Gry z półeczki Klekota - Final Fantasy X
Łapa w górę kto pamięta jeszcze czasy, gdy niegdysiejszy Squaresoft swoją serią Final Fantasy właściwie dyktował standardy dla całego gatunku jRPG? Dziś trudno w to uwierzyć, jednak kiedyś seria FF była kolosem na rynku konsolowym, z którym mało kto podejmował walkę. Kolejne gry dostawały gargantuiczne budżety (Final Fantasy VII kosztowało ponad 40 milionów dolarów!) i ustanawiały rekordy sprzedaży (znowu FFVII i jego 10 milionów sprzedanych kopii). Jednak nie o tej słynnej "siódemce" chcę mówić, bo ona już została wyobracana na wszystkie strony i chyba każdy szanujący się gracz przynajmniej ją liznął, co naprawdę nie jest problemem w tych czasach. Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji to Steam i PSN zapraszają. Zamiast tego pozwolę sobie poświęcić wpis swoistemu "Kill 'Em All" serii, ostatniemu głównemu FF wydanemu przez Squaresoft. W końcu nie ma lepszego momentu na przypomnienie sobie o Final Fantasy X niż gdy za rogiem czeka reedycja HD. Tak więc zobaczmy jak prezentuje się on po dwunastu latach od premiery.
Wcielamy się w Tidusa, mieszkańca Zanarkandu i gwiazdę sportu zwanego Blitzballem. Wiedzie on życie przeciętnego celebryty, podpisuje autografy i podrywa laski oraz szykuje się do najważniejszego meczu w karierze. Już wbiega na arenę, już ma strzelić popisowego gola, gdy nagle miasto zostaje zaatakowane przez tajemniczego stwora. Uciekając na złamanie karku spotykamy starego znajomego, który nas wysyła... tysiąc lat do przodu. Od napotkanych ludzi dowiadujemy się, że nasz Zanarkand dziś jest niczym więcej niż kupą gruzów, a potwór, zwany Sin, który go zniszczył, regularnie pustoszy resztę Spiry. Nie mając większego pomysłu przyłączamy się do przyzywaczki Yuny, która właśnie wyrusza na Pielgrzymkę do Zanarkandu, gdzie rzekomo ma zdobyć moc pozwalającą jej pokonać Sin.
Choć całość z początku wydaje się sztampowym "hajda ukatrupić maszkarę", to fabuła dość szybko staje się mroczna i ponura. Poznamy tysiącletnią historię cyklu śmierci i zniszczenia, wokół którego obraca się całe życie Spiry. Zaznajomimy się z naszą ekipą, w której każdy został dotknięty przez Sin, oraz rzucimy rękawice politykom i kapłanom, którzy na desperacji ludzi zbijają kapitał. Na własne oczy ujrzymy targające tą piękną krainą waśnie etniczne i religijne, które pochłaniają nie mniej żyć niż sam potwór. Na samym końcu zaś wywrócimy cały porządek Spiry do góry nogami, co nie obędzie się bez kosztów. Będzie nam dane też śledzić jeden z najlepiej poprowadzonych i najbardziej autentycznych wątków romantycznych w historii gier, który w żadnej chwili nie śmierdzi tanim fanserwisem (pozdrawiam Bioware!). Wszystko to jest podlane wspaniałym klimatem, pełnym dalekowschodniej duchowości, tropikalnego ciepła i dojmującego smutku.
Chyba najczęstszym zarzutem w stosunku do fabułą FFX jest to, że jest nielogiczna, bełkotliwa i w ogóle do chrzanu. Ośmielę się nie zgodzić. Cały problem polega na tym, że gra z lubością bombarduje nas różnymi informacjami o świecie oraz jego zwyczajach i w dodatku wiele z tych informacji przed nami ukrywa. Dlatego też śledzenie opowieści wymaga uwagi, koncentracji i dobrej pamięci. Da się złożyć te urywki w jedną całość, trzeba tylko chcieć.
A jak tam gameplay stoi? Na dzień dobry czeka nas chyba największe rozczarowanie - FFX to chamska, skrajnie liniowa korytarzówka. Biegamy po zamkniętych lokacjach, niesieni od cutscenki do cutscenki, jedyne odnogi prowadzą nas do skrzynek ze skarbami, a po drodze toczymy dziesiątki losowych starć. Owszem, w pewnym momencie otrzymujemy możliwość wracania do odwiedzonych lokacji i odkrywania nowych oraz wykonywania tam aktywności dodatkowych, ale odbywa się to poprzez smyranie znacznikiem po mapie świata (żegnajcie podróże na piechotę czy Chocobosem). W dodatku większość z nich jest słabo zaznaczona w grze i wykonywanie ich bez pomocy jakiegoś poradnika zakrawa na czysty masochizm. Na marginesie - dlaczego możliwość swobodnej podróży dostajemy dopiero około 40 godziny gry, gdy już w teorii powinniśmy wybierać się na finał?! Kto na to wpadł?!
Czołowa minigierka, czyli Blitzball, to również spory zawód. Jest to rodzaj piłki ręczno-nożnej, która toczy się pod wodą. Z pozoru Blitzball wygląda ciekawie - kompletujemy drużynę, szukamy talentów, rozwijamy zawodników, rozdajemy im zdolności specjalne i walczymy z coraz trudniejszymi drużynami. Z pozoru, bo całość nie dość, że nie należy do najbardziej przejrzystych pod względem zasad, to jeszcze jest potwornie nudna i bazuje głównie na szczęściu.
Jednak najważniejsza rzecz w jRPGach, czyli starcia, są już naprawdę udane. Najważniejszą zmianą jest porzucenie charakterystycznego dla serii systemu ATB, za którym osobiście nigdy nie przepadałem. Zamiast tego mamy system turowy, w którym kolejność ruchów opiera się na szybkości postaci. Tak więc szybki Tidus zdąży wykonać ruch przed powolnym Auronem, a Rikku może nawet zrobić dwa. Kolejną innowacją jest możliwość korzystania ze wszystkich członków drużyny w trakcie walk - obecne na polu walki mogą być tylko trzy osoby, ale w każdej chwili możemy zmienić towarzyszy na tych bardziej przydatnych. Jest to tym ważniejsze, że niektórzy przeciwnicy wymagają specjalnego traktowania - Wakka zestrzeli latających niemilców, podczas gdy Auron rozłupie pancerz cięższego stwora. Choć z początku jest naprawdę łatwo, a pokonywanie losowych przeciwników nie nastręcza problemów, o tyle starcia z bossami, zwłaszcza tymi opcjonalnymi, wymagają już taktyki i umiejętnego korzystania ze wszystkich członków drużyny.
Rozwój postaci również został ciekawie rozwiązany. Zamiast klasycznych poziomów mamy Sphere Grid - swoisty szlak, na którym znajdują się kolejne punkty do statystyk i zdolności. Każda postać zaczyna w innym miejscu i rozwija się na początku w obrębie swojego archetypu, jednakże jego konstrukcja pozwala w pewnym momencie postaciom przeklasować się. Przykład? Grid Tidusa leży w pobliżu tych Yuny i Aurona, więc może on iść bardziej w kierunku wspomagania drużyny (Yuna) albo czystego zadawania obrażeń (Auron). Może ich także olać i korzystając z rzadkiej sfery od razu przeskoczyć na grid Lulu i uczyć się czarnej magii. Już w obrębie podstawowej wersji jest sporo możliwości, a do dyspozycji jest również zaawansowana, w której fani gry mogą sobie poużywać i już na starcie tworzyć hybrydy.
Niebanalny jest też ekwipunek. Zamiast zdobywania klasycznych mieczy +10 do ataku, będziemy znajdować sprzęt opisany nie cyferkami, a zdolnościami. Ilość wprawionych zdolności zależy od klasy broni, zaś od pewnego momentu będziemy mogli je ulepszać samemu zajmując puste sloty. Dodaje to dodatkowego pieprzu grze, bo najpotężniejsze właściwości wymagają rzadkich składników, więc daje nam to pretekst do grindu i polowania na unikatowe stworki. W końcu każdy chciałby mieć pancerz automatycznie nas wskrzeszający i pozwalający rozbić ograniczenie zdrowia, prawda?
Przez te trzynaście lat najbardziej miała prawo zestarzeć się oprawa. Wszystkich jednak uspokajam - jest lepiej niż dobrze. Grafika jest schludna, efekty ciągle wyglądają świetnie, zwłaszcza wzywanie Aeonów, a modele postaci są naprawdę ładne. Mają prawo momentami przeszkadzać rozpaćkane tekstury, ale to powinna naprawić reedycja HD. Cutscenki zaś to mistrzostwo świata. Co jak co, ale w tej kwestii ze Square może rywalizować tylko Blizzard.
Dźwięk... Tu już wrażenia trochę mieszane. Z jednej strony mamy świetną muzykę Nuobo Uematsu, który jak zwykle stworzył kawał niepowtarzalnej ścieżki dźwiękowej. Facet po prostu zna się na swojej robocie i nie miał prawa skrewić. Z drugiej zaś... angielski dubbing jest strasznie nierówny. Trafiają się fajne głosy (zwłaszcza Tara Strong w roli Rikku) i dobrze zagrane kwestie, jednak nie mogę wybaczyć czegoś tak niebywałego jak położenie dubbingu głównej pary! O ile samego Tidusa dałbym radę zdzierżyć, bo jego krzykliwość i charakter to wina scenariusza a nie aktora, o tyle Hedy Burress w roli Yuny jest autentycznie straszna. Gra bezpłciowo, ciągle w ten sam sposób, nie umie nadać tej postaci żadnej emocji, jej szlochy i krzyki wypadają strasznie sztucznie. Yuna w jej interpretacji to bezuczuciowe zombie. Tym bardziej szkoda, że edycja HD nie będzie zawierała japońskich głosów do wyboru. Niemniej można się do głosów przyzwyczaić, trzeba jednak być gotowym na aktorskie kiksy.
Warto się zainteresować nadchodzącym Final Fantasy X HD Remaster. "Dziesiątka" to wciąż bardzo dobra pozycja, która pomimo paru kontrowersyjnych rozwiązań ciągle broni się oprawą i historią. Czeka na was ponad 50h przygody nasyconej urzekającą atmosferą i ciekawym gameplayem. A kto wie, może nawet uronicie łezkę czy dwie? Nie jest to gra wolna od wad, ale warto jej to wybaczyć. Zwłaszcza, że w pakiecie na PS3 dostajemy sequel Final Fantasy X-2. Od razu zaznaczam - nie grałem w X-2, gdyż zakończenie FFX jest na tyle dobre, że nie miałem ochoty sobie go psuć ciągiem dalszym. Tym niemniej jak już położę łapy na edycji HD to na pewno i "dwójkę" sprawdzę.
Przypominam - premiera w Japonii już 26 grudnia, a na początku wiosny nadejdzie wersja anglojęzyczna. Polecam każdemu spragnionemu dobrego jRPG.
A o przyjaciołach, co odeszli.
I snach, które się rozwiały.
Nigdy nie zapomnijcie.
14 komentarzy
Rekomendowane komentarze