Recenzja - Atlas Chmur
Nie znoszę "gorących sezonów". Wydawcy gier i filmów przysypiają na kilka miesięcy, by potem w ciągu trzech tygodni zasypać nas furą hitów i "hitów". Najgorsze, że w natłoku filmów na poziomie "Hobbita", "Django" i "Życia Pi" może nam umknąć mniej głośna perełka. Taka jak na przykład Atlas Chmur. Bracia Wachowscy, znani w zasadzie tylko z trylogii "Matrix", wespół z Tomem Tykwerem, reżyserem m.in. "International" i "Pachnidła" zaskoczyli nas filmem, w którym próżno szukać wspólnego mianownika z ich poprzednimi dziełami. Gdyby nie nazwiska na dole plakatu, pomyślałbym że film nakręcił Ang Lee albo M. Night Shyamalan.
Uwaga: Tekst może zawierać śladowe ilości spoilerów.
"Atlas..." to sześć opowieści połączonych w jeden, prawie trzygodzinny film. Każda z nich ma swojego narratora, a do tego, jak mówi nam jeden z bohaterów na początku filmu, będzie używać sporo flashback i flashforward, przez co możemy się pogubić, jeśli nie będziemy uważać. Zadanie dodatkowo utrudnia fakt, że każda z nich dzieje się w innym miejscu i czasie i opowiada o niepowiązanych ze sobą wydarzeniach. Młody angielski szlachcic rozpoczyna karierę notariusza na zamorskiej plantacji; utalentowany, biseksualny kompozytor pomaga podnieść się sławnemu niegdyś mentorowi w przededniu drugiej wojny światowej; ambitna, młoda dziennikarka działająca w latach '70 trafia przypadkiem na ślad afery związanej z elektrownią atomową; żyjący spokojnie pisarz i wydawca zostaje nagle zmuszony do walki o wolność; niewolnica w silnie ukastowionym świecie przyszłości zostaje wciągnięta w walkę z systemem; członek prymitywnego plemiania pomaga zaawansowanej technicznie cywilizacji przeżycie na umierającej planecie. Z suchego opisu widać elementy wyraźnie łączące elementy układanki, ale przez sporą część filmu mamy po prostu blade pojęcie o co w tym wszystkim chodzi.
No dobra, trochę SF i rozwałki też uświadczymy
Jedynym w miarę widocznym wspólnym mianownikiem są aktorzy, którzy przewijają się we wszystkich opowieściach - Tom Hanks, Jim Broadbent, Halle Berry, Hugh Grant, Hugo Weaving, Jim Sturgess, James D'Arcy, Keith David, Doona Bae, Susan Sarandon i Ben Wishaw*. Niestety i to nie pomaga w zrozumieniu filmu, ponieważ charakteryzacja i gra aktorska różni się pomiędzy "wątkami" tak bardzo, że dopiero jakiś czas po obejrzeniu filmu łapiemy się na przykład na tym, że Sonmi była przesłuchiwana przez Sixsmitha.
I to w zasadzie jedyna wada filmu - w okolicach 1/3 po prostu przestajemy nadążać. Wątki wciąż się rozkręcają, a my, przyzwyczajeni do produkcji trwających połowę z tego, oczekujemy konfrontacji i odpowiedzi. Jeśli jednak wytrzymamy ten punkt i nie wyjdziemy z kina, później jest coraz lepiej. Łączymy kropki i zaczynamy widzieć cały obraz, bawiąc się przy tym filmem i chłonąc świetnie oddany klimat każdego z przedstawień. Na koniec dostajemy jeszcze potwierdzenie tego, czego wcześniej się domyślaliśmy, jasne sformułowanie, niespecjalnie zresztą skomplikowanych tez.
Remember kids - Hugo is the bad guy
I tu dochodzimy do kwestii, której nie mogę, (czy może raczej nie chcę) zrozumieć - spora część opinii o "Atlasie..." jest taka, że film jest zwyczajnie słaby. Rozumiałbym to, gdyby ktoś tego obrazu nie zrozumiał, wyłączył mózg w pewnym punkcie i tylko patrzył się na ekran. Ale cała otoczka filmu, to hasło "Wszystko jest połączone" nie pozostawia wątpliwości o co chodzi. Do tego stopnia, że trzeba chyba celowo nie przyswajać tego, co jest nam przekazywane. Tylko czemu w takim razie wchodzi się potem na portal o filmach i wystawia niską ocenę?
Dlatego mam do Was gorącą prośbę: Dajcie temu filmowi szansę. Nie nastawiajcie się na głęboką filozofię, na romans ani na akcję. Po prostu go obejrzyjcie, bez żadnych oczekiwań. I jeśli macie do wyboru wyjście do kina lub wersję na DVD/Blurayu, wybierzcie to drugie. Lepiej jest oglądać film we własnym tempie, i wracać do niego, chociażby po to, by wyłapywać smaczki, takie jak zielony kamyczek, odebrany Ewingowi przez doktorka, który trafia potem do Zacharego.
Konkurencja jest w tym roku ogromna, przez co Atlas ma małe szanse na zdobycie nagród, ale - jak już zaznaczyłem na początku - tak to jest z "gorącymi okresami". Nie patrzcie więc na Globy i Oskary, tylko oglądajcie, bo jak najbardziej warto
PS: Pisałem tekst nie do końca przytomny, więc jeśli palnąłem gdzieś gafę wytknijcie mi to w komentarzach.
* - Nawet jeśli nie kojarzycie niektórych nazwisk, to znacie pewnie twarze i jest duża szansa, że po tej premierzy będziecie je kojarzyć dużo lepiej, bo cała obsada gra po prostu wyśmienicie.
8 komentarzy
Rekomendowane komentarze