Skocz do zawartości

bartez13

Forumowicze
  • Zawartość

    141
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez bartez13

  1. bartez13
    "50 twarzy Greya" to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier 2015 roku. Zapowiadano gorący i kontrowersyjny romans, który zszokuje, poruszy i skłoni do przemyśleń. Ekranizacja bestsellerowej powieści autorstwa E.L. James, której fenomen dosłownie obiegł cały świat, jest produkcją niezwykle specyficzną, skierowaną do określonego grona odbiorców, przez co trudno ją ocenić; podejść do niej względnie obiektywnie, nie ulegając przy tym własnym uprzedzeniom. Sama książka, będąca pierwszą częścią trylogii wspomnianej autorki, okazała się kasowym przebojem, rozchodząc się w większym nakładzie niż hit J.K. Rowling, a mowa tu oczywiście o powieści dotyczącej przygód nastoletniego czarodzieja - Harry'ego Pottera. Ponadto zdobyła rzeszę wiernych fanów, którzy z utęsknieniem czekali na ekranizację ich ulubionej lektury. Jednak jak poradziła sobie niedoświadczona reżyserka Sam Taylor-Johnson, która niewątpliwie stanęła przed trudnym dla siebie wyzwaniem? Czy sprostała wymaganiom fanów? Po odpowiedzi zapraszam do dalszej lektury.

    Jednym z największych mankamentów "50 twarzy Greya" jest jego fabuła. Historia potrafi zarówno zaciekawić jak i zirytować ? szczególnie na początku. Ogólnie linia fabularna dzieła Sam Taylor-Johnson została podzielona, tak jakby, na dwa segmenty; pierwszy, który dzieje się jeszcze przed odkryciem przez Anastasię Steele prawdziwej tożsamości tytułowego protagonisty, oraz drugi, gdy zauroczona jego osobowością, stara się zrozumieć i zaakceptować dziwne fantazje swojego wybranka. Tak jak już wcześniej wspominałem, początek filmu potrafi z miejsca zniechęcić do dalszego seansu. Historia rozpoczyna się niemrawo, jak typowe romansidło pozbawione ambicji. Twórcy nie mają żadnego wyczucia i grubą krechą nakreślają rodzące się uczucie pomiędzy protagonistami, które niestety wypada nad wyraz sztucznie i mało wiarygodnie. Brakuje między Greyem oraz Steele wyraźnej chemii, która pozwoliłaby uwierzyć w ich wzajemne zauroczenie. Ponadto pojawia się tutaj kilka przekomicznych scen, na widok których widz będzie mógł zareagować tylko na dwa sposoby: albo wybuchnąć salwami niezamierzonego śmiechu, albo spuścić z zażenowania głowę. Są one również potwierdzeniem tezy, że papier znosi znacznie więcej niż taśma filmowa. Denerwująca jest także zbyt nachalna symbolika oraz ogromna ilość aluzji seksualnych ? kilka to nie problem, ale po kilkunastu zaczyna się przewracać oczami. Jeśli tylko uda Wam się przetrwać pierwszy segment, notabene nudny i kiepsko zagrany, dalej będzie już tylko lepiej. Od momentu, w którym Anastasia Steele poznaje specyficzne upodobania erotyczne Greya, historia nabiera barw, szybszego tempa oraz sensu. Dochodzą nowe wątki, dzięki czemu fabuła zostaje znacznie bardziej rozbudowa i zwyczajnie ciekawsza. Oczywiście opowieść w dalszym ciągu koncentruje się prawie wyłącznie na parze Grey - Steele; ich problemach, przeszłości oraz osobowościach, zaś cała reszta stanowi zbyteczne tło. Niestety druga cześć produkcji jest zdecydowanie zbyt krótka i w momencie, w którym "50 twarzy Greya" na dobre przykuwa uwagę widzów, reżyserka wymownie zamyka swoje pierwsze kinowe dzieło wraz z drzwiami od windy, za którymi niknie twarz Anastasji.

