Skocz do zawartości

[Free] Free Sesja


Gość Radyan

Polecane posty

Skinąłem głową i odparłem:

- Musimy opuścić ten kraj. Jesteśmy niedaleko moczar Rasslundu - wskazałem ręką zachód - tamtędy się przekradniemy. Tutejszy władca, Rudolf, woli wierzyć, że zdradliwe bagna zatrzymają każdego intruza. Gdy już przekroczymy granicę będziemy musieli znaleźć bibliotekę, bym mógł odszukać miasto zawane Leoris; tam znajduje się istotny składnik "leku", dla twojego przyjaciela.

Kłamstwo mi pomoże tam, gdzie prawda mnie nie dosięgnie.

Ruszyłem w kierunku przeciwnym do miasta, w stronę oszukańczych grzęzawisk Rasslundu, których nikt nie przebył... Ale po co paladynowi to wiedzieć? - pomyślałem. - To i tak nasza jedyna szansa.

Nie zaprzątałem sobie już głowy paladynem, sprawdzając tylko co jakiś czas, czy idzie za mną. Rozglądając się dookoła, uważając by nie nadeptywać suchych gałązek starałem jak najszybciej - i najciszej - oddalić się od tego miejsca.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1,2k
  • Created
  • Ostatnia odpowiedź

...zabawa trwała juz dobre trzy godziny. Za oknem wybiła polnoc. Wsrod zgielku i chalasu jaki panowal na zewnatrz nikt nie slyszal krzykow i nawoływań straznikow na wschodnich flankach. Potem nastapila eksplozja i w gore posypalo sie tysiace odlamkow pierwszego pierscienia obronnego. Wiekszosc w tym my sami myslelismy, ze to element jakiegos przedstawienia, lecz Gwardia Przyboczna, ktora chroniac szybko nas otoczyła uswiadomiła nam, ze to bylo cos starszniejszego. Czas wtedy nie chcac stracic ani sekundy widowiska jakby zwolnil swoje tempo, po czym szybko ruszył nadrabiajac zalglosci.

Caly garnizon zostal podniesiony na nogi. Glowne wrota zostaly wlasnie zamykane zostawiajac tysiace ludzi "na zewnatrz." Za pierwsza eksplozja poszla druga i trzecia, kazda kolejna z innej strony. Zapanowal Chaos, za ktorym jak sepy przyleciał Strach, Panika i w koncu wraz z pierwszym szczekiem oreza Wojna.

Wtedy po raz pierwszy wsrod tumanow kurzu, krzykow i dymu zobaczylem naszych wrogow poraz pierwszy. Wprawdzie wiedziałem, ze mamy wojne ze Złotymi Golemami, ale nigdy ich tak naprawde nie widzialem. Prawie trzy metrowe cielska odlane z czystego złota, napedzane iskrą siły zyciowej. Jak wiekszosc ras pustynnych tak i ta była całkowicie magiczna. Kazdy Złoty golem mosial miec jakis krztałt, charakteryzujacy go, do jakiego klanu jest przypisany. Tak wiec atakowały naz Złote Golemy o krztałtach Połwęż, półlwów i półbyków, kazdy kolejny starszniejszy od poprzednika. Dzierzyły ogromne topory, włocznie i młoty ktore dosłownie miazdzyły wartownikow. Kilka sekund pozniej padł drugi pierścien obronny. Golemy nie brały jenców...

Trzymajac bron gotową do ataku wyjzalem z za krzakow. Wszystkiego sie spodziewałem tylko nie tego...

Co tu do cholery robią Summonici ?! -pomyslalem. Jednoczesnie zlokalizowałem źródło neutralnej magii, jak sie okazało, neutralnej magii przeniesienia. Był to ogromny portal w krztałcie ludzkiego oka, ktory co chwila sie otwierał i zamykał. Istenienie portalu podtrzymaywały dwa wielkie Kryształy Czasu, polozone po jego lewej i prawej stronie. W mometach gdy portal sie otwierał dostrzegałem po drugiej stronie mury i zdobienia charakteryzujace tylko jedno miejsce na świecie - Stolice. Portalu broniło dwoch sumonnitów. Były to zywiołaki wody o krztalcie na te chwile polczlowieka, polryby, pol weza. Czyli glowa ryby, tułow ludzki a od pasa w doł wezowy ogon. Obydwaj dzierżyli lodowe włocznie. Bardzo trudno jest zabic stworzenie, ktore sklada sie tylko i wylacznie z wody. Oni nie byli jednak moim jedynym zmartwieniem. Po prawej stały te dwa szkielety ktore nam uciekły, zdawały raport kapitanowi. Z tyłu stało czterech nekromantow ktorzy wskrzeszali zwłoki, przyniesione im przez kolejna grupke wypadowa i na te chwile obok tych czterech nekro juz stało szesciu zombiaków. Wsrod drzew na wschodnim i poludniowym krancu obozu usłyszałem rozmowy zapewne wartownikow. Zgodnie ze sztuka wojenna nieumarłych jedna grupa wartownikow składała sie z trzech zolnierzy. Na moich oczach z portalu wylonił sie kolejny zolnierz Surta, ktory stanal przy kapitanie czekajac na dalsze rozkazy.

Portal sam w sobie był dla mnie szansa na szybkie przedostanie sie do Stolicy, nie zamierzałem marnować tej szansy. Szybko zapamietałem frekwencje z jaka portal otwiera sie i zamyka i spokojnie zaczekałem na jakis znak, na cos co odwruci ich uwage chociaz na ułamek sucundy abym mogl wskoczyc do tego portalu.

Pani nie kazała mi długo czekać. Wszyscy i ja, i tamte kosciotrupy to poczulismy. Zaraz po tem to zobaczylismy. Był to demon, a raczej deomon w kruczej skorze. Nie wiele smiertlenikow zdaje sobie sprawe, ze nieumarli, słudzy śmierci walcza od zarania dziejow z demonami, sługami piekła. Walcza tak dlugo, ze i jedni i drudzy wyrobili sobei zmysl wykrywania siebie nawzajem i ten zmysl skierowal spojrzenia wszystkich w strone kruka. Mometalnie kapitan oderwał sie od swoich obowiazkow i zaczal wydawac rozkazy nekromantą, ktorzy poslusznie zaczeli stwarzac jastrzebie cienia, jedne z wielu lotnych jednostek nieumarłych. Jastrzebie zaatakowały kruka. Miały przewage w masie, liczbie i sile ciosow, dlatego nie spieszyly sie z zabiciem demona. Wszyscy wlacznie z sumonitami obserowali spektakl na niebie. To byla dla mnie szansa.

W dwa wielkie susy pokonałem dzielaca mnie od portalu odleglosc. Wszyscy byli tak zaskoczeni, ze nikt nawet nie zdazyl zareagowac.

I wreszcie wskoczylem w wir magii przeniesienia. Dosłownie w tym samym momecie z drugiej strony portalu wylonil sie kolejny zolnierz Surta. Nastał głuchy grzmot kiedy dwa rozpedzone okute w zbroje nieumarle ciała zderzyły sie w locie. Odrzuciło mnie do tyłu na polane a tamtego spowrotem do Stolicy. Pamietam, ze starcilem przytomosc na ulamek sekundy...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Nic nie mam do stracenia. Nic. Zatem, prowadź.

Do czego to doszło, przyjaciele mnie ścigają i próbują zabić, a wrogowie prowadzą i próbują pomóc. A przynajmniej jestem im chwilowo potrzebny.

Lata spędzone w siodle odezwały się, pokazując kolorowy album starych zdjęć przedstawiających czarne plamy przed oczami. Krzyż bolał mnie, jakby zamiast niego był tam rozpalony pręt. Zen niemiłosiernie ciążył na ramieniu.

Przez całą drogę bawiliśmy się w ciuciubabke z porzuconymi rannymi żołnierzami, dezerterami ukrywającymi się w lasach, zagubionymi w zgiełku potyczek. Omijaliśmy szerokim łukiem błyski ognisk, nasłuchiwaliśmy brzęku zbroi. Ani oni, ani my nie chcieliśmy się spotkać, jednak gdyby do spotkania doszło, walka była oczywistym wyjściem. A ja nie byłem w stanie wyjąć nawet miecza z pokrowca.

Podróż trwała wieki. Czułem się jak pokutnik idący do samego nieba po przebaczenie. Po co ja to właściwie robie? Dla Zena, ponieważ był mi jak brat, którego nigdy nie miałem? Czy dla siebie? Kiedy go straciłem, poczułem sztylet pustki przeszywający me serce. Nieważne, dlaczego to robię, liczy się cel. Gdyby nie to, już dawno skończyłbym ze sobą.

Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny. Szklisty pot wystąpił mi na czoło, suchość zawładneła gardłem. Zawroty głowy dotąd przychodące i odchodzące, nasiliły się. Niebo przecieła błyskawica, mimo, że na niebie nie było chmur. To pewnie jakiś stuknięty czarodziej bróbuje stworzyć nutke dramatyzmu gdzieś tam, hen daleko.

Najpierw ją usłyszeliśmy. Skrzypienie starych desek, przeciągły gwizd wiatru błąkającego się wśród połamanych dachówek.

Potem ją ujrzeliśmy. Wielka, wyglądająca na opuszczoną gospoda. Gospoda pośrodku lasu...

Jakże łatwo byłoby teraz zemdleć. Stworzyłoby to napięcie, dramatyzm, dało chilę jakże upragnionej beztroski. Zamiast tego poprawiłem sobie Zena na ramieniu, cicho syknąłem z bólu.

- Nie ufam temu miejscu, lepiej odejdźmy w pokoju.

Jakże pragnąłem, aby nekromanta nie zgodził się ze mną i zarządził odpoczynek.

W oddali zawył wilk. Zwierzęta zawsze miały wyczucie dramatyzmu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Więc zamierzasz iść przez grzęzawiska, które przemierzają ghule? Nocą? Ubrany w pancerz płytowy? W dodatku trzymając na barkach zalatującego nieboszczyka? Jeśli to nie ściągnie nam całej hordy nieświeżych kanibali to na pewno zmęczeni łatwo utoniemy i dołączymy do twojego przyjaciela. - odwróciłem się od rycerza i przyjrzałem się gospodzie.

Był to wielki, mający dwa piętra, budynek z drewna. Budynek był mocno zaniedbny; dachówki ledwo trzymały się miejsca przeznaczenia a większość desek była wilgotna i skrzypiała.

- Jeśli chcesz odejść w pokoju to skocz na swój miecz: oszczędzi ci to trudów i rozczarowań. Ja idę do środka, z dwojga złego to najlepsze możliwe wyjście. - co mówiąc przekroczyłem próg niepokojącej budowli.

Wnętrze nie przedstawiało się najgorzej: w izbie wejściowej stało pięć stolików z czterema krzesłami przy każdym. Pochodnie na ścianach oświetlały wnętrze, a okna wychodzące na dwór były odpowiednio wielkie, by nocą wpuszczać do środka dostatecznie dużo światła. Przy ladzie stał gospodarz, który miał czarną opaskę na lewym oku, był ubrany w biały fartuch i posiadał solidną nadwagę.

- Witajcie, wędrowcy! Niespokojne duchy! Podróżne osobliwości! Jestem Ślepy Jon! - zawołał.

- Ale nie bierzcie tego tak serio - co mówiąc podniósł czarną opaskę z oka i mrugnął nim - bo się srodze zawiedziecie!

Przystanąłem i lekko zgarbiony podszedłem do lady, by poprośić osobne pokoje dla dwóch osób (w tym jedną izbę z dwoma łożami).

- On płaci. - wskazałem kciukiem na wchodzącego pladyna.

Chociaż to miejsce cuchnęło mocno siarką (używaną najwyraźniej do czyszczenia podłogi) i w powietrzu wisiała groza to błyskające na zewnątrz pioruny i kapiący deszcz kazały mi zignorować instynkt i gotować się na ciężką, bezsenną noc w gospodzie.

Przynajmniej pozbyliśmy się drowa... - pomyślałem. - Kto wie do czego jest zdolny mroczny elf?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przez ulamek sekundy przypomnialem sobie z przeszlosci tylko fragment, jak wygladajac z okna wierzy widziałem glowny plac wyscielany tysiacem zmasakrowanych ludzi, chłopow, kupców, rzemieslnikow... Widziałem, tez jak przy wiwatach setek tysiecy metalicznych głosów pekaja Głowne Wrota Wejsciowe, ostatnia linia obrony. Golemy były juz w zamku... Przygotowałem sie do walki...

Ocknalem sie na ulamek sekundy przed upadkiem, zreszta nie doszło do niego bo bardzo szybko zareagowalem i poderwałem sie na rowne nogi. Portal wlasnie sie zamknal. Zanim to jednak zrobil widzialem po drugiej stronie rozsypane szczatki zolnierza Surta. Standardowe pancerze Imperium nie sa tak wytrzymałe jak pełne zbroje płytowe Paladynow Ciemnosci Jej Mrocznego Majestatu.

Z szybkoscia strzały dobylem dwa miecze i przygotowałem sie do obrony. Atak jednak nie nastepował. Wszyscy stali i gapili sie na mnie bez ruchu. Nekromanci zamarli w polowie zaklecia, przez co rozproszyli swoje skupienie i ciezko ranny demon-kruk zdazyl uciec. Nastał jednosekundowy impas. Wygladalo to tak jakby Czas zrobil sobie przerwe. Tylko zombie psóły caly obraz sytuacji beztrosko kiwajac sie w jedna i druga strone zbyt glupie aby mogly byc zaskoczone. Pierwszy zareagował kapitan...

-Kar`aa !!! -wrzasnal dowodca i wszyscy zolnierze Surta zareagowali. Niestety (albo na szczescie) summonici swoim zwyczajem nie znali jezyka nieumarłych, wiec nic nie zrobili. Tak szczerze mowiac, widac nie byli wogole w temacie bo nie widzieli roznicy miedzy mna a pozostałymi szkieletami. Zdaje sie, ze nikt im nie powiedział, ze ja jestem wrogiem.

