu wydania ostatniego DLC...
  7. zoldator
    Materiał filmowy w ramach mojego Tygodnia Souls pojawi się jutro, ale chcę jak najszybciej podzielić się tą wieścią.
    A brzmi ona następująco - PORT DARK SOULS II NA PC JEST GENIALNY.
    Dwie godziny gry, zero crashy czy bugów, bezproblemowa obsługa kontrolera od X360 (Co w przypadku poprzedniej części na PC nie jest takie oczywiste.), brak Games for Windows Live i, co najważniejsze, 60 klatek. Na maksymalnych ustawieniach graficznych. Odpalane na trzyletnim sprzęcie.
    Jestem w szczerym szoku. Widoki w grze są piękne, ktokolwiek był w Majuli, ten wiem a twórcom udało się utrzymać stabilne 60 klatek na sprzęcie, który w dzisiejszych czasach można określić jako środkowe stany średnie, w najlepszym razie. E8400 3 GHz, 4 GB RAM i GTX 275 nie są mokrym snem informatyka, a wciąż gra działa genialnie.
    Sama gra? Ciężko wydać finalny osąd, ale początek zapowiada się niezmiernie obiecująco. Wydaje mi się trudniejsza od poprzednich części, mimo mojego doświadczenia z serią. Średnio podoba mi się tempo psucia broni, ale być może muszę przywyknąć. Ale jeśli pierwszy boss wyrywa sobie własne ramię tylko po to, żeby użyć go jako maczugi, to raczej wyruszasz na przygodę.
    Kilka dni temu, kiedy znajomy się dowiedział o moim pre-orderze na wersję PC, podsumował to słowami "Lubisz żyć na krawędzi.". Być może, ale tym razem totalnie mi się to opłaciło. Najpierw Revengeance, teraz to, być może porty mają jeszcze przed sobą jakąś przyszłości. Tak czy siak, idę się siłować z Last Giantem. Chwalmy Słońce! :3
    PS. Niech mi ktoś proszę powie, czy Good Guy Pete to nowy Solaire?
    A i, jeśli ktoś jest zainteresowany, jestem otwarty na J-j-j-j-j-jolly Cooperation. :3
    http://steamcommunity.com/profiles/76561197980553035/
  8. zoldator
    Możecie mnie powiesić, ale muszę to dać we wszystkich miejscach gdzie mogę. Deadpool od High Moon jest z powrotem dostępny na Steam. Cena jest spora - 30 euro - ale nie wiadomo jak długo będzie dostępny. Jeśli ktoś nie wie, to po tym jak Disney przejął Marvel bez mała wszystkie gry Marvela (z wyjątkiem LEGO Marvel, gier na bazie filmów, Marvel Online i Marvel Pinball) zostały zdjęte z dystybucji cyfrowej i fizycznej. Co prawda na SDCC ogłoszono, że w przyszłym roku ma zostać ogłoszonych kilka nowych gier na konsole (specyficznie powiedziano "na konsole", czyli nie kolejny Contest of Chapmions albo inne smartfonowe ścierwo), ale nie wiadomo czy powrót gry Deadpool jest związany z filmem czy z tym ogłoszeniem, ani jak długo będzie dostępny. Moja rada brzmi - bierzcie póki jest. Kupiłem w dniu premiery za większą kwotę i nie żałuję. Choć mechanicznie przeciętna, to wciąż jedna z najzabawniejszych, najmilej przeze mnie wspominanych gier 2013 roku i nie jestem w stanie ją polecać dostatecznie mocno.
    Artykuł - http://www.eurogamer...eturns-to-steam
    Link na Steam - http://store.steampo...com/app/224060/
  9. zoldator
    Zacznijmy od tego, że czytając recenzję Andziora, będąc szczerym, zrobiło mi się smutno. Dlaczego dokładnie postaram się powiedzieć w dalszej części tej "recenzji", ale to ona jest dla mnie głównym motywatorem do napisania jej. Na samą grę czekałem od czasu pierwszego trailera. Samego Deadpool'a znam z animacji Hulk vs Wolverine, później miałem przyjemność spotkać go w Ultimate Marvel vs Capcom 3 i przeczytać komiks Deadpool Kills Marvel Universe. Oprócz tego widziałem również jego dość krótki występ w Spider-Man: Shattered Dimmensions oraz X-Men Origins: Wolverine (o ile Barakapool'a można w ogóle liczyć...). Kiedy tylko zobaczyłem go pierwszy raz zakochałem się z miejsca. W zasadzie nieśmiertelny najemnik słyszący głosy w głowie i zdający sobie doskonale sprawę z tego, że jest postacią w grze/komiksie ("Healthbar to the face!"). Dodajmy do tego niesamowity talent voice actingowy Nolana Northa (dubbingującego Deadpool'a w większości wypadków) i tona śmiechu gwarantowana. Nie uznaję się za wielkiego znawcę komiksów, ale swoje na temat tej postaci wiem. Przejdźmy więc do rzeczy.
    "Hey Player! Just go with it! We're about to change your f*cking life."
    Za grę odpowiada High Moon Studios odpowiedzialne za Tranformers: Wojna o Cybertron i Upadek Cybertronu, co jest bardzo dobrą rekomendacją. Jedyny minus to Activision, ale niestety to właśnie oni wydają większość gier Marvela od dawna (są wyjątki, jak The Punisher od THQ). Można więc założyć, że gra miała marny budżet jako że brak Call of Duty w tytule. Sama gra jest slasherem z elementami TPS'a i parodii skradanki. Czemu parodii? W określonych miejscach możemy zajść przeciwników od tyłu i wybrać jedną z dwóch opcji. Pierwsza to stealth kill. Cichy, więc możemy skradać się dalej. Druga to finisher, np. łapiemy kogoś i magazynek z SMG w okolice nerki. Niezbyt dyskretne i przyciąga uwagę reszty. Kiedy to piszę jestem na przedostatnim poziomie w grze i do tej pory tylko raz musiałem się skradać. Oprócz tego był to tylko taki bajer. Ciekawą rzeczą jest też to, że to co Deadpool robi ciężko nazwać skradaniem. On po prostu chodzi na palcach i co chwilę odwraca się do gracza z palcem przy ustach.
    Jako slasher gra wykorzystuje prosty system. Szybki atak, mocny atak, kontra/teleport, żadnej rewolucji. Pod kółkiem na PS3 mamy teleport pełniący rolę uniku (nie ma opcji blokowania ciosów). Możemy się teleportować kilka razy, w zależności od wykupionego upgrade'u. Z kolei kiedy ktoś nas zaatakuje pod tym samym przyciskiem mamy kontrę, która pozwala uniknąć ciosu i przy okazji zadać trochę obrażeń wrogom. Działa na większość ataków wręcz, oprócz większych przeciwników. Niestety czasami są sytuacji, w których trzeba się teleportować, ale zamiast tego wykonujemy kontrę na atakującym nas przeciwniku i to się z reguły źle kończy. Mamy też kilka broni - miecze, młoty i sai. Jak łatwo się domyślić są to odpowiednio broń średnia, wolna i szybka. Do każdej combosy i ataki specjalne ładowane poprzez zadawanie obrażeń. System walki jest prosty, ale spełnia swoją rolę i będąc szczerym nie czułem się znudzony walką przez chwilę.
    W kwestii TPS'a gra jest równie klasyczna. Mamy do wyboru pistolety, SMG, shotguny i pulse rifle. Jedyna broń, która może wymagać wyjaśnień to pulse rifle, celna i zadaje ogromne obrażenia ale dość wolna. Amunicję zdobywa się zbierając ikony na mapie lub z zabitych wrogów, z reguły nie brakowało mi jej w żadnej sytuacji w grze. Z jednym wyjątkiem, ale o tym później. Oprócz tego granaty wbuchające, ogłuszające, miny zbliżeniowe i uwaga... pułapki na niedźwiedzie. W grze nie ma niedźwiedzi... W każdym razie w tej materii gra po raz kolejny rewolucji nie wprowadza. Jedyne o czym warto wspomnieć to lock on. Otóż tutorial o nim pojawia się niesamowicie późno, po kilku poziomach. Nie jestem w stanie tego zrozumieć, ponieważ wrogowie są niesamowicie mobilni, a strzelanie na padzie w żadnej grze nie jest zbyt wygodne. Jeśli ktoś ma problemy, a tutoriala o lock on'ie jeszcze nie miał, to używa się go poprzez nakierowanie celownika w okolice wroga i przyciśnięcie R1 na PS3, przy czym nie wolno wtedy ruszać prawą gałką. No cóż, przynajmniej ta gra ma lock on'a. W odróżnieniu od pewnej innej...
    Do każdej broni są upgrade'y zdobywane drogą kupna za punkty zdobyte w czasie gry. System upgrade'u jest prosty. Zwiększamy życie, obrażenia, ilość amunicji, itp. Klasyka. Ale jest coś jeszcze. Ponieważ w CDA każda gra o superbohaterze (którym Deadpool NIE JEST) musi być porównywana do Batman: Arkham Asylum/City pozwolę sobie na wykorzystanie teraz tej techniki jako przykładu, chociaż to akurat dotyczy też innych gier. Upgrade'y coś dają. W Arkham City, w które grałem jakiś miesiąc temu (swoją drogą średnia i overhypowana gra jak dla mnie), upgrade'y straciły sens jak tylko skończyłem kupować te zwiększające pasek życia oraz odporność na termowizję. Dalej kupowałem cokolwiek, ponieważ nie dawały mi one w zasadzie nic. Nieważne jaki combos kupiłem, i tak cała walka wyglądała mniej więcej tak: atak-atak-atak-kontra-atak-atak-atak. Czasami ogłuszenie jeśli wróg tego wymagał. W Deadpool'u upgrade'y coś dają. Kiedy kupiłem SMG ta broń była dobra. Kiedy skończyłem ją ulepszać miałem w rękach wunderwaffe. Podobnie wszelkie ulepszenia z działu "player upgrade", kiedy kupisz szybsze zapełnianie paska specjalnego ataku widać różnicę. Kupowanie ulepszeń jest satysfakcjonujące i ma sens.
    "This is what awesome looks like."
    Jak już wspominałem postać Deadpool'a jest dość ciekawa. I jest zdecydowanie największą zaletą gry. Nie skłamię, jeśli powiem że to moja ulubiona postać Marvela. Dobrze więc widzieć, że High Moon nie zrobiło z nim czegoś w stylu tego co widziałem w filmie X-Men Origins: Wolverine (proszę, niech zapomnę...). Pozwólcie, że opiszę go na podstawie pierwszej sekwencji w grze w jego własnym mieszkaniu. Zaczynamy od wysłuchiwania wiadomości na sekretarce, wśród których znajduje się nagranie prezesa High Moon, w którym wyraża wyraźną dezaprobatę dla pomysłu Deadpool'a na grę o nim. Po usłyszeniu tego konsultuje on sytuację ze swoimi głosami w głowie i... wysadza siedzibę High Moon. Zaraz potem otrzymujemy kolejny telefon z wiadomością, że gra jednak powstaje. Z innych ciekawostek mamy też opcję wykonania telefonu do Nolana North'a i porozmawiania o vocie actingu ("F*ck you Nolan!"). Takich sytuacji jest w grze mnóstwo, czwarta ściana w zasadzie nie istnieje. Platynowe trofeum w grze nazywa się "Ok, teraz możesz sprzedać grę". Jeśli ktoś lubi taki humor to to jest gra dla niego. Osobiście nie uśmiałem się tak przy grze od tak dawna, że nawet nie pamiętam czy kiedykolwiek tyle się śmiałem grając. Mamy też różne nawiązania, m. in. do innych postaci Marvela, Teenage Mutant Ninja Turtles czy Transformers. Jedna z sekwencji w grze polega na strzelaniu z działka na skaczącym co chwilę bucie Sentinela. Dziewczyna Deadpool'a to Śmierć. Dosłownie, Ponury Żniwiarz. Mógłbym wymieniać w nieskończoność. High Moon jak dla mnie powinno dostać awans, najlepiej w postaci lepszego wydawcy, za oddanie wszystkiego czym jest Deadpool. To co czyni go tak popularnym i lubianym jest tutaj, wszystko. W grze mamy też oczywiście inne postaci, jak Wolverine (bitch slap...), Cable czy Rogue (ta sekwencja z Rogue... kiedy ją zobaczycie będziecie wiedzieli o co chodzi). Pełnią one jednak rolę postaci drugoplanowych, a ich obecność w grze jest... niewyjaśniona. Deadpool, jako że to gra o nim i patrzymy na nią z jego perspektywy, za każdym razem kiedy ktoś próbuje mu wytłumaczyć fabułę gry robi jedną z dwóch rzeczy:
    a) zasypia,
    b) gapi się jej na cycki (jeśli tłumaczy ją kobieta).
    Zabieg może się nie podobać, fabuły przez to w zasadzie nie ma. Ale kiedy nad tym pomyślisz to to właśnie zrobiłby Deadpool, więc tak zwane deal with it. Tylko jeden z jego głosów w głowie wspomina o tym, że może powinni byli przeczytać ten scenariusz. Humor i postać Deadpool'a to zdecydowanie największe zalety gry.
    "Well, there goes our budget."
    Od strony technicznej jest solidnie, ale po raz kolejny bez rewolucji. Po prostu dobrze. Graficznie gra nie powala, ale nie odrzuca. Jedyne o czym warto wiedzieć, to że gra działa na Unreal Engine. Oznacza to tyle, że doczytywania tekstur są wszędzie. Ale to już wina engine'u, bo każda gra na UE tak ma. Animacje chodu Deadpool'a również wyglądają momentami dziwnie, jakby się ślizgał po ziemi.
    Dźwiękowo jest nieco mniej ciekawie. Muzyka nie przeszkadza ale i nie powala. Nie zapada w pamięć, po prostu jest. Dźwięki broni itp. również w żaden sposób nie powalają. Za to voice acting... Nolan North jako Deadpool. Tyle. Znany wam być może jako Nathan Drake z Uncharted lub Desmond Miles z Assassin's Creed pan jest dla tej postaci tym, czym Kevin Conroy dla Batmana. Inni mogą go dubbingować i mogą być dobrzy, ale zawsze będą porównywani do niego. Oprócz tego inne postaci są dubbingowane dobrze, ale pojawiają się na tyle mało, że nie mają dużego pola do popisu. Chwalić Wielkiego Latającego Potwora Spaghetti za to, że LEM (polski wydawca gier Activision) nie wpadł na "geniaaaaaaaaaalny" pomysł polskiego dubbingu do tej gry. Ciągle mam koszmary po Wojnie o Cybertron i Ultimate Spider-Man...
    Jeśli chodzi o poziom trudności to osobiście gram w grę na hardzie i ginę często, przy czym tylko w jednym miejscu poziom trudności wydał mi się nie zbalansowany. Przed samym spotkaniem z Cablem jest walka z dość dużą ilością przeciwników. Męczyłem się z nią mniej więcej 40-50 minut przeklinając mniej więcej tyle co przy walce z Tower Knight'em w Demon's Souls. Mam tylko dziwne wrażenie, że gdyby tutorial z lock on'em był wcześniej poszłoby łatwiej....
    "I'm making art here!"
    Zauważyliście, że często powtarzam "bez rewolucji"? Bądźmy szczerzy, gdyby nie Deadpool to byłby kolejny szary slasher na półce obok takich tytułów jak DmC czy Dante's Inferno. Znany z każdej innej gry mechanizmy wykonane solidnie, ale bez żadnych fajerwerków i nie mające startu do takich tytułów jak Revengeance czy God of War. Ale ilość humoru wynagradza wszystko. Jeśli ktoś lubi tego typu humor to polecam tę grę, nie pożałujecie. Jak sprawdzić czy to humor dla was? Obejrzyjcie launch trailer gry. To najlepsze istniejące podsumowanie tego co się w niej dzieje. Będąc na przedostatnim poziomie po około 6-7 godzinach przewidują, że gra starcza na jakieś 8 godzin, więc dość solidny czas jak na tego typu grę. I jest to 8 godzin bardzo dobrze spędzone. Oprócz tego można się też bawić w wyzwania, np. walki z falami wrogów. Są też dodatkowe skiny dla postaci.
    Cały czas Deadpool strasznie mi się kojarzy z Lollipop Chainsaw. Obydwie gry to slashery z niezliczonymi ograniczeniami technicznymi, ale nadrabiające to niesamowitym humorem i dystansem.
    Moja ocena dla Deadpool to 8/10. Gra jest wszystkim czym chciałem żeby była, solidnym slasherem ze świetnym głównym bohaterem. Bawię się przy niej świetnie i jestem w stanie ją z czystym sumieniem polecić każdemu fanowi Deadpool'a. Nie zawiedziecie się.
    Na sam koniec małe odwołanie, może trochę dziecinne ale nie mogę się powstrzymać. Czytając recenzję na stronie cały czas miałem wrażenie, że dla autora jeśli gra na podstawie komiksu to nie jest Batman: Arkham Asylum/City/Origins to to zUo wcielone (bardzo podobne wrażenie mam często czytając o grach superbohaterami w CDA swoją drogą). Oto moje stanowisko w tej sprawie.
    1) Deadpool jest wszystkim tym czym Batman nie jest.
    2) Gra nigdy nie była, nie chciała być i nie będzie konkurencją dla Batmana.
    3) Batman to gra akcji/skradanka. Deadpool to slasher/TPS/parodia skradanki. Tak długo jak Batman nie weźmie broni palnej do ręki nie widzę powiązań między tymi grami. Ale wtedy z kolei będzie to prawdopodobnie najgorsza gra o Batmanie w historii. A nie, czekajcie. Obydwie gry mają widok TPP...
    Generalnie trudno mi znaleźć jakieś podstawy dla porównywania tej gry do Batmana, a tym bardziej oczekiwań autora wobec tej gry będącej Batmanem. Być może to dlatego, że postać Deadpool'a jest odpowiedzią na Deathstroke'a od DC, który z kolei będzie przecież grywalny w Arkham Origins. Albo dlatego, że Deadpool to gra o superbohaterze. A nie, Deadpool nie jest superbohaterem (mówi to nawet na trailerze). Czasami zastanawiam się, czemu The Darkness i Injustice nie miały dopisku "no bo Arkham...". Różnice gatunku widać nie mają już znaczenia.
    A już na nakońcowszy z końców, jeśli kogoś to interesuje to w tej chwili robię let's play z tej gry. Jeśli ktoś ma ochotę -
    Jeśli nie, ok.
  10. zoldator
    Mógłbym po raz kolejny napisać o tym, jakie okropne było DmC i że DMC3 to najlepszy slasher kiedykolwiek zrobiony, ale... Oh, już to zrobiłem... No cóż. W każdym razie, DMC3, HD, na PS3, świetna gra, idźcie kupić pięć kopii na trzy różne platformy jak tró fan. *wskazuje palcem na siebie* Ta... Also, nagrałem cały materiał w międzyczasie, taka kwestia techniczna. A teraz wybaczcie mi, idę rzucać padem w telewizor grając w Ninja Gaiden Sigma 2(a więc myślicie, że Soulsy są trudne? urocze...) i gapić się ze ślinotokiem na trailer Beast Souls.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  11. zoldator
    Z powodów osobistych i technicznych nie było mnie jakiś czas, ale staram się z powrotem wejść w rytm z tymi filmami. Jeśli kogoś to interesuje, to mam też nagrane całe Ninja Gaiden Sigma 2 i mam zamiar kontynuować Risen 2.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo I pierwszy odcinek, dla zainteresowanych.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  12. zoldator
    Youtube Video -> Oryginalne wideo

    Źle się czuję z tym, że DmC zrobiłem przed DMC3 i 4, no ale cóż. Co się stało, to się nie odstanie. Pozostaje tylko odpokutować ten grzech, grając w dobrą grę dla odmiany. Było Revengeance, Ninja Gaiden Sigma i Bayonetta, pora na kolejny z najlepszych slasherów, jakie kiedykolwiek powstały.

    Moja historia z tą grą jest długa. Zaczęło się od niezliczonych przejść dema, następnie około 70 godzin z wersją na PS3, a teraz kolejne z PC. Minęło trochę czasu, odkąd grałem w 4, więc mogę wymagać lekkiego odrdzewienia, ale powinno być zabawnie tak czy siak. Tryb Legendary Dark Knight, żeby było jeszcze śmieszniej. Enjoy!
  13. zoldator
    Na podstawie moich dzisiejszych bojów o włączenie Fallout: New Vegas, zakończonych po jakiejś godzinie mniej więcej w ten sposób:

    I powrotem do Assassin's Creed IV.
    Przez te kilkanaście lat mojego grania miałem okazję wypróbować wiele platform. Swojego pierwszego PC dostałem w drugiej klasie podstawówki, PSP w piątej, PS3 gdzieś w drugiej gimnazjum, a PS2 w wakacje po ukończeniu liceum. W międzyczasie miałem okazję zagrać na Gameboy Color i Advance, X360 itd. A teraz wszyscy antykonsolowi hipsterzy będą mogli zacząć się ślinić w furii, bo wniosek z moich doświadczeń jest prosty - konsole są lepsze do grania. Dlaczego?
    Oto typowy proces towarzyszący uruchamianiu gry konsolowej:
    Kupienie gry -> włożenie płyty do napędu/ściągnięcie gry -> ewentualne wpisanie jakiegoś kodu na online pass czy cokolwiek -> granie.
    A oto proces uruchamiania gry na PC:
    Kupienie gry -> włożenie płyty do napędu -> wpisanie klucza Steam/Origin/GFWL/Uplay (lub kilku na raz, patrz Dark Souls, Dawn of War II itd.) -> instalacja gry -> możliwy błąd pod tytułem "z jakiegoś powodu musimy ściągnąć grę, bo to co masz na płycie nie działa" (Deus Ex: Human Revolution, a jako że miałem wtedy łącze akademika UM w Lublinie, to trwało to całe dwa dni...) -> po ściągnięciu kolejna próba uruchomienia gry -> "zainstaluj nowsze sterowniki" -> kolejna próba -> "gra nie działa nie wiedzieć czemu, szukaj fixa po całym internecie" (Fallout: New Vegas) -> kilka minut/godzin szukania -> "gra nie działa, bo twoja karta graficzna znajduje się na liście nie obsługiwanych nie wiedzieć czemu" (możliwe przy Brutal Legend)/"gra działa kiepsko, szukaj fixa" (Saints Row 2, Dark Souls) -> granie... lub nie.
    Jest to dość uogólniony schemat ale tak to z reguły wygląda. No ale przecież na PC grafika taka lepsza! Wow, hadeery, szejdery, antjalajzingi! Może i by mnie one obchodziły gdybym miał an tyle potężnego kompa. Z reguły je wyłączam dla tych kilku FPS'ów więcej. I jasne, że pod pewnymi względami PC wygrywa. Wyprzedaże, różne bundle, mody, sterowanie w niektórych grach (FPS'y, RTS'y). Mimo to w ogólnym rozrachunku wolę konsole. Granie na nich jest prostsze, nie muszę się przejmować żadnymi obsługiwanymi kartami, wchodzeniem do biosów, sterownikami, plikami .dll i całym innym [beeep] na PC. Tyle w tym temacie. Dziękuję, dobranoc, koniec imprezy.
    A dla tych wszystkich od "konsole som gópie!":

  14. zoldator
    Założyłem tego bloga, nie wiedzieć po co, nie wiedzieć czemu. Uznajmy to za eksperyment społeczny. A więc przejdźmy do pierwszego wpisu.
    Fanem serii DMC jestem od czasów DMC3. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dante na kanale Hyper w ramach programu Fresh Air zakochałem się w tej grze, właśnie z powodu głównego bohatera. Facet miał wszystko, czego potrzeba postaci. Humor, styl, wygląd. Jakiś czas potem miałem okazję przejść DMC3 Special Edition na PC, a jeszcze później DMC4 na PS3 (przegrałem w to jakieś 70 godzin przechodząc grę na wszystkich poziomach trudności oprócz Hell or Hell) oraz zagrać (ale neistety nie przejść z powodu awarii konsoli) w DMC na PS2. Z takim doświadczeniem myślę, że mogę się nazwać fanem serii. Moją ulubioną częścią (i jednym z ulubionych slasherów w ogóle) wciąż pozostaje DMC3, dlatego dość często będę te dwie gry porównywał. A zatem przejdźmy do tej abominacji z pespektywy fana serii i średniej gry z pespektywy fana slasherów, jaką jest DmC: Devil May Cry (Devil may Cry: Devil May Cry).
    "Historia hejtu"
    Mówiąc wprost, kiedy zobaczyłem pierwszy trailer DmC znienawidziłem wygląd głównego bohatera. Możecie teraz wszyscy założyć, że będę pisał "DmC jest gupie bo wsłosy Dontego" i wyjść, każdy kto ma zamiar mi gadać o tych nieszczęsnych włosach może w tej chwili pójść robić cokolwiek ma ochotę i zaoszczędzić i mnie i sobie problemów. Kto ma ochotę dowiedzieć na prawdę czemu DmC jest kiepską grą może czytać dalej. Samo DmC odrzuciło mnie od siebie przy okazji dema. W zasadzie wszelkie moje obawy co do tej gry się spełniły. Wymienię wszystkie po kolei później, moje wrażenia z pełnej gry nie różnią się w zasadzie w ogóle od tych z dema. W okolicach premiery gry dość atywnie wypowiadałem się w komentarzach pod newsami otrzymując różne odpowiedzi, często było to "Nie grałeś w pełną grę to nie wiesz co mówisz, jesteś głupi, włosy Dontego." Po przeczytaniu zapowiedzi autostwa Berlina, w której jawnie obrażał fanów serii DMC i recenzji CormaCa, którą skreśliłem z listy "Teksty warte uwage" po przeczytaniu fragmentu "Nie ma żadnej różnicy między starym i nowym Dante" pod jednym z newsów otrzymałem komentarz od samego Smugglera. W gruncie rzeczy brzmiał on "jak jesteś taki mądry to sam napisz recenzję", ujęte w ładniejsze słowa. Nie zrobiłem tego z jednej prostej przyczyny, po co mam kupować grę za ponad 100 czy 200 złotych (nie wiedziałem czy kupić ją na PC czy PS3) skoro wiem, że i tak jej nie lubię? Z ratunkiem przyszło Wiosnobranie w sklepie Muve.pl, gdzie pojawiło się DmC za 60 złotych. Nawet za tę cenę nie miałem zamiaru tej gry kupować ale po rozmowie ze znajomym postanowiłem jednak to zrobić. I oto jestem tu, po przejściu gry na poziomie trudności Nefilim (trudny) i dwóch poziomów na Son of Sparda (bardzo trudny), pisząc tę swoją recenzję. Żeby było wszystko jasne, nie mam zamiaru z nikim konkurować o napisanie lepszej recenzji, daleki jestem od tego. Chciałem się jednak podzielić swoimi wrażeniami z tej gry i to też robię. W sumie to moja pierwsza prawdziwa recenzja w życiu, więc trudno mi z kimkolwiek konkurować.
    "F*CK YOUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU!"
    Nawet nie wiem od czego zacząć. Może po kolei wypunktuję swoje problemy z tą grą.
    1) Brak lock on'a - w grze nie ma jakiegokolwiek sposobu namierzenia konkretnego przeciwnika. Chcesz wyłonić tego najgroźniejszego z tłumu? How about no? Chciałbyś złapać tego przeciwnika latającego zamiast tego stojącego na ziemi tuż pod nim? Nope. A może chciałbyś złapać przeciwnika a nie skalną półkę nad nim? Próbuj dalej. Denerwowało mnie to wielokrotnie i nie jestem w stanie zrozumieć czemu wprowadzenie prostego namierzenia jest takie trudne. W ramach rekompensaty otrzymaliśmy za to dwa przyciski (lewy i prawy bumper) robiące dokładnie ten sam, nie różniący się niczym unik. Worth it!
    2) "Kolorowi" przeciwnicy - jeden z najbardziej poronionych pomysłów jakie w życiu widziałem, idealny combo breaker. Wciskając lewy lub prawy trigger włączamy odpowiednio niebiańską lub piekielną broń. W grze występują przeciwnicy, którzy są wrażliwi tylko na jedną z tych broni (niebiescy i czerwoni, dopasować kolorystycznie). Problem polega na tym, że bez lock on'a nie da się ich wyselekcjonować. Jeszcze większy problem jest taki, że wrogowie nie tylko nie otrzymują obrażeń od innych broni, blokują ciosy i wytrącają postać z równowagi. Skutkuje to tym, że przez przypadek trafimy złego wroga i całe combo idzie do piachu. Kolejny problem to to, że bronie niebiańskie i anielskie róźnią się od siebie działaniem. Anielskie to szybkie bronie zadające mało obrażeń ale atakujące kilku przeciwników jednocześnie. Piekelne bronie są wolne, trafiają pojedynczych wrogów i zadają dużo obrażeń. Nie raz walczyłem z jednym przeciwnikiem długo tylko dlatego, że musiałem go atakować wyłącznie niebiańską bronią, której powinienem używać w zupełnie innym celu.
    3) Devil Trigger - ktokolwiek wymyślił, żeby to coś wyrzucało przeciwników w powietrze powinien zostać umówiony na randkę z Lilith, i to bynajmniej nie tą z Darksiders. Pamiętacie jak w DMC3 po włączeniu DT postać zmieniała się w demona roznoszącgo przeciwników na strzępy? W DmC Donte zmienia kolor włosów na biały i płaszcz na czerwony. Cała wielka przemiana. Tak proszę państwa wygląda najgorszy Devil Trigger w historii serii.
    4) Soundtrack - utwory do gry są autorstwa dwóch zupełnie róźnych zespołów. Osobiście czasami nazywam się metalem (ale nie jestem tró, bo słucham Sabatonu) i nie jestem fanem seksualnego molestowania kserokopiarki, co w pewnych kręgach nazywane jest muzyką. A soundtrack jest jedną z tych rzeczy, które plasują serię DMC na liście moich ulubionych gier (DMC3 OST - Beowulf Theme, polecam). Co zatem jest z nim nie tak w DmC? To, że pół soundtracku to autentycznie fajne kawałki. Są to te pojawiające się podczas zwykłych walk. Natomiast boss theme'y... wub wub wub. To kwetsia mocno subiektywna, wiem. Ale jedyny moment kiedy tego typu muzyka mi pasowała to poziom w klubie Lilith. Poza tym była ona nawet nie na miejscu. Ani nie krzyczała do mnie "Sh*t just got real son!" jak soundtrack Revengeance, ani to przyjemne do słuchania nie było.
    5) Bossowie - z nimi jest kilka problemów. Pierwszy, w całej grze jest ich 6. Dla porównania z pamięci jestem w stanie wymienić 10 bossów z DMC3. I żadna walka nie jest ani trudna ani zapadająca w pamięć. Żaden z tych bossów nie jest Cerberusem czy Senatorem Armstrongiem. Żeby było zabawniej walki są wręcz załośnie proste. W czasie całej gry od bossa zginąłem dwa razy. Najłatwiej przedstawić to na przykładzie (powinienem tu napisać spoiler, ale ktokolwiek kto zna w najmniejszym stopniu serię DMC i tak przewidywał tę walkę) porównania walki z Vergilem w DMC3 i DmC. Nie dość, że DmC wykorzystuje większość ataków z DMC3 (lekko przerobionych) to jeszcze są one wolniejsze i łatwiejsze do uniknięcia. Do tego sam Vergil jest mniej agresywny, a kiedy włączał Devil Trigger w DMC3 robiłem pod siebie. Tutaj zastanawiałem się czy on już go włączył czy go przespałem. I to przechodzi na kolejną wadę tej gry.
    6) Poziom trudności - gra jest śmiesznie prosta. Na trudnym bez mała nie da się zginąć, przeciwnicy są albo wolni, albo przewidywalni, albo obydwa. Jedyny wróg jaki stanowił dla mnie jakieś zagrożenie to Tyran. Poza nim nic nie stanowiło większego problemu.
    7) Tajne misje - te same tajne misje znane z poprzednich części. I niestety dotyka ich ten sam problem, który wymieniałem wyżej. Są proste. W DMC3 czy 4 musiałem się napracować w bez mała każdej z nich. Tutaj najdłużej zeszło mi 5 podejść. Wykonałem ich kilka, nie wszystkie. Nawet misja ze złotych drzwi (teoretycznie najtrudniejszy rodzaj) nie stanowiła problemu.
    8 ) Zbędne sekcje - przykładem jest moment, w którym musimy osłaniać Kat przed antyterrorystami. Nie robimy wtedy nic przez połowę poziomu oprócz łażenia za nią i przyciągania ścian. Po co to? Nie mam pojęcia. Podobnym momentem jest osłanianie samochodu Vergila (nawet nie chcę zaczynać na temat idiotyzmu konceptu Vergila ginącego w wypadku samochodowym i tego wielkiego V na masce i komputerze pokładowym, VERGILMOBIL!). Ani to fajne, ani emocjonujące, Te fragmenty można było spokojnie wyciąć.
    9) System oceniania - gra buduje rangi jak szalona. O ile w DMC jakimkolwiek musiałem się postarać, żeby zdobyć SSS, tak tutaj wystarczy odpowiednio mocno pieprznąć przeciwnika Arbitrem i już słyszymy "SAVAGE!". System oceniania kładzie zbyt dużą uwagę na zadane obrażenia i zbyt mała na różnorodność. Co drugą walkę kończyłem z rangą S lub wyżej.
    10) Długość gry - w każdej recenzji Metal Gear Rising: Revengeance czytam jaka ta gra jest krótka. To dziwne, że nikt nie wspomina o tym, że DmC nie jest dłuższe. Po przejściu gry z pominięciem cutscenek miałem na Steamie 6 godzin. Dołóżmy do tego tą godzinę czy dwie na cutscenki, da nam to 7-8 godzin. Po przejściu Revengeance miałem na profilu naliczone nieco ponad 7 godzin. Osobiście uznaję, że każdy kupujący tego typu grę i przechodzący ją tylko raz jest mniej więcej na poziomie ludzi kupujących Batllefield'a 3 dla singla i Skyrim dla fabuły. Mimo to warto wspomnieć o czymś takim. I niebyłoby to wadą, gdyby to było tak napakowane po brzeg akcją kilka godzin jak te spędzone z Revengeance. Niestety gra nawet nie jest blisko tego co przeżyłem z Revengeance czy DMC3.
    11) Nowy główny bohater - włosy są najmniejszym z jego problemów. Ten gnojek jest w najlepszym razie obrazą dla Dantego. Całkowicie nie zabawny, bez wyczucia stylu, za dużo mówi i tylko drażni swoimi pseudozabawnymi tekstami (i mówię tu nie tylko o sławetnej scenie z Sukkubem). W każdym calu krok wstecz w stosunku do tego co widziałem w DMC. I zgadnijcie co? Pod koniec ma białe włosy! I nic mu to nie daje... Swoją drogą twórcom polecam zagrać w serię Darksiders i poptrzeć jak powinien wyglądać Nefilim. Wyjdzie im to na zdrowie.
    12) Humor - a raczej próby bycia zabwnym. Gra owszem ma kilka fajnych scen ("Diabeł ma talent!") ale generalnie to jeden wielki festyn niskobudżetowych żartów o tle erotycznym (pistolet wisi na staniku, ha, ha, ha), obraźliwym dla fanów DMC (peruka) lub z tępymi przekleństwami (scena przed klubem). Nie zrozumcie mnie źle, lubię przekleństwa. Tylko ta gra to ani nie Wiedźmin, ani Bulletstorm. I wcale nie chce mi się tu śmiać.
    13) Nastawienie twórców - czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ja wiem, że żadna firma nie jest specjalnie przyjaźnie nastawiona do gracza, ale jawne pokazywanie środkowego palca swojemu targetowi (ekonomista ze mnie żaden, ale chyba bardziej należałoby zachęcać do kupna swojej gry niż odrzucać fanów poprzednich części) w wypowiedziach, w samej grze (scena z peruką) czy DLC (skin Dante z DMC3 - 4 euro) nie nakręci dobrej sprzedaży. I nie nakręciło. A teraz wszyscy zdziwieni czemu gra ma tak genialne oceny i wyniki sprzedaży czekające na dobicie? BO FANI I WŁOSY! Jeśli ktoś kiedykolwiek postawi to niechciane dziecko obok Okami czy Brutal Legend w dziale gier niedocenionych stracę wszelką nadzieję w ludzkość...
    "SAVAGE!"
    Skoro rozpisałem się już o wszelkich wadach tej gry warto by było wspomnieć o zaletach. Nie to, że jest ich dużo czy coś....
    1) Połowa soundtracku - wspomniana już połowa utworów, która pasuje do tego co się dzieje i w jakikolwiek sposób jest do słuchania.
    2) Wielokrotne przechodzenie - nie powinienem tego nawet uznawać jako zalety, to w serii DMC standard. Nawet za wadę można uznać brak trybu znanego z wersji PC DMC4 o nazwie Legendary Dark Knight. Co ciekawe na Son of Sparda nawet zaczynam mieć jakieś problemy z wrogami. Szkoda, że to dopiero czwarty poziom trudności w grze. Oprócz niego są znane fanom Dante Must Die, Heaven or Hell i Hell or Hell. Standard. Poza tym na poziomach są miejsca z sekretami, do których nie można dotrzeć bez mocy, którą zdobywa się na dalszym etapie gry. Zachęca to do ponownego przejścia poziomu.
    3) Komentarz przy rangach S i wyżej - a mianowicie "SAVAGE!", "SADISTIC!" i "SENSATIONAL!". To rozwiązanie autentycznie pokochałem, bardzo miło słucha się tego demonicznego głosu komentującego nasz seks. Znaczy się walkę (Two Best Friends anyone?). Niestety to wyłącznie bajer estetyczny, system oceniania wciąż pozostaje najnormalniej w świecie zepsuty.
    4) Bronie - Aquila to prawdziwe dzieło sztuki i chętnie zobaczyłbym coś podobnego w innych grach. Oprócz niej pozostałe bronie to standard (Eryx na przykłąd to kolejna wersja znanego z porpzednich części Infernusa/Beolwulfa/Gilgamesha) ale w żadnym stopniu nie są źle zrobione. Walka jest przyjemna i gdyby może nie brak lock on'a, kolorowi przeciwnicy i ogólna prostota to byłby z tego bardzo fajny slasher. Gdyby.
    5) Design otoczenia - zmieniające się na naszych oczach poziomy, pojawiające się na ścianach napisy i czytający je głos. To wszystko robi wrażenie. Wyłącznie bajer wizualny i pretekst do wprowadzenia sekcji platformowych ale wypada docenić. Przynajmniej to się Ninja Theory udało.
    Stylish Rank - D
    Ogólne wrażenia z gry trudno nazwać pozytywnymi. Gdyby nie tytuł i kilka nazw nie powiązałbym tej gry z DMC w najmniejszym stopniu. Wiem, że to reboot (całkowicie zbędny swoją drogą) ale mimo wszystko wypadałoby zostawić cokolwiek z poprzednich części i nie drażnić fanów na każdym kroku (patrz - Tomb Raider). I chociaż wiem, że mimo wszystkiego co wypisałem nadal ktoś powie "no bo włosy". Nie mogę z tym zrobić nic oprócz zacytowania pewnego znanego osobnika w masce: "You have my premission to die." Żeby być fair dam grze dwie oceny, jedną jako spadkobiercy serii DMC, jedną jako osobną grę.
    Jako DMC gra otrzymuje ocenę 1/6 (korzystam z systemu "szkolnego", tak mi wygodniej). Wszystko co kochałem w DMC zostało zabite. Główny bohater to teraz zwykły gnojek, mroczny gotycki klimat zmieniony na jakąś pokręconą wędrówkę po innych wymiarach, poziom trudności zmniejszony do bez mała zera, pojazdy NT i Capcomu po fanach serii. To wszystko nie pozwala mi dać grze wyższej oceny. Musiałem ją kupić żeby samemu się przekonać i tylko to oraz fakt, że kupiłem ją na wyprzedaży pozwala mi mieć czyste sumienie. Jeśli jesteś fanem serii to mam dla ciebie radę - zrób sobie przysługę i kup sobie zamiast tego Revengeance, Ninja Gaiden lub Bayonettę. Nawet Devil May Cry HD Collection. Na każdym z tych zakupów wyjdziesz lepiej.
    Jako osobna gra DmC otrzymuje ocenę 3/6. Nie ma tu nic rewolucyjnego, co usprawiedliwiałoby hype jaki prasa usiłuje wybudować wokół tej gry. Niektóre solidne elementy są niszczone przez głupie decyzje typu kolorowi przeciwnicy czy brak lock on'a. Walka ma potencjał ale wciąż wymaga pracy. Mimo pewnych zalet są dużo lepsze slashery na rynku, chociażby X-Men Origins: Wolverine, Darksiders czy God of War. I te gry polecam dużo bardziej niż DmC.
    Takie oto są moje wrażenia z tejże gry. Nie pozostało mi nic tylko mieć nadzieję, że po kiepskiej sprzedaży Capcom zrobi DMC5. Znając życie uznają jednak, że seria się wypaliła i trzeba ją zabić....
    Na sam koniec jeśli ktoś ma ochotę to tu jest moje przygoda z DmC na Son of Sparda -
×
×
  • Utwórz nowe...