    Premierze "50-ciu twarzy Greya" towarzyszył ogromny szum medialny. Na kilka dni przed wejściem filmu do polskich kin, można było wyczytać z gazet oraz Internetu wiadomość o zablokowaniu produkcji w Malezji ze względu na przedstawione w niej obrazy poniżania kobiet i seksualnego wykorzystania. Powyższa informacja tylko podgrzała atmosferę oraz wzbudziła kolejne kontrowersje. Jednakże postępowanie malezyjskich władz okazało się nieuzasadnione, ponieważ "50 twarzy Greya" jest w gruncie rzeczy filmem ugrzecznionym i politycznie poprawnym. Oczywiście poruszony w nim temat wzbudza pewne wątpliwości oraz kontrowersje ? czerpanie przyjemności z bicia innej osoby (sadomasochizm) - jednak twórcy nigdy nie przekraczają granicy dobrego smaku. Zresztą w obrazie nie ma niczego, czego byśmy już nie widzieli w innych produkcjach. Poza tym twórcy nie propagują sadomasochizmu ani upokarzania czy seksualnego wykorzystywania kobiet ? poruszony przez nich problem służy zawiązaniu fabuły. Ponadto zwracają uwagę kinomanów na kilka ciekawych kwestii. Czy istnieje granica pomiędzy sadomasochizmem a zwyczajnym znęcaniem się nad drugim człowiekiem? Jak daleko można się posunąć w celu zaspokojenia własnych żądz bądź też by być z kimś, kogo się szczerze kocha? To interesujące pytania, na które próbuje odpowiedzieć film Sam Taylor-Johnson. Szkoda tylko, że powyższe zagadnienia nie zostają w pełni wykorzystane; potraktowane są jedynie pobieżnie, bez głębszej analizy, w wyniku czego "50 twarzy Greya" okazuje się kolejną nic nie wnoszącą bajeczką dla dorosłych, a mogło być czymś więcej. W zamian widzowie dostają dużą ilość scen erotycznych, które po którymś razie zwyczajnie zaczynają nudzić ? w myśl przysłowia: "co za dużo, to niezdrowo". Poza tym są nieszczególnie pomysłowe oraz pikantne; na uwagę zasadniczo zasługuje tylko jedna, w której naprawdę czuć wylewającą się z ekranu namiętność, pozostałe, dla niektórych, będą po prostu obojętne oraz bezpłciowe.

    Najmocniejszym filarem produkcji jest dwójka głównych bohaterów, czyli tytułowy Christian Grey oraz Anastasia Steele. Postacie zostały świetnie zarysowane przez scenarzystów, którzy poświęcili im w filmie sporo uwagi. Powolne odkrywanie kolejnych faktów z przeszłości bohaterów, szczególnie Greya, naprawdę absorbuje i przykuwa uwagę. Wspomniany protagonista wraz z rozwojem akcji staje się coraz bardziej intrygujący i tajemniczy. Grey skrywa w sobie mroczne tajemnice, między innymi ukrywa swoją przeszłość oraz prawdziwą "osobowość", unika rozmów na swój temat, odrzuca uczucia czy też nie pozwala się dotykać. Zakłada maski, tworzy listę zasad, które mają na celu zachowanie jego tajemnic, jednak w miarę rozwoju filmu powoli się otwiera, ukazując swoje prawdziwe oblicze. Z kolei Anastasia Steele przedstawiona jest jako niewinna, obłędnie zakochana dziewczyna, która jest w stanie zgodzić się na wszystko - znosić bicie i upokorzenia - w imię miłości, której nie rozumie Grey. Wzajemna przemiana obojga bohaterów to najlepszy element filmu. To w jaki sposób na siebie wpływają, oddziałują, niewątpliwie zasługuje na uwagę, dlatego szkoda, że twórcy rozwijają ten wątek dopiero pod koniec filmu, gwałtownie go urywając, w dosłownie najciekawszym momencie. Z pewnością postacie nie są zbytecznym wypełnieniem dla kolejnych scen erotycznych, powiem więcej, zgłębianie się w osobowości obu postaci wydaje się znacznie ciekawsze i przyjemniejsze niż nadmienione wyżej fragmenty.




    Na uwagę zasługuje również wybijający się ponad przeciętność podkład dźwiękowy. Muzyka autorstwa Dannyego Elfmana w doskonały sposób budowała atmosferę dzieła Sam Taylor-Johnson ? niestety nie we wszystkich momentach; trafiały się sceny, które podkreślone zbyt patetyczną nutą stawały się czasem przekomiczne, co burzyło pozytywny odbiór obrazu. Mimo wszystko klimatyczne brzmienie w połączeniu z ascetycznymi zdjęciami stanowiło dobre uzupełnienie filmu. Warto też zwrócić uwagę na niezłą scenografię. Zestawienie sterylnych apartamentów, w których całe wyposażenie jest niemal pedantycznie uporządkowane, ze zwyczajnymi domostwami czy pokojem przyjemności Greya, daję naprawdę interesujący i niecodzienny kontrast. Gorzej wypadło aktorstwo, które było strasznie nierówne. Zasadniczo Jamie Dornan i Dakota Johnson grają początkowo bez polotu, mechanicznie recytując swoje role. Dopiero wraz z biegiem czasu produkcji rozwijają skrzydła, i im bliżej zakończenia, tym lepsza jest ich gra. Szkoda tylko, że pomiędzy aktorami nie ma chemii, co psuje niestety odbiór produkcji. Ogólnie rzecz biorąc było przyzwoicie, Dornan i Johnson w żaden sposób nie drażnili mnie swoim występem, powiem więcej, jeśli tylko zachowają tendencję wzrostową z filmu, w kolejnych częściach będą bardzo przekonujący.




