Skocz do zawartości

[Free] Free Sesja


Gość Radyan

Polecane posty

Ja tego paladyna zabije. Zaraz po nim skonczy zywot ten nekromanta. Zrobie to, ale nie teraz. Niestety musze przyznac im racje. Sam mam mniejsze szanase niz w grupie.

Dotrzymuje im kroku podczas szybiego biegu miedzy drzewami. Nekromanta ma dobry słuch. Jako pierwszy uslyszal jakiegos woznice zgarniajacego zwloki z pola bitwy. Taki woz przyspieszyl by nasze tepo ucieczki.

- Okazja... puka... do drzwi... - skinął głową w stronę hieny cmentarnej - Złóżmy mu... propozycję... nie do... odrzucenia... -powiedzial nekromanta

Wiec nie ma na co czekac. Widzac, ze paladyn jest obciazony trumna zwalniam go z ciezaru nekromanty i zarzucam go sobie tradycyjnie, przez lewe ramie. Zebrane przy jakiejs okazji dwie szmaty daje paladynowi aby sobie buty owinal. Wlasne kroki tłumie czarami.

Tak cicho na ile nam pozwalał krajobraz obchodzimy woz z woznica od prawej. Nekromante wrzucam do reszty zwłok, paladyn cicho zasiada na kozie a ja podchodze do zajetego swoja robota czlowieka. Jeden szybki cios kijem skutecznie pozbawia go przytomnosci. Bardzo uwazalem aby walic plazem, bo wiedzialem ze mnie paladyn obserwuje. A rana cieta zadana przez kij pewnie wydawalaby mu sie conajmniej podejrzana. Im dluzej on nie wie, ze stosuje jakakolwiek iluzje tym lepiej.

Szybko podbiegam do wozu i wskakuje na niego.

-To twoja samotnia paladynie, wiec to ty powozisz. Swoja droga nie przypominam sobie twego imienia, wiec sie moze przedstaw.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1,2k
  • Created
  • Ostatnia odpowiedź

- To twoja samotnia, paladynie, więc to ty powozisz. Swoją drogą nie przypominam sobie twego imienia, więc się może przedstaw.

Co...? Nie...! Nie... zamierzam udawać... się z tym... cudakem... na jego teren...! Trzeba... trochę... pomyślunku...

- Błąd... - szepczę. - Za duże... ryzyko... że trafimy... na zakonników... i jak... chcecie... dojechać...? Wozem...? W... las...?

Odwracam się z trudem i policzkuję hienę dwa razy.

Ten podnosi powoli jedną powiekę, potem drugą i patrzy osłupiały na naszą trójkę.

- Ja... nie... ja...

- Zamknij się... - szepnąłem do niego - I odpowiadaj... na pytania...

Skinął skwapliwie głową i zaczął drżeć.

- Komu... sprzedajesz... zwłoki... hieno...?

- Różni ludzie płacą...

- Komu...!

Człowiek zaczął pocierać ręce i gorączkowo się namyślał.

- Nekromantom, medykom, temu kto płaci...

- Medyk...? Prowadź...

- Nie zdradzam tajemnicy klientów, a co jeśli za wami idą rządowi? I co dostanę w zamian?

Przewróciłem oczami z gniewu i szepnąłem bardzo powoli i wyraźnie:

- Równie... dobrze... mogę cię zabić... i potem... zapytać... a twe... zwłoki... oddać klientowi... "za... fatygę..."

Przepytywany zrobił minę zbitego psa i odparł prawie z płaczem:

- Dobrze... tylko nie zabijajcie panie...

Usiadłem na trupach składowanych w wozie, tuż za kozłem.

Już... niedługo... Już wkrótce...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Uspokój się "przyjacielu". Nie tak gwałtownie, bo do szybszej i bardziej bolesnej śmierci doprowadzisz. - powiedziałem spokojnie nekromancie sapiącego i ledwie mówiącego. - Połóż się spokojnie wśród, wszak nieobcych ci zapewne, trupów i odpocznij. A ty człecze prowadź do tego medyka, ale szybko. Jeśli się sprawisz nagrodzony zostaniesz.

Oczy hieny cmentarnej rozbłysły. Trzepnął gałązką wierzbową konia i ruszyliśmy. Nic lepiej nie przekonuje do współpracy niż pieniądze. Szkoda, że niektórzy o tym nie wiedząc, gwałt z byle powodu czynią.

- A my tym czasem utniemy sobie miłą pogawędkę. Nazywam się Ellor Rotbard. Chwilowo wystarczyło mi mówić na ciebie "nekromanto", ale skoro mamy dwóch nekromantów to nie będę tak was wołał, mylić się będzie. Więc przedstaw się staruszku. Ty się już nie odzywaj - zwracam się do leżacego z tyłu na trupach - dość się już dziś nagadałeś. Prześpij się. A my sobie utniemy miłą pogawędkę, czy tak, panie...?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozsiadlem sie miedzy zwlokami orka a jakiegos chlopa. Zadko zdarza mi sie zasiadac na takim siedzisku. Gdybym mial dosc czasu i spokoju oporzadzil bym zwloki i sprzedal je po kawalku. W moich rodzimych stronach zaplacili by mi fortune za tyle swierzych ciał. Dawno nie zastanawialem sie nad tym ale moze to dobry pomysl, aby po 40 latach tulaczki po swiecie zywych powrocic do Uriah, naszej wielkiej stolicy. Najwieksze skupisko nieumarlych isot na calym kontynencie. Najwieksza Światynia jej Mrocznego Majestatu. Czarna Wieza Magii... ehh, bracie. Tyle juz czasu minelo od naszej rozlaki. Do mego serca zaczyna wkradac sie zwatpienie. Pol tysiaclecia to niemal wiecznosc. Czy po tylu latach bedziesz chcial mnie znac? Czy zaakceptujesz to kim sie stałem? Niewiem jak ale wiem, ze zyjesz. Gdzies na tym swiecie twoje serce bije pelnia zycia, krew plynie w twoich zylach a powietrza napelnia pluca z kazdym wdechem i opuszcza je z kazdym wydechem. Nie wiem skad, ale wiem to...

Z rozmyslan wyrwała mnie sytuacja. Jechalismy. Hiena powozila. Chyba zabierał nas do medyka. I dobrze. Znajde tam wszelkie inne skladniki jakich nie udalo mi sie wydobyc z czlowieka czy orka. Jak na razie podroz z paladynem i nekromanta przynosi wiecej korzysci niz sie spodziewalem. Jeszcze ich nie zabije. Hiena nie ma tyle szczescia. Bardziej mi sie przyda martwy niz zywy, ale teraz jest uzyteczny. Pomachanie przed jego oczami zlotem to mniejszy wydatek energi niz zabicie go i wskrzeszenie. Niech wiec prowadzi. Zapewne zna liczne sposoby aby wyminac patrole Alcjonitow i Paladynow. Ta wiedza nam sie przyda.

- A my tym czasem utniemy sobie miłą pogawędkę. -zagadal do mnie paladyn.- Nazywam się Ellor Rotbard. Chwilowo wystarczyło mi mówić na ciebie "nekromanto", ale skoro mamy dwóch nekromantów to nie będę tak was wołał, mylić się będzie. Więc przedstaw się staruszku. Ty się już nie odzywaj - zwrocil się do leżacego z tyłu na trupach nekromanty- dość się już dziś nagadałeś. Prześpij się. A my sobie utniemy miłą pogawędkę, czy tak, panie...?

-Cos ty sie taki mily zrobil. Zapominasz, ze rozmawiasz z bycmoze swoim najwiekszym wrogiem? Ale niech ci bedzie. Dougan Firehead z rasy mrocznych elfow, do uslug. -szybko spojrzalem w niebo aby sie upewnic, ze deszcz nam nie grozi. Kiedy juz bylem tego pewien wolno sciagnelem kaptur. Stara pomarszczona twarz, dlugie białe włosy a spod nich wystaje para szpiczastych uszu, oczy bez blasku. Tak wygladalem.- Jak pewnie wiesz jestem nekromanta. Sluze w pokorze Jej Milosiernemu Majestatowi, wiecznie panujacej na niebosklonie. A ty komu sluzysz pala... Ellorze. Nie zachowujesz sie jak przystalo na paladyna. Nie obcy ci jest rowniez "kodeks" paladynow swiatła, lecz nie przestrzegasz jego tresci tak jak inni swieci mezowie. Co spowodowalo, ze odwrociles sie od swych braci?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Starałem się ułożyć w miarę wygodnie na stosiku trupów, chociaż było to bardzo męczące. Na niebie świecił księżyc w nowiu, ziemię przenikał chłód a mnie trawiło gorąco.

Gdy spojrzałem na niebo zacząłem się namyślać "co robić dalej".

Zdałem sobie sprawę, że jestem skazany na łaskę i niełaskę moich "towarzyszy", ale przecież byłem im potrzebny, przynajmniej rycerzowi...

O ile paladyn mógł mi się przydać, to drow na dłuższą metę był nieprzydatny, wręcz niewygodny. Wyznawcy Bellamy na pewno zwrócą uwagę na ciemnego elfa, a zwracanie na siebie uwagi nie leży mi po drodze, w lepiej przechodzić obok palonego elfa niż płonąć razem z nim.

Ale to był problem przyszłości, teraźniejszość była zagrożona, moje życie kurczyło się nieźnośnie szybko. Czułem jak trucizna wysysa ze mnie siły powoli zamieniając ciało w pustą, trawioną ogniem skorupę. Czułem też bardziej subtelne, bardziej mroczne płomienie. Gdy tylko zamykałem powieki gdzieś w głębi serca czułem i widziałem piekielne płomienie. Płomienie, które paliły duszę, ognie rozdrapujące rany przeszłości, kierujące zwodniczo myśli na inne tory - zniszczenie Zakonu.

Lek, mała buteleczka nieokreślonego płynu mogła uwolnić mnie od demoniczej klątwy, od zobowiązania do wypełnienia mojej części diabelskiego paktu. Krew Pana, ktorej sekret spoczywał gdzieś w mieście Leoris. Ten... kto... stoi mi... na drodze... jest moim wrogiem... a ci którzy... są moimi wrogami... muszą zginąć... Spojrzałem na plecy rozmawiających, na kaptur drowa i trunę paladyna przytroczoną do pleców. Kiedyś... staniecie się... niepotrzebni... - cicho zachichotałem a chichot przeszedł w klaszel. Jeszcze... wypada nam... wspólna... droga...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

** A więc zgodnie z prośbą nowy post **

Odgłosy tej walki obudziłyby chyba nawet borozwierza zimą. Ironiczny uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy znów spowodowany był powiedzeniem, że kto mieczem wojuje...

Spokojnie, bez jakichkolwiek przeszkód, nawet nie starając się być cicho doszedłem do Młodej - tak ją chyba już zawszę będę nazywał - siłyjącej się z banitą. Dziwnie był zaskoczony, kiedy nagle mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa... Cieniutka szpilka była wbita głęęboko między jego kręgi. Gdyby nie dłoń Młodej zaciśnięta mocno na jego krtani, zwaliłby się na nią całym ciałem. Szpilka z powrotem powędrowała do mojego rękawa, a jego sparaliżowane cielsko, zachęcone kopniakiem, poturlało się wgłąb groty. Będzie miał nauczkę.

- Gdzie jest Krasnolud, gdzie cała reszta? Gdzie nekromanta?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gdzie jest Krasnolud, gdzie cała reszta? Gdzie nekromanta?

Krasnolud zniknął zaraz po dotarciu do jaskinii, ork poświęcił się i wdał się w walkę z orczym wojownikiem. A nekromanta, paladyn i starzec gdzieś czmychneli. Oby tylko nie staneli przeciw nam...

Czuję głód, zmęczenie i zimno. Należy mi się naprawdę porządny obiad po tym co zrobiłem, ale pewnie tylko obejdę się smakiem. Długo tu już nie zabawimy, musimy czym prędzej uciec do najbliższego, bezpiecznego miasta. Jeśli jeszcze jakieś w okolicy istnieje...

Podchodzę do elfów i przyciągam ciała martwych banitów do siebie. Uważnie przeszukuje je, ale niestety nie było w nic wartego uwagi, oprócz kilku sztuk złota. Same brudne szmaty. Znalazłem też bochenek chleba oraz trochę wody w bukłakach. Zapakowałem wszystko to lnianiego worka i zarzuciłem sobie na plecy.

Wynośmy się stąd jak najszybciej. Jeśli naprawdę wszystkie siły orków i ludzi wycofały się z lasu, to możemy rozejrzeć się za krasnoludem no i za podejrzanym orkiem, który bądź co bądź uratował nam tyłki. A reszta... nie mamy na nich, aż tyle sił i czasu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jechaliśmy cały dzień. Wymizrowany koń, najwyraźniej znudzony swą egzystencją, nie szalał, a dawał spokojnie siebie prowadzić. Hiena cmentarna - jak się dowiedziałem, o imieniu Dek - powoził całkiem wprawnie. Dojechać na miejsce mieliśmy w nocy. Szczerze mówiąc zwisało mi, czy w ogóle dojedziemy, co za dużo, to niezdrowo, wystarczył mi jeden nekromanta.

-Cos ty sie taki mily zrobil. Zapominasz, ze rozmawiasz z bycmoze swoim najwiekszym wrogiem? Ale niech ci bedzie. Dougan Firehead z rasy mrocznych elfow, do uslug. - elf zdjął kaptur odsłaniając swoje oblicze, nawet nie brzydkie - Jak pewnie wiesz jestem nekromanta. Sluze w pokorze Jej Milosiernemu Majestatowi, wiecznie panujacej na niebosklonie. A ty komu sluzysz pala... Ellorze. Nie zachowujesz sie jak przystalo na paladyna. Nie obcy ci jest rowniez "kodeks" paladynow swiatła, lecz nie przestrzegasz jego tresci tak jak inni swieci mezowie. Co spowodowalo, ze odwrociles sie od swych braci?

Milczałem przez chwile, bynajmniej nie zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Niech pozostanie tak, jak jest. Ja nie będę babrał się w twojej przeszłości, a ty w zamian - w mojej. W ten sposób obaj nie wywalimy brudów, o których myśleliśmy, że zostały zapomniane. I niech takie pozostaną....oby na zawsze.

Wyjołem miecz z pochwy i położyłem obok siebie tak, żebym miał go pod ręką. Nie wiadomo, co może czaić się w tym lesie...lub w duszach mych towarzyszy.

Kiedy księżyc górował na nieboskłonie, a gwiazdy jasno przyświecały drogę, byliśmy na miejscu. Chata była mała, niepozorna.

I pachniała śmiercią.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zasnąłem... Gdy po raz kolejny otworzyłem oczy, z nieba znów padało, jak z cebra. Przypomniałem sobie o palu... Na szczęscie mój topór leżał blisko, więc szybko zacząłem ciąć ten przeklęty pal. Po kilkudziesięciu uderzeniach pozostała już tylko część do miejsca, gdzie zatrzymała się moja ręka.

- Niech to szlag!!! Diabelny ból. Na szczęście oswobodziłem się z pułapki, teraz muszę się stąd wydostać. Badając ścianę skalną orientuję się, iż mógłbym dzięki niewielkim półkom wydostać się stąd.

Lewe ramię sztywne, jak drewno, w prawej dłoni zaciśnięty nóż. Może mi się uda... Wdrapuję się po ścianie coraz wyżej, idzie mi to strasznie wolno, gdyż mogę posługiwać się tylko jedną ręką...

Jeszcze trochę i będę mógł dotknąć rosnącej na drodze trawy! Niestety, nieszczęścia chodzą parami, śliska trawa wyrwała się, a ja, nie utrzymując równowagi, wróciłem na dno... Agrhhhh.... n... n... nie... Poczułem ostry ból pod sercem. Zaraz będzie ze mnie grube sito...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ide przez las starajac sie przypomniec sobie ktoredy szlismy poprzedniej nocy. W koncu dostrzegam to, czego szukalem. Cialo martwego orka. Na szczescie (a moze i nieszczescie) nie jest to cialo naszego "bohaterskiego" kompana. W swietle dnia widac takze kilka wilczych dolow. Niezle zamaskowanych, trzeba przyznac. Cud ze nikt do zadnego nie wpadl w nocy... O do synow Urdotha! Slysze jek bolu dobiegajacy gdzies z lasu przede mna. Biegne w tym kierunku jednoczesnie przeszukjac plecak. W koncu wyciagam krotki kawal sznurka.

- Wydluz! - wypowiadam komende po elficku.

Zarzucam koncowke coraz dluzszej liny na gruby konar.

- Zawiaz! - lina szybko owinela sie wokol galezi.

Dobiegam do dolu w momencie, gdy polork zaczal tracic przytomnosc. Doszedl za polowe sciany, teraz jednak powoli zaczyna od niej odpadac. Rzucona lina na komende okrecila sie wokol jego klatki piersiowej w ostatniej chwili zatrzymujac upadek na naostrzone pale.

- Skroc!

Polork powoli wyjechal z dolu. Ma powazna rane reki. Nie mam pojecia co robic. Nie moge go tu zostawic samego, nie dam rady takze go przeniesc. Zagladam do dolu... O na cienie! wyglada na to, ze ten koles wlasnym toporem pocial pal, aby uwonic nabita na niego reke. Spogladam na jednego z towazyszy nocnej przygody z podziwem. Jeszcze raz wykorzystuje magiczna line, tym razem aby wydobyc jego topor. Kiedy sie obudzi (jezeli w ogole...) pewnie bedzie chcial go odzyskac. Teraz czas zajac sie rozwiazywaniem problemu...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ten mily dla mego ciala zapach kazdemu czlowiekowi zmrozilby krew w zylach. Zapach Śmierci. Zabawne, ze tak naturalne dla mnie uczucie moze byc otoczone taka trwoga przez istoty zywe. Moj towarzysz nie chcial o sobie mowic zbyt wiele, cos ukrywał. Ucieka przed swoimi bracmi, wiec musial wielka zbrodnie popelnic. W trumnie ma drugiego paladyna, mozliwe, ze to wlasnie jego zabil i teraz poszukuje odkupienia. Ale czemu szuka go w obieciach sług Czarnej Pani? Po co mu defender mrocznego plomienia magii? Dojerzdzamy do chatki medyka, odor smierci nas otacza, mnie upaja, tamtych odurza. Rudera nie robi na mnie wrazenia. Schodze z wozu zaraz po paladynie. Nekromanta pozostal wsrod trupow, moze i tam jest jego miejsce juz na zawsze. Ellor poszedl pierwszy, jednak bron mial w pogotowiu. Nie sadze aby sie obawial hieny czy medyka. Bardziej my dla jego serca drzazga jestesmy. I słusznie. Paladyn juz jest w srodku chatki. Bezczelna hiena domaga sie teraz zaplaty. Darowane zycie jest wielka zaplata, choc dla tak marnego stworzenia nie ma ono wielkiej wartosci. Dyskretnie wsuwam reke do mieszka za moim podkutym pasem, wyciagam zlota monete. Ogladam ja. Wykuta w Czarcich gorach, przekleta jak wszystkie inne. Widnieje na niej podobizna naszego Imperatora, czlowiek by stwierdzil ze to zwykly odziany w zloto kosiotrup ale ja widzialem dostojenstwo i moc bijaca z tej persony. Usmiechnalem sie i szybko podalem ja hienie. Głupiec nawet na nia nie spojrzal, tylko wsunal sobie do ktorejs z licznych kieszeni. Przekleta zlota moneta z podobizna Surta IV, tak smiertelna dla istot zywych jak poswicone przedmioty dla nieumarlych. Najdalej za trzy dni hiena zginie z niewiadomego powodu, pazernosc w tym wypadku nie poplaca. Wystarczylo aby zucil okiem na awers lub rewers monety to by wiedzial gdzie byla wykuta. To by uratowalo mu zycie. A tak, za trzy dni umrze. Kolejne scierwo opusci ten swiat zasilajac mroczne szeregi Wiecznie Panujacej. Ruszam sladem paladyna. Wszedlem w trakcie ich rozmowy, nie dotyczyla mnie wiec jej nie sluchalem. Cała uwage skupilem na zgromadzonych na polkach mikstorach i ekstraktach. Same surowce lub polprodukty mnie interesowaly i je tutaj znalazlem. Podszedlem do paladyna gadajacego z strasznie niskim starym krasnoludem. Nie chcac przerywac zaczalem sluchac o czym oni rozprawiaja. Jak skoncza to sprobuje zakupic troche medykamentow. Moze krasnolud jest slepy i nie zauwazy wizerunku wybitego na monetach jakimi mam zamiar mu zaplacic. Moze jest nieobyty w swiecie i nie bedzie wiedzial, ze monet z podobiznami nieumarlych panow, nie dotyka sie gola dlonia. W koncu zloto jest zlotem, szkoda tylko, ze przekletym. W ostatecznosci moge zabic tego staruszka i zabrac to co mnie interesuje. Poczekam na to co odkryje przedemna los...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zza choryzontu powoli wysuwał się świetlisty kontur słońca, przeraźliwie jasne promienie prześwitywały przez poszycie lasu. Witały mnie bólem, ja, jak zawsze, pozdrowiłem je zasunięciem kaptura na czoło. Po lewej dojrzałem oparty o drzewo szary kształt. Siedział, głowę spuścił jak do snu. Spowijała go kałuża zakrzepłej krwi o ciemnej barwie. Wspomnienia minionej nocy powróciły znów, mocniejsze...

Bezksiężycowa noc powitała mnie gościnnymi ciemnościami, gdy wszedłem do lasu, kierując się ku miastu... Kolejnemu przystankowi w mej niekończącej się wędrówce, jedynej drodze, na której nie okażę się uosobieniem Śmierci dla kolejnej społeczności. Tę cząstkę mnie, którą próbowałem strącić w najdalsze części mojego umysłu, mogłem nazywać Bestią, Złem czy Szaleństwem - ale nie oszukiwałem się. To byłem ja, skazałem na to siebie, uciekając od przeznaczonej mi śmierci... Wciąż pamiętam twarz tego mężczyzny, który dla własnej uciechy, bądź z czyjegoś rozkazu, niweczył szanse na - sprawiedliwą bądź nie, ale zawsze - śmierć. Jednemu chciał ja zabrać, jednemu dać w prezencie... A w konsekwencji nie dał jej żadnemu z dwójki wtedy obecnych... Ja za to rozdawałem wieczny odpoczynek hojnie, jak dobry ojciec.

Nie wiem, co doszło do mnie pierwsze - czy zapach krwi rozlewający się w nocny powietrzu, czy krzyki. Z pewnością jednak to krew wzbudziła we mnie większe... emocje. Odwróciłem wzrok w tamtym kierunku - w oddali majaczyły kontury niewyraźnych postaci. Wśród nich panował strach, podniecenie, szał i nienawiść. Nie chciałem być bliżej, lecz wtedy nie miałem władzy nad własnym ciałem i umysłem... Krew, jej zapach, przeświadczenie, że poleje się ona obficie, nieskrępowanie... to wystarczyło. Po kilku chwlach byłem juz w pobliżu. Nie mogłem ogarnąć wzrokiem ogromu wspaniałości. Uczcie nie było końca. Pancerze okazały się cieńsze, ofiary słabsze, fechmistrzowie nagle stracili swe mistrzostwo. Czas okazał się względny. Oczy przysłonił karmazyn krwi.

Padł na kolana, gdy pochwyciłem jego wzrok. Skłonił głowę i modlił się żarliwie, nie o łaskę, lecz o siłę. W morzu strachu, śmierci i krwi pojawiły się iskierki wiary. Jakaś moc zstąpiła na niego, jeszcze zanim sam to poczuł. Powstał, zwrócił ku mnie twarz i postąpił do przodu. Patrzyłem mu w oczy. Spojrzenie, pod którym wolna wola nagle przestawała być rzeczą oczywistą, zmieszało się z płomieniem jego źrenic. W tej danej chwili, tej nocy, w tym lesie - nie mógł wygrać.

Ująłem jego twarz w dłonie. Miał ładne, delikatne rysy twarzy, z której bił... blask wiary, blask mocy. Po chwili upadł na zimną ziemię, odchodząc do swego boga. Jego krew w moich żyłach tętniła białą mocą.

Szedłem przed siebie. Nie czułem, co dziwne, zmęczenia i senności. W oddali dojrzałem jakąś postać, pochylającą się nad ciałem. Ocalały żołnierz Światła? W ręku niosłem zabrany któremuś poległemu sztylet. Przeciez nie moge go zabić... Zbyt wielu juz odeszło minionej nocy. Lecz tamten był niższy... krasnolud? Podchodziłem coraz bliżej. Schowałem sztylet za pasek, przykryłem go połą płaszcza, zabranego jednemu z najemników. Tak, to krasnolud... pochyla się nad leżącym mężczyzną, wysokim i dobrze zbudowanym. Woń krwi. Jednak... mogę się opanować. Nie czuję głodu, nie będe go czuł jeszcze długo... mam taka nadzieję. Być może mógłbym, zamiast odbierać, uratować komuś życie? Odkupić choć jedną z mych win? Staje w niewielkiej odległości od krasnoluda.

- Krasnoludzie, nie potrzebujesz pomocy?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gdy ktoś umrze, jego bliscy płaczą nad jego ciałem, modlą się za niego, aby trafił do Raju. Niewiele jest jednak osób, które wiedzą, iż stracony bliski słyszy jeszcze, co się dzieje w otoczeniu, w jakim zginął. Słyszy płacz, smutek... Jeszcze inny twierdzą, że na sekundę przed śmiercią osoba przypomina sobie najszczęśliwsze momenty w życiu... Zawsze mnie ciekawiło - jak to jest? Odpowiedź na to pytanie mogłem poznać tylko przed odejściem z tego świata. Jakieś dziwne obrazy przeszyły mój umysł - orkowie, sztylety... Umieram... Pokonał mnie przeklęty pal jakiegoś myśliwego... Ale... ale dlaczego słyszę bicie serca? Krople deszczu coraz intensywniej spadają na mój płaszcz. Moja dusza idzie to nieba? W pewnym momencie poczułem... poczułem! A więc jeszcze żyję! Poczułem wilgotną trawę. Jakaś obca dłoń otwiera mi oczy. To chyba krasnolud. O...Orhidea... przynieś... mi orhi..deę... Pamiętam, to zioło zawsze stawiało mnie na nogi. Pamiętam, gdy przed zimą wybierałem się, aby zgromadzić kwiaty leczniczego zioła na wypadek choroby w zimie. Ale... czy teraz też mi pomoże?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zwlokłem się z wozu, powoli, krok po kroku doszedłem do drzwi.

Korzystając z miłej pogawędki paladyna z gospodarzem samotni i tego, że ubrany w łachmany starzec jest odwrócony wchodzę przez boczne drzwi do pracowni.

Jeden rzut oka na półki, chwila wysiłku... i... chwytam miksturę leczenia choroby. Drżącą ręką odkorkowuję butelkę i biorę tęgi łyk, przechylam głowę do tyłu i czuję jak krzepiące ciepło rozlewa się po ciele, ciało staje się jakby lżejsze a umysł bardziej jasny.

Spojrzałem na rząd pustych buteleczek stojących na stole obok przyrządów alchemicznych.

To jest to...

Zdejmuję potrzebne składniki z półek, ostrożnie i cierpliwie warzę mikstury. Co to było?[/?] Odwracam się i omiatam wzrokiem pomieszczenie. Pusto...

- Jest tu ktoś? Pokaż się! - szepnąłem stanowczo biorąc jedną z przyrządząnych mikstur do ręki.

W moim umyśle rozległ się cichy, subtelny dźwięk:

"Spójrz w okno, śmiertelniku..."

Odwracam się szybko i mój wzrok pada czarnego kruka czyszczącego spobie skrzydło w ciasnym okienku pracowni.

- Ty...?

"Tak, człowieku. Mój... pan jest ciekaw dlaczego zamiast pracować nad zniszczeniem Zakonu snujesz się tu i tam po świecie?

- Ciężko jest zrobić cokolwiek siędząc w więziennej celi - szepnąłem zgryźliwie. Powiedzmy, że byłem... niedysponowany.

Ptak skończył czyścić pióra, odwrócił się i chciał odlecieć, powstrzymałem go gestem.

- Czekaj... być może nasze cele są wspólne. Trzymają nas te same więzy... wbrew naszej woli. Czuję to, ty też to odczuwasz, prawda?

Ptak przekrzywił głowę i przeszył mnie oczyma znad biało-szarego dzioba.

Otworzyłem umysł, poczułem jak myślowa sonda ptaka-chowańca szpera w moich myślach. Po chwili przestała.

- Teraz wiesz czego szukam.

Kiwnięcie dziobem.

- Nienawidzisz swego pana, prawda?

Powtórna zgoda.

- Więc dołącz do mnie! - wyciągam rękę - Razem możemy wiele zdziałać, a to czego szukam może pomóc i tobie.

Kruk podniósł łepek jakby się nad czymś zastanawiał.

"Być może... ale... nie teraz... Kiedy będziesz blisko. Wtedy".

Posłaniec odwrócił się i pomknął w przestworza, potencjalny sojusznik. Moja oferta musiała być dla niego nie lada pokusą - wyzwolenie...

Przypiąłem do paska ostatni flakonik i cicho otworzyłem drzwi, paladyn kończył rozmowę z medykiem a nekromanta patrzył w moją stronę.

Czy wie? - pomyślałem - Może być bardzo niebezpieczny... będzie się trzeba go pozbyć... w końcu... co o nim wiem?

Rozmyślając podeszłem do paladyna.

Prędzej czy później...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Trzeba go poszukać.

Z groty, później już tą samą ścieżką, którą przyszliśmy. Szybko, ale ostrożnie i uważnie. Raz - żeby nie przeoczyć towarzysza, dwa - aby nie stać się przypadkową ofiarą zabłąkanego orka.

W końcu dało się słyszeć kilka okrzyków - jak matkę kocham, to musiał być głos krasnoluda. Nie był spokojny, chodził nerwowo to tu, to tam, co jakiś czas schylając się - spomiedzy krzaków widać było czybek jego głowy.

- Cholera! Co jemu się stało? - Trudno ukryć zdziwienie, strach, na widok tak przebitego ramienia.

- Czy ktoś coś z tym potrafi zrobić? Macie może gorzałki albo chociaż wina?

Lex rzucil okiem na swój rękaw. Pięknie zdobiony, haftowany, delikatny. Wyjął sztylet, zamknął oczy. Pasek delikatnego materiału spoczął na rozległej ranie, starannie ułożony, tak aby hamować krwotok.

- Mała, poszukaj czegoś, co może się nadać na nosze - jakichś w miarę czystych szmat, podłużnych liści, czy jakiegoś ziela, którym można by to wszystko związać. My z krasnoludem zajmiemy się drzewcami. Potrzebne nam jakieś dwie długi i mocne gałęzie. Ja szukałbym bukowiny. Pewnie kolejny raz w życiu będziesz żałował, że nie masz topora. Zaraz! ten pewnie też się nada! - Zauważył błyskotliwie Lex, spoglądając na topór rannego. - On go na razie nie potrzebuje.

- Warto byloby się przedstawić. - Uśmiechnął się sam do siebie, kojarząc, że jeszcze nie powiedział towarzyszowi kim jest - Jestem Lexpre. - Dorzucił od niechcenia, rozglądając się za jakimś porządnym kawałkiem drewna.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Idąc za elfem staram się jak najdokładniej wytrzeć z twarzy krew, którą wypluł na mnie ten trup, gdy oberwał sztyletem po plecach- przynajmniej mogę sobie namoczyć rękaw wodą z manierki ukradzionej temu gościowi z trumną na plecach. Krzywiąc się na każdy hałas, który czyni elf idąc, podążam za nim, rozglądając się czujnie na boki - ktoś musi to robić, a on jak widać się tym nie przejmuje zbytnio w końcu od tego ma mnie.

Po pewnym czasie słyszymy jakieś głosy, a później zauważam krasnoluda który mnie najął który pochyla się nad-jak widać rannym- moim wcześniejszym zakładnikiem - a w pobliżu stoi jakiś nieznany mi facet.

Po chwili elf odwraca się do mnie: " Mała, poszukaj czegoś, co może się nadać na nosze - jakichś w miarę czystych szmat, podłużnych liści, czy jakiegoś ziela, którym można by to wszystko związać. My z krasnoludem zajmiemy się drzewcami. Potrzebne nam jakieś dwie długi i mocne gałęzie. Ja szukałbym bukowiny.

Szmat w lesie nie znajdziesz.Liście będą złe.Dajcie płaszcze - odzywam się patrząc na niego spod zmarszczonych brwi - mam kontakty, ale nawet ja w lesie nie znajdę frajerów z materiałami, dodaję w myślach.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Mało trupów tu wszędzie leży? Pozbawić jakiegoś okrycia to już chyba nie jest problem? Ale dobra - skoro tak stawiasz sprawę. Tu jest mój płaszcz.

Gałęzie się znalazły i po kilkunastu minutach szarpania się z materiałem, mogliśmy wreszcie położyć rannego na noszach.

- Teraz pozostaje już tylko jeden problem. Gdzie go zanieść?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rzuciłem hienie miedziaka, weszliśmy do chaty. Wnętrze wyglądało masakrycznie. Istne apogeum wszystkich pól bitew. Wiadra odciętych kończyn, na stołach rozprute ciała, na haki nabite głowy. A nad tym wszystkim unosił się mdły odór śmierci i powolnego rozkładu. Przyzwyczajony do tego na polach bitwy, mimowolnie skrzywiłem się.

Nad tą całą ucztą dla śmierci stała chuda, niewysoka postać, odziana w niegdyś zapewne biały fartuch, obecnie tak zachlapany zakrzepłą krwią i fragmentami tkanek, że biel tylko w niektórych miejscach zdołała się przebić.

- Dek?! Kto to? - krzykną przerażony lekarz, gdy tylko weszliśmy do jego chaty.

- Niech się pan nie boi. To...hmm...przyjaciele. Wydaje mi się, że chcą od pana lekarskiej posługi.

- Zaiste - odrzekłem. - Chcemy, by zaopiekował się pan naszym...hmm... przyjacielem, panie...?

- Kalafior. Niech się pan tak nie krzywi. To nie moja wina, że moi rodzice byli stuknięci.

Sam medyk wyglądał na takiego. Rozbiegane, nieufne oczy. Przygarbiony. I ta...miłość w spojrzeniu, kiedy jego wzrok padał na rozprute jak świnia ciało.

- Po prostu prosze mówić mi Kal. Takie zdrobnienie. A pan się nazywa?

- Ellor. A to mój przyjaciel, Dougan. Musi pan pomóc naszemu przyjacielowi, który leży na wozie...lub leżał.

Z pomieszczenia obok wyszedł drugi nekromanta. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie znam nawet jego imienia...Dalej wyglądał na potwornie zmęczonego i strutego, lecz grymas niewyobrażalnego bólu skręcającego jego trzewia znikł z jego twarzy. Mimo to, nadal był blady jak trup.

- Widze, że sam się obsłużyłeś magu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Widzę, że sam się obsłużyłeś magu.

- Za dużo widzisz, za mało słyszysz i myślisz, paladynie.

Głupiec... myślałem, że demoniczna aura będzie bardziej wyczuwalna... czy też tylko ja jestem taki wrażliwy?

- Skoro już zacząłeś, to zapłać czigodnemu medykowi, może to nauczy cię trzymać czasem swój nieokiełznany jęzor za zębami? Tak się składa, że moja sakiewka bez dna została zarekwirowana - syczałem cicho.

Kretyn! Czyżby myślał, że stać mnie na zapłatę? Albo, ze w ogóle CHCĘ płacić?!

Przerywając rozmowę rozglądnąłem się z uznaniem po pomieszczeniu, duże przestronne, pełne fachowych narzędzi i ciał... wszystko czego potrzebuje nauka... i naukowiec.

Odwróciłem się do Hanzy:

- Dlaczego sterczę tutaj? Muszę znaleźć jaką bibliotekę, zbiory, cokolwiek.

Znowu spojrzałem na rycerza.

- Kto ci zapłacił by mi pomóc? Kim ty w ogóle jesteś? Jaki masz w tym wszystkim cel, jaka jest twoja rola? - szeptałem gorączkowo.

Drugi wymaga głębszej obserwacji, na razie potrzebuję informacji, by stanąć na pewnym gruncie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Jezeli potrafisz powstrzymac ten krwotok nieznajomy, to z przyjemnoscia skorzystam z twej pomocy.

Kolejny dziwny typ wloczacy sie po lesie pelnym trupow... NA wszelki wypadek lepiej miec miecz w pogotowiu. Po chwili odnalazla nas reszta "wesolej kompani" w postaci dwojga eflow.

- Mała, poszukaj czegoś, co może się nadać na nosze - jakichś w miarę czystych szmat, podłużnych liści, czy jakiegoś ziela, którym można by to wszystko związać. My z krasnoludem zajmiemy się drzewcami. Potrzebne nam jakieś dwie długi i mocne gałęzie. Ja szukałbym bukowiny. Pewnie kolejny raz w życiu będziesz żałował, że nie masz topora. Zaraz! ten pewnie też się nada!

- Szmat w lesie nie znajdziesz. Liście będą złe. Dajcie płaszcze

- Taaa, widac elfie, ze zbyt wiele czasu spedziles zdala od rodzinnych lasow - dodaje zlosliwie zdejmujac swoj plaszcz. - Za to mozesz pomachac tym toporzyskiem, ja go nie udzwigne.

- Mało trupów tu wszędzie leży? Pozbawić jakiegoś okrycia to już chyba nie jest problem? Ale dobra - skoro tak stawiasz sprawę. Tu jest mój płaszcz.

Rozgladam sie.

- A gdzie ten lesniczy, czy mysliwy, czy kim on tam jest? Wczoraj znalazl przydatne ziolka, moze dzis tez by sie do czegos nadal.

Jesli chodzi o leczenie ran, to nie znam sie na tym kompletnie, wiec zabieram sie za robienie noszy.

- Warto byloby się przedstawić. Jestem Lexpre. - rzucil bard

- Niezwykle mi milo. Ja nazywam sie Abbarin - przez chwile patrze na nich - Ci ktorzy na to zasluza, moga nazywac mnie "Karzel". Tylko ze to chyba nie czas na rozmowki towarzyskie?

- Teraz pozostaje już tylko jeden problem. Gdzie go zanieść? - zapytal pare minut pozniej Lexpre.

- To chyba oczywiste... W miescie moga mu udzielic pomocy medycznej. Nie ma na co czekac.

Elf zlapal za nosze z jednej strony i spojrzal wyczekujaco na mnie. Odpowiedzialem mu podobnym wzrokiem, po czym rozejrzalem sie dookola. Ach na cienie w najnizszym poziomie. Znowu bede musial dzwigac...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Towarzystwo wzajemnej adoracji -pomyslalem z niesmakiem o wypowiedzi paladyna. Przyjaciel to, przyjaciel tamto. Az sie niedobrze robi na duszy. Przypomne mu o tym kiedy bede wpychal mu ostrze w brzuch. Odwrocilem sie do nekromanty aby ocenic jego uzytecznosc. Byl juz zdrowszy. Nachapal sie jakichs lekarstw za friko na zapleczu. Mimo wszystko nie byl okazem zdrowia. Kilka dni odpoczynku i bedzie znow w pelni sil. Mam nadzieje, ze do tego czasu nie znajde nikogo bardziej uzytecznego.

Dziwna byla tylko jego aura, zmacona przez jakiegos demona. Wyczuwalem to wczesniej, lecz teraz to bylo cos innego. Chyba ten glupiec nie bawi sie w przyzywanie demonow. Mam za malo sily aby z jakims teraz walczyc. Z drugiej jednak strony jesli ten akolita potrafi wladac demonami to jego uzytecznosc diametralnie wzrasta. Ale o tym pozniej. Czas zajac sie wlasnymi sprawami.

Podchodze do polki z wczesniej upatrzonymi mikstuarmi, co ciekawsze chowam do torby w ktorej juz trzymam spreparowane czesci orkow i ludzi. Zabralem polowe tego co zamierzalem gdy cos przemknelo za oknem! Zawialo smiercia. Ktos tam na nas czekał... I wtedy wszystko szybciej sie potoczylo.

Przez szybe w oknie wleciala zelazna pilka wielkosci zacisnietej piesci. Dobrze znalem te bron. Zaskoczylo mnie kto tak daleko od przekletego imperium uzywa broni nieumarłych! Wiedzialem co sie zaraz stanie. Nie zwazajac na towarzyszy, hiene i medyka wbieglem na zaplecze lecz zatrzymala mnie reka ktora chwycila mnie za kostke! Martwa reka odcieta od reszty swojego ciala! Wszystkie czesci ciala zebrane w tym pomieszczeniu zaczely sie wic i chwytac wszystkich zebranych. Najgorzej mial medyk bo stal najlblizej jakiegos ciala, ktore bez glowy i z rozprutym brzuchem powstalo i chwycilo przerazonego krasnoluda. Hiene sparalizowal strach. Na paladyna rzucilo sie kilkanascie półzwłok, same korpusy od pasa w gore i bez głow. Nekromante zaatakowaly zwloki z ktorych zdjeto juz skore oraz przednia polowa psa. Z sufitu zaczely spadac glowy atakujac zebami. Tym czasem zelazna kólka otworzyla sie i zaczela wypuszczac ciezki i zółty gaz. Jedna z niewielu broni ktora procz zywych zabijala rowniez nieumarłyh. To byla chmura kwasu. Czegokolwiek dotknal gaz zaczynalo sie topic i rozpuszczac. Nie zwazajac na moj kamuflarz zaczalem ciac kijem i zakamuflownaym pod nim mieczem atakujace mnie czlonki. Wycialem sobie droge do wyjscia przez zaplecze, ktorym weszedl nekro. Nie obchodzili mnie towarzysze. Jesli uda im sie uciec nim gaz rosposci ich cialo to beda dobrzy, jesli nie, to widac, ze nie bylo naszym przeznaczeniem podrozowac razem. Wybieglem na zewnatrz. To nawet dziwne, ze konczyny skupily sie na moich towarzyszach nie na mnie. Znaczy, bylo dziwne do czasu, kiedy zauwazylem kto na mnie czeka na zewnatrz!

To byly cztery kosciutrupy! Odziane w zbroje regularnego wojska Impertatora Surta. Co na Milosc robilo tu wojsko monarchy? Jak oni przebyli tyle krain i mnie tutaj znalezli nie niepokojeni przez paladynow i inne zywe stworzenia. Przywodca grupki wszystko mi wyajnil. Wyciagnal szara kartke i przeczytal w naszym upiornym jezyku zrozumialym tylko dla nieumarlych istot.

- Decyzja Imperatora i calej Rady Ty Douganie Firehead za kontaktowanie sie z smiertelnikami i za dezercje z armi Imperatora zostales uznany zdrajacą. Masz teraz zlozyc bron i oddac sie w nasze rece. Zostaniesz odeskortowany do naszej stolicy gdzie staniesz przed sądem. W wypadku twojej odmowy mamy obowiazek odeslac cie przed oblicze jej Majestatu! -wyprostowal sie i zmierzyl mnie spojrzeniem. Widac po nim samym co sadzil o mnie i tym rozkazie. Z najwyzsza ochota zabil by mnie na miejscu. Nie dalem mu dlugo czekac na odpowiedz.

-Nie moj czas na wizyte u Wiecznie Panujacej. Dziwi mnie, ze udalo sie wam przekonac Imperatora do waszych mrocznych planow i podpisal rozkaz mej egzekucji! -Wrzasnalem tym razem we Wspolnym. Zolnierz skrzywil sie z niecheci. Nieumarly gadajcy we Wspolnym byl wedlug niego i wiekszosci nieumarlych niegodzien nalezec do ich spolecznosci.

-Sam tego chciales mieszancu! Jesli juz musisz wiedziec to Imperator nie chcial tego podpisywac. Mamy po swojej stronie wiekszosc czlonkow Rady i mosial przystac na nasze warunki. Wybijanie wszystkich glizd twojego pokroju juz sie zaczelo! Byles i jestes trupem i trupem zaraz sie stainiesz! Zabic Go!!! -wrzasnal dowodca i trzech zolnierzy dobylo miecza i rzucilo sie na mnie. Sierzant tym czasem dobyl kostuch i zaczal wypowiadac inkantacje leczenia! To byl ten momet kiedy przydalo by mi sie wsparcie. Moi towarzysze maja swoje problemy. Liczac sie z mozliwoscia smierci podnioslem kij do obrony. Szybko druga reka sciagnalem z plecow drugi miecz. Moze uda mi sie bronic dostatecznie dlugo az karty odwroca sie na moja korzysc. Moze...

Milości dodaj mi sil w obliczu Próby

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaczeło się od szmeru. Przeszło przez dreżenie. Skończyło się tym, że wszystko co mogło, zaczeło pełzać. I bynajmniej nie po to, by mnie podrapać za obolałymi plecami. Ktoś animował wszystko co się dało w okolicy...w tym Zena. Zaczął się szarpać w trumnie. Była mocno zamknięta, nie wyjdzie. Okno wybiła jakaś ołowiana kula. Za nią wpadła następna. Ulatniał się z nich jakaś ciężka, zielono-żółta chmura...skąd ja to znam? Jakaś bitwa...pełna, jak zwykle, nieumarłych...ale ten gaz był wyjątkowy. Nie pamiętam, ale jedyne co wiem, to że zaraz się tu rozpuścimy.

- Tam na górze...nie zawiedź mnie znowu...

Kopniakami roztracałem wszystko, co chciało mnie ugryźć, ukąsić, chwycić lub po prostu zabić. Doszedłem do słaniającego się wciąż z bólu nekromanty i chwyciłem go w pasie. Drugi uciekł gdy tylko się wszystko zaczeło. Zostawiając nas...zapamiętam to. Medyk i hiena znikneli w jakimś podziemnym przejściu, z którego rozległy się krzyki bólu i rozpaczy...nie jest to zatem bezpieczna droga. Wszystko wokół śmierdziało odorem chemikaliów. Moja zbroja zaczynała się topić. Ciągle trzymając nekromantę z rozpędu wyskoczyłem przez okno.

- No...udało nam się...dlaczego to zawsze ja mam cię ratować? To ty jesteś potężnym magiem.

Trumna na moich plecach eksplodowała z ogromną mocą. Zbutwiałe od kwasu deski wzbiły się w powietrze. Impet odrzucił mnie do przodu. Obejrzałem się i zdołałem zobaczyć sylwetkę znikającą za rogiem chaty.

Pobiegłem ignorując nekromante.

- Zen do cholery, nie rób mi tego znowu! Nie odchodź! Psia krew.

Za rogiem powłócząc nogami Zen dobiegł do swoich panów by stanąć w ich obronie. Byli nimi postawne szkielety odziane w lśniącą czarną zbroje.

Kwas...szkielety...nieumarli...czarna zbroja.

Już wiedziałem skąd to znam.

I nie spodobało mi się to ani trochę.

Naprzeciw nich stał Dougan. Krzyczeli. Jeśli rozpęta się walka...Zen zginie w obronie tych, których nienawidził.

Wyjąłem tepy i stopiony na brzegach miecz i zaszarżowałem na mroczne sylwetki.

Krzyknąłem.

Furia zaślepiła mnie.

A po chwili była tylko walka. I nic innego sie nie liczyło.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pobiegłem za paladynem, gdy się zatrzymał wpadłem na niego o mało nie przewracając. Szybko podniosłem się na nogi.

- To twój przyjaciel? - szepnąłem wskazując owego "Zena" , czy jakkolwiek się nazywał ten rozpadający zezwłok.

- Nie wygląda tak jakby chciał ci pomóc... Ależ tak! On chce żebyś dołączył do niego w nie-życiu! Cóż za szczera przyjaźń... - udałem ze ocieram łzę. Zbrojny towarzysz wyciągnął miecz. - Może byś coś zaśpiewał, co? Jesteś paladynem, do jasnej cholery czy może nie?

Odpowiedział tylko krzykiem i natarł na wrogów, zaślepą furią.

Co się tu, do wszystkich Biesów Cienia, dzieje?

Jeden, że szkieletów odłączył się od grupy i stanął przede mną.

Mój przeciwnik nie dał mi czasu na roztrząsanie wydarzeń, uzbrojony w ciemno połyskujący miecz dwuręczny i pancerz zaatakował tnąc po przekątnej. Nie namyślając się wiele rzuciłem się w lewo uświadamiając sobie przerażający fakt: Kompletnie nie znałem zaklęć niszczących nieumarłych! Mogłem ich tylko kontrolować. Kontrolować...?

Rzut oka na Zena wystarczał, by stwierdzić, że się kompletnie nie nadaje. Drugi rzut oka ukazał, że w moim polu widzeni nie było więcej zombie.

Musi wystarczyć.

Rzuciłem spowolnienie i odbiegłem kilkanaście kroków od nieumarłego wojownika. Był szybki, ale nie dość odporny na magię.

Przyłożyłem wskazujące palce do głowy i wyczułem, że szkielet w diademie był ogniwem kontrolującym nieżywych niewolników.

Spojrzałem w jego puste oczodoły... nie było niczego prócz oczodołów.

Skupiłem swą siłę ducha, wolę walki i skumulowałem w potężnym strumieniu atakując umysł maga.

Nie zrobiło to na nim większego wrażenia! Jednak udało mi się przejąć kontrolę nad Zenem. Trwało to ułamki sekund.

Rozkazałem Zenowi zająć mojego napastnika - wojownika. To czy straci przy tej walce głowę, koniczynę, czy cokolwiek innego nie miało najmniejszego znaczenia.

Szenąłem jak mogłem najgłośniej (tak głośno, że prawie mówiłem):

- Diadem! Szkielet z diademem! Zakłóć jego koncentrację! Śpiew...!

Coś spadło mi na plecy, było bardzo ciężkie i bardzo cuchnęło.

Spojrzałem na ziemię, Zen stracił łapę w walce... poczłapał do niej i - chwytając stabilnym członkiem - zaczął odbijać nią ciosy miecza.

Mistrz improwizacji? Szybko zacząłem przeglądać misktury w swoim pasku, szukając najodpowieniejszej do mojej sytuacji.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nagle do rannego mężczyzny podchodzą kolejne osoby. Dwóch elfów i... mała osóbka, w której - chyba bardziej instynktownie - rozpoznaję dziewczę... Przed oczyma staje mi znajomy, lecz odtrącany podświadomie obraz rumianolicej dziewczyny, jej oczu, wpatrzonych.. We mnie. Jeśli wtedy byłem w stanie ubezwłasnowolnić kogoś bez wysiłku, to co mógłbym zrobić teraz? Jak bardzo mroczne rzeczy jestem w stanie zrobić...?

Po chwili zadumy powracam do rzeczywistości. Grupka, wyraźnie znajomych sobie osób, zaczyna montować nosze, ja sam zostałem poproszony o zatamowanie krwotoku rannego... Mam okazję, aby odkupić małą cząstkę swych win - przyklękam nad rannym i przyglądam sie paskudnej ranie, pełnej świeżej, pachnącej krwi. Rzucam wokoło ukradkowe spojrzenia i pewien, że nikt nie patrzy, zbliżam twarz do rany. Delikatnie wylizuję okolice rany, gdzie miajsce miało rozerwanie tętnicy - czuję bajeczną, cudowną feerię doznań... lecz umiem sie powstrzymać, po tej nocy. Rozerwana tętnica w mgnieniu oka goi się, reszta pokaźnej rany została taka, jaka była, zgodnie z mym zamiarem. Wstaję i naciągam kaptur na czoło. Jedno uratowane życie, iskierka w morzu okropności. Widząc, że nosze po chwili są gotowe, bez trudu podnoszę nieprzytomnego i kładę go na noszach. Elf chwyta po jednej stronie, krasnolud, ociągając się, chwyta za drugi.

- Nazywają mnie Faust. Zmierzacie, tak jak ja, do miasta, więc chyba nie będzie wadziło Wam moje towarzystwo?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Miecz i kij uniesione do obrony sparowaly dwa ciosy, trzeci, wymierzony w bark, ześlizgnał sie po zbroju. Lisz skonczyl recytowac zaklecie leczenia i wtym momecie potworny bol przeszedl przez moja dusze. Cofnałem sie o kilka krokow ciagle broniac sie mieczami.

Kolejne trzy ciosy, dwa obronione, trzeci trafil w to samo miejsce co poprzednio, tym razem jednak ostrze kosiotrupa glebiej wbilo sie w pancerz. Kolejny czar leczenia i kolejny bol, Tym razem bylo gorzej. Nie zdarzylem jeszcze zlapac oddechu kiedy kolejny czar uzdrowienia spowil moje cialo. Powalilo mnie to na kolana. Bylem w stanie tylko utrzymac iluzje oraz jeden miecz do obrony. Atak jednak nie nastepowal. Zolnierze stali kilka krokow przedemna, wiedzac, ze Lisz zaraz mnie dobije. Nie musieli szarzowac. Tym czasem Lisz siegnal po swoje najpotezniejsze zaklecie ofensywne - Wskrzeszenie! Bez pospiechu zaczal je recytowac dialektujac sie kazda sekunda jaka pozostala do mojej smierci. To byl juz koniec!

I wtedy zdarzyl sie Cud. Moje prosby skierowane do Milosci zostaly wysluchane. Wsparcie przybieglo w posatci Ellora i tego nekromanty.

Najpierw przybiegl ten trup z trumny, paladyn nazywal go chyba Zenem. Stanal w obronie Lisza. Zaraz za nim przybiegl Ellor i z smiercia w oczach zaatakowal kosiotrupy. Ostani przybyl nekro. Szybko wyminal szarzujacego na niego umarlaka i sprytnie zredukowal przewage liczebna wroga przejmujac kontrole nad Zenem. Co wiecej, ta ingerencja kompletnie rozproszyla Lisza i ten nie mogl dokoczyc recytowac zaklecia Wskrzeszenia. Mialem chwile odpoczynku.

Ellor w swoim zapale zwiazal bitwa dwa kosiotrupy, ktore zmuszone zostaly do sciagniecia przytroczonych do plecow tarcz. I z sila dwoch mieczy i dwoch tarcz skutecznie bronily sie przed paladynem. Zen przejal na siebie kolejnego nieumarlego wojownika, lecz tutaj przewaga kosiotrupa byla znaczna. Szybszy i zwinniejszy zolnierz doslownie kroil Zena niemal na plasterki. Nekro przypadl watpliwy zaszczyt walki z Liszem. Kosiotrup wypowiedzial proste zaklecie zamrozenia na swoj kostuch i zaczal nim szarzowac na akolite. Czegokolwiek kij sie dotknal zamienialo sie w lod. Malo tego. Lisz zaczal recytowac zaklecie Lodowego Pocisku. Walka byla wyrownana, przewaga po naszej stronie bylem ja. Trzeba bylo wykorzystac momet odpowczynku. Skupilem w sobie resztki sil i nie podnoszac sie z kolan zaczalem recytowac zaklecie iluzji. Niemal w tym samym momecie niewiadomo skad wybiegly cztery wilki. Wszystkie cztery szybko podbiegly i rzucily sie na umarlakow. Zolnierze uniesli tarcze, Lisz swoj kostuch, do obrony. W momecie kiedy wilki mialy juz wbic kly i pazury w zolnierzy imperatora czar rozproszyl sie. To byla tylko jedna, jedyna sekunda przewagi moich towarzyszy nad zywymi trupami. Czy moi kompani wykorzystają ja zalezec juz bedzie tylko od nich. Ja jeszcze chilke odpoczne i atakuje...

Milosci urzycz mi czesci swojej potegi w dniu proby!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...