Odparowalem cios dwoch zolnierzy ktorzy mieli do mnie najblizej. Jednemu odcialem koscista reke, ale kosciotrup nie znajac pojecia bólu czy starchu nie przejal sie tym i atakował dalej. Nekromanci zaczeli recytowac zaklecia i wiedzialem ze za kilka sekund zaatakuja, tym czasem z lasu wylonila sie grupa trzech wartownikow, kolejna sadzac po odglosach byla niedaleko. Summonici zaczynali sie niepokoic unoszac bron do pozycji obronnej, ale ciagle nie wiedzieli kto jest wrogiem, wiec nie ingerowali, ale wiedzialem ze to kwestia chwil nim te ich wodniste mozdzki zajarza kim jestem. Sytuacja byla beznadziejna. Był tylko jeden sposob aby wyjsc z tej opresji. Dosc ryzykowny, przyznam, ale nie miałem wyjscia...

Skupiłem cała swoja moc, byłem gluchy na to co mnie otaczało. Siły z wszystkich zmysłow skupiłem w jednym miejscu, po czym wypowiedziałem Sylabe, ktora zamiast slabnac zaczynala byc coraz glosniejsza i glośniejsza i głoszniejsza...

-KKKHHHHHHHIIIIIIIIIIIIIAAAAAAAAAAAAAAAAaaaaaaaa-------- -Wszyscy wlacznie ze mna chwycilismy sie za głowy, ale Sylaba była nie ubłagana. Sylaba, moja ostatnia deska ratunku, była jednym z tych cholernie niestabilnych zaklec. Raz wypowiedziana potrafila generowac wlasna siłe wysysajac magie nie tyle z wymawiajacego ją maga, co z calego otoczenia. Wypowiedziec Sylabe to tak jakby wysadzić w powietrze most, na ktorym samemu sie stoi...

Dzwiek Sylaby przeszedl w ultra dzwiek, ten z kolei w jeszcze inny, wyzszy rodzaj dzwieku, ktorego nawet zwierzeta nie byly w stanie uslyszec, po czym przeszedl w cisze absolutna w ktorej trwał przez momet kumulujac siły i wreszcie nastapilo apogeum dzwieku. Z jednego punktu mniejszego niz najdrobniejsza molekuła, w ciagu jednej milisekundy wydobyły sie niemal wszystkie dzwieki tego swiata. Powstała fala soniczna, ktora rozprzestrzeniała sie niemal szybciej od swiatła miazdzac wszystko co napotkała na swojej drodze. Summonici nie wytrzymali wibracji i rozprysneli sie jak banki mydlane. Zombi posiadajac mnostow ludzkich komorek rozsadziły sie od wewnatrz zamieniajac sie w papke molekułowa, zreszta to samo spotkalo wszystkie inne zwierzeta ktore fala soniczna napotkała na swojej drodze. Portal sam sie unicestwił, kiedy Kryształy Czasu rozprysnely sie na milion kawałkow uwalniajac zgromadzona w nich magie. Mnie samego jak i reszte kosciotrupow fala porozrzucała po calej okolicy. Drzewa nie byly w stanie mnie zatrzymac w locie, poniewaz mialy strukture molekularna tak rozsypana, ze rozpadały sie pod byle naciskiem nawet mnie nie spowalniajac. Zreszta bylem niebardzie wytzrymaly od nich. Wystarczył jeden kamyk, lub silniejszy wiatr abym sie rozsypał w drobny pył, dlatego poki bylem jeszcze w stanie logicznie myslec wypowiedziałem prosta formułe magiczna Banki Powietrznej. Zwykle Banki Powietrznej uzywano aby ochronic sie przed woda, ja jej teraz uzylem aby ochronic sie przed swiatem.

Bedac w tej bance pozwalałem sie niesc fali sonicznej. Wiedziałem, ze mimo swojej destrukcyjnej potegi bardzo szybko sie wyczerpie. I tak, juz po kilku sekundach nie bylo po niej sladu. Ja spokojnie jak... bańka opadlem na ziemie. Za moimi plecami byl calkiem wymarły las... zawiał lekki wiaterek... i juz za moimi plecami byl tylko noszony prądami powietrznymi pył, pozostalosc po dziesieciu kilometrach kwadratowych puszczy. To samo by spotkało mnie gdyby nie ta banka. Teraz mósiałem zregenrowac siły i magicznie zrekonstruowac całe moje ciało, atom po atomie, elektron po elektronie, to mi zajmie kilka godzin wytezonego medytowania. W tym czasie moja banka noszona byla przez wiatr w blizej nieokreslonym kierunku, nie mialem tez dosc swiadomosci aby podziwiac krajobraz, musiałem sie zdac na Los...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Posłałem nienawistne spojrzenie nekromancie. Podszedłem do lady, wyjąłem z sakiewki srebrnika, po namyśle dodałem drugiego.

- Dobrze, lecz JA płacę i JA wymagam. Jeden pokój z trzema łóżkami. Jeśli masz zamiar wyciąć mi numer i uciec, zostawiając mnie samego pośród głuszy, to się grubo mylisz. Nie wiem, czemu miałbyś uciekać, ale strzeżonego...nieważne.

Gospodarz spojrzał na trupa na moim ramieniu i już otwierał usta...

- To cię nie obchodzi - rzekłem i dodałem jeszcze jednego srebrnika do tych już leżących na kontuarze. Barman zgarnął pieniądze do sakiewki, zapalił nową świecę i zaprowadził do pokoju.

- Dobranoc, pchły na noc. Mam nadzieję, że będzie wam tu wygodnie. - Zamykając drzwi, mimowolnie ogarnął całe pomieszczenie spojrzeniem, najdłużej patrząc na Zena.

Ułożyłem delikatnie towarzysza na jednym z łóżek i sam z roskoszą padłem na drógi siennik. Było twardo, ale czysto.

- A więc...nie mam zamiaru zawsze nazywać cię nekromantą...rzeknij mi swe imię.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wstałem z łoża i zacząłem chodzić nerwowo po pomieszczeniu.

- Moje imię? - spytałem. - Imię to siła... ale czy to aby na pewno to czego potrzebujesz? Może to ja powinienem spytać ciebie, co widzisz w tych cuchnących szczątkach, nie wartych złamanej monety? Kładziesz je do łóżka, rozmawiasz z nimi, dźwigasz je bez względu na wszystko jakby były one jakimś skarbem - spojrzałem przenikliwie na rycerza.

- A teraz pytasz o moje imię, jakby coś od tego zależało... Nie wiem kim jesteś, upadły paladynie, i mnie to nie obchodzi. Czy wedle waszych zakonnych reguł twój nieświeży przyjaciel nie powinien poczywać w uświęconej ziemi, zamiast gnić na twoich barkach?

Wzruszyłem ramionami.

- Zawsze sądziłem, że wasi bogowie zapomnieli wsadzić między wasze mocarne ramiona odrobinę rozumu... Mimo wszystko siedzimy tutaj jakbyśmy nie byli wrogami, być może rozminąłeś się z powołaniem. Powinieś był zostać nekromantą - uśmiechnąłem się niewesoło. - Możesz mówić mi Hilarion.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

-Ciekawe imie jak na sługe Śmierci - Odezwał sie Dougan przeciskajac sie w swojej bance przez centymetrowa szpare w drewnianej scianie. Przeciskac sie to bylo zle okreslenie. To sciana sie rozwarła aby przepuscic powietrzna sfere, by zaraz za nia znow zewrzec swoje szyki.

Niewatpliwe moje nagle przybycie i to przez sciane zaskoczyło kompanów.

-Nie pamietam czy sie przedstawiałem, jak nie to mi mozesz mowic Dougan. - Skinałem lekko głową. Tymczasem banka osiadła na podlodze, by mometlanie peknac. Nie było juz sladu po moim srodku transportu.

-Tak wiec dokonałem swej zemsty i tamte szkielety nie bede juz nas niepokoic. Słusznie podejrzewałem, ze stał za tym wszystkim mag. Człowiek-nekromanta. Zanim go zabiłem wyjawił, ze włąsnie na ciebie Hilarionie polował, a Ja i nasz okuty w zbroje towarzysz pokrzyzowalismy mu szyki stajac w twojej obronie. -Kacik moich ust wykonał gest, ktory mogl byc usmieszkiem.

-Acha, zapomniałem podziekowac, ze na mnie zaczekaliscie. Zreszta znalesc was nie bylo problemem, te zwłoki -tu wskazałem dlonia trupa, tak jakby nikt nie wiedział o czyj zewłok chodzi- smierdziały mi z baardzo daleka.

Nie tylko moje nagle przybycie moglo zaskoczyc towarzyszy miecza. Moj wyglad tez sie zmienil. Oczywiscie, ze ukrylem swoje nieumarle cialo, ale zmienilem przy tym swoja "skure".

Wciaz z wygladu bylem Drowem, ale o polowe zycia mlodszym. W przeliczeniu na ludzkie mialem z 30 lat. Szpiczaste uszy, ostre rysy twarzy bez zadnej zmarszczki, a wszystko opasały niczym ramka juz nie siwe i rzadkie wlosy, a czarna jak noc czupryna siegajaca mi do polowy plecow. Nie dzierzylem juz laski, tylko wielki miecz poltorareczny o niezwyklej fasadzie i runach smierci. Taki miecz mogl nalezec tylko do nieumarłych. Na pytajace spojrzenia odnosnie mojej broni, odpowiedziałem, ze jest to pamiatka po tym zabitym magu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciemność. Wciąż nie nastał nowy dzień. A poprzedni przyniósł wiele... hm... nowości. Również w moim życiu. Ktoś mógł znaleźć moją pieczarę. Mam, czy też miałem, tam sporo jedzenia, kilka sztyletów, drugi, cięższy topór, narzędzia... Ktoś może chciał się tam schronić i przy okazji rozgościł się... Co mi zostało? Nic. Kompletne zero. Wczoraj przyszedłem jak zwykle do miasta, by sprzedać i zarobić. Przez tyle lat... Niestety pożegnałem się z takim zarobkiem. Również z mocnym piwem w karczmie, pogaduszkami ze strażnikami... Ech... Trzeba będzie wynieść się stąd, póki nadarzy się okazja. O świcie, za chwilę, za dwa, trzy dni, nigdy... Miasto rozbite, mój drugi rozdział w życiu rozbity. Wyrzucono mnie z klanu za to, jakim jestem. A kim jestem? Pół człowiekiem, pół orkiem. Mutantem. Wytowrem maga? Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak się urodziłem. Nie było czasu i sposobności. Teraz akurat owa chwila nadeszła. Nie mam siły na te rozmyślania... Nawet nigdy nie widziałem kogoś podobnego do mnie... Każde stworzenie jest inne od drugiego, niepowtarzalne... Ale ono ma swą rasę, do których należą również inni przedstawiciele tego samego gatunku. A ja? Sam jeden, jak palec. Po raz kolejny będę musiał się wynieść. Będę żył jak pustelnik... Z tą różnicą, że nikt nie przyjdzie do mnie spytać o radę... Prędzej skażą na ścięcie... za to... za to... kim jestem!... Nie warto mieć przyjaciół. Skażę ich tylko na taki sam los, jaki mi jest dany. I muszę z tym żyć. Jak długo? Nie wróżę sobie starości... Ani szczęśliwej, ani niebezpieczniej. Ale poza tym światem. Choć jeśli tylko będę miał wystarczająco siły - nie podzielę losu wielu wojowników, którzy polegli dnia wczorajszego...

Słyszę... Słyszę drewniane koło... Wóz? Nie, zbyt ciężkie. Ka... Katapulta?! Kolejny atak? Niech diabli tych orków!

Podbiegam do ściany, przybliżam ucho do niej.

Świst! Świst pocisku! Osz, cholera!

Odsuwam się od ściany na możliwe jak największą odległość. Wnet potężne uderzenie rozrywa stary mur - pocisk trafił. Atakują od południa. Ostrożnie podchodzę do otworu. Na dworze już świta. Około pięćdziesięciu najeźdźców z pochodniami i dwoma katapultami rusza, by opanować ruiny. Nie wiem jednak kim oni są. Najprawdopodobniej to orkowie, ale wysokie, tęgie sylwetki nie wskazują na nich. Spoglądam na dół: około cztery metry do ubitej ziemi. Czyli nie byłem w lochach. Cieszyć się? Ryzykując połamanie nóg, trzymając się krawędzi opuszczam się i skaczę. Twarde lądowanie, ale udało się. Leżę na ziemi obawiając się przypadkowego trafienia bełty lub strzały. Jednocześnie z zachodu słyszę głosy niedobitków, którzy próbują chyba flankować pozycje agresora. A gdzie główny oddział? Zapewne po prawej, czekają na pierwsze uderzenie. Przede mną cholerny wybór: pomóż im, czy spierniczać? Szybko wstaję ziemi i biegnę na zachód w stronę baszty, nieco dalej znajduje się główna brama. Na południe - mój dom. Korzystając z tego, że jeszcze jest noc - biegnę ile sił w nogach w stronę lasu. Po około dwustu metrach dostrzegam przerażający widok: wąż pochodni idzie prosto na mnie.

Chyba ten zamek ludzi będzie ich nowym domem. Co robić?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nieoczekiwane...coś mi mówiło, że on albo polegnie, albo zwycięży...i wróci do nas. Przez całe życie widziałem w boju ciężką magię bitewną, rozszarpującą całe dywizje w pył...nie było ciał, a jedynie lekka mgiełka krwi wisząca w powietrzu. Nie zdziwiła mnie latająca bańka...czy coś jest w stanie, mnie, starego wygę, jeszcze ździwić?

- Cholerny hipokryta, to ty ruszyłeś w drogę, nie czekając na nas. To my winniśmy ci "dziękować" jak to ująłeś. Ale...może, jak mówisz, ten "nekromanta" którego zabiłeś to był twój sprzymierzeniec? - Powoli zwlekam się z łóżka, wyjmuję miecz z futerału. - A ty poleciałeś do niego podlizać się, powiedzieć, że zaatakowałeś jego popleczników aby nie zdemaskować się? Bo jeszcze nie nadszedł na to czas? A może pokonał cię i uciekłeś? Może to właśnie CIEBIE szuka, i wróciłeś do nas z podkulonym ogonem, szukając sprzymierzeńców w walce z potężnym wrogiem? Tak czy inaczej, przynosisz ze sobą kłopoty. A ja nie lubię nowych, w dodatku nie moich kłopotów. Wynoś się, jeśli nie chcesz być usiekany...

Ugh, to było głupie. Poniosło mnie. Ledwo trzymam się na nogach, lecz możliwe, że ten drugi nekro...Hilarion, przyjdzie mi z pomocą, widać, że nie pałają do siebie miłością.

- Odejdź w pokoju. Nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia.

Wystarczy mi najzupełniej jeden nekromanta. Ludzki nekromanta. Gdy patrzę na tego widzę twarz samej śmierci, a ona bynajmniej nie uśmiecha się do mnie...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

-Slyszalem, ze sludzy Bialego Boga sa sprawiedliwi i honorowi, a nie, ze rzucaja oszczerstwami i pomowieniami na kazdego kogo napotkaja. Najpierw zdobadz dowody jesli chcesz mnie o cokolwiek oskarzac. -Zrobilem pol obrót mieczem, aby sprawdzic jak lezy oraz udowodnic rycerzowi, ze wiem jak sie nim poslugiwac.

-Kosci mi powiedziały, ze mozecie mi sie przydac tak samo jak ja wam. Zreszta, ironicznie podazamy w tym samym kierunku. -Usmiechnalem sie.

-Wszyscy jestesmy zmeczeni, ja rowniez. Jesli chcesz walczyc to dobrze, ale jutro. Kiedy to i ja i ty wypoczniemy. Bede w pokoju obok... - I Wyszedłem nie czekajac na dalsza rozmowe. Istotnie bylem zmeczony. Moje ciało ciagle sie regenerowało a pozatym jeszcze sie nie otrzasnalem po "sylabie". Mam nadzieje, ze juz nie bede musial nigdy wiecej wymawiac tego zaklecia...

Zszedłem po schodach na doł. Gospodarz byl troche zaskoczony, ze zamiast drzwiamy wejsciowymi przychodze do nie z pietra. Podszedlem do niego, poprosilem o pokoj obok tamtych dwóch, po czym zaplacilem z gory i wzielem klucze. Chwile pozniej juz bylem na gorze. Drzwi wejsciowe do pomieszczenia zastawilem starym krzeslem i stolem. Ostrzoznosci nigdy za wiele. Przy pomocy szmat ulozylem pod koldra na łózku zawiniatko, ktore wygladem przypominało spiacego czlowieka, a sam ulozylem sie pod lozkiem. Brod i smrod mi wogole nie przeszkadzał.

Moj sen roznil sie od snu ludzi. Był to rodzaj hibernacji. Okres w ktorym regenerowałem swoje siły. Zwykle wystarcza jakies 3-4 godziny na dobe aby nieumarły byl wypoczety.

Zobaczymy co przyniesie ranek...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Nie jestem niczyim sługą - syknąłem za wychodzącym drowem.

Obyś umierał w bólu i powoli... Bardzo powoli... - pomyślałem.

- Nie ufam ludziom, którzy zmieniają wygląd jak starą koszulę. A tym bardziej mrocznym elfom. Jak według ciebie trzymał broń? Znasz się pewnie na tym; szkolenie bojowe i takie tam... Nekromanci nie kolekcjonują broni, prędzej nagie czaszki. Słyszałem, że orkowie brukują swoje ścieżki czerepami pokonanych wrogów. Nazywają to "szlakiem zwycięstwa". Banda prymitywów - szepnąłem do paladyna.

- Nie ufam mrocznym elfom, wolałbym poderżnąć sobie gardło. Zresztą... - wzruszyłem ramionami. - Nie ma zbyt wielkiej różnicy między jednym, a drugim.

Odwróciłem twarz do okna, padał rzęsisty deszcz a niebo przecinały pioruny. Czułem nieustanne napięcie, jakby coś trwało w bezruchu oczekując na stosowny moment... - przyłożyłem sobie rękę do czoła. - Chyba zaczynam wariować. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.

Kolejny błysk, kolejny raz nie wierzę własnym oczom. Przecieram dłonią piekące powieki i... wszystko wygląda normalnie. Ale tak nie jest! Dzieje się tu coś dziwnego; coś niedobrego. I zamierzam się dowiedzieć, co się tutaj dzieje...

- Coś wisi w powietrzu, czuję to...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nagły wstrząs prawie mnie wywraca- prawie. Pierwszym odruchem wydaje się rozejrzenie dookoła, czy przypadkiem nie zawala się żaden budynek w pobliżu - jednak gdy po chwili słychać pulsujące, powracające echo uaktywnia się we mnie drugi odruch przetrwania - szybkie uskoczenie w cień i odnalezienie drogi ucieczki, a później zauważenie niebezpieczeństwa - przez chwilę nic się nie dzieje, ale po chwili zauważam reakcję jakiegoś chłopaka stojącego niedaleko, który wskazuje na niebo... wbrew sobie patrzę w miejsce, które ukazuje i z przerażeniem zauważam jakiś maleńki przedmiot, który z niewyobrażalną prędkością zbliża się do miasta... do nas. A raczej do mnie. Nie przejmując się zbytnio uciekającymi w popłochu ludźmi, biegnę na wschodnią- w stronę przeciwną niż ta, z której wydają się lecieć pociski. Nie sprawia mi to aż takiego problemu, ponieważ w chaosie ludzie uciekają we wszystkie strony, obijając się i depcząc po sobie nawzajem; po chwili jednak łączą się w większą grupę uciekającą w mniej więcej jednym kierunku-przyczyną tego staje się kilku jeźdźców na koniach, wymachujących z wrzaskiem zakrzywionymi mieczami i mordującymi tych, których dopadli - w tym i mężczyznę który właśnie opuścił mały sklepik, który teraz drgając lekko wije się przed wejściem. Czekam, aż wszyscy przebiegną po czym przechodzę nad mężczyzną i wchodzę do sklepu- na moje szczęście jest tam trochę suszonego jedzenia... i mała, drewniana skrzyneczka pod ladą, prawdopodobnie na pieniądze - zabieram ją ze sobą, okrywając ją wcześniej jakimś materiałem, żeby nie hałasowała zbytnio po czym wychodzę tylnym wyjściem, na jakieś podwórko, a stamtąd próbuję się kierować domyślnie do mojego przejścia; nie zauważam nikogo, więc w spokoju przechodzę przez nie, i gdy już widzę światło...

...czuję uścisk sznura na gardle-dość mocny, by mnie osłabić i odebrać mi wolę walki i dość słaby, by mnie nie zabić. Bo z trupem to już nie to samo.

Przez chwilę mocuję się z klucznikiem w ciemnościach, po czym w końcu postanawiam udać osłabioną - bo i tak mniej więcej jest; na szczęście ogarnięty pożądaniem mężczyzna daje się złapać na ten prosty trik i już po chwili ginie śmiercią naturalną.

W końcu sztylet w płucach naturalnie powoduje śmierć.

Mimo odrazy do trupa zostaję dalej w przejściu - czekam na najmniejszy ślad bezpieczeństwa na błoniach.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Musieli go zabrać do miasta. Cóż, przejażdżka w taką piękną noc... myślę, obracając się na pięcie w miejscu, gdzie leżał ranny. Powoli kieruje się ku bramie miasta. W głowie buzują dopiero co wylęgłe myśli; odkryte na nowo zmysły, choć przytępione jakby szerszą świadomością badają wszystko wokół. Wóz, razem z jednym z dwóch koni zostawiłem z cieniu drzew, na drugim powoli wjeżdżam do miasta. Zwierzę jest zdenerwowane, lecz powoli przyzwyczaja się do nietypowego jeźdźca. Strażnickom, dziwnym zbiegiem kooliczności, wystarczyło tylko spojrzenie w me oczy. Miasto powoli powstaje z klęczek po wrogim najeździe. Przez długie chwile krążę po uliczkach bez celu, lecz nie bez przyjemności - odkrywając na nowo miasto. Nagle we wszystkich ostaczających mnie dźwiękach pojawiają się nowe, bardziej złowieszcze i mniej naturalne. Skrzypienie, jak kół ciężkich wozów - widać jako pierwszy dosłyszałem ponowny szturm nieprzyjaciela. Ledwo zdążyłem spiąć konia do ucieczki w przeciwległe do natarcia dzielnice, gdy pierwsze pociski powalały budynki i masakrowały tłum. Podniósł sie dziki wrzask. Ja słyszałem to wszystko zza bariery szybkości i gorączkowej walki o życie - zapomniałem już sztukę jazdy konnej, więc z trudem utrzymywałem się w lichym siodle gnającego konia. Opadająca ściana domu okazała sie wybawieniem, gdyż koń zachamował gwałtownie i wysadził mnie z siodła - przeleciwszy parę metrów, udeżyłem o bruk. Po chwili przemykałem już w ciemnych zaułkach, ku slumsom.

Słyszałem tylko wrzaski mordowanych i uciekających.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie miałem ochoty wchodzić w nowe dyskusje. Byłem głodny i spragniony, jednak zbyt zmęczony na wołanie o jadło. Zjem jutro, o ile dożyje. Los, w ironiczny sposób, zakrzywia się, odwraca na drugą stronę. Wrogowie stają się przyjaciółmi, przyjaciele wrogami. Choć tak naprawdę wszyscy są wrogami...jawnymi, lub chwilowo ukrytymi. Zdjąłem, zbroje i przewiesiłem przez krzesło. Od jak dawna jej nie zdejmowałem? Czułem się niemal nagi. Miecz położyłem pod poduszką, w zasięgu szybkiego ruchu dłoni. Spojrzałem w szkliste i puste oczy Zena, ochlapane krwią oblicze. Nie miał dłoni...niemal odcięta głowa trzymała się na słowo honoru. Głęboka rana cięta biegła przez pierś. Wziąłem leżącą na stoliku misę z wodą, służącą do porannego odświerzenia, zanurzyłem w niej szmatkę. Drobnymi, delikatnymi ruchami zmywałem zakrzepłą i brudną krew. Nie wytrzymałem. Zgarbiłem się, samotna łza wędrowała wzdłuż kanionu mej styranej twarzy, spadła na łagodne, niemal śpiące oblicze Zena. Za nią następna. Kolejne.

- Co ja ci zrobiłem? To moja, moja wina...moja wina...tylko moja.

Zasnąłem ciężkim snem. Snem pełnym miłych wspomnień, dawno zmarłej rodziny, przyjaciół z zakonu, przełożonych. Był to kojący sen, którego tak mi brakowało.

Zerwałem się z krzykiem, cały zlany potem. Przed oczami latały mi ciemnofioletowe plamy, w głowie lekko się kręciło. Spojrzałem w kierunku okna...noc, ciemność przecinana jedynie delikatnym światłem księżyca.

Szum drzew w lesie.

Huk sowy.

...

...Chrobot...

...

Chwyciłem mocniej miecz...coś łaziło po dachu. Coś ciężkiego.

Niewieżąc samemu sobie, że to robie, szturchnąłem nekromante.

- Coś łazi po dachu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z oczywistym niepokojem spoglądałam w obie strony, by być przygotowana na atak zarówno od zewnątrz, jak i od wnętrza miasta... jednak nikt nie przechodził w tej okolicy przez długi czas, słychać było tylko wrzaski i jęki mordowanych osób... w najlepszym wypadku mordowanych...(z pogardą spluwam na zwłoki obok); z tych nieprzyjemnych myśli wyrywa mnie trochę znajoma sylwetka- tego dziwnego mężczyzny, który się do nas ostatnio doczepił, i który tak dziwnie na mnie patrzył - w swojej naiwności myśląc, że tego nie zauważam;

Ciekawe, jak szybko tu zginie... nie daję mu wiele czasu, nie wygląda w ogóle na naszego... nie ma sensu go ratować; zwłaszcza po szale, który obejmuje ludzi w stanach niebezpieczeństwa.. ale jakby na to nie patrzeć: on wie, gdzie są konie, wie też prawdopodobnie gdzie są ci mężczyźni, którzy są mi winni pieniądze...a on sam również nie wygląda na żebraka... gdyby go teraz zabili - jego ciało znalazłoby się zbyt blisko kryjówki, a to nie byłoby bezpieczne; poza tym warto mieć po swojej stronie kogoś z długiem wdzięczności... ale nie zbyt wielkim, bo gdyby czegoś próbował - skończy jak ten tu... - z krzywym uśmiechem kopię trupa od niechcenia w twarz, po czym wysuwam się na chwilę i skradam się na cicho do niego, zeby w odpowiednim momencie, gdy będzie przebiegał blisko owinąć mu szyję paskiem materiału, by się nie wyrywał i nie zrobił mi krzywdy, po czym wyszeptać:

"czuj się bezpiecznie.

trochę."

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Znalazłem się w środku śmiertelnego niebezpieczeństwa. Za chwilę tuż przy mnie rozegra się wielka bitwa między resztkami obrońców i... kim?

Spoglądam w prawą stronę. W oczy od razu rzuca się spora kępa gęstych krzaków. W zgiełku bitewnym nie zauważą mnie. Tak myślę. Podbiegam do mojej osłony i cierpliwie czekam. Ognisty wąż powoli zbliża się w kierunku roztrzaskanego wejścia, w oddali widzę zarysy wrogów. Jego sylwetka wskazuje, że to ani nie ludzie, ani nie orkowie. Jakaś wysoka rasa. Już słychać bębny i ciężkie kroki napastników. Ludzie raczej nie mają szans. Nawet nie pokwapili się o wysłanie zwiadowców. Mrok skutecznie mąci mój wzrok, ale oto są. Ciężki bojowy okrzyk prowadzi ich pod bramy. Topory uniesione w górę dewastują konnicę, która wyruszyła na spotkanie przed bramą. Łucznicy próbują zmiękczyć agresora, ale nic z tego. Oni są zbyt silny. Zaledwie został wysłany jeden oddział, a poradził sobie w pierwszej turze. W ruch poszły pochodnie, na murach poustawiano ciężkie drabiny. Zamek jest ich. Trzeba będzie się stąd wynosić, nim dojdą do głównego gmachu.