    "50 twarzy Greya" to obraz z całą pewnością dedykowany fanom papierowego pierwowzoru. To oni najlepiej odnajdą się w filmowym świecie Christiana Greya i sprawiedliwie ocenią produkcję Sam Taylor-Johnson. Cała reszta kinomanów może sobie obraz zwyczajnie odpuścić, bo nie ma tutaj nic na tyle nowatorskiego czy też kontrowersyjnego, co byłoby wyznacznikiem, aby powyższe dzieło koniecznie zobaczyć.
    Ocena 62/100
  2. bartez13
    Po sześciu miesiącach przerwy, wypełnionych dziesiątkami nieprzespanych nocy, udaje Ci się w końcu stanąć na nogi. Traumatyczne przeżycia z przeszłości przestają prześladować Cię w snach, powolutku wracasz do siebie. Gdy w końcu wszystko zaczyna się układać, jeden niespodziewany telefon na powrót otwiera zabliźnione już rany. Przeszłość znów daje o sobie znać, a co najgorsze, okazujesz się jedyną osobą zdolną podołać niezwykle ciężkiemu zadaniu. Postanawiasz stawić czoła swoim lękom i obawom, ratując młodą, uprowadzoną dziewczynę przed niechybną śmiercią.
    "Połączenie" w reżyserii Brada Andersona (twórcy "Mechanika" i "Transsiberian") to trzymający w napięciu, dynamiczny thriller mrożący krew w żyłach. Produkcja skupia się na przedstawieniu pracy jednej z operatorek linii alarmowej 911 ? Jordan Tuner. Muszę przyznać, że twórcy wykazali się dużą pomysłowością; ich obraz jest bardzo oryginalny. Szczęśliwie na dobrym pomyśle się nie skończyło; drzemiący w zamyśle potencjał udało się wykorzystać w stu procentach. Dzięki temu otrzymaliśmy przewrotny i przemyślany thriller z domieszką akcji.
    "Połączenie" to dość krótka produkcja, trwa zaledwie nieco ponad dziewięćdziesiąt minut, jednak zapewnia odpowiednią dawkę adrenaliny. Film mija jak z bata strzelił; akcja jest dynamiczna, nie ma przestojów i trudno narzekać na nudę. Całość rozpoczyna się od krótkiego wstępu, w którym poznajemy główną bohaterkę, po czym jesteśmy świadkami jednej z wielu przeprowadzanych przez nią spraw. Niestety w wyniku nieprzemyślanego postępowania Jordan, sytuacja wymyka się spod kontroli, co doprowadza do tragicznych konsekwencji. Dopiero po tym krótkim prologu, swoją drogą wstęp jest naprawdę mocny i szokujący, zostajemy wprowadzeni w główną oś fabularną. "Połączenie" w całości opiera się na uratowaniu życia, uprowadzonej przez nieznanego mężczyznę, dziewczynie ? Casey Welson. Solidnie zbudowany wątek główny - twórcy z dużym wyczuciem prowadzą historię, potrafią widza zaskoczyć, jak również zaangażować emocjonalnie w przedstawioną przez nich opowieść ? poprzeplatany nie mniej istotnymi wątkami pobocznymi, to duża zaleta produkcji.




    Dzięki specyficznemu kręceniu "Połączenie" nabiera dynamizmu oraz realności. Gwałtowne zbliżenia na twarze bohaterów ? pełne bólu, cierpienia i strachu ? dobrze oddają emocje i budują atmosferę obrazu. Dzięki takim ujęciom łatwiej zżyć się z protagonistami, wczuć w ich sytuację, zrozumieć, co czują. "Połączenie" to bardzo emocjonalny obraz, twórcy targają uczuciami widza, wzbudzają w nich obawę o życie Casey, jak również współczucie. Napięta atmosfera nie pozwala z obojętnością śledzić rozwój akcji na ekranie ? historia naprawdę wkręca i trudno oderwać się od telewizora.
    Jednak wszystkie wyżej wymienione cechy straciłyby na wartości, gdyby nie stojące na bardo dobrym poziomie aktorstwo. Będąca ostatnio w cieniu Halle Berry (między innymi poprzez wydane nie tak dawno, co najwyżej przeciętne produkcje typu "Śmiertelna głębia" czy "Movie 43") znów udowodniła, że potrafi grać. Wykreowała intrygującą postać i była bardzo przekonująca w roli Jordan; przekonująca do takiego stopnia, że sam powierzyłbym jej swoje życie, gdybym znalazł się w podobnej sytuacji, co uprowadzona dziewczyna. Z kolei młoda Abigail Breslin (znana większości kinomanom z filmu "Zombieland") spisała się równie dobrze, co Halle Berry. Była prawdziwa w swojej roli i nie miała problemów z odegraniem emocji. Pochwalić należy świetną kreację porywacza ? postać doskonale zarysowana przez scenarzystów i równie dobrze zagrana przez Michaela Eklunda.
    Niestety w filmie było też kilka zgrzytów. Mianowicie niektóre brawurowe zagrania Casey trudno uznać za wiarygodne. To samo można powiedzieć o zakończeniu, które jest mało przekonujące (ale za to niezmiernie satysfakcjonujące!) i trochę zbyt szybkie ? przydałoby się kