Skocz do zawartości

[Free] Free Sesja


Gość Radyan

Polecane posty

Nie mogę zasnąć, nie chcę zasnąć... Może zaczynam się powoli zmieniać w starą babę, która spisuje swoje pamiętniki ale mój umysł musi być czysty. Nie chcę żeby ci telepaci wysondowali moje myśli, użyli ich przeciwko mnie i naszej grupie. Naszej? Chyba tak... Powoli zaczynam ich akceptować, jesteśmy inni ale jakże do siebie podobni! Szkoda, że nie są Ilidorianinami, w ciągu ostatnich godzin wiele rzeczy wymaga uporządkowania. Dołączyła do nas tajemnicza kobieta z... Jak to szło? Moja pamięć jest nieco zawodna... Ruch Obrony Czegośtam, nigdy o nim nie słyszałem ale to mnie nie dziwi. Ta planeta jest tak zalesiona, że doskonale maskuje wszelkie ruchy partyzanckie, jest zaś tak nędzna, że nigdy wcześniej się nią nie interesowaliśmy. Poźniej... później nie było już czasu na nic. Kobieta zemdlała i została przeniesiona gdzieś indziej, tak jak Ethaine, która - o zgrozo - jest robotem! Dziwi was moja reakcja? Być może. Nie chodzi o to co ona zrobiła, może zrobić lub robi. Ona jest myślącym robotem! Jest zaprzeczeniem najświętszych praw Ilidoriańskiego Kodeksu! Nic nie mam przeciwko robotom w ogóle, powinny być by wykonywać za nas proste czynności, ale myślący robot to jeden krok za daleko. Boję się, że ktoś, gdzieś w końcu przekroczy granicę rozsądku i myślące roboty nas zaleją... zniszczą wszystko co żyje, ma uczucia i lęki. Za to, że jest niedoskonałe. Roboty są nieprzewidywalne, wystarczy spięcie w obwodach i może obrócić się przeciwko tobie. Ale nie mam na to wpływu... mogę sie tylko modlić by tak się nie stało. By moje lęki się nie ziściły...

Lęki? Tak, jestem istotą żywą i odczuwam strach, niepewność, nienawiść i wszelkie inne uczucia dostępne żywym. Jeżeli boję się jednej rzeczy to jest pewnie drugia i trzecia.. i tak bez końca. Jaka jest druga? Otóż, my Ilidorianie, jesteśmy niezależni. W chwilach wielkiej potrzeby możemy się zjednoczyć. Wszyscy wolimy zginąć niz stracić niezależność i być czyimiś niewolnikami. Bo cóż jest warte życie w czyjejś służbie? Cóż jest warte życie niewolnika? Ci telepaci wydają się być mili i przyjaźni ale jeżeli pośniemy... może przyjdą tu by wchłonąć nasze umysły i zrobić z nas swoich sługusów. Nie dopuszczę do tego! Śmierć mi milsza niż to!

Nie wiem co się dzieje z Ethaine i tą kobietą. I mnie to nie obchodzi, jedna z kobiet to myślący robot - bluźnierstwo, druga zupełnie obca mi osoba. Jednak... wiedzą co nieco o nas i ONI mogą podstępem wyrwać z nich tę wiedzę. Tak, wiedza jest niebezpieczna, czyni z ludzi diabły. Lub anioły. Nie chcę spaaaaa... (zygzaki)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1,2k
  • Created
  • Ostatnia odpowiedź

Otwieram oczy, i widzę dziwną maszynerię nade mną, pode mną, dookoła mnie - obok stoi jakaś kobieta, nie znam jej, ale... Nagle zaczynam rozumieć, co chce zrobić - a ja wiem, że nie mogę do tego dopuścić... Nagle po prostu leżąc, wyczuwam blisko obecność Edwarda - zbieram w sobie siły i wołam jego imię - kobieta się dziwi przez chwilę, ale ja, starając się nie okazać jej strachu, tego, że ją rozpoznałam, proszę ją, aby pozwoliła mi w samotności po raz ostatni porozmawiać z przyjacielem - gdy mam wrażenie, że on jest blisko, zamykam oczy i mówię "Chroniłeś mnie od początku - wiem, że niejednokrotnie byłam dla ciebie i reszty ciężarem - przeze mnie macie zniszczone życie - ale proszę... nie-błagam cię, nie oddawaj mnie jej! Znam ją, pracowała dla Korporacji - chce mi wyczyścić pamięć i przywrócić moje ciało tam, gdzie zostało stworzone - a ja nie chcę umierać - nie tu... pozwól mi umrzeć na planecie, która miała być dla mnie wolnością - bo dopiero to mnie naprawdę wyzwoli..."

Zamykam oczy, i nie bez zdziwienia stwierdzam, że nie mogę poruszyć niczym poza powiekami i ustami - a i na to ledwo mi starcza sił...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- ZE CO?? - slowa Ethain niezle mna wstrzasnely. Wyciagam bron. - JAMES!

Rozgladam sie przez chwile. Widze mojego towazysza nieprzytomnego pod sciana.

- Edwardzie zaczekaj i pozwol nam wszystko wyjasnic...

Statek zatrzasl sie gdy jakas rakieta rozbila sie o oslony.

- Do jasnej cholery, moze i macie mocne oslony, ale chyba nie chcesz przyjmowac na nie wszystkich strzalow Ellan??? - dre sie w kierunku pilota. Czuje ze w tej chwili bardzo wiele zalezy od mojej decyzji. Wsciekly wyrzucam kierowce z jego fotela i lapie za stery. Wszystkie wskazniki opisane sa we Wspolnym a ich rozlozenie nie odbiega od standardow. Tylko czegos mi tu...

- Gdzie sa sterowniki uzbrojenia???

- Ten okret jest nieuzbrojony.

- Dobra, nasze zycie zalezy tylko od moich uiejetnosci pilotazu - nie widzialem u nich zadnej broni, i nadal nie widze. Mam nadzieje jednak ze reszta grupy pilnuje co dzieje sie za moimi plecami. Nawet jesli reszta grupy jest Eve... - A teraz wyjasnij mi wszystko. Najpierw co zrobiliscie Jamesowi. Potem co chcecie zrobic Ethain. I wreszcie kim jestescie?

- Nic mu nie zrobilismy... prosze nie rzucaj tak... - gwaltowny skret przerwal wypowiedz obcej istocie.

- Wolisz zeby nas rozwalili?

- Ten okret ma podwojne oslony synchroniczne.

Zaniemowilem. Pole maskujace, oslony synchroniczne...

- I moze jeszcze generator grawitacji?

- Tak.

Skad oni biora energie na obsluge takich urzadzen? Ziemskie pojazdy potrzebuja generatora o wielkosci polowy calego tego statku. A an dodatek niesamowicie reaguje na stery. Niewiele gorzej od mysliwca. Taka zwrotnosc... a jezeli wskazniki nie kalmia, to gdy wydostaniemy sie z atmosfery bede mogl przescignac wiekszosc tego co maja Ellanie.

- Kontynuuj.

- Ta istota rasy Ilidoriańskiej jest chora. Wydaje mi sie ze to silna reakcja alergicznaaaa - kolejny gwaltowny unik. Czy oni nigdy tak nie latali? - Mysle ze bedziemy w stanie mu pomoc. Co do Ethain, to naprawde chce tylko naladowac jej baterie. Rzeczywiscie mogla widziec mnie parokrotnie w korporacji, bo gdy dowiedzielismy sie o jej storzeniu postanowilismy wyslac tam jedna osobe, aby zorganizowala ucieczke. Niestety a moze na szczescie Ostatnia uciekla sama. Zeby wyjasnic ci kim jestesmy... to troche dluzsza historia.

Wreszcie opuszczamy atmosfere i... nie wierze wlasnym oczom. Przed nami jest jeszzce wiecej sil Ellanskich. Nie mam nawet miejsca zeby sie rozpedzic.

- Sadze, ze ta historia moze poczekac. O ile bedziemy zyli tak dlugo zebys mogla ja opowiedziec.

- Nie ufasz mi i nie wierzysz prawda? Gdy uda ci sie uciec pozabijasz nas i ukradniesz statek.

- Taa to niezly plan...

- Ale my naprawde przybylismy tylko zeby wam pomoc. Bo jestesmy robotami. Tak jak Ethain... no moze nieco innymi, ale to juz wlasnie ta dluzsza historia.

Przez chwile siedze oslupialy, ale wyrzucam ostatnie zdanie z pamieci. Mam teraz duzo powazniejszy problem. Powoli przegladam sily Ellan zastanawiajac sie nad rozwiazaniem. Ogladam wskazania sensorow. Mysliwce gwiezdne, na oko dwie pelne eskadry. Do tego kilka korwet. Wszystko Ellanskie poza... No tak zycie przygotowalo dla mnie kolejna nie mila niespodzianke. Ten ksztalt poznam wszedzie. Podobnie jak sygnature energetyczna. Nie ma watpliwosci, to Poltergeist, statek Ghosta.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- ...Więc takie jest wasze zadanie. Zrozumieliście? - powiedziała słuchawka zamieszczona w małym elektrycznym urządzeniu w uchu.

Potrząsam głową i mowię:

- Niestety, nie. Proszę powtórzyć...

- Ach, zapomnieliście o czymś? ODZYWAĆ SIĘ Z SZACUNKIEM DO PRZEŁOŻONEGO! O co pytaliście?

- Tak jest, sir! Jaki jest nasz cel, sir!

- To mi się podoba - odpowiedziała dumnie słuchawka. - Za kilka sekund dostaniecie się do tajemniczego, niezidentyfikowanego obiektu dryfującego w naszej przestrzeni patrolowej. Jakieś pytania?

Z zatrzepotałem powiekami, że zdumienia.

- Ależ sir... jeżeli ten statek wykończyła jakaś groźna choroba?

Słuchawka na chwilę zamilkła, wiedziałem o czym myśli: wielki, tajemniczy statek dryfujący w przestrzeni kosmicznej, bez celu na wieki skazany na zapomnienie. Załogi takich statków, by uniknąć ryzyka zakażenia innych światów, wolały umrzeć w ciszy, na pokładach "statków śmierci". Te wielkie, dryfujące trumny - niczym pomniki - przemierzały kosmos aż ktoś skierował taką jednostkę w czarne dziury lub w niszczycielskie strumienie ognistych słońc.

I ja zostałem (jak członek Patrolu, strzegącego Ilidoriańskich szlaków handlowych) wyznaczony do tego zadania - eksploracji statku-widma.

Wstąpiłem do Patrolu by mieć ciekawą fuchę. Robota była niebezpieczna ale dobrze płatna i niezwykle ciekawa. Przed każdą misją w żyłach pulsowała adrenalina, do Patrolu brano najlepszych z najlepszych. Byłem dowódcą 4-osobowej grupy. I szykowałem się do kolejnej misji.

- Wtedy... niech Bóg ma was w opiece. Chcecie się wycofać?

- Nie, sir. Spełnię swój obowiązek, sir.

- To mi się podoba! Macie zapewnioną premię, jeżeli wrócicie w jednym kawałku... Powodzenia chłopaki, bez odbioru.

Wyłączyłem słuchawkę, rozejrzałem się po niewielkiej przestrzeni transportera: było ze mną czterech podkomendnych. Nie odzywaliśmy się do siebie, każdy przygotowywał się na to co go czeka.

Mieliśmy odpowiednie numerki, ja byłem 37. Nasz spec od materiałów wybuchowych 14. Medyk 32, a haker 07. Pozostał jeszcze znawca broni ciężkiej oznaczony kodem 40.

- 37... 14... 32... 07... 40... mruczałem do siebie chcąc zapamiętać numery rozpoznawcze.

Po chwili drzwi barki rozsunęły się z suchym trzaskiem, byliśmy w środku...

Gestem kazałem drużynie wyjść z barki, rozglądając się za pomocą latarek zamocowanych do farmańdzkich karabinów szturmowych zaglądaliśmy w każdy cień, w każdą szczelinę.

Nic się nie działo. Nie czułem smrodu gnijących ciał, ani jakiegokolwiek innego.

Dziwne... Statek wygląda na opuszczony, ale jest w dobrym stanie.

Jednym gestem kazałem 14 rzucić flarę, pomieszczenie było puste, sterylne i nietknięte.

Kolejny i już byliśmy wewnątrz penetrując każdy zaułek. Nagle coś się zmieniło... powietrze stało się ciężkie, gorące i czuć w nim było atmosferę zagrożenia. Zignorowałem to. Szliśmy wąskimi korytarzami, zagłębiając się coraz głębiej. W końcu natrafiliśmy na pierwsze ślady walki, całe pomieszczenie było we krwi, w zielonym śluzie i wszędzie walały się szczątki pokonanych.

32 podszedł i zbadał wszystko zabierając próbówki do analizy, robiąc zdjęcia. W rogu pomieszczenia był panel kontrolny.

- 07, sprawdź komputer.

Kiwnięcie głową. 07 podszedł do ekranu, gdy tylko usiadł i włączał urządzenie z ekranu wystrzeliły dwie mackowate ręce. 07 zginął natychmiast opleciony kolczastymi naroślami stwora.

- WYCOFUJEMY SIĘ! TERAZ! – krzyknąłem na resztę.

40 strzelał w macki nie reagując na moje komendy.

- NIE POMOŻESZ MU UMIERAJĄC TUTAJ! – krzyknąłem, ale nagle zniknął w chmurze kwasu, która wytrysła z zranionych rąk potwora. Skóra stopiła się na moich oczach i na metalowy pokład upadł czarny szkielet. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem biec... Moi towarzysze ginęli jeden po drugim, chwytani przez macki. 07... 14 wysadził korytarz za pomocą ulokowanej wcześniej bomby, i spokojnie, spacerowym krokiem szedł ku mnie.

- BIEGNIJ, DO DIABŁA! – krzyczałem. Nieoczekiwanie macki wynurzyły się z podłogi i przebiły go na wylot.

Zostałem ja i 32, kiedy mechaniczne drzwi transportowca już się zamykały medyka chwyciła za nogę macka. Próbowałem mu pomóc, 32 chwycił się framugi drzwi i... gdy się automatycznie zamknęły po mojej stronie znalazło się dziesięć okrwawionych palców, w czarnych koniuszkach od rękawiczek w kałuży krwi...

Przerażony wystukałem kod odlotu i i straciłem przytomność.

- JAMES! Ktoś krzyknął moje imię! To pewnie ten mackowaty stwór! Oparłem się ciężko o ścianę i oddałem salwę w kierunku głosu. Poczułem jak siła bezwładności rzuciła mną o ścianę i wiedziałem, że mój strzał trafił w sufit. Już po mnie... – pomyślałem. – Pewnie idzie po mnie...

I mój rozgorączkowany umysł ogarnęła rozkoszna ciemność. I zapomnienie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Albo to ty Ed lecisz tym okretem albo nauczyles kogos pilotowac rownie kiepsko jak sam to robisz... - slysze glos w komunikatorze. Dobrze znany glos. Poltergeist Zblizyl sie do okretow Ellan i ... otwozyl ogien. - To bedzie mala splata dlugu. Zaraz zrobie ci wyjscie z tej imprezki.

Powaznie zastanawiam sie czy kiedykolwiek Ghost zaciagnal u mnie jakis dlug...

- Sadze ze to nie jest najlepszy moment na opowiadanie wam naszej historii?

- Fatalny...

- Ed sluchaj, pamietasz tych korporayjnych, ktorzy ciagle siedzieli ci na ogonie, dopoki nie zwiales z Ziemi? Okazuje sie ze dranie chcieli wyrolowac nas obu. Sledzili nas i zamierzali wykonczyc, a potem odebrac twojego malego robota nie wyplacajac ani grosza nagrody. Ich pech ze trafili na lepszych - moge sobie wyobrazic usmiech mojego rozmowcy. Niewielu bylo ludzi w galaktyce, ktorzy znali jego twarz. Ja nalezalem do grona watpliwych szczesliwcow. - Ale poczulem, ze naleza ci sie przeprosiny. - Po tych slowach Poltergeist smignal kolo naszego statku i rakietami zdjal dwa goniace nas mysliwce. Nie jestem pewien czy w jakiejkolwiek innej sytuacji cieszylbym sie ze wspolpracy z tym czlowiekiem, ale teraz naprawde milo jest miec go po swojej stronie. Majac partnera, ktory oslanial rufe moglem przeuanc wiecej mocy na tarcze dziobowe. Chwile pozniej zaczely sie na nich rozbijac strumienie energii oraz rakiety. Tarcze zniosly pierwsza salwe zadziwiajaco dobrze. Druga obnizyla niebezpiecznie poziom ich mocy, ale warstwa synchroniczna oddalila niebezpieczenstwo. Niemniej nie wiem jakby sie to skonczylo, gdyby nie nieoczekiwana pomoc. Maksymalnie otwozylem przepustnice, i po chwili sily Ellan zaczely zostawac dalek za nami.