Żadnemu z przeciwników nie życzyłbym spotkania z taurenem. Te wojownicze bestie nie czują trwogi przed nikim. Ujeżdżając swe bestie siejąc postrach jeszcze tuż przed potyczką. Taureny mają honor, ale nie warto na niego liczyć, gdy kilkanaście kroków przed tobą wielki rogacz macha skrwawionym toporem. Tylko tyle wystarczyło bym wziął nogi za pas i zwiał wzdłuż muru, a później od tylniej bramy - w stronę lasu. To miasto jest stracone, a ja miałem wielkiego farta. Oby tylko nie zdążyli zająć ruin, zanim odejdę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Biegłem.

W całym tym szaleństwie mój umysł pozwolił sobie na jakies dziwne rozluźnienie. To było co innego, niż pamiętam - bieg ludzki, taki gwałtowny i desperacki, pełny łapania tchu i zmęczenia; mój bieg jeszcze zeszłego nowiu, na wpół martwy, dający szansę na mały margines błędu... teraz biegłem i mogłem wsłuchiwać się w odgłos udeżeń stóp o bruk, w świst powietrza; biegłem, będąc świadomy otaczającej mnie, przemykającej szybk przestrzeni. Zwolniłem jednak. Nie musiałem juz uciekać, rzeź ucichła. nie byłem jednak sam i wiedziałem o tym. To musiała byc ona i muszę przyznać, że była dobra w kryciu sie w ciemnych zaułkach. Może nawet chciała mi zrobic coś złego. Złego... Uśmiecham się do swych myśli. Pewnie chce, żebym zaprowadził ją do koni, w końcu ofiarowałem sie w ich zorganizowaniu. Robię ostatni krok przy kryjówce złodziejki. Spokojnie, bez szarpania czy krzyku daję się obezwładnić. Jej głos nie jest jednak taki pewny, gdy spostrzega moją dłoń, tkwiącą między zaimprowizowaną garotą a moją zimną szyją.

Zgrywanie słabszego jednak nigdy mi nie wychodziło i nie sprawiało przyjemności.

- Ja również Cię witam. Konie są niedaleko, przy lesie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- ...wiec jak sam pan widzi ten atak byl zupelnie bez sensu...

- Ta historia wydaje sie niesamowita. Pakt moge jeszcze zrozumiec, ale kraj nieumarlych??

Kapitan strazy od poczatku wydal mi sie osoba godna zaufania i rozsadna. Barda, przypadkowo spotkanego nota bene w lochu, wolalem nie wtajemniczac. Uwolniony siedzial w jednym z sasiednich pomieszczen.

- Dlaczego wiec zaatakowali? - dociekal moj rozmowca.

- Sa osoby ktorym caly ten pomysl sie nie podoba. Zaczynam wierzyc, ze nie przypadkiem orkowie zaatakowali akurat miasto, w ktorym przebywalem...

Nagle cale wiezienie zatrzeslo sie w posadach. Dal sie slyszec gluchy odglos wybuchu. Chwile pozniej do pokoju wpadl starznik.

- ORKOWIE!!! WROCIIILII!!!!

- Spokoj! Co sie dzieje?

- Poludniowe skrzydlo! Zniszczone!!!

Cele przerobione na szpital... O ciemnosci najnizeszgo pokladu! Polork! Zbieram swoje rzeczy oraz jego topor i pedze w kierunku zniszczonej czesci wiezienia. Cela nie zostala bardzo zniszcona, ale jego nie ma w srodku. Spogaldam na ziemie cztery metry nizej... Niemozliwe. Nagle wyczuwam, ze ktos zaczal dobierac sie do mojej glowy. Elfy kiedys pokazywaly mi skuteczna obrone, ale moj calkowity brak umiejetnosci magicznych uniemozliwil mi opanowanie chocby podstaw tej techniki...

A wiec nadal zyjesz wyslanniku? Masz wiele szczescia. Ale tym razem nie pomoze ci ono...

Dran musi byc gdzies blisko. Uzywam magicznej liny, aby zjechac na dol. To nie orkowie zaatakowali miasto, ale Taureni. To ciekawe...

Co ty wyprawiasz???

Ide w kierunku, skad wyczuwam naplywajaca fale mysli, starajac sie jednoczesnie oczyscic swoj umysl. Nie moge go zablokowac, ale moze choc nic ze mnie nie wyciagnie... Widze go. Czerwone szaty tuz przy poludniowej bramie. Zamykam oczy wyczuwajac, ze jeszcze bardziej sie skupil i probuje wykorzystac moje wlasne zmysly przeciwko mnie. Zamieszanie przenioslo sie do innej czesci miasta, moge wiec isc nie obawaiajac sie ataku. Wyczuwam jego mysli. Co prawda on oslania swoj umysl, ale przy tak glebokiej wiezi, jaka stworzyl... Mysli, ze chce uciekac. Stara sie mnie odnalezc... i zabic. Jest tak skoncentrowany na buszowaniu w moim umysle, ze przestal zwracac uwage na to co sie dzieje wokol. Jesli podejde... NIE! MUSZE UCIEKAC!!!

Taaak uciekaj. I tak cie dopadne.

CZekam z niecierpliwoscia na spotkanie... fortel sie udal.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Może to nasz barman? - odparłem złośliwie. - Wyczuł, że trzymasz tu swego przyjaciela i... - zrobiłem nieokreślony gest ręką.

- Nieważne... Nie lubię jak coś łazi mi nad głową. Wydaje mi się, że powinniśmy stąd uciekać. Teraz - położyłem nacisk na ostatnie słowo.

Nie miałem najmniejszego zamiaru tutaj zostawać, jeśli poza podgnitymi, stęchłymi kwaterami słyszysz nieokreślone chrobotanie na dachu to znaczy, że trzeba się szybko zbierać. Ale najpierw muszę coś sprawdzić...

- Idę na dół spytać naszego przemiłego gospodarza, czy możemy dostać jeszcze jeden koc - wskazałem na trupa. - Śmierdzi.

Nic już nie dodając zszedłem po trzeszczących schodkach na dół, zabierając ze sobą stary, złuszczony świecznik. Słyszałem skrzypienie niedomkniętych okiennic, które targane wiatrem zawodziły boleśnie. Zmieniająca się z każdym pochyleniem świecy gra świateł.

Nagle usłyszałem za sobą kroki. Odwracam się ostrożnie.

- Nic... - mówię niepewnie patrząc na oświetloną na kilka kroków salę.

Spojrzałem w kierunku lady i podszedłem bliżej. Coś kapało na podłogę...

Oświetliłem kawałek sufitu nade mną i zobaczyłem jak krew skapuje przez szczeliny na blat. Wzdrygnąłem się i zmusiłem się do odwrócenia wzroku. Błysk - zamiast pustej, nieoświetlonej sali widzę na ścianach niewyraźne cienie. Czuję coś, jakby ledwie uchwytny pomruk wiatru:

- Kreeeeew...

- Chodź bliżej...

- Cieeepło...

Upuściłem świecznik na podłogę i cofnąłem się kilka kroków.

- Odejdźcie ode mnie! Wracajcie do swego pana, szkarady! - krzyknąłem.

Kiedy znowu spojrzałem na salę nie było nikogo. Krew nie kapała na ladę, a w drzwiach stał barman Tom.