- Propounuje wykonac kilkusekundowy lot w gleboka przestrzen, a potem dopiero obrac wlasciwy kurs...

- To moze mi najpierw powiesz, jaki jest ten kurs? Gdzie my wlasciwie lecimy?

- Chcielismy zaprosic was do Azylu, planety na ktorej zyjemy. Jestem prawie pewna, ze nikt nie bedzie w stanie nas tam znalezc.

- Pogadamy jak juz bedziemy bezpieczni.

Pilot, ktorego wczesniej brutalnie wywalilem z fotela, teraz zajal miejsce obok. W tym tempie, o ile naprawde te okret ma generator grawitacji, za kilka minut bedziemy mogli przjesc do nadswietlnej.

- Ed masz jakis plan aby sie stad wydostac? Jakis sprytnie kryty generatorek?

- Tak, gospodaze twierdza ze lece jednym.

Poltergeist takze zostal juz nieco z tylu, zwlaszcza ze Ghost wciaz staral sie oslabic sily Ellan.

- Chce abys stwozyl anomalie w miejscu, z ktorego przylecielismy - zwracam sie do drugiego pilota. - I druga niewielka parenascie kilometrow przed nami. Ta druga nie musi byc czarna dziura, potrzebuje tylko troche grawitacji.

Obcy postanowil sie nie sprzeczac. Gdzies spod okretu wystrzelily dwie wiazki energii, ktore zaczely wytwazac pola sztucznej grawitacji. Nie chcialem zostawiac tu Ghosta, a byl tylko jeden sposob aby dac mu mozliwosc odwrotu, wynoszac sie samemu w tym samym czasie. Ustawilem kompensacje przeciazen na maksymalna wartosc. Inaczej manewr rozsmarowalby nas na przedniej szybie. Pozwolilem, aby grawitacja przed nami pochwycila okret, jednoczesnie wchodzac w ciasny skret i odpalajac silniki skokowe. Mialem nadzieje ze przezyjemy krotki skok bez obliczen. Sila odsrodkowa nadala statkowi ogromna predkosc wyrzucajac nas jak z procy w kierunku, z ktorego przylecielismy. Przed nami mielismy sztuczna czarna dziure i predkosc wystarczajaca aby przekroczyc szybkosc swiatla. Po chwili czas jakby sie zatrzymal i... bylismy juz bezpieczni wewnatrz banki czasoprzestrzennej. Natychmiast uruchomilem silniki hamujace. Caly lot trwal dokladnie 4,712 sekundy, ale system Leith zmienil sie w nieco jeasniejsza gwiazde wsrod otaczajacego nas kosmosu. Komputer zaczal dokonywac obliczen, aby wyliczyc ansza dokladna pozycje w przestrzeni. Nie zajmie mu to duzo czasu. Ot, dosc na mila pogawendke.

- Jestemy robotami - zaczela mowic bez zachety obca istota. - Androidami precyzyjniej mowiac. Jeszcze precyzyjniej homo-androdami bo stwozono nas na wzor i podobienstwo czlowieka. Sami siebie nazywamy Novianami, gdyz jestesmy nowa rasa. Albo wkrotce bedziemy. Stwozyly nas androidy, ktore powstaly aby siac zniszczenie. Wymyslone i skonstruowane w bazach wojskowych - hmmm sam kiedys o tym opowiadalem reszcie. Tylko ze te roboty zostaly zniszczone. Podobno... - Nasi Tworcy odrzucili jednak agresje i zajeli sie tworzeniem. Doszli do wniosku, ze sztuczna inteligencja, niezaleznie jak bardzo podobna do zywej, to jeszcze nie zycie. Przeanalizowali konstrukcje i kod czlowieka i postanowili stwozyc nas z czesci w skali mikro. Z nanobotow. Dali nam wolna wole, intelekt, kreatywnosc i strach przed smiercia. A to wedlug was ludzi twozy istote zdolna do myslenia. Dali nam tez koniecznosc oddychania, jedzenia, odpoczywania, poruszania sie. Wy nazywacie to warunkami zycia. Nie dali nam jednego. Nie zdazyli, gdyz wczesniej stracili energie. Nie dali nam szansy na rozmnazanie. Co gorsaz jestemy... wadliwi duzo bardziej niz ludzie. Wy czas swego zycia liczycie w dziesiatkach lat. My w jednostkach. Jest nas niewielu. Nim samoudoskonalimy sie wystarczajaco wszyscy bedziemy martwi. Mozemy konstruowac nowe jednostki, jednak i tak nasza populacja spada. Musimy nauczyc sie, jak rozwija sie ludzkie dziecko od momentu poczecia. Musimy znalezc sposob na powtozenie tego procesu. To jedyny sposob.

Slucham oniemialy...

- I wtedy stalo sie cos w rodzaju cudu. Powstala jeszcze jedna istota podobna naszym Tworcom. Ponadto zdolna dac ludzkie dziecko. Mielismy nadzieje odnalezc ja i wyzwolic. I poprosic o pomoc.

Spogladam w kierunku Ethain. Nie wiem czy powinienem sie wsciec, czy smiac. Oto kolejne istoty pragnace ja wykorzystac. Wydaje sie, ze Ethain wciaz jeszcze sie laduje. Nie wiem, czy slyszala to wszystko. I nie mam pojecia jaka bedzie jej decyzja.

---

Sorki za dlugiego posta, ale chcialem juz przejsc do grande finale :D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Otwieram oczy. Czuję się jakbym włożył głowę w ogień...Wymacałem karabin, oparłem się o ścianę i wyprostowałem. Z trudem. Rozejrzałem się wokoło, nie było nikogo. Wpadłem w lekką panikę aż dostrzegłem przy przeciwległej ścianie Eve. Leżała, cała dygotała. Podczołgałem się do niej.

- Nic... nic ci nie jest? – spytałem. – Co się stało?

- To te roboty! – pisnęła przerażona. – Zabrały ich wszystkich... myślałam, że zostawili mnie samą, bym umarła... Och... James...

Przytuliła się do mnie, przez chwilę poczułem się jak bohater.

- Wydostaniemy się z tego, Eve, obiecuję.

- Wiem, wierzę ci, James.

Mózg zaczął gorączkowo pracować. Muszę się rozejrzeć. Może zostawili coś przydatnego?/i]- Co z twoim ramieniem?

- Nic takiego. – odparła szybko. – To tylko draśnięcie.

Kiedy uparłem się by obejrzeć jej rękę musiałem się z nią siłować by pozwoliła mi je opatrzyć.

Nagle znieruchomiałem. Zamiast krwi z ramienia ściekała jej jakaś dziwna ciecz, trzaskały iskry i czuć było swąd palonego metalu. Natychmiast się od niej cofnąłem, trzymając E-11 w rękach.

- Kim, do diabła, jesteś?!

Popatrzyła na mnie dziwnie się uśmiechając.

- James... to ja... Eve... Nie pamiętasz?

- Jesteś robotem! Nie zbliżaj się!

Podniosła się i zaczęła iść w moim kierunku.

- Chyba do mnie nie strzelisz, James? Chodź, wiem ze chcesz. Wymagasz poprawek... potem nie będzie żadnych problemów... Dołącz do nas, James...

Wystrzeliłem cały magazynek w pierś robota, przestrzeliłem ją na wylot. Strzały odbiły się echem od przeciwległej ściany.

Eve podniosła ręce i w mig oplotły mnie mackowate ręce. Nie mogłem się ruszyć choć nie wiem jak bardzo się starałem. A ona była coraz bliżej...

- Żywi są tacy niedoskonali... nie broń się, James... chodź... dołącz do nas... bądź ze mną...

- NIECH CIĘ!

W moim polu widzenia znaleźli się wszyscy członkowie grupy i obcej rasy. Podnieśli ręce do oczu i zaczęli rozdrapywać sobie skórę. Pod nią był metal, wszyscy byli robotami!

Twarz Eve znalazła się na równi z moją, była tuż obok.

- Niedługo będziemy razem, James. – powiedziała. – Wykonamy tylko kilka poprawek...

Jej twarz była już kilka centymetrów od mojej... otworzyła szeroko usta. Z jej wnętrza zaczęła wychodzić metalowa ręka. Eve zamknęła oczy.

- NIECH WAS WSZYSTKICH! – krzyknąłem. Chwilę później ręka przeszła przez jamę ustną kierując się głębiej... Zapadłem się w gęsty mrok...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Minęło parę dni żmudnej wędrówki przez kosmos, a ja wciąż nie wiedziałem co robić. Miałem tylko jedno wyjście – wydostać się po za granice Protektoratu i znaleźć schronienie gdzieś na rubieżach galaktycznych. Wyczerpałem już zapas mocy potrzebny do uzyskania nadświetlnej, musiałem więc kontynuować podróż przy normalnej prędkości. Nagle rozległ się głos Matrycy.

-INNN - Master, wrogie okręty na 9! Przygotować rakiety? – OUUUT

-Chwilkę, jaki jest stan liczebny przeciwnika i kto to do cholery jest?”

-INNN - Sygnatura wskazuje na myśliwce Protektoratu w liczebności 3 eskadr. – OUUT

-Niedobrze. Jest ich zbyt wielu, nie damy im rady.

-INNN – Co proponujesz Master? – OUUT”

-Widzisz te pole asteroidów? Przełącz na sterowanie ręczne, osobiście w nie wlecę i spróbuje uniknąć zderzenia”

-INNN – Zrobione Master – OUUUT”

Chwyciłem za stery i zniknąłem za pasmem asteroidów. Na podsłuchu słyszałem rozmowę pilotów Protektoratu.

-Sir wleciał w pole! Co robimy?

-No to po robocie, wracamy do bazy.

-Nie rozumiem sir! Nie powinniśmy go ścigać?

-Jak chcesz go ścigać to go ścigaj ty matole! Facet nie ma szans, wleciał w intensywne pole i już rozmazał się na jakiejś asteroidzie. Chcesz do niego dołączyć?

-Nie sir, chyba zrozumiałem aluzje!

-To dobrze. Wszystkie jednostki wracać do bazy!

Udało mi się. Nie mogłem uwierzyć, że odlatują. To nie był jednak koniec moich kłopotów. Wykonując ciągłe uniki omijałem skały. Raz omal nie otarłem się o jedną z nich, ale koniec końców po piętnastu minutach intensywnych manewrów znalazłem się po drugiej stronie.

Jakież było moje zdziwienie kiedy ujrzałem przed sobą tylko pustą próżnię i jedną jedyną planetę. Przypominała wyglądem Ziemię – ojczystą planetę ludzi. Nigdy jej nie widziałem, ale byłem pilnym uczniem i zapamiętałem zdjęcie z podręcznika historii.

-Widzisz to Matryco! Tutaj wylądujemy i spróbujemy zacząć wszystko od nowa!

Mój radosny okrzyk zbyło milczenie. Zaniepokojony spytałem:

-Co ci jest Matryco?

Ponownie nikt nie odpowiedział, postanowiłem sprawdzić co się dzieje. Nagle zobaczyłem że radar też nie działa.

-Co się tu dzieje do jasnej ciasnej!

Nie mogłem opanować nerwów i irytacji zaistniałą sytuacją.

W pewnym momencie olśniło mnie.

-Czemu się od razu nie domyśliłem? Coś zakłóca sygnały radaru i Matrycę, ale na szczęście pozostałe systemy są sprawne.

Przypuszczam że ów „zakłócacz” znajduje się na tej planecie i ktoś nie chce aby odkryto tu jego obecność. Postanowiłem udać się tam i sprawdzić kto jest za to odpowiedzialny.

Niespodziewanie z mojego komunikatora dobiegł mnie ludzki głos:

-Kim jesteś? Czego tu szukasz?

-Ja jestem tylko zwykłym pilotem szukającym schronienia.

-Dobrze, chyba jesteś sam. Udzielam ci pozwolenia na lądowanie, wyłączam pole grawitacyjne.

-Dzięki, gdzie mogę wylądować?

-Ląduj na polanie nieopodal naszego miasta.

Z jednej strony pościg Protektoratu i wyrok śmierci, z drugiej jacyś nieznani obcy. Wybór wydawał się oczywisty, postanowiłem zaryzykować i pogadać z nimi. Może będą mieli przyjazne zamiary? Rozpocząłem proces podchodzenia do lądowania i po kilkudziesięciu sekundach statek stał już bezpiecznie na ziemi. Miałem pewne obawy, pchałem się w ramiona obcych o których nic nie wiedziałem. Niepewny dalszego losu opuściłem statek i poszedłem na spotkanie z obcymi.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Leżę na metalowym łóżku i spoglądam w sufit- tylko tyle mogę... po chwili czuję, jak ktoś mnie łapie i zanosi do dziwnego pomieszczenia - widzę tylko sufit, bo nie mogę nawet przekręcić głowy...

Po jakimś czasie zauważam, że oddalam się od sufitu - ktoś mnie na czymś kładzie... po chwili nade mną zamyka się niebieska toń - przez szklaną szybę w suficie widzę słońce, które prześwietla przez tą dziwną wodę - i widzę tylko lśnienie - nagły

błysk błękitu...

..

.

... po którym pojawiła się błękitna wróżka, i powiedziała do niego pięknym, melodyjnym głosem "zasłużyłeś sobie, żebym spełniła w końcu twoje najskrytsze pragnienie- bądź szczęśliwy i wykorzystaj dobrze swój dar".

Niedługo później chłopiec obudził się i zobaczył, że nad nim stoi jego ojciec, a po jego policzkach spływały łzy szczęścia. Chłopiec podniósł rękę, żeby zetrzeć mu łzy z policzka i zapytać 'co się stało' - ale nie musiał tego robić, bo nagle otrzymał odpowiedź - jego ręka była normalna, ludzka... I wiedział już, że od teraz będzie najlepszym człowiekiem, który kiedykolwiek chodził po tej ziemi- nigdy już nie będzie

marionetką...

stan: ładowanie

.:ładowanie energii w toku:.

1%...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie miałem ran, ani zadrapań, ale jednak byłem trochę zmęczony. Jeden z robotów-androidów wstrzyknął mi jakąś substancję i kazał odpocząć. Zamknąłem oczy i stareł się zasnąć. Jakiś czas później usłyszałem strzępy rozmowy:...chcielismy zaprosic was do Azylu, planety na ktorej żyjemy...powstała jeszcze jedna istota podobna do stwócrów...ponadto zdolna dac ludzkie dziecko. Co? Jak to możliwe? Otwieram szybko oczy i widzę Eda patrzącego na Ethain. A więc to ona, czy to będzie jej ostateczna rola, tak się to skończy, czy tylko kolejny epizod. Czy będziemy wiecznymi tułaczami po wszechświecie? Mam nadzieję, że nie. Azyl. To słowo kraży w mojej głowie przywołując utraconą nadzieję, Brieg Leith, czy jak nazwał ją nasz tubylec-GreenHel. Mieliśmy znaleść tam schoronienie na długo, miała być bezpieczną planetą, ale nie była. Co gorsza, jeśli Ghost mógł nas znaleść, to korporacja również. Robot coś powiedział, że nie będą mogli nas znaleść. Myli się. Mogą. Tylko jak bardzo im na tym zależy...

Mineło kilka chwil. Robot powiedział:"Jesteśmy już blisko przyjaciele. Azyl czeka na was...". Wstałem z łóżka i podszedłem do Eda i robota. Na jednym z ekranów ujrzałem planetę, na której miało się TO wydarzyć. Wyglądała bardzo podobnie do ziemi, zielone kontynenty otoczone przez oceany wody. Jest piękna pomyślałem, najwyraźniej robot wyczuł w jakiś sposób moje emocje i dodał:"To będzie wasz dom. I nasza ostatnia szansa...". Kilka chwil później weszliśmy w atmosferę, obralismy kurs na północną półkulę, w stronę zielonego lądu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pozwolilem Obcemu... Novianinowi... ustalic kurs. Coz ten caly Azyl wydaje sie lepszym pomyslem niz tkwienie w glebokiej przestrzeni. Leze na lozku w niewielkiej kajucie i zastanawiam sie nad tym wszystkim. Jeszcze pare godzin temu beiglem przez dzungle. A teraz... caly wszechswiat nagle postanowil stanac na glowie i jak zwykle nikogo zainteresowanego nie uprzedzil wczesniej... Ciekawe co z innymi? Podali Jamesowi jakies lekarstwo stworzone w syntezatorze jedzenia. Mam nadzieje ze mu pomoze... Rany to sa roboty! Ostatnio gdzie nie spojrze jakis robot. Najpierw Ethain... ciekawe co z nia? Zajrzalem na chwile do pomieszczenia, w ktorym lezy, ale kotrolki wskazywaly ze wciaz sie laduje... Potem Yorr, nie widzialem go od czasu biegu przez dzungle, ale wydaje mi sie ze takze zostal teleportowany na poklad... Potem ta dziwna kobieta w otoczeniu robotow bojowych. Dobrze ze ona sama nie jest robotem... choc po spotkaniu z Novianami juz nigdy niczego nie uznam za pewnik... Zaszyla sie gdzies. "Ty nie jestes mile widziana na naszym pokladzie". O co im chodzilo? Zwlaszcza ze ta kobieta tez wydawala sie zdziwiona tymi slowami... kryje sie w tym jakas tajemnica, ale dopoki z nia nie pogadam nie dam rady tego rozwiazac...

Minelo pare dni.

- Powrot do predkosci podswietlnej za 3... 2... 1...

Wylonilismy sie przed polem asteroid.

- To byl kiedys ogromny system planetarny, z blizniaczymi sloncami w centrum. Potem nastapil jakis potezny kataklizm... Ostalo sie jedno slonce i kilka niewielkich planet. Jedna z nich ma sprzyjajaca atmosfere. Azyl. W tym samym kataklizmie reszta planet i drugie slonce przeksztalcilo sie w te asteroidy. Skutecznie zamykaja one wszystkie wejscia wzdluz ekliptyki ukladu. Podejscie ponad ekliptyka jest niemozliwe ze wzgledu na uklad sil pola, to zreszta zwykle dla wiekszosci ukladow. Dlatego lot nadswietlny jest praktycznie niemozliwy.

- Te asteroidy sa dosc duze aby wytwazac wybijajace pole grawitacyjne?

- Niektore tak. Nawigacja przy zwyklych predkosciach jest tez praktycznie niemozliwa, jezeli nie zna sie wektorow przelotowych. Na razie udalo sie to jednej osobie. I mial sporo szczescia. Poza zwyklymi utrudnieniami te asteroidy sa bogate w zelazo. Umiescilismy poandto genratory pola statycznego. Dzieki temu wszystkie przyzady pokladowe przestaja dzialac. I wydaje sie to zupelnie naturalne. Gdy nawet ktos przedostanie sie przez pole nie zobaczy nic ciekawego, bo Azyl jest chroniony przez plaszcz maskujacy. Jedynie podejscie od strony slonca pozwala zobaczyc planete. A nawet wtedy ktos zobaczy jedynie dzika nie zamieszkala planete bez oznak inteligetnego zycia. Zadbalismy o to. Gdybysmy jednak kiedys zostali odkryci, istnieje jeden wektor wyjsciowy z ukaldu, pozwlajacy na natychmiastowa ucieczke.

- Nie da sie go uzyc do wejscia?

- Trzeba by wiedziec o jego istnieniu. A wtedy i tak ryzyko wyladowania w studni grawitacyjnej slonca jest zbyt duze, aby oplacalo sie go uzywac. Dlatego tez uwazamy, ze to miejsce jest praktycznie nie do odnalezienia.

- Ale ktos je odnalazl?

- Poznaasz go. Zrobil to zupelnie przypadkiem, uciekajac przed niesprawiedliwoscia. Podobnie jak wy. I przysiagl, ze nie zdradzi. W zamian za ta obietnice i pomoc przy sprowadzaniu pewnych rzeczy, niezbednych do naszego istnienia dalismy mu nasze technologie.

W koncu pokonalismy pole asteroid. PRzez jakis czas widzialem tylko pustke. Nawet wiedzac, ze to efekt plaszcza maskuajcego, nie bylem w stanie zauwazyc niczego, co swiadczyloby o obecnosci planety.

- Jesteśmy już blisko przyjaciele. Azyl czeka na was...

Nagle jednak przekroczylismy granice plaszcza i zobaczylem ja. Czuje za soba czyjas obenosc, ale nie moge odwrocic wrozku od pieknej planety. Nie jest tak niesamowicie zielona jak Bri Leith. Raczej blakitna. Jak Ziemia z bardzo starych zdjec... zanim ludzie zmienili jej kolor na szary.

- To będzie wasz dom. I nasza ostatnia szansa...

Przednie oslony rozblysly od tarcia czasteczek. Po chwili pilot sprawnie skierowal okret w kierunku jednego z kontynentow na polnocnej polkuli.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Otworzyłem piekące oczy, choć gorączka trochę spadła i mogłem się powoli przemieszczać wciąż przed oczyma miałem mgłę. Powoli, bardzo powoli, mgła zaczęła się rozrzedzać. Stanąłem na nogi i opierając się o ścianę zacząłem niepewnie iść w w losowym kierunku. Muszę... się... stąd wydostać... Chcą mnie "przerobić", zmienić w maszynę... Rozejrzałem się po pomieszczeniu - znalazłem paralizator, który mógł być jakąś namiastką broni. Kiedy natknąłem się na pierwszego z NICH schyliłem się i - udawszy atak kaszlu - wyciągnąłem paralizator. Osobnik podszedł chcąc mi pomóc, albo na powrót umieścić z tamtym pomieszczeniu.

Jeden ruch i leżał już na ziemi. Przyśpieszyłem kroku czyjąc nagły przypływ sił i zajrzałem do pomieszczenia po prawej. Tam - na oddzielnych łóżkach - leżały dwie kobiety. Ethaine i... Separatystka. Ze zdumieniem ujrzałem ze ta druga również jest robotem! Czyli to prawda... mój sen nie był snem... był prawdziwy... chcą nas wszystkich pozamieniać w roboty! Muszę się stąd wydostać...

Podniosłem ciężki klucz leżący na stoliku obok i wywaliłem nim klatkę klimatyzacyjną. Był to mały - jak na moje rozmiary - otwór w ścianie w środkowej części umieszczony na ścianie. Wspiąłem się na stolik i wczołgałem do otworu. Wiedziałem, że muszę się ostrzec innych członków grupy, znaleźć jakąś broń, unieszkodliwić obcych i przejąć kontrolę nad statkiem. Może Edward... albo Eve... Muszę się z nimi skontaktować. Na pewno otwory wentylacyjne prowadzą do ich kajut. Tam zorientuję się czy już się za nich zabrali. Jeżeli tak się stało... zakończę ich niby-żywot.

Postawiwszy to twarde postanowienie zacząłem się czołgać zwracając baczną uwagę na kolejne klatki wentylacyjne. Muszę uważać na wentylatory... i czołgać się w miarę cicho... jeżeli mnie usłyszą może być paskudnie...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ładowanie baterii zakończone sukcesem...

***Wpis nr.00011***

Ile czasu upłyneło od wyczerpania moich baterii? Ile jednostek czasu? Nieważne...najważniejsze, że znowu mogę pomóc panience...

/wpis

Uaktywniłem receptory odpowiedzialne za odbieranie obrazu. Przesłały obraz do jednostki pamięciowej. Wygląda na to, że znajduje się w średniej wielkości pomieszczeniu o białych, świadczących o szpitalnej wręcz sterylności ścianach. Ostre światło padało z lampy pokrywającej cały sufit. W pomieszczeniu znajdowały się cztery masywne łóżka, prawdopodobnie szpitalne, wokół których ktoś się krzątał. Trzy z nich były okupowane przez istoty ludkie. Wyostrzyłem receptory...jedną z nich była panienka! Więc nic się jej nie stało. Dwóch pozostałych istot nie znałem. Chciałem jak najszybciej podejsć do panienki, usłużyć, zapytać. Ale coś mnie trzymało. Przestałem skanować pokój. Zauważyłem, że znajduję się w doku ładującym roboty starej marki. Zainicjonowałem oddokowanie. Kable odłączyły się, przyżądy podtrzymujące usuneły. Moje narządy lokomotoryczne były w pełni gotowości. Chciałem podejść najszybciej jak mogłem do panienki, ale nagle jedna z istot poderwała się z łóżka i zaatakowała osobę zajmującą się ciałami. Opiekun padł nieprzytomny, a agresor rozejrzał się rozpaczliwie. Stał do mnie tyłem. Szybko cofnołem się do doku ładującego, udając, że się ładuje. Jednak gdyby chociaż próbował zaatakować panienkę...byłem gotów. Agresor obejrzał obydwa ciała i chyba się przestraszył. Zaraz potem rozbił czymś otwór wentylacyjny, wcisnął się w niego nader zwinnie i uciekł. Nawet nie próbowałem go gonić...w końcu jestem tylko starym robotem-pokojówką.

Szybko podszedłem do panienki...zeskanowałem ją i nieprzytomną istotę...panienka była zdrowa, nic jej nie groziło...najwidoczniej była po prostu bardo zmęczona...biedna panienka...za to jej opiekun dostał dużą dawkę prądu i prawdopodobnie nie wstanie przez parę godzin.

- Panien...! - nie! niech śpi. Głupi, przecież jest zmęczona...niech odpoczywa i regeneruje się. Ja...ja przy niej postoje...tak jak kiedyś, gdy spała, gdy lecieliśmy na tą planetę...a może już na niej nie jesteśmy? Jak długo byłem nieaktywny?

Niech odpoczywa, ja będę czuwał...

I tym kończy się Free Sesja#1; Od tej chwili w tym wątku będzie prowadzona sesja na tych samych zasadach, jednak w świecie fantasy (FFS)- nzk

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Jechałem na północ, książęcym traktem w kierunku Gyphstone. Bodłem konia piętami, chcąc przymusić go do szybszego biegu. Przed sobą – na drodze – zauważyłem samotną sylwetkę.

- Stój! – krzyknął nieznajomy. - Chcesz przejechać? Płacisz myto!

Wstrzymałem wierzchowca.

- Zjedź mi z drogi, rabusiu, nic do ciebie nie mam. Nie ciebie szukam. Rozejdźmy się tak jak się spotkaliśmy – w pokoju – szepnąłem.

- Myto albo życie! – zawołał zbój jeszcze głośniej.

Spojrzałem na bandytę; brodaty, niezbyt dobrze ubrany w garści trzymał maczugę.

Jego towarzysze zapewne są w pobliżu.

- Tak bardzo pragniesz śmierci? Tak zaślepia cię iluzoryczny blask złota, które rzekomo posiadam, że gotów jesteś za nie umrzeć? – szepnąłem ochryple. – Powiem co ci zrobię; wypędzę twoją duszę do demonów Otchłani a ciało ożywię i zamienię w swojego wiernego niewolnika, który będzie służył mi do końca świata! A twa dusza patrzeć na to będzie i cierpieć po stokroć w ogniach Dziewięciu Piekielnych Płomieni – zakończyłem groźbę podniesieniem ręki zaciśniętej w pięść, po czym powoli zacząłem ją rozwierać –uwalniając zaklęcie rozświetlające na kilka sekund mrok. Zbójca musiał zobaczyć maskę i barwy, trząsł się, że strachu ale nie ustępował:

- Blefujesz...

- Chcesz się przekonać? – mruknąłem szeptem drżącym od gniewu. – Nie mam czasu na takich jak wy! Mam misję do spełnienia! Kto stoi mi na drodze jest przeciwko mnie, a ci którzy są przeciwko mnie muszą zginąć!

Zacząłem poruszać palcem wskazującym w powietrzu szepcząc słowa zaklęcia eksplodującej czaszki na zuchwalca. Towarzysz bandziora wyskoczył z krzaków, drugi zrobił to samo widząc jak spod moich palców wychodzi run kształtowany w powietrzu ognistymi liniami ujawniającymi się w miejscach gdzie palec był przed chwilą.

- Bracia! To MROCZNY MAG! UCIEKAJMY PRZED JEGO GNIEWEM!

Wstrzymałem rękę widząc jak zbóje pierzchają w popłochu. Amatorzy... Dlaczego ich nie zabiłem? Jeden grzech mniej, więcej na sumieniu... Czy to ma znaczenie? Po kilku chwilach wznowiłem podróż i udzieliłem sobie odpowiedzi na pytanie: Tak, ma.

Parę godzin podróży później dotarłem do Gyphstone; największego miasta Zakonu Alcjonu w tej okolicy.

Miasto otoczone murami obronnymi, że strzelistymi wieżami. Ponad miastem majestatycznie wznosił się zamek-kościół zakonników z herbem ich Pana: Miecz skrzyżowany z tarczą – symbol obrońców, symbol strażników Światła. Splunąłem na ziemię i podjechałem do głównej bramy wjazdowej. Świtało.

Strażnik przy bramie spojrzał na mnie badawczo, był Alcjonitą i zapewne był bardzo bystry...

- Błogosławieństwo Pana Światła spoczęło na tobie – zwrócił się do mnie. – Witaj wędrowcze, widujemy tu wielu przybyszy, ale ty jesteś najdziwniejszym z nich. Czego szukasz w Gyphstone, obcy? Dlaczego pragniesz wejść do Miasta Boga?

- Szukam kogoś, mam kilka spraw do załatwienia i nie zabawię tu długo, szlachetny Alcjonito, nie mam zamiaru wdawać się jakieś karczemne porachunki czy coś w tym rodzaju. Pozwolisz mi przejść? – wyszeptałem.

- Dlaczego nosisz maskę? Czy mogę się dowiedzieć kogo szukasz? – spytał.

- Złożyłem... obietnicę... ślub... nie mogę pokazać twarzy, szlachetny Alcjonito, szukam... znajomego... spotkaliśmy się niedawno przelotnie, ale nasze ścieżki musiały się rozejść. Szukam go tutaj bo jest członkiem waszego prawego Zakonu.

Odsunął się, zapukał w judasza i powiedział:

- Otwierać! – zwracając się do mnie rzekł: - Korzystaj z darowanej łaski, otrzymałeś przejście.

- Dzięki ci wielkie, skorzystam hojnie z waszego daru. Możesz być o to kamiennie spokojny, świętoszku. Skinął głową a ja wjechałem do miasta rozglądając się bacznie – na ulicach panował typowy ruch: ktoś zachwalał towary inny błagał o litość żebrząc a przechodnie stąpali pomiędzy straganami. Typowe, miejskie życie. Straż stanowili Bracia Zakonni, uzbrojeni w wielkie, płytowe zbroje, z potężnymi mieczami u pasów ubrani byli w barwy; purpurową i zieloną, na pawężach widniały skrzyżowane ze sobą miecz i tarcza. Podjechałem pod pobliską gospodę zaciągnąć języka, chłopiec stajenny wziął ode mnie wodze i jedną brązową monetę. Otworzyłem drzwi karczmy, w moje nozdrza uderzył ciężki zaduch piwa, potu i innych zapachów. Kupiłem jedno piwo, usiadłem przy stoliku w rogu, plecami do ściany a twarzą do drzwi. Gwar na chwilę zamilkł, wszyscy przyglądali mi się bacznie. Przy moim stołku siedziała samotnie, jakaś figurka. Niziołek – bo to on siedział obok mnie – zbadał mnie wzrokiem, lustrował uważnie od stóp do głów. Był to niski (nawet jak na niziołka) osobnik, nos miał złamany co najmniej w dwóch miejsca, ubrany w brązową ćwiekowaną zbroję, u pasa miał procę i sztylet.

- Kim jesteś? Nie poznaję cię, a znam wiele osobliwości, które wchodzą do karczmy „Pod pijaną małpą”.

- Szukam informacji – szepnąłem. – Jesteś tym kogo szukam? Muszę dowiedzieć się kilku rzeczy, zapłacę za wiadomości.

Karzełek pomyślał chwilę, powiercił i uważnie rozglądnął na boki.

- Jesteś nekromantą, prawda? Nie znajdziesz tu niczego. ani wiedzy, ani ksiąg bo zostały spalone, to było to o co - być może - chodziło twoim poprzednikom, chyba że szukasz śmierci? Nekromanci są zabijani w straszliwych męczarniach – na stosie by, jak twierdzi gmin, nie mogli się odrodzić jako lisze. Brednie ciemnoty...

- Jeżeli mnie zdradzisz, to bądź pewny, że zginiesz gdy twoje usta zdążą wykrztusić słowa: „nekromanta” – zagroziłem mu.

Halfing roześmiał się, pociągnął łyk z kufla i nachylił się ku mnie.

- A po co dawać pieniądzom wyciekać z kieszeni? Jeżeli chcesz informacji i masz pieniądze to pytaj a ja ci odpowiem, twój sekret zostanie tajemnicą bo nie obchodzi mnie kim jesteś: nekromantą, trollem czy demonem, nie masz się czego obawiać, jeżeli przychodzisz do mnie to znaczy, że szukasz kogoś lub czegoś, mam rację?

- Sprytnie... Masz rację, jestem nekromantą i poszukuję wiadomości o pewnym człowieku; Cuthbert, znasz go? – szepnąłem.

Niziołek rzucił kolejne przenikliwe spojrzenie na oberżę i łyknął piwa.

- Oczywiście, że go znam. Ile płacisz za informacje, które mogę ci podać już teraz?

Rozejrzałem się po gospodzie, kilka osób co chwila zerkało ciekawie w naszą stronę, okna były zamknięte, mimo tego słychać było wyraźnie dobiegający z ulicy hałas. Upewniwszy się, że nikt nie podsłucha naszej miłej pogawędki nachyliłem się do ucha przebiegłego niziołka.

- Dwie sztuki srebra , ani miedziaka więcej – wychrypiałem.

- Dobra, umowa stoi. Sir Cuthbert jest około pięćdziesięciopięcioletnim kapitanem nocnej straży zakonnej, często chodzi sam po parku w centrum miasta. Nosi się na czerwono i biało, wieść niesie ze był ostatnio w Kandris. Podobno dokonano tam egzekucji na jakimś nekromancie... Ja się w to nie mieszam! – powiedział szybko, zauważając skurcz jaki przeszedł mi przez widoczną część twarzy. – Ja się magią parać nie mam zamiaru, ale tu rzadko słyszy się o egzekucjach (mądrzy nekromanci, wiedzą co dla nich dobre), więc wieści - takie jak ta - roznoszą się szybko.

- Słyszałem – kontynuował - że dostał cynk, nie wiem od kogo, że aptekarz bawi się w czarną magię – Niziołek wzruszył ramionami. – Jako, że zakon za swe święte zadanie uznaje tępienie nekromantów wysłał tam czterech swoich ludzi. Obecnie jest w zamku zakonu, Gyphstone – tym na wzgórzu – i nocą wychodzi patrolować ulice razem ze swoimi ludźmi. Kiedy przychodzi jego zmiana idzie do parku, odwiedza karczmę, w której masz zaszczyt siedzieć, i wraca do Zamku. To wszystko, czy chcesz czegoś jeszcze?

Dopiłem piwo, wstałem od stołu i rzuciłem dwie srebrne monety z profilem Rudolfa Branda.

- Dzięki, niziołku, bardzo mi pomogłeś. To wszystko co chciałem wiedzieć.

- Jeżeli będziesz potrzebował świeżych informacji, to jestem do usług. Niziołek Baggling.

Skinąłem głową i podszedłem do karczmarza.

- Gospodarzu – wyszeptałem. – Czy macie wolne pokoje na kilka dni?

Spojrzał spode łba, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie przepada za takim cudakiem jak ja.

- Taaaa... pięć sztuk miedzi na dwa dni. Pasuje? Jak nie to wynocha, i proszę poszukać innego frajera! To nie targowisko, a ja muszę się z czegoś utrzymywać! Płatne z góry... – burknął na koniec.

- Oto moje pieniądze. Poproszę pokój z widokiem na zamek.

Barman przewrócił oczyma z oburzeniem.

- Wymagania... Ale jest jeden wolny pokój. Ostatnie drzwi na lewo, oto klucz.

Rzucił mi ciężki klucz na łańcuchu. Wszedłem po skrzypiących deskach na górę, korytarz wąski.

Odnalazłem właściwe i przekręciłem klucz. Drzwi otwarły się z okropnym skrzypnięciem, cały pokój był mocno zaniedbany – w kącie leżał nocnik, łóżko, albo raczej spartańskie łoże stojące obok okna. W pokoju był jeszcze mały stolik i taborecik. To było całe wyposażenie tego nędznego lokaliku. Wzruszyłem ramionami, nie chodziło mi przecież o wygodę. Teraz mam wszystkie fragmenty układanki, kiedy Sir Cuthbert wyjdzie do parku uśpię go miksturą i zaciągnę go do któregoś z opuszczonych sklepów w żebraczej dzielnicy. Trzeba będzie skombinować wóz... kiedy załatwię sprawę z „Kapitanem Cuthbertem” wrzucę jego ciało do studni na rynku. Niepotrzebne okrucieństwo? Nie się trochę pomartwią, do tego czasu mnie już tu nie będzie.

Całą operację trzeba przeprowadzić jednego wieczora; skombinować wóz, znaleźć odpowiedni obiekt, dokonać „przesłuchania”, wprowadzić trochę zamieszania wrzucając Alcjonitę to studni a potem nawiać z miasta. I zrobić to po cichu. Obmyślając plan patrzyłem na Zamek i widoczne stąd miejsca: park, zatłoczoną dzielnicę biedoty i rynek.

Leżałem około godzinę po czym wyszedłem na miasto w towarzystwie Bagglinga zrobić niezbędne zakupy i – korzystając z jego wskazówek – przygotować wszystko na wieczorny spektakl...

Dzielnica kupiecka była ruchliwa, wszędzie widać było jaskrawe stroje, barwne stragany i kupców starających się przyciągnąć klientelę. Obok mnie szedł Baggling, był wyraźnie strapiony, że oferowałem mu sztukę srebra za pomoc w wyborze towaru i towarzyszenie mi.

- Dalej nie wiem po co ci wóz, ani dlaczego prosisz mnie o znalezienie jakiegoś „cichego, spokojnego i odosobnionego” miejsca.

- Im mniej wiesz, tym lepiej. Ale skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, wóz jest mi potrzebny jeżeli chcę przewieść aparaturę i chemikalia tutaj. To spory kawałek drogi, znajdź mi jakiś porzucony budynek na uboczu. Mam zamiar urządzić tam aptekę...

- Znam takie miejsce, wiesz co tam było?

- Słucham.

- Apteka. Ale poprzedni właściciel – pewnie jakiś początkujący nekromanta – musiał źle rzucić zaklęcie bo w komnacie piwnicznej znaleźliśmy jego szkielet. Obgryziony do czysta... brrr... – nizołek wzdrygnął się.

- Nikt nie wie co próbował wywołać? – szepnąłem uprzejmie.

Karzełek prychnął i przewrócił oczyma.

- A co mnie do tego? Alcjonici pokruszyli kości i wrzucili do ognia, i tyle po nim zostało... Mam nadzieję, że nie będziesz próbował żadnych nekromantycznych sztuczek? – spytał niepewnie.

- Tak się o mnie martwisz? – mruknąłem podejrzliwie.

- Nie, ale dużo płacisz i ponadto nie mam zamiaru piec się na stosie kiedy odkryją, że się z tobą kontaktowałem. Więc proszę cię, nie rób głupstw.

- Zrobię to co muszę, nie więcej, nie mniej – wyszeptałem.

- Nekromanta... nie lubię czytać znanych nazwisk na nagrobkach... o ile jakiś ci wystawią...

Ignorując Bagglinga podchodzę do kramu z pojazdami. Sprzedawca przywitał mnie wylewnie. Był to otyły grubas, którego nalana, tłusta twarz wzbudzała odrazę.

- Witam, witam, witam! – zawołał. – Czujcie się jak u siebie... pieniążki... Kram Humila stoi przed wami otworem! Chcecie złoconej karocy? Może dobry karawanowy wóz? Prosty chłopski wóz – chabeta gratis!

Okazje, promocje, za półdarmo, ludzie i nieludzie! Zwariowałem, wozy rozdaję!

Nie zwracając uwagi na kupca oglądam uważnie towar. Po kilku minutach zauważam odpowiedni pojazd, chłopski wóz używany do przewożenia siana, oglądam osie po stwierdzeniu, że pojazd znajduje się w całkiem niezłym stanie pytam sprzedawcy:

- Ile za ten wóz?

- Słucham? – krzyczy kupiec odwracając się do mnie.

- Ile za tę tragedię na kółkach?

- Wolnego, panie! Ja tu pierwszorzędny towar sprzedaję!

- Więc podaj cenę – szepnąłem zirytowany.

- Trzy srebrniki a dorzucę konia, ooooo co to za koń! Krwi gorąca, nogi silne, maść...

- Tak, tak, gdzie koń? – pytam wręczając monety. Chyba naprawdę będę musiał założyć sklepik. Niedługo zobaczę dno w mieszku. Trzeba będzie znaleźć jakieś zajęcie... gdzie indziej.

- Tędy proszę – mruknął sprzedawca obrażonym tonem.

Znaleźliśmy się w stajni, kupiec wskazał konia a ja spytałem:

- Gdzie koń?

Kupiec spojrzał na mnie gniewnie.

- Tu... oczu nie macie?

- Miał być koń, nie trup – szepnąłem sarkastycznie.

- Bierzcie co daję, albo idźcie do diabła! – wściekł się sprzedawca.

Od niego przybywam.

Konik przedstawiał żałosny widok, chudy niczym szkielet, sama skóra i kości. Stał na chwiejących się nogach, miałem wrażenie, że gdyby nie skóra to rozpadłby się na malutkie fragmenciki...

- Wiesz co, Ardan? – odezwał się niziołek. – Zbadam tego konia.

Nie zdążył zrobić trzech kroków a koń przewrócił się z hukiem na słomę. Nie trzeba było nawet podchodzić. Koń zwyczajnie nie żył...

- Okazja... co teraz zrobimy? – spytał Baggling.

- Złożymy reklamację – odparłem.

Po chwili byliśmy na zewnątrz kierując się ku sprzedawcy. Stał tyłem rycząc do przechodniów błąkających się przy straganach i próbował skupić na sobie ich uwagę, zapominając o innych błahostkach.

Staliśmy kilka sekund, gdy przekonaliśmy się, że Hamil nie odwróci się bez pomocy Baggling zakasłał.

Kupiec odwrócił się i błysnął białkami oczu na tle czerwonego pyska.

- Czego? – warknął. – Nie widzicie, że próbuję przywabić klientów?

- Chcemy zwrotu pieniędzy albo wymiany konia – szepnąłem uprzejmie.

Zachwiał się zaskoczony.

- Ze mną się nie dyskutuje! – ryknął. – Won chamy! – I zaczął na nas wrzeszczeć jak to on musi się męczyć by coś sprzedać, a tu przychodzą dwa gbury i mu w robocie przeszkadzają, pomagając sobie dla efektu kijem.

Halfing złapał go za ramię i wyrwał zabawkę, ja kontynuowałem rozmowę:

- Koń albo pieniądze, wybór należy do ciebie, Hamilu. Czy sprzedaż wybrakowanego towaru nie jest przestępstwem? Jeżeli chcesz to możemy wezwać straż... – szepnąłem z przekonaniem, którego zresztą wcale nie czułem. Nie miałem ochoty spotykać się, że strażą. Nie teraz.

Kupiec zmiękł, zgarbił się i uspokoił szybko, jakby ze świńskiego pęcherza uszło powietrze.

- Bierzcie, tego który jest w boksie obok, i zniknijcie mi z oczu!

Skinąłem kupcowi głową i razem z niziołkiem wyprowadziłem konia, nie było to nic nadzwyczajnego, ot taki wiejski kucyk.

- Gdzie jest ta apteka? – szepnąłem chrapliwie, gdy odstawiliśmy wóz do karczmy „Pod pijaną małpą”.

- Pokażę ci... – mruknął niechętnie Baggling. – Naprawdę chcesz tam iść?

Wzruszyłem ramionami, MUSIAŁEM tam iść, musiałem zrobić to co przygotowywałem cały dzień, zemścić się. Co innego poza zemstą mi pozostało? – zastanowiłem się – Nic...

Nadeszła noc i jej mroczna siostra – opiekunka złodziei, morderców i przestępców - ciemność.

Baggling siedział na wozie klnąc siebie cicho, że dał się wpakować w taką kabałę, ja ukryłem się w krzaczorach w parku.

Park miał kształt półksiężyca, był nieco oddalony od dzielnicy żebraczej, ciemności nie mogły przebić pochodnie zamieszczone na słupach wokoło ogrodu. Kiedy usłyszałem kroki wstrzymałem oddech i przygotowałem miksturę o silnym działaniu usypiającym zrobioną z czarnego bzu i jemioły. Wylałem trochę wywaru na szmatkę, kiedy Cuthbert usiadł na ławce podniosłem się i jednym ruchem przystawiłem mu materiał do ust. Kilka sekund i leżał śpiąc słodko. Zdjąłem z niego część zbroi i przywołałem ruchem ręki niziołka.

Podbiegł cicho i szybko jak lis, był ubrany w szary, połatany płaszcz z kapturem. Choć niemłody, zakonnik był bardzo ciężki.

- Weźmy go razem, swoje waży – powiedział.

Skinąłem głową i podnieśliśmy ciało, dotargaliśmy je do wozu i owinęliśmy w białe prześcieradło.

Ja pobrzękując dzwoneczkiem oznajmiałem żałobę.

- Jesteś geniuszem – szepnął Baggling, gdy minęliśmy kolejny patrol Alcjonitów, którzy na dźwięk dzwoneczka pochylali głowy i przyciskali prawą rękę do serca.

Dojechaliśmy do „domu” bez przeszkód, budynek był jak wymarły, zrujnowana wystawa pełna kurzu i stłuczonego szkła. Kiedy wysiedliśmy z wozu i umieściliśmy Alcjonitę na krześle, szepnąłem do towarzysza:

- Wyjdź na zewnątrz i obserwuj czy ktoś będzie na tyle ciekawy by tutaj wejść, wóz ukryj w jakiejś ciemnej uliczce.

Hobbit wyszedł a ja zacząłem przesłuchiwać budzącego się jeńca.

- Obudź się – szepnąłem ochryple uderzając go otwartą dłonią. Poskutkowało.

- Kim... co.. gdzie... ja... jestem? – wykrztusił Cuthbert.

- W swoim najgorszym koszmarze, Alcjonito.

- Ty... ja cię skądś znam? – powiedział – Ale niewyraźnie... przypominasz mi kogoś...

Wstałem i przechadzając się po pomieszczeniu wypytywałem go:

- Tak? Może rzeczywiście. Pamiętasz tego nieszczęsnego aptekarza, na którego nasłałeś swoich pomagierów?

Potrząsnął przecząco głową.

- Nie, nigdy cię nie widziałem, ale...

- Dosyć tych bzdur! - mój głos drżał gniewem – Zmieniłeś mnie w potwora! – szepnąłem z pasją i zdjąłem klamrę, maska wskoczyła mi do ręki. Oświetliłem pomieszczenie czarem światła. – Patrz na swe dzieło!

- O Boże...

- To wszystko co masz do powiedzenia? Kogo nasłałeś do mojego domu? Mów! Tak czy inaczej, będę wiedział, a to czy dowiem się tego z twoich ciepłych czy zimnych warg jest bez znaczenia - syczałem ze wściekłością zakładając maskę z powrotem. Kapitan siedział dłuższą chwilę w milczeniu, aż w końcu spytał:

- Czy obiecasz, jeżeli powiem ci ich imiona, to czy nie uczynisz im krzywdy, Mroczny magu?

- Przysięgam.

- Na honor i na wszystko co jest dla ciebie święte?

- Tak.

- Muszę ci zaufać... nie mam wyboru... Albreht, Garvin, Delthis, Corvin.

Skinąłem głową, podszedłem do niego wyciągając krótki miecz.

- Zrobię to szybko i bezboleśnie – szepnąłem, poczym wbiłem nóż w serce i wykręciłem ostrze.

- Paaaamiętaj, żeeee... obiecałeś... – wycharkał, plując krwią.

Rozkładając prześcieradło na którym miało spocząć ciało Alcjonity dałem mu odpowiedź:

- Skłamałem.

Zakonnik wyzionął ducha, ułożyłem jego ciało na prześcieradle, zawinąłem i podniosłem, było lżejsze po śmierci, niż za życia. Wyszedłem na zewnątrz, Baggling czekał z wozem, rzuciłem ciało na wóz i wskoczyłem na kozła. W moim umyśle wciąż rozbrzmiewały pytania, same pytania. Kim mogłem być, że ten obcy człowiek miałby mnie znać? Muszę się dowiedzieć... Wiedziałem już gdzie wyruszę po ucieczce z Gyphstone. Podjechaliśmy pod studnię, wrzuciłem ciało, chlupnęło ohydnie. Wtem jakaś niewiasta podeszła do cembrowiny.

Czy to zawsze mnie musi spotykać? – pomyślałem.

- Spadamy stąd! Już! – syknąłem nizołkowi do ucha.

Kilkadziesiąt metrów dalej usłyszeliśmy krzyk, to krzyczała kobieta, przybiegała straż zakonna.

Byliśmy już niedaleko bramy, strzegło jej dwóch wartowników, mój koń był uwiązany niedaleko.

Zszedłem z kozła i podprowadziłem konia, wiedziałem, że pościg będzie tu lada chwila, szepnąłem do Bagglinga:

- Nie możesz tu zostać, wyjedź poza miasto aż sprawa ucichnie, weź wóz, konia i zmykaj, ja ruszam do Maleris. Moje zadanie nie jest skończone.

- Jak obejdziemy straże? Nikogo nie wypuszczają o tej porze.

- Mam pomysł... uciekaj z wozem w stronę strażników, ja zaatakuję ich gdy odwrócisz ich uwagę...

Niziołek wzruszył ramionami.

Chwilę potem rozpoczęło się widowisko trwające kilka ledwie sekund, oszalały woźnica zatrzymał się przed bramą wrzeszcząc w niebogłosy.

- Spokojnie, obywatelu... co się dzieje? – spytał jeden podchodząc.

- Nekromanta! – wrzasnął rozdygotany niziołek.

- Gdzie?! – spytał drugi podchodząc do pierwszego. Sekundę potem u nóg dwójki Alcjonitów rozbiła się flaszka, wydobywający się z niej dym otoczył zakonników. Gdy się rozwiał obydwaj leżeli martwi, zatruci trupim gazem.

- Aaaaaaaaa...!!! – głośny krzyk woźnicy przyciągnął straż kłębiącą nieopodal studni.

Uderzyłem Bagglinga na tyle mocno rękojeścią krótkiego miecza, że padł ogłuszony na wóz.

Druga mikstura roztrzaskała się o bramę wywalając ją z zawiasów od środka, galopem wyjechałem w mrok, w kierunku Maleris, wiedziałem, że Baggling wyjedzie z miasta jak tylko go ocucą, napadnięty przez nekromantę nizołek będzie w szoku i nie powinni go podejrzewać. Za sobą usłyszałem krzyki; „Jazda!”, „Na koń!” ,”Ładuj kuszę!”, „Gonić Nekromantę!”, „Śmierć Mrocznemu magowi!” i kilka innych, rzuciłem miksturę otępiającą zmysły odbierając przy tym bełt w lewy bark. Bełt przebił skórę i wbił się w łopatkę, na szczęście niezbyt głęboko, ani nie uszkodził kości. Ranny, ale żywy wymknąłem się z miasta. Gdy upewniłem się, że ostatecznie zgubiłem pościg skierowałem się na południe do mojej „rodzinnej” wioski. Podczas krótkiego postoju wyrwałem bełt z rany, opatrzyłem ją i wypiłem kilka niezbędnych wywarów. Muszę uzupełnić zapasy gotówki i ziół, ale wpierw muszę się dowiedzieć kim byłem, i kim jestem teraz.

Maleris, tu nic się nie zmienia... wciąż kilkanaście chatynek, miejscowa kaplica i studnia.

Wioska w której zatrzymał się czas, bo nikomu nie zależy na zmianach. Idealne miejsce by wywiedzieć się przeszłości, podyskutować to teraźniejszości... a przyszłość? On nią martwić się będą inni.

Przywiązałem konia do wodopoju i skierowałem się ku cmentarzowi, oddalony od wioski, rozległy teren gdzie było torfowisko, teraz chowano tam zmarłych

Było blisko północy, w kilku budynkach paliło się światło, wieczór był zimny wyjątkowo mglisty.

Doskonała pora na przywołanie ducha – pomyślałem z goryczą. – A prawda jest taka, że nie trzeba określonej pory by ożywiać trupy i naginać duchy zmarłych. Tyle tylko, że duchy są niewidoczne w dziennym świetle, a wskrzeszanie nieboszczyka w dzień to niepotrzebne szaleństwo... - zbyt wiele oczu patrzy.

Przystanąłem na chwilę, rana nie dokuczała mi już tak bardzo, chociaż przenikliwy chłód kłuł ostro.

Uświadomiłem sobie, że demon dał mi wiedzę, wyłącznie wiedzę ale bez praktyki, powinienem uważać.

Tak jak przewidywałem – byłem sam na Poświęconej Ziemi. Nekromanta, głupiec czy ghul? Takie oto pytania musiałyby przewijać się przez czyjąś głowę, gdyby ktoś mnie przyuważył. Znalazłem skromny, chłopski nagrobek: „Tu leży Jerry Tripper, niech jego dusza zazna spokoju”. Wybacz mi, ojcze, ale robię to co muszę. Jesteś mi, w końcu, winien kilka odpowiedzi.

I zacząłem patykiem kreślić runę ochronną wokół grobu. Kontury uzupełniłem krwią cielęcą - pozyskaną ze zdychającego cielątka tuż obok Traktu po drodze do Maleris - i rozpocząłem inkantacje.

Nekromanta nie musi wymawiać słów na głos, wystarczy ze powtórzy je w myśli.

Po zakończeniu zaklęcia czułem jak wycieka ze mnie siła, to było konieczne by utrzymać wolę ducha w ryzach i wzmocnić zaklęty krąg.

Duch zmaterializował się, powoli blade widmo starca wynurzyło się z mroku wewnątrz kręgu. Był taki jakim go zapamiętałem, bo każdy z nas widzi ducha tak jak sam go sobie wyobraża, a moja pamięć nie stępiała przez te wszystkie lata.

- Kto... przyzywa mnie z Domu Śmierci...? Kim jesteś... ty który niepokoisz zmarłych? – głos odbiegał jakby z dali lub głębokiej studni, głuchy, wyprany z wszelkich uczuć.

- Nekromantą, Mrocznym Magiem, Ardenem, Niszczycielem i Przeklętym... wszystkie te nazwy pasują do mojej upadłej postaci. „Ojcze”.

Duch otworzył szerzej oczy, uważnie wpatrując się w moje, czułem jak wytrzymałość kręgu gnie się pod wpływem zjawy.

- Nie... to niemożliwe... chłopiec którego wychowywałem od dziecka... Jednak to prawda... czuję, że to ty... synu... dlaczego mnie niepokoisz, dlaczego zmuszasz mnie do rozmowy z tobą? Sam twój widok, synu, sprawia mi ból...

- Obawiam się, że nigdy nie byłem twoim synem, „ojcze” – syknąłem. – Dlaczego przez te wszystkie lata ukrywałeś przede mną prawdę?

- Po co rozdrapywać rany? Grzebanie w przeszłości przyniesie ci tylko ból i odrzucenie... Nie chcę żebyś więcej cierpiał... Kochaliśmy cię, Elżbieta i ja... Ja wiem, że... gdzieś w tobie jest dobro... walcz, że swoją ciemną stroną, synu... błagam... nie czyń zła... kiedy znasz swój ból, czemuż go nagromadzasz i wyzwalasz w innych? Niech oceniają ciebie nie po twarzy... lecz po czynach... po sercu....

Czułem jak więzy mojej woli słabną pod napływem kolejnych słów, czułem, że pieką mnie oczy. Ale musiałem wiedzieć...

- Czy wiesz jak to jest żyć w kłamstwie?! Mając świadomość, że całe twoje życie było jednym wielkim kłamstwem? – mój szept załamał się. – Dlaczego... dlaczego nie chcesz powiedzieć...

- Nie chcę zadawać ci bólu, zawsze staraliśmy się ciebie oszczędzać... lecz teraz... kiedy życie tak strasznie cię doświadczyło... rozumiem... Pytaj... jeżeli to ma ukoić ból, który targa... twoja duszą...

Otarłem łzy, zaczerpnąłem głęboki oddech i zadałem dręczące mnie od wielu lat pytanie:

- Czy znałeś moich rodziców? Jak to się stało, że trafiłem pod wasz dach?

Duch rozejrzał się wokoło i pokiwał smutno głową.

- Przyniósł cię nasz wioskowy kapłan... Abbarach... spytał czy przyjęlibyśmy małego chłopczyka... czy będziemy go kochać jak syna... czy będziemy o niego dbać... wiesz, ze przyjęliśmy ciebie jak syna, opiekowaliśmy się tobą, nauczaliśmy ale widzę, że nie byliśmy... dobrymi rodzicami... skoro przez naszą ignorancję szukałeś odpowiedzi w nekromancji... wybaczysz mi...? Synu?

- Nie mam czego ci wybaczać... zawsze robiłeś dobrze, to ja zawiodłem... ciebie, siebie... innych... ale muszę znać odpowiedź na pytanie: „kim byłem” by wiedzieć kim będę... dziękuję, ojcze... a wszystko co dla mnie zrobiłeś. Muszę udać się do Abbaracha, o ile jeszcze żyje... żegnaj... ojcze... – wyszeptałem.

- Będę się modlił do Bogów w Domu Śmierci, byś odnalazł spokój... by twa dusza znalazła ukojenie...

Sądzę, że nie będzie dana mi łaska spokojnego snu, zbyt wiele zła wyrządziłem i nie mogę się cofnąć, skoro Bogowie skazują nas na takie cierpienie... to są albo okrutni, albo ich nie ma.

Jakby duch usłyszał moje myśli dodał na koniec: - Nadzieja... pozostaje... – po czym zaczął się rozpływać aż zniknął.

Kaplica wioskowa, skromna budowla z drewna, miejsce modłów i wiary... wiary ludzi ciemnych, prostych, poczciwych głupców. „Błogosławiony, kto przekroczy próg Świątyni ” – przeczytałem na tabliczce przy drzwiach.

Wszedłem do środka, ostrożnie rozglądając się na boki. W kaplicy było tylko kilku wiernych i kapłan przy katedrze. Mówił coś, ale mnie nie interesowały słowa. Interesował mnie jego wygląd: stary, posiwiały, ubrany skromnie człowiek w niebieskiej szacie – Abbarach! Skierowałem kroki ku niemu, szybko przeszedłem całą odległość i stanąłem przed nim. W kaplicy zapanowało poruszenie, ubrany w czarny płaszcz w masce osobnik o wyglądzie zabójcy podchodzi do kapłana, plotki... bez znaczenia... zobaczą, zapomną i wszystko będzie toczyć się powoli zwykłym, spokojnym rytmem, a o tym spotkaniu będą opowiadać przy kominku, jako ciekawostkę rozstrząsać stare baby. – pomyślałem.

- Witaj, wędrowcze. Czy szukasz spokojnego miejsca do modłów? Ta okolica jest cicha i jest odpowiednia do kontemplacji. Udzielić ci błogosławieństwa?

- Abbarach, nie przyszedłem tu by się modlić, nie poznajesz mnie? W sumie, nawet się nie dziwię – szepnąłem.

- Na litość boską! Arden! – wykrzyknął zdumiony – Co ty tu robisz? Kiedy sprzedałeś dom i wyjechałeś do stolicy nie miałem od ciebie żadnych wieści! Niech cię uściskam!

Padliśmy sobie w ramiona, Abbarach był mi przyjacielem, może jedynym jakiego miałem, cieszyłem się widząc że przynajmniej jemu los nie wyrządził szkody.

Kapłan przeprosił wiernych, zawołał akolitę na zastępstwo i znaleźliśmy się obaj w cichej izbie na tyłach świątyni.

- No to opowiadaj... masz... czerwone Correlianskie... – powiedział podając mi puchar z winem.

- Dzięki, wiele się wydarzyło odkąd trzymałeś mój ostatni list w rękach...

W skrócie opowiedziałem mu całą historię, niczego nie przemilczając. Twarz Abbaracha zmieniała się z uśmiechniętej na ponurą przechodząc przez stany pośrednie.

- Pakt z demonem? Przysięga? Bzdury! – ta istota na pewno zdradziłaby cię gdybyś wypełnił swoją część umowy. Po prostu tego nie rób, nie musisz spełniać żadnych jej warunków...

- To nie takie proste – szepnąłem, wlewając trochę wina przez otwór w masce. – Ten Galabrezu nie był taki głupi, dał mi wiedzę a w tej jest coś o tym, że zawarty pakt obowiązuje... czytałem gdzieś, że od niego wyzwolić może jedynie śmierć – do czego się nie palę – lub... „Krew naszego Pana. - Wiesz co to jest? – spytałem.

Abbarach wstał i zaczął przeglądać księgi mrucząc do siebie: „Gdzie ja to posiałem?”. W końcu wziął gruby, mały czerwony tom oprawiony w końską skórę i rzucił go mnie.

- Tu jest to czego potrzebujesz.

- „Tajemnice Świata”? – przeczytałem napis na okładce. – To ma mi pomóc?

- Ta księga dokładnie opisuje „Krew naszego Pana”, już nie pamiętam co to jest ale wypicie (bo podejrzewam, że to mikstura) niweczy demoniczne pęta. Wzruszył ramionami. – To może być to...

Schowałem księgę do wewnętrznej kieszeni. Przejrzę gdy czas pozwoli – pomyślałem.

- Ale nie po to tu przyjechałem.

Wydawał się być zdziwiony, zaszeleścił ciemnoniebieską szatą i usiadł na krześle naprzeciwko.

- Tak? A po co?

- Ojciec powiedział mi prawdę, kto zjawił się tamtego dnia z małym chłopcem w ramionach? Kto kazał tobie „znaleźć” mi rodziców?

Zdumiony, Abbarach siedział tak przez kilka sekund, po czym wypuścił powietrze i rzekł:

- Więc wiesz? Tak, gdyż inaczej nie byłoby cię tutaj. No cóż... to długa historia – powiedział i spojrzał przez okno na gęsty mrok.

- Mamy czas – szepnąłem chrapliwie.

- To była niezwykła noc, grzmiały pioruny, hulał wiatr, siekł deszcz. Siedziałem tutaj, czytając książkę gdy ktoś zaczął walić w drzwi, aż podskoczyłem ze strachu! – roześmiał się, pociągnął łyk i kontynuował - kiedy je otwarłem zobaczyłem potężnego rycerza w bieli z herbem czerwonej róży po lewej stronie pancerza – zdumiewające, jak człowiek pamięta tak drobne szczegóły... – Rycerz nie zdradził nazwiska, powiedział ze chłopiec którego trzyma na rękach jest mu bardzo drogi. Mówił, że stamtąd skąd on przybył nie ma dla niego przyszłości, nieznajomy prosił mnie bym dał chłopca na wychowanie jakiej porządnej parze. Powiedział: „Przekaż go tym, którzy kochać go będą jak syna, niech otoczą go miłością skoro jego właśni rodzice nie mogli dać mu szczęścia, chociaż go kochali, kochają i kochać będą”. Powiedział, że jego życie nie jest bezpieczne, że go śledzą, że jutro może nie żyć. Stał z berbeciem przez chwilę szepcząc mu coś do ucha – wydaje mi się, że powiedział imię... „Lilith”, czy jakoś tak... powierzył mnie swoje brzemię i odjechał. Ja oddałem cię na wychowanie dwojgu starych farmerów, to koniec całej historii, resztę znasz – pociągnął łyk.

Wstałem z krzesła.

- Nie, jeszcze nie. Czy wiesz gdzie leżą ziemie Czerwonej Róży? – szepnąłem.

- O ile znam się na heraldyce to gdzieś na wschód stąd.

- Dziękuję za wszystko co dla mnie zrobiłeś, przyjacielu. Żadne słowa nie oddadzą jak bardzo jestem ci wdzięczny - Uścisnąłem go na pożegnanie.

- Będę się modlił, byś odnalazł to czego szukasz... i odkupienie zarazem.

Odwróciłem się do niego przy drzwiach.

- Obawiam się, że nie ma dla mnie zbawienia – odparłem cicho i wyszedłem z kaplicy by kontynuować podróż.

Wyruszyłem na wschód, do ziem Czerwonej Róży wypytując wieśniaków o drogę, dwa dni podróżowałem, podczas postojów zbierałem zioła i czytałem „Tajemnice...”. W końcu dotarłem do Paars, zamku niegdyś leżącego w samym sercu ziem Czerwonej Róży.

Być może Paars był kiedyś wspaniałym zamkiem, fortecą nie do zdobycia. Ale obecnie, przy sczerniałych od ognia, popękanych ścianach, zwalonych iglicach i zamulonej fosie przedstawiał obraz nędzy i rozkładu.

Większość ziem przez które przejeżdżałem była opustoszała , po drodze widziałem kilka mniejszych wiosek i miasteczek, widocznie przez tę krainę przetoczyła się krwawa wojna, która zabiła wielu a tych co przeżyli dotknęły głód i choroby. Zatrzymałem się w małej wiosce położonej niedaleko ruin zamczyska.

O dziwo była karczma, przywiązałem konia do palika i wszedłem do środka. We wnętrzu gospody było tylko kilka osób: stary pijaczek przy ścianie, kilku wyjątkowo paskudnych wieśniaków popijających miejscowy bimber i młody karczmarz. Podszedłem do baru budząc powszechne zainteresowanie, obecni komentowali mój strój i moją maskę. Miejscowa ciemnota. Barman łypnął na mnie jednym okiem i popatrzył żałośnie po gospodzie, wszędzie widziałem wrogie spojrzenia, tylko stary pijaczyna zajmował się swoją butelką.

- Karczmarzu, daj piwa, jakiejś strawy, utrudzonym bardzo po długiej podróży.

Właściciel lokalu bez słowa, trzęsącymi się rękoma nalał mi jakiegoś trunku i rzucił na talerz kawałek baraniny dodając do tego dwa bochenki chleba. Zapłacił i skierowałem się w stronę najbliższego wolnego stolika gdy przypomniałem sobie o czymś:

- Czy jest tu gdzieś miejsce gdzie można by się wykąpać?

Na te słowa patrzący na mnie dotąd wilkiem wieśniacy wstali się z krzeseł i podnieśli wrzawę.

- To un, to musi być un, bratija chłopy! To naukromanta! Wszyscy wiedzom, że kompiele roznoszom choroby!

- Ta! Racyje ma! Wyźmy go stąd wywalmy!

- I ma tom paskudnom maskie...

Usiadłem w rogu i próbowałem się posilić nie zważając na spanikowanych wieśniaków, ale na wzmiance o masce nie wytrzymałem.

- Idźcie się wykąpać, najlepiej w studni, i skaczcie na głowę to przy odrobinie szczęścia rzeczywiście pomrzecie. – szepnąłem sarkastycznie.

Chłopi z rykiem gniewu podnieśli przedmioty, które ze sobą mieli; łopatę i widły, jeden nawet wyrwał ze ściany pochodnię a w drugiej ręce trzymał kuchenny nóż. Gdy pojąłem, że wcale nie żartują chwyciłem tacę i zasłoniłem się przed nadlatującą pochodnią. Karczmarz uciekł przez okno wołając: „Pomocy, ratunku! Mordują!”. Szybko wyczarowałem runę dotyku ghula i dotknąłem chłopa z widłami, w tej samej chwili oberwałem łopatą kilka razy po brzuchu i plecach. Upadłem na ziemię, chłopek już zamierzał zmiażdżyć mi czaszkę łopatą ale chwyciłem kufel piwa i chlusnąłem mu w twarz trunkiem.

- Moje oczy! Piecze! – wrzasnął, złapał się za oczy i padł na ziemię jak ścięty kwiat. Drugi widząc, że został sam zwiał przez drzwi. Obity, głodny i brudny postawiłem stołek na nogi, podniosłem bochenki z ziemi, szybko przeżułem i popiłem wodą z manierki podróżnej. Na zewnątrz była duża grupka ludzi, nie zawracając sobie głowy próbami mediacji rzuciłem przez okno ostatnią miksturę otępienia i nałożyłem na siebie zaklęcie nieprzeniknionego mroku. Wyskoczyłem z karczmy, mieczem przeciąłem sznur trzymający konia w miejscu i odjechałem w kierunku ruin zamczyska. Zmęczony, drżąc z zimna i czując kurczący się żołądek dojechałem do zamkowych wrót. Gdzieś tutaj, poza zamkowymi murami musi być miejsce gdzie pochowano poległych mieszkańców... przesądni uważają, że tradycyjnie zwłoki muszą znajdować się w kurhanach z nogami skierowanymi na wschód a głową na zachód. Muszę znaleźć jakiś pagórek... po tylu latach mógł porosnąć trawą, ale kamienie wciąż powinny być widoczne a wzgórek dosyć wysoki. Tylko jak ja go rozpoznam w tym mroku? Chwila namysłu i rzuciłem zaklęcie światła na trzy metry, widziałem wystarczająco dużo by stwierdzić, ze wzgórze na którym stoję jest naturalne ukształtowany. Rozpocząłem żmudne poszukiwania z kilkuminutowymi przerwami na rozgrzewający napar z ziół. Dobrze jest mieć przy sobie zioła. – pomyślałem. - W sumie to nie było nic nadzwyczajnego – trochę wody z pobliskiego strumyka, ognisko, metalowy garnek, wsypać proszek i otrzymamy napar wzmacniający przy minimalnym wysiłku! Spojrzałem na wciąż kurczącą się torbę; nie miałem ani ziół, ani czasu by je pozbierać, dostęp do aparatury alchemicznej pozostawał poza zasięgiem moich rąk, flaszki trzeba kupować a ja wciąż pomniejszałem arsenał swoich wywarów. Chyba w najbliższym mieście wstąpię do apteki i zatrudnię się na kilka dni jako alchemik, to rozwiąże dwa problemy - mieszek też nigdy nie syty.

Dopiłem resztkę napoju i wróciłem do poszukiwań, około trzeciej nad ranem zidentyfikowałem kurhan, był to wysoki pagórek upstrzony kamieniami, porośnięty mchem i trawą. Po raz drugi stworzyłem pieczęć i przywołałem widmo, widmo lady Lilith. Duch objawił mi się w postaci pięknej, kruczowłosej szlachcianki ubranej w świetliście biały materiał z haftem Czerwonej Róży na piersi. Ducha można poznać po tym, że jego nogi wiszą kilka centymetrów nad ziemią, szaty są nieco wyblakłe a głos dobiega jakby z dna studni.

- Witaj, lady Lilith, przybywam by uzyskać odpowiedź na dręczące mnie pytania – szepnąłem.

- To ty... synku? – głuchym głosem powiedziała zjawa.

- Tak, matko... widzisz czym się stałem? Czy dalej mnie kochasz?

- Oczywiście, synku... wciąż pamiętam tego rozkosznego bobasa, tę różową kuleczkę którą urodziłam tego dnia...

Zdjąłem maskę.

- A czy poznajesz mnie teraz?

Lady spojrzała na mnie bez śladu lęku. W końcu duchy nie odczuwają emocji. Uświadomiłem sobie.

- Dla mnie zawsze... będziesz moim małym, różowiutkim bobaskiem...

- Co się stało, matko, tego dnia gdy się urodziłem?

Lady Lilith zaczęła opowiadać historię od początku mych narodzin:

- Urodziłeś się w momencie, w którym Paars było oblegane przez okrutnego wielmożę Rakka Hilera... Twój ojciec nie chciał byś zginął na zamku, wymyślił sposób by wyrwać przynajmniej ciebie z oblężenia... Wziął najlepszych rycerzy i zrobił wypad za mury grodu... Przerwał pierścień oblegających i jego grupa była niedaleko lasu... niestety, wtedy zdarzyło się najgorsze... spóźnione pułki pikinierów barona Hilera właśnie nadciągnęły... Twój ojciec został zamknięty w pierścieniu zbrojnych nadciągających pikinierów i odwodowych żołnierzy wojsk oblężniczych... Na szczęście grupie rycerzy udało się z niego wyrwać, był w niej twój ojciec...

To, że jesteś tutaj jest świadectwem tego, iż jego czyn się powiódł, jego marzeniem było umożliwić ci nowe życie...

- Jak się nazywał – szepnąłem zakładając maskę. – Jak nazywał się człowiek, który był moim ojcem? Wiesz jakie to uczucie nie znać własnych rodziców, matko...? Chcę przynajmniej móc nazwać ojca po imieniu.

- Cuthbert. Sir Wilfred Cuthbert z rodu Czerwonej Róży...

Zatoczyłem się jak pod wpływem ciosu, rozproszyłem magię wiążącą i lady Lilith znikła. Usiadłem na ziemi.

Jestem ojcobójcą... ile złych rzeczy mogę jeszcze uczynić chodząc po tym przeklętym świecie? Zatopiłem twarz w dłoniach, przeklinając siebie i świat. Mój szloch niósł się przez opustoszałe wrzosowiska. Po kilku godzinach rozmyślań i płaczu pogodziłem się z tą straszą prawdą. Wszyscy robimy wszystko to co w naszej mocy, czyniąc zło lub dobro kształtujemy naszą rzeczywistość. Ale świat nie jest ani zły, ani dobry, świat jest obojętny, bo to my go tworzymy, tworzą go nasze czyny. - Ta myśl dodała mi otuchy, podniosłem się z ziemi i ruszyłem, potykając się w kierunku ogniska. Kiedy jako tako uporządkowałem myśli przypomniałem sobie wszystkie zdarzenia, które mnie do tej sytuacji doprowadziły. Nagle stanąłem jak wryty. "Słyszałem, że dostał cynk, ale nie wiem od kogo". Gdyby ojciec nie dostał wiadomości nie wysłałby Alcjonitów, uniknęlibyśmy całego zamieszania... nie zabiłbym własnego ojca... Pobudzony nową myślą zacząłem chodzić wokoło ogniska. Komu mogłoby zależeć na mojej krzywdzie? Nigdy się nie dowiem kto dał cynk. Dotknąłem kieszeni płaszcza, książka... wyciągnąłem i przeczytałem tytuł w świetle ogniska; „Tajemnice Świata”. Zatopiłem się w lekturze i kilka godzin póżniej poszedłem spać. Rano, gdy napoiłem konia, napełniłem manierkę i zjadłem ostatnią rację chleba podróżnego ruszyłem w drogę do Kharndris, wedle książki owa mityczna krew była miksturą, wzięła nazwę „Krew Pana” gdyż osoby nękane przez demony, które zawarły pakt po spożyciu tego cudownego wywaru zrzucały „krwawe pęta” jakie istoty z niższych sfer narzucały śmiertelnikom po zawarciu umowy. To był lek, którego recepta zaginęła w mrokach dziejów może żył jakiś elf, półelf albo człowiek sporządził notatki na temat sposobu przyrządzania, w Kharndris był największy zbiór ksiąg alchemicznych i doskonale udokumentowane odkrycia sprzed kilku stuleci.

Podróż z powrotem była długa i męcząca, zrobiłem małe zakupy w aptece, na targu i wszedłem do biblioteki:

Poraził mnie ogrom zwojów – wielkie zakurzone tomiszcza, tej biblioteki nie mogłem nie sprawdzić!

Przez kilka godzin szukałem w dziale „alchemia” jakichkolwiek informacji dotyczących „Krwi Pańskiej”, w końcu udało mi się znaleźć małą, zabrudzoną atramentem karteczkę:

„Kiedy powołano Zakon,

By prawdy i sprawiedliwości bronił,

Wtedy to rzekł On:

- Uważajcie by nikt z was darowanej wiedzy nie roztrwonił,

Usłuchał Zakon świętego nakazu,

Stworzył recepty wedle obrazu,

„Gdzie obraz jest?” – pyta uczeń. Nie wierzy,

- Wśród trudu, bólu i wyrzeczeń,

Gdzie pierwszy mistrz Zakonu leży:

W ziemi świętej,

W krypcie na głucho zamkniętej,

W mieście Leoris,

Gdzie jutrzenka okiem Jego wskaże,

Tam spoczywa Toris,

I oczom twoim obraz się ukaże".

Przebiegłem skrawek pergaminu wzrokiem i schowałem go pod płaszcz, zawsze to jakaś – niejasna bo niejasna – ale to wszystko co udało mi się zdobyć.

Wróciłem do gospody, było cicho, tak cicho że zbudziłoby to moje podejrzenia gdyby ni fakt, że byłem wściekle głodny, spragniony i zmęczony.

- Karczmarzu, podawaj co tam masz, płacę z góry – szepnąłem chrapliwie.

- Przykro mi – powiedział grubas ze złośliwym uśmiechem. – Niestety nie mogę panu nic podać.

- Dlaczego? – oberżysta spojrzał przez ramię, ktoś za mną stał.

Ktoś położył mi rękę na ramieniu i poczułem jednocześnie kilka grotów włóczni. Odwróciłem się powoli, za mną stał oficer miejski, ciężkozbrojny rycerzy – zapewne paladyn – i czterech strażników, wszyscy mieli broń w dłoniach, poza oficerem.

- Obywatelu, pójdziecie z nami – rozkazał.

- Co takiego zrobiłem? – szepnąłem znużony.

- Wasz rysopis pasuje do przysłanego niedawno przez Zakon Alcjonu, jeśli ich wysłannik rozpozna pana zostaną panu postawione zarzuty o zamordowanie trzech Braci Zakonnych, napaść z bronią w ręku, próba zatrucia studni, paranie się nekromancją i ucieczka z miejsca przestępstwa. Może pan zachować milczenie, wszystko co pan powie może być wykorzystane przeciwko panu, gdy sprawa się wyjaśni zostanie pan bezzwłocznie wypuszczony i oczyszczony z zarzutów. Na razie, proszę za mną. Jego obstawa najwyraźniej nie przejawiała chęci do żartów, za to paladyn wprost czekał aż spróbuję zrobić coś nie tak by pozbawić mnie głowy... Poszedłem z nimi, po wstępnym przesłuchaniu na którym straciłem dwa zęby zaprowadzono mnie do celi w której miałem oczekiwać przybycia gońca i procesu. Procesu którego werdykt był dla mnie całkiem jasny: spalenie na stosie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nieduzy kubek, prawie po brzegi wypelniny woda stal na plaskiej czesci ostrza. Samym ruchem nadgarstka podrzucilem go pionowo w gore i przekrecilem dlon. Kolejny, tym razem nieznaczny ruch "zgasil" kubek na ostrzu, dzieki czemu widowni wydawalo sie, ze naczynie stoi na nim. W rzeczywistosci bylo wbite na kilka milimetrow. Za malo, aby przebic na wylot. Dzisiejszy dzien byl w sumie mila niespodzianka. Wczoraj na targ zjechali kupcy z okolicy, co zapewnilo mi pare godzin wystepow i niezle wynagrodzenie. Dzis mial sie odbyc publiczny proces jakiegos nekromanty zakoczony spaleniem na stosie. A to oznaczalo tlumy gawiedzi na rynku. No i troche miedziakow dla mnie. Wynajety chlopiec rzucil we mnie pomidorem (twardym, sam wybieralem.) Kubek znow powedrowal w gore, a miecz pewnie odbil pocisk w kierunku ziemi. Naczynko znowu wyladowalo na ostrzu, tym razem jednak odrobine sie zachwialo. Nikt chyba jednak nie zauwazyl tych kilku kropel. Drugi z chlopakow zbiera w czapke pieniadze. Obaj to ulicznicy, mogliby mnie okrasc. Wiedza jednak, ze im sie nie oplaca. Dopoki jestem w miescie maja wylacznosc na pomaganie mi, a ja dziele sie bardzo uczciwie. Przez chwile pozaglowalem kubkiem, a pomocnik przygotowal w tym czasie nieduza tarcze i ustawil ja za mna. Tym razem nadalem podrzuconemu naczyniu parabole, tak aby takze znalazlo sie za mna. Obracajac sie wykonalem szybkie ciecie, a chwile pozniej rzucilem lewa reka noz. Polowa kubka upadla na ziemie. Reszta, przebita przez noz, wbila sie w tarcze. Nie w srodek, ale dostatecznie blisko, abym otrzymal burze braw. Teraz juz obaj chlopcy rzucili sie do zbierania monet. Przygladam sie ich pracy i zadowoleniem zauwazylem kilka srebrnych blyskow. Patrze tez na tlum, aby ocenic jak bardzo im sie podobalo. Na dzisiaj juz skoncze, bola mnie miesnie prawej reki. Nic dziwnego, biorac pod uwage jak dlugo musialem trzymac miecz poziomo. Niby cwicze od tylu lat, a wciaz nie jestem w stanie wymachiwac bronia przez dluzszy czas. W pierwszym rzedzie widzow stoi jakis elfi bard. Chyba podobaly mu sie moje sztuczki. Dostrzegam jakas mala istotke zwinnie lawirujaca w tlumie i pozbawiajaca nieuwaznych ich sakiewek. Nic na to nie moge poradzic, zreszta ci gamonie sami sa sobie winni. Nagle tlum zafalowal i zaczal rozstepowac przed kims. Stanalem na skrzynce i dostrzeglem dziwnego czlowieka z trumna na plecach. Pewnie wariat... Czuje pociagniecie za rekaw.

- Panie Karle! - tak juz przyzwyczailem sie do przezwiska, ze poprosilem, aby chlopcy tak sie do mnie zwracali. - Panie Karle. Niech pan spojrzy ile zarobilismy! - CZapki rzeczywiscie sa niezle obciazone. Nie rekord, ale i tak oplacilo sie wysilic. Szybko wybralem srebrne monety i kilka brazowych na drobne wydatki, reszte rozlozylem rowno do obu czapek. Wiem ze zaden z nich nie da sie okrasc, a jezeli nie wydadza wszystkeigo na lakocie, pieniedzy starczy im na kupowanie jedzenia przez tydzien. Biorac pod uwage, ze pomagaja mi juz kolejny raz, byc moze przezyja nawet tegoroczna zime. Ale to juz ich sprawa. Dobrze wiedza jak wyglada zycie na ulicy. Ja nie mam zamiaru ich tego uczyc. Chyba zaraz rozpocznie sie najwazniejsza czesc tego wieczoru. W sumie wole isc do karczmy, bo takie rozrywki jakos nigdy mnie nie pociagaly. Marze w tej chwili wylacznie o goracej kapieli, cieplej strawie i dobrym piwie, niekoniecznie w tej wlasnie kolejnosci. I nawet wiem gdzie moge to wszystko dostac.

---

Napisalem wstep nieco bardziej klasyczny. Zgrupowalem wszystkich w jednym miejscu (niewymienieni sa po prostu w tlumie, lub gdzies w poblizu.) Od razu mowie jednak, ze bede duzo mniej mistrzowal niz ostatnio - po prostu koncentruje sie na NS, poza tym nie mam w sumie pomyslu na jakas przygode. Na szczescie jest tu tez paru innych MG, ktorzy beda zmuszeni mnie zastapic. No to - Let the fun start!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gmin najwyraźniej zachwycał się chałturką, którą przedstawiał krasnolud. Stałem, patrząc się bezmyślnie na to, co wywijał mieczykiem wkoło kubka.

Moje myśli były gdzie indziej, starałem się uświadomić sobie, co ostatnio robiłem, gdzie byłem. Nazwy tych wszystkich wsi, karczm, ludzie, krajobrazy są takie jednostajne. Zboczyłem do miasta, w poszukiwaniu natchnienia do kolejnego poematu. Potrzeba mi chyba coraz silniejszych wrażeń. Stojąc w spoconym i rozhukanym tłumie żądnym krwi żałowałem decyzji którą podjąłem, a nawet żal zaczęło mi się robić tego biedaka. On też ma prawo, aby żyć, jak wszyscy...

Ktoś zaczął się krzątać dookoła mojego mieszka. Przez usta przemknął mi cień uśmiechu, gdy krótka inkantacja zajęła sakiewkę magicznym ogniem. Tłum rozstąpił się w zdumieniu, a przede mną, przez chwilę stała zmieszana młoda, brudna eut. Szybko pierzchła pomiędzy ludźmi, zostawiając mi moje złoto. Ruszyłem w kierunku zaplecza krasnoludzkiej 'sceny'. Dwaj chłopcy odchodzili wyraźnie ukontentowani, w jednym z nich rozpoznałem tego, któremu zostawiłem srebrnika. Nie wiem, dlaczego chciałem mówić z tym krasnoludem. Nie, nie z zawiści, nawet nie jako krytyk. Nie dlatego, że elfy niespecjalnie lubią krasnoludy - w końcu jestem kosmopolitą, elfem światowej klasy chciałoby się rzec.

Gdy wszedłem, krasnolud rozmasowywał sobie ramię, pomagając sobie gorzałką. Z początku mnie nie zauważyl, ale gdy postawiłem te dwa ciężkie kroki, szybko rzucił spojrzenie na swój miecz. Może to właśnie ta broń tak mnie zaciekawiła. Bo kto widział krasnoluda z mieczem? I kto widział tak wąski miecz?

Sposób, w jaki nim wywijał też miał coś z elfickiej sztuki walki - dziadek, pamiętam, tak samo popisywał się w każde święta A'tun.

Usiadłem na stołku, zacząłem stroić lutnię.

- Szykuje się gratka dla sztukmistrzów, czyż nie? Wielki jarmark, połączony z festynem życia - śmiercią nekromanty...

Gorycz w moim głosie mieszała się z ironią. Milczał, nie wiedząc chyba, czego się może spodziewać.

- Ludzie - mianują się panami świata, ale nic o nim nie wiedzą. Dlaczego mielibyśmy im pozwolić na kolejną jatkę? W imię życia i sztuki, później każdy z nas pójdzie swoją drogą...

Zastanawiam się, czy się nie pomyliłem co do niego, czy nie wezwie zaraz straży, czy nie będę musiał uciekać. Jednak zdobycie rozgłosu w kolejnej dziurze warte jest ryzyka. Tylko sława otworzy mi drzwi do domu, tylko ona...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

-Śmierc ludzkiego nekromanty! -Cicho mowilem sam do siebie, siedzac na kamiennej ławie przy rynku. Opierałem sie o moj debowy kij. -Nie moge przegapic takiego spektaklu. Błogosławiona niech bedzie Mroczna Bogini za śmierc kolejnego naśladowcy tej wspaniałej sztuki magicznej. -Rozejrzałem sie dookoła, jakas para zblizala sie do mnie. Pewnie mnie nawet nie zauwazyli, lecz ja odruchowo zasymulowalem atak soczystego kaszlu, co zmusiło tych dwoje do zmiany kierunku i obeszli mnie łukiem. Wygladalem tak jak sie czułem, czyli marnie.

-Gdzie jestes bracie, kiedy cie potrzebuje? Czy spotkanie z toba po tylu latach jest warte tych kaźn jakie musze tu znosic? Kazdy krok po tej poswieconej ziemi sprawia mi ból, jakbym stapal stopami po wrzacym oleju, kazda sekunda spedzona w towarzystwie tylu "żywych" rani po stokroc mą umeczona dusze. Czy jestes tego wart? -Ostatnie pytanie było oczywiscie retoryczne, bo spotaknie jest tego warte.

-Nawet gdybym miał kolejne poł milenium stapac w swiecie smiertelnikow to nie zawacham sie i to uczynie tylko badz przy mnie. Jestem juz taki zmeczony...

Rozmyslanie przerwał mi krzyk zachwytu gawiedzi. Szybko zlokalizowalem epicentrum zainteresowania. Był nim krasnolud. Ha, krasnolud co wlada mieczem i to jak nim wlada! Elficką szkołe widac, lecz ktory elf wziąłby na ucznia krasnoluda? Ehh, ci smiertelnicy nigdy nie przestana mnie zadzi... Co to było? -poczulem cos. Coś czego nie czułem od bardzo dawna. Od bardzo, bardzo dawna. Był to smród śmierci, ale jakiej śmierci! Zapach ciała człowieka, ktory jeszcze nie spoczął w uświeconej ziemi. Rozejrzalem sie nerwowo, lecz niczego nie dostrzegłem. Opierajac sie na debowym kiju podniosłem sie z ławy i teraz rowniez sie rozejrzalem i wciaz niczego nie widziałem. Zapach byl bardzo intensywny, lecz tylko ja to czułem. Ludzie moga czuc tylko odór rozkładającego sie ciała, lecz tylko nieumarły moze poczuc zapach samej śmierci. Zrobiłem pierwszy krok, zaraz po nim drugi a nastepnie trzeci kazdy ruch sprawiał mi niewyobrazalny bol, ale ja bylem Paladynem Ciemności a tacy nie zwazaja na ból.

Nikt nie mogl dowiedziec sie kim jestem. W moim przypadku ten zapluty zakon nawet by procesu nie zrobil. Zabili by mnie z miejsca. A pożniej chełpili by sie, ze zalatwili samego Paladyna Ciemności, nie wspominajac ani slowem ze ów Paladyn nie miał nawet siły unieść swojego miecza.

Ruszyłem przed siebie kierujac sie zapachem smierci, kiedy ktos podchodził zbyt blisko mojej osoby pokasływałem. Ludzie nie wiedziec czemu ale boja sie osob strasznie chorych a postac przygarbionego i zakrytego jakas brudna plachta czlowieka tylko potegowala ten strach. Jestem juz niedaleko, calkiem niedaleko...

Nagle, nie wiadomo skad wyskoczyl jakis kundel. Szukajac pewnie czegos do zjedzenia podbiegl do mnie zbyt blisko. Zdesperowany syknąłem tak cichym dzwiekiem, ze tylko zwierzeta mogły to uslyszec. Lecz przez swoja slabosc stracilem kontrole nad sykiem, ktory stał sie zbyt potezny i sprawił, ze wszystkie zwierzeta na rynku wpadly na kilka sekund w panike wlacznie z tym kundlem. Burek nie wiedzac co zrobic ugryzł najblizsza osobe i pech sprawił, ze ta osoba bylem ja. Chwycił za nogawke! Jego zeby z calym impetem polamaly sie o stalowe buty sumiennie skrywane pod iluzja zwyklej nogawki. Zapiszczal okrutnie i uciekł. Pisk stłumił odgłos metalu, lecz nogawka juz zaczynala przybierac odcien czerni i metalicznie polyskiwac. Płaszczem skryłem noge tak aby nikt nie widzial rozproszenia iluzji, a ja w tym czasie korzystajac z resztek sił jakie mi zostały wymawiałem cicho zaklecia iluzji. Wreszcie nogawka przestała sie zmieniac. Po sekundzie powrociła do swojej pierwotnej szarej formy i wygladała znow jak kawałek zwykłego materiału.

-Ja... ja juz nie moge... wytrzy... -Słaniałem sie z bolu. To zaklecie bylo ponad moje siły i wiedzialem ze za chwile padne na ziemie a wtedy iluzja sie rozmyje i zgine. Musiałem szybko znaleść jakieś miejsce. Gdzies, gdzie moge chwile odpocząć. Jakies drzwi... Chyba uda mi sie... do nich dotrzec. -resztkami sił opierajac cały swoj ciezar na tym debowym kiju, az ten nienaturalnie sie wygiał, udało mi sie dotrzeć to wrót. Nie wiedzialem co bylo w srodku, bo siły juz opusciły moj magiczny wzrok, ledwo zauwazylem jakas skrzynie i z calym impetem usiadlem na nia dbajac o to aby miedzy siedziskiem a mna znajdowal sie peleryna, co zapewnialo mi, ze iluzja sie nie rozmyje. Nareszcie... Jednak jest dla mnie szansa... -Zmysły powracały. Juz odzyskałem swoj wzrok. Bylem w jakims ciemnym pomieszczeniu. Na nieszczescie byly ze mna dwie osoby. Ten krasnolud i jakis elf z lutnia, chyba bard. Byłem na zapleczu tego krasnoludzkiego artysty. Zdołałem wycedzic tylko kilka słow.

-Pozwól mi... -ostry kaszel- pozwol mi tutaj na chwile... zostac... Prosze...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Siadam pod murem w ciemnej uliczce i dmucham na dłoń, żeby przestała piec po oparzeniu- po wyglądzie mogłam się domyślić, że to mag! Ale teraz płacę za głupotę.. wywołaną głodem. Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze- patrzę w niebo... jeszcze trochę do ciemności- wtedy może uda mi się gdzieś znaleźć coś do jedzenia, bo zdobyłam zbyt mało, żeby dostać z Domu... nawet tam nie kimnę...Wściekła na siebie wychodzę stamtąd, starając się wtopić w tłum przechodniów... po drodze zauważam szyld karczmy przy rynku - i na mojej twarzy wykwita szeroki uśmiech... okrążam szybko budynek, aż dochodzę do wyjścia kuchennego - tam widzę znajomego mi rudzielca, służącego w tej dziurze, który właśnie myje naczynia... dobrze, jest

Pochylam się za oknem i wrzucam mu kamień do wody, dość mocno, żeby ochlapał mu twarz - ten naiwniak zaczyna strzelać oczami za oknem, aż mnie zauważa- odpowiada kucharce, że musi wymienić wodę i wychodzi z pomieszczenia - gdy jest już wystarczająco blisko, szepcę:

-"twoja zmiana?"

-"tak, moja... to co zwykle?"

-"tak... dobrze wybierz."

-"ale nie zabijaj nikogo, dobrze? nie chcę kłopotów..."

-"spróbuję -jedzenie?"

-"niestety- nie mogę cię już więcej karmić, bo chyba się domyślają, co się dzieje-a ja nie mogę stracić tej roboty... w każdym razie- mamy kilku gości, bądź tu za parę godzin...postaraj się nie zostawić śladów, potrzebujemy klientów."

W odpowiedzi uśmiecham się tylko drapieżnie... kiedy służący odchodzi i zbiera wrzaski od kucharki, ja przyglądam się karczmie, starając się ocenić ilość i rozstawienie pokoi, a także trudność wchodzenia...

Trochę to trwa, więc gdy kiedy kończę, jest ciemno - siadam więc w ciemnym kąciku przy szopie i uśmiecham się - bo jeśli dobrze pójdzie to po dzisiejszej nocy będzie mnie stać na jedzenie<wzdycham> przez najbliższe kilka dni, o spaniu nie mówiąc...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cela był ciasną, zimną, kamienną komnatą w której trudno było zrobić choćby kilka kroków, światło wpadało do pomieszczenia przez malutkie, zakratowane okienko. Było nieco po świcie a ja byłem głodny i czułem wszystkie kości. Musieli mnie przesłuchiwać przy pomocy żelaznych rękawic? Wszędzie miałem siniaki, na głowie sporo ran tłuczonych i mocno poobijaną maskę. Po co ja w ogóle to noszę? – pomyślałem z goryczą. – Skoro mam jeszcze dzisiaj być na procesie i spalić się na stosie to trzeba pokazać twarz! Odczepiłem klamrę i rzuciłem maskę w róg celi, zdjąłem płaszcz, rozłożyłem go na ziemi i ciężko usiadłem. Przynajmniej choć trochę wyizoluje mnie od zimnej podłogi... po chwili jednak wstałem, z trudem, i podszedłem do okienka, widziałem tylko kawałek ruchliwej ulicy, codzienne życie, zwykłych ludzi. Zazdrościłem im. Zazdrościłem im tego, że mogą prowadzić normalne życie. Nagle otworzyły się drzwi komnaty, miałem gościa. Tylko nie mogłem sobie przypomnieć komu zależy na widzeniu się, że mną.

Goniec Zakonu? Wszedł zwyczajny strażnik z dzbankiem wody i kromką chleba. Na widok mojej twarzy wzdrygnął się ale szybko się opanował.

- Masz jedzenie – położył trzymane przedmioty koło drzwi. – Osobiście uważam, że skoro masz dziś spłonąć to nie ma sensu ciebie karmić, ale mój porucznik spodziewa się awansu dzięki szybkiemu pochwyceniu cię wczorajszej nocy i łaskawie polecił mi dostarczyć rację żywnościową – splunął.

- Pochwalony... – szepnąłem złośliwie.

Strażnik zgrzytnął zębami.

- Zapomniałem wspomnieć, że gubernator polecił przyśpieszyć widowisko i z tej okazji wspaniałomyślnie darował proces. Masz spłonąć za kilka godzin, gdy słońce będzie w zenicie – popatrzył na mnie dumnie, pewny, że mi dogryzł.

- Ależ dziękuję, tak gorąco mnie witacie.

Mój rozmówca wyszedł trzaskając drzwiami a mnie nie było do śmiechu, niedługo miałem się piec ku uciesze ludu. Wziąłem „dary” porucznika i usiadłem na płaszczu, starając się podzielić bułkę na pół nawilżyłem ją wodą i w końcu dało mi się ją rozdrobnić na kilka kawałków. Połykając kęsy o konsystencji kamienia i smaku pleśni, popijając nieświeżą wodą myślałem o tym co ma nadejść.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co ja tu robie!?! Przecież jestem w samym centrum miasta Alcjonitów! Dobra Ellor, uspokój się, powolutku. Alcjonici, w przeciwieństwie do mojego zakonu, zakonu Mordeinów, to zadufani w sobie pyszałcy, dający znać każdemu, że paladyn to nie byle żołnierz. Pokazują to wieśniakom ignorując ich, innym zakonom biorąc najniebezpieczniejsze misje, a wysoko urodzonym podlizując się tak, że aż mdli...

Oto nasza szansa Zen. Palą dzisiaj nekromantę, i to jest nasza szansa. Nekromanta to nie byle tam heretycki pyszałek. Ludzie pozjeżdżali tu z okolicznych wsi tylko dla widowiska. Oczekują, że sam demon zjawi się po duszę mrocznego maga...bujda...ale to zamieszanie ułatwi nam sprawę...

Jestem poszukiwany...człowiek z trumną, oto, kogo poszukują. Ale dokładnie, to szukają postawnego paladyna. Hmm...

- Zdejmuj szaty żebraku! - krzyknołem.

- Ależ panie! Jestem biedny! Nie stać mnie nawet na chleb...jak to tak...mości paladyn potrzebującego gwałtem? Toż nie godzi si...

- Milczeć! Tu o sprawy wyższe niż ty chodzi! Rozdziewaj się! - krzyk zagłuszył gwar tłumu.

Żebrak przyłapany przeze mnie w zaułku począł zdejmować z siebie brudne łachmany widząc, że nie ma ze mną żadnych szans, a pomoc z nikąd nie przyjdzie. Zdjołem zbroje aby nie rozpoznano mnie po jej chrzęście i zapakowałem ją do trumny. A raczej ubrałem w nią Zena, bo się już nie mieściła. W jego skostniałe i sine ręce wcisnołem mój miecz. Biedak patrzył na to wszystko przerażonymi oczami.

- Oto sztuka srebra za fatygę...niech Bóg, w którego wierzysz ci to wynagrodzi.

Żebrakowi ogniki żadzy rozświetliły oczy i chwytając monetę, czym prędzej schował ją do kieszeni spodni, które mu w łasce swojej zostawiłem.

- Tobie panie...tobie niech także bóg twój błogosławi!

- Ja już w niego nie wierze...

Kodeks paladyński oraz moralny nakazuje, aby zwłoki chować, nieważne do jak wypaczonych ludzi należały. Nawet nekromante pochować należy, ale w ziemi poświęconej i kręgu świętym.

- Czego tu? - burknął paladyn pilnujący więzienia, najwyraźniej chcący większych czynów dokonywać.

- Panie łaskawy, ja przyszedłem zmierzyć nekromante złego, aby trumne dla niego z desek zbić, a raczej dla tego, co z jego ciała zostanie. - chrypnołem z pod kaptura...oby nie nabrał podejżeń.

- Hmm...dobrze, ale pod nadzorem wejdziecie do celi jego. I uważajcie na niego. Przebiegły to mag, gotowy jeszcze czar rzucić.

- Oczywiście panie...

Udało się, nie rozpoznano mnie, a trumna Zena nawet pomagała. Jedyne co mi przeszkadzało, to święty wojownik przydzielony mi w celu bezpieczeństwa.

- Masz goście plugawy psie. Żadnych numerów, ani magii. Znamy twoje sztuczki, nie próbuj na...AAaaargghh!!

Paladyn zwalił się ciężko na ziemie dostawszy w potylice z ważącej przeszło 100kg trumny.

- Nie lubie ciebie i tego, czym się parasz - powiedziałem do nekromanty mierząc do niego palcem - A zwłaszcze tego, komu służysz. Mimo to potrzebuje twojej pomocy. Masz wybór. Wskakuj do trumny, masz mało miejsca, ale chudy jesteś, jakoś się wciszniesz...albo zostajesz tutaj i tutaj zostaniesz wysłany tam, gdzie powinieneś pójść już dawno - do piekła! Decyzję podejmij szybko, czasu nie mamy, zaraz się zorientują...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Patrze zdziwiony na elfa.

- Kpisz?

Przygladam mu sie dokladniej... nie kpi...

- Po kiego diabla chcesz ratowac nerkomante?

- Dla slawy... no i dobrej zabawy.

To jakis pomyleniec? Chyba nie...

- Potrzebujesz mnie do pomocy... Ale tam beda paladyni. Skrzyzowalem kiedys miecz z jednym... Sa lepsi ode mnie. Moze ich ruchy ogranicza zbroja, ale i tak sa szybcy i doskonale wyszkoleni. A slyszalem historie, ze w walce wspomaga ich wola bogow. Jestem zmeczony. A trzeba bedzie tez pokonac straznikow...

W tym momencie wszedl jakis starzec.

-Pozwól mi... -ostry kaszel- pozwol mi tutaj na chwile... zostac... Prosze...

Wzruszam ramionami.

- Posiedz chwile starcze i znikaj - lepiej zeby nie slyszal o czym gadamy.

Nagle przez tlum przelecial szmer. A potem coraz silniejsze wzburzenie. Wychodze, aby dowiedziec sie, co sie wlasciwie dzieje. Plotka rozprzestrzenia sie lotem blyskawicy i przybiera coraz wieksze rozmiary... "Ktos uwolnil nekromante...", "Kilku mrocznych magow wdarlo sie do wiezenia aby ratowac...", "Slyszalem ze wezwal demona z odchlani, aby ten...", "Podobno ten drugi czarownik mial trumne z trupem. Pewnie zeb y mogli od razu stworzyc sobie nieumarlego sluge...", "Podobno zbliza sie cala armia szkieletow...", "Demony beda chcialy sie zemscic...". Czlowiek z trumna...

- Elfie! Chcesz materialu na piesn? To zastanowmy sie ktoredy beda uciekac. A jak ich znajdziemy, zobaczymy co dalej...

Nielatwo jest ukryc sie w miescie... zwlaszcza majac na plecach trumne... Dostrzegam jakies beidne dziecko. Podchodze do niego.

- Hej maly... Wiesz kto to jest Bjorn? Ten chlopak, ktory pomagal mi w wystepach...

- Tak panie krasnoludzie...

- To masz tu srebrnego i smigaj po niego. Jak go szybko sprowadzisz, to dostaniesz druga monete. I powiedz mu, zeby zgarnal pare osob, potrzebuje wiecej pomocy.

- Tak panie krasnoludzie... - i juz go nie bylo.

Kharndris nie bylo moze wielkim miastem. Ale wojna pustoszaca okolice osierocila sporo dzieci. Okazali sie swietnymi wspolpracownikami. Nie tak oszukanczy jak dorosli i jednoczesnie gotowi za garsc miedziakow zrobic wszystko. Oczywiscie zawsze odpowiednio ich wynagradzalem, przez co stalem sie kims w rodzaju ich mesjasza. Doszly mnie nawet sluchy o czyms, co nazywali "domem". Ale nie dowiedzialem sie niczego ponad to, ze istnieje. Zreszta nie drazylem. Mialem zamiar wyjechac w ciagu tygodnia, moze dwoch. Nie znalazlem w tym miescie nikogo, kto pomoglby mi osiagnac wieksze umiejetnosci. Sytuacja sprawila, ze wyjade szybciej niz zamierzalem. Dam jeszcze raz zarobic dzieciakom. Tym razem popracuja jako szpiedzy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Drzwi otworzyły się, paladyn ostrzegał mnie żebym nie używał czarów. Jeszcze jeden? Dwóch ludzi jednego dnia? Pchają się drzwiami i oknami by się ze mną zobaczyć czy jak? Po chwili wartownik leżał na ziemi.

Przybysz ubrany w łachmany odezwał się do mnie:

- Nie lubię ciebie i tego, czym się parasz - powiedział do mierząc we mnie palcem - A zwłaszcza tego, komu służysz. Mimo to potrzebuję twojej pomocy. Masz wybór. Wskakuj do trumny, masz mało miejsca, ale chudy jesteś, jakoś się wciśniesz...albo zostajesz tutaj i tutaj zostaniesz wysłany tam, gdzie powinieneś pójść już dawno - do piekła! Decyzję podejmij szybko, czasu nie mamy, zaraz się zorientują...

- Od pewnego czasu służę samemu sobie, rozumiem więc czemu mnie nie lubisz. Jeżeli naprawdę jesteś tu bo jestem ci do czegoś potrzebny... cóż... przynajmniej gdy nas złapią będę we właściwym miejscu, w trumnie – szepnąłem.

Zostawiłem płaszcz i maskę w kącie celi, musiałem stanąć ze światem twarzą w twarz a nie ukrywać się tchórzliwie za kawałkiem blachy. Wgramoliłem się do trumny, była obliczona na kogoś innego. Zanim wybawca zamknął wieko poprosiłem go jedną przysługę:

- Rozumiem, że to trumna i rozumiem, że jakiś umrzyk został pozbawiony miejsca spoczynku więc śmierdzi zgniłym trupem ale... postaraj się opędzać od psów... Po czym przybysz zamknął wieko. Starałem się oddychać spokojnie i nie panikować, dręczyła mnie uporczywa wizja mojego „wybawcy”, który zamyka wieko trumny na kłódkę i zakopuje mnie żywcem. Odpędzałem te myśli ale ciemność dookoła, ciasnota i smród wywoływały coraz barwniejsze wizje. Mogłem tylko czekać i starać się nie zepsuć szyków mojego „nosiciela”. Ta gorzka myśl dodała mi nieco otuchy, po chwili czułem jak trumna się podnosi i kołysze miarowo. Czy cierpię na chorobę morską?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szybko dochodziłem do siebie po tym co sie stało. Wzrok wciac mi sie klarował. Nie bylem, jak wczesniej sadzilem, na zapleczu tego krasnoludzkiego artysty a w najzwyklejszej karczmie.

-Posiedz chwile starcze i znikaj. -Uslyszalem od tego krasnoluda. Chcialem mu cos odpowiedziec ale po chwili wybiegł na zewnatrz nie dajac mi ku temu sposobnosci. Cos musialo sie stac. Mimo otepienia dobrze slyszalem o czym ludzie prawią. Nekromanta uciekł przy pomocy jakiegos zebraka tyle udało mi sie wyłapac z calej tej sterty bredni. Czyżby Paladyni Światła byli juz na tyle zniedołezniali, ze nie mogli pojmac ludzkiego nekromanty i zebraka? Dziwie sie czemu moi bracia nie podbili jeszcze tych ziem i nie splugawili tej przekletej poswieconej gleby! Siegnąłem do mieszka przytwierdzonego do wewnetrznej czescie peleryny. Lekko go przechyliłem, az część jego sypkiej zawartosci wysypała sie na moja koscista dłoń. Gdyby ktos chcial mnie teraz obserwowac dostrzeglby starca przesypujacego sobie ziemie przez dlon. Przekleta gleba to bylo to czego mi trzeba. Kazde ziarenko jak tylko stykało sie z moim nieumarłym ciałem oddawał mi całe zło jakie w sobie nagromadzilo i calkowicie "wyladowane" upadało na ziemie bedac zwykla ziemią. Musze oszczedzac moje "lekarstwo" tak niewiele mi go zostało. Ledwo wstałem na nogi a usłyszałem:

-Elfie! Chcesz materialu na piesn? To zastanowmy sie ktoredy beda uciekac. A jak ich znajdziemy, zobaczymy co dalej...

Kogo oni beda szukac? Chyba nie tych uciekinierow? Chociaz... Jakby sie nad tym zastanowic to wygladaja na takich co lgną do przygod jak ćma do ognia. Krasnolud i elf pragna spotkac ludzkiego nekromante i zebraka, brzmi ciekawie. Cos mi mowi, ze oni moga pomoc mi w osignieciu mojego celu... Wyprostowałem sie i szybko pobieglem za tą dwojką nie zwazajac na ludzi ktorych mijalem. W tym momecie mialem tyle sil, ze nie mialem problemu z utrzymaniem iluzji, nie zamierzalem tez zgubic tych dwoje. Ostroznosci nigdy za wiele. Postanowiłem wiec trzymac sie jakies dwadziescia krokow za nimi, tak aby nie zdradzic swojej obecnosci. Ujawnie sie w odpowiednim momecie a ten momet jeszcze nie nadszedł.

Ku chwale mojej ukochanej...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A jednak się nie pomyliłem.

Kiedy biegliśmy wąskimi uliczkami miasta, zastanawiałem się dokąd tak na prawdę idziemy?

Mały uwinął się w niesłychanie krótkim czasie, prowadził nas do 'domu'. Ciekawe, gdzie też oni mmieszkają?

W miarę, jak wchodziliśmy w kolejne uliczki mijaliśmy domy zamożne, mniej zamożne, biedne. W końcu otazcały nas już same rudery, szczury popiskiwały w rynsztokach, i trzeba było uważać na wylatujące z okien mydliny i nieczystości. Z początku ładna, brukowana ulica przypominała teraz wiejską drogę po burzy - błotnista i śmierdząca.

Od rynku dzieliła nas już spora odległość, a dzieciak wcale nie zwalniał. Wreszcie - zatrzymaliśmy się przed czymś, co kiedyś można było nazwać budynkiem, dziś chyba tylko katastrofą z cegieł. Powybijane okna, odbity ze ścian tynk, zacieki i ślady dymu na ścianach innych budowli wydawały się krasnoludzkimi ornamentami w porównaniu z widokiem, który przezentowała ta ruina. Dzieciaki najwyraźniej cieszyły się, że nie kapie im na głowę, przynajmniej nie tak mocno jak na ulicy, bo dach przypominał sito.

Mnóstwo dzieci - starszych, młodszych - ale dzieci - ludzkich i nieludzkich, widocznie czekało na nasze przybycie.

Widok był żałosny - brudne, zagłodzone, w obdartych ubraniach. W oczach tliła im się jeszcze iskierka nadziei.

- Słyszeliście o nekromancie, o człowieku z trumną? Potrzebujemy szybko informacji. Macie tu po miedziaku - na zachętę. Kto przyniesie przydatne wiadomości dostanie jeszcze sztukę srebra.

Monety, które rozdałem szybko się zwrócą. Napewno.

Pozostaje nam czekać, czekać na informację.

- Poleruj miecz, krasnoludzie, nidługo może być potrzebny.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zamknołem trumne na kłódke. Po namyśle powiedziałem jeszcze do niej cicho - Uważaj na Zena, nie poturbuj go za bardzo.

Sosnowe deski założyłem na plecy. Gdy zrobi się gorąco, mam nadzieję, że nie bedę miał w tej trumnie dwóch trupów. Spojrzałem jeszcze tylko na znokautowanego paladyna i dla pewności przyłożyłem mu jeszcze kułakiem w głowe. Jest silny i wytrzymały, wstanie za kilka minut...trzeba się spieszyć.

Oto i najtrudniejszy moment...żebrak wraca, ale bez paladyna...

- Hej, staruchu! Co z mężczyzną, który ci towarzyszył? - odezwał się paladyn strażnik, gdy już- już byłem przy drzwiach.

- Ten plugawy sługa demonów próbował ucieczki, na to mój strażnik, niech ci bóg błogosławi za przydzieleni mi go panie, zareagował szybko. Zdzielił heretyckie nasienie raz, potem drugi. Stąd ten huk. Teraz został tam jeszcze, żeby mu powiedzieć co o nim myśli i dlaczego znowu nie powinien uciekać.

- Heh, cały Andren.

Uff...co szczęście, opis zgadzał się nawet z charakterem mojego towarzysza. Mimo to, trzeba się spieszyć. Czym prędzej otworzyłem drzwi. Teraz, będą szukać żebraka. Obstawią wszystkie wyjścia. Przeszukają wszystkie wozy wjeżdżające i wyjeżdżające.

Pognałem w kierunku najmroczniejszego zaułka. Tam otworzyłem trumne, gestem uciszyłem nekromante. Rozebrałem Zena i przywdziałem zbroje, do ręki wziołem miecz.

- Siedź cicho...chociasz, jak chcesz, możesz się drzeć ile wlezie, i tak zaraz nikt cię nie usłyszy.

Zamknołem trumne i włożyłem ją na plecy za pomocą pasków, które do niej przybiłem. Teraz wyglądała jak plecak podróżny...jak plecak o wyglądzie prawie dwu metrowej trumny...

Wybiegłem z zaułka. Nagromadziłem powietrza do płuc i ryknołem:

- LUDZIEEE!!! NEKROMANTA UCIEKŁ!!!

Następne chwile było apogeum chaosu. Jeśli jakiś malarz by tu się znalazł i nawet gdyby uchwycił to zamieszanie, to wyszłaby mu breja na płótnie. Potrącani ludzie, inni tratowani przez spłoszone konie. Wywracane stoiska ze smakołykami i rupieciami do kupna. Towar poszybował w góre. Krzyk, rozpacz, chaos. "Oto nekromanta uciekł! Zaraz zemści się na nas! Demony! Demony przyzwie!" - ktoś ledwo wybijał się z tłumu innych krzyków...i o to chodziło.

Na plac wbiegli pladanyni. Wyglądali na porządnie wkurzonych. Obejrzałem się, a serce mocniej mi zabiło. Z więzienia wybiegł kolejny odzdział paladynów. Ktoś krzycał rozkazy, ktoś modlił się żarliwie. Wszystko to zanikało w chałasie. Ludzie niczym wzburzone morze nad którym gości sztorm uciekali do najbliższej bramy.

- Przejście dla paladyna! Przejście dla świętego wojownia! - krzyczałem. Ludzie nie reagowali. Uciekali, krzyczeli, pchali się. Czas na użycie siły. Roztrącałem ich trumną, łokciami, pięściami. Wiele to nie pomagało, na miejsce jednego pojawiało się dwóch następnych. W końcu jakoś dotarłem do bramy. A w moim kierunku szli paladyni, w równie zabójczym tępie. To była chyba najwolniejsza pogoń, jaką widziałem.

Strażnicy przy bramie nie dawali rady przeciw wielogłowemu potworowi. Niektórzy zgineli, przewróceni i żywcem zadeptani. Inni widząc beznadziejność sytuacji uciekli do strażnicy, zostawiając wszystko paladynom.

Oto groza, którą rozsiewają nekromanci. Wszystko to bujda. Do przyzwania demona trzeba wielu godzin przygotowań. A sam nekromanta jest równie odporny na żelazo tkwiące w trzewiach, co pospolity wieśniak. Wszystkie te plotki to przechwałki paladynów, którzy zabili mrocznego maga, a ten stawiał podobno niewyobrażalnyh opór. A tak naprawdę przydybali go w łóżku z kochanką, za dowody mając jego księgi i pracownie.

Za bramą było jeszcze gorzej. Fala ludzi ciągneła ze sobą, uniemożliwiając włsny kierunek. Kierunek do konia ukrytego wśród drzew...cholera.

Tłum krzyczał, wrzeszczał, pluł, kopał generalnie rozpaczliwie uciekał. A powiadają, że demon to okropne wynaturzenie, przeciwnik grozą pachnący, nie do pokonania. Gdyby jednak stanoł taki na drodze tej ciżby, prawdopodobnie zostałby zdeptany tak jak tamci strażnicy.

Za sobą usłyszałem zbliżający się coraz bardziej krzyk paladynów.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zamknął mnie razem z trupem... – pomyślałem. Słuchając jego polecenia starałem się by w trumnie nic nie grzechotało ani jęczało. Jak zareagowaliby ludzie słysząc podejrzane odgłosy ze środka trumny? Rzeczywiście był kimś więcej niż wskazywałby na to jego żebraczy ubiór, miał zbroję. Rycerz? Kto chce mnie mieć tak bardzo, że wykrada mnie w trumnie z Khandryjskiego więzienia? Kto mógł przysłać tego gościa?

Kiedy tak rozmyślałem na zewnątrz drewnianej skrzyni ktoś krzyknął a po chwili nieopisana mieszanka dźwięków rozległa się w okolicy. Setki stóp dźwięczało o bruk, czułem jak trumna trzęsie się pod gwałtownymi ruchami mojego wybawcy, który najsłyszalniej wywołał małe zamieszki.

Pięknie... a ja duszę się w towarzystwie zwłok... czy może mi się przydarzyć coś gorszego?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...