- Zieeeew... Dlaczego nie możecie normalnie spać? Co z tego, że naderwane okiennice trochę skrzypią a dachówki trzeszczą podczas burzy?

- Przepraszam...

- No to wracaj na górę! - odparł krótko nieco zirytowany gospodarz.

- Ja... chciałem prosić o koc... mój... "towarzysz" marznie i...

Barman spojrzał na mnie uważnie i poszedł do swojego pokoiku. Kiedy wrócił miał w ręku koc, który wręczył mi i nie mówiąc już nic zamknął za sobą drzwi. Nieco zmieszany wróciłem do pokoju i rzuciłem koc na trupa.

Usiadłem na łożu i trąc sobie powieki szepnąłem:

- Masz swojego potwora; kilka trzeszczących dachówek... Teraz i zamknij się i idź wreszcie spać... Bo rzeczywiście jutro będziemy mieli bagienną kąpiel z twoim przyjacielem... Na całą wieczność - nakryłem się prześcieradłem i ułożyłem do snu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z irytacją zmieszaną z wściekłością patrzę na dłoń mężczyzny, którą umieścił pomiędzy szyją a szarfą - marna sztuczka... Ale i tak można mu pogratulować, że udało mu się w pełnym biegu to zrobić; Albo go nie doceniam, albo to z moimi umiejętnosciami jest coś nie tak... w kazdym razie, by nie prowokować jego ataków pozostaje tylko jedna możliwość; - gestem wskazuję mężczyźnie wejście do kryjówki, poprzez dziurę w murze i podążam za nim, i ruchem który naśladuje odgarnięcie włosów z twarzy sprawdzam, czy broń jest wszędzie gdzie trzeba. Gdy wchodzimy do kryjówki, odruchowo przechodzę po palcach trupa.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Biedactwo myślało, że ma wszystkie asy w rękawie...

Powoli mój umysł uzyskuje jakąś przedziwną analityczną właściwość - widok najprawdopodobnie złodziejki, stojącej przy świeżym jeszcze - ach ta krew! - trupie mężczyzny, a jej smukła acz brudna dłoń wskazuje w jakiś ciemny obszar... Wejście? Jakie ciemne wejścia zna złodziejka? Na pewnie nie bezpieczne. Szkodza, że nie mam kapelusza... Podczas gdy dziewczę (dziewczę?) chce mnie wprowadzić do kryjówki pierwszego, ja silę się na dworski ton, odstępuję o krok w bok po czym skłaniam głowę i powolnym ruchem ręki wskazuję, aby szła pierwsza - kultura obowiązuje...

W końcu w przejściu mógł się czaić ktoś w rodzaju odźwiernego lub, od biedy, jakiś wspólnik tej osóbki...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Biegłem. Miasto jest, czy było, naprawdę duże, więc nie ma co się dziwić, że ten mur, jak i sama odległość do północnej bramy jest tak duża. Po drugiej stronie słyszałem krzyki i wrzaski mieszkańców. W popłochu uciekając padali zapewne pod ostrzem taureńskiego topora. Nikt nie wychodził na mury, wszyscy kierowali się w tą stronę, co ja. Ich płacz szedł ze mną. Nie zwracałem uwagi, czy ktoś jest za mną. Zapewne dawno już wiedzą, że zwiałem, ale teraz nie będą mnie szukać. Nie teraz i nigdy. Zginą. Lub będą opuszczać miasto. Wycofywanie się nie jest oznaką tchórzostwa. To jest umiejętność dobrego dowódcy, który potrafi manewrować swoim wojskiem, jak i wprowadzić wroga w błąd. Ale czy tu można mówić o jakimkolwiek wojsku?

Wreszcie ujrzałem wysoką basztę na rogu grodu. Muszę być ostrożny, nie wiadomo, co dzieje się przy drugiej bramie. Powoli zmierzam w jej kierunku. Jestem na wprost wejścia. Ludzie chaotycznie udziekają w kierunku lasu. Ani śladu Taurenów, którzy nie zdecydowali się uwięzić ludności w ruinach. Sprawa honoru. Zakładam kaptur na głowę i ruszam swoją drogą. Przysiągłbym, że w okolicy nie widziałem ani jednego jeźdźca na koniu. Mimo tego słyszę rżenie kilku rumaków dobiegające mych uszu niedaleko. Idąc w tamtą stronę zobaczyłem kilka koni, które ktoś tu zostawił.

Wydają się dziwnie znajome...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Musze byc blisko. Otwieram oczy. Czuje przerazenie maga, ktory wciaz siedzi w mojej glowie. Zobaczyl samego siebie. Tylko kilkanascie metrow. Zrywam sie do biegu, unosze miecz i... za pozno. Czuje jak wyladowania elektryczne przebiegaja przez cialo i ze lece w tyl. Po chwili zdezam sie ze sciana, ktora pod wplywem uderzenia zaczyna sie rozpadac. Szybko wygramolilem sie spod desek (bogom dzieki ze akurat nie plonely...) i natychmiast odskakuje unikajac kolejnego wyladowania. Czarodziej przygotowuje kule ognia... Szybko siegam po sztylet i rzucam nim w reke maga. Tymczasowo uniknalem usmazenia. Ale jest dobry. Gdy stracil koncentracje czar omal nie wybuchl mu prosto w twarz. Zagasil go jednak i mimo rany zaczal mamrotac kolejna formulke. Chowam sie za plonacym wozem. Ten jednak po chwili eksploduje zalewajac mnie fontanna iskier, ktore bolesnie parza nieosloniete czesci ciala. Uciekam za wegiel kolejnego budynku.

- Nie mozesz ukrywac sie wiecznie!

- Zobaczymy cholerny zdrajco! Juz paru takich poteznych magow w zyciu usieklem.

- Mnie nazywasz zdrajca? Marionetka marionetkowego wladcy.

"Sam tez jestes tylko pionkiem w grze, ktorej nawet nie pojmujesz... Ale po co mu to mowic?" Z drugiej strony przydalaby mi sie jakas pomoc... albo dobry pomysl. A najlepiej jedno i drugie. Jak ja nienawidze walki z magami...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uśmiecham się krzywo; kolejna "najważniejsza zasada przeżycia na ulicy"- jeśli ktoś pokazuje najsłabsze oznaki świadomości pułapki - udawaj, że jej tam nie ma, i nic się nie dzieje... nawet jeśli on zna tą zasadę, to się miło zaskoczy- bo pułapki przecież nie ma. Chyba... Starając się wyczulić na każdą możliwą ewentualność, z podniesioną głową- i ukrytym sztyletem przy nadgarstku, wchodzę przez ciemny korytarzyk do maleńkiego pomieszczenia, w którym wcześniej czuwał klucznik, po czym siadam na jego krześle i kładę nogi na stole- miejsce jest wspaniałe, bo nie ma możliwości zajść mnie od tyłu, a jednocześnie ja jestem w stanie zobaczyć każdy ruch... na chwilkę tylko schodzę z krzesła, by podnieść kuszę i położyć ją znów na stole, sprawiając wrażenie, jakby obecność mężczyzny w ogóle mnie nie obchodziła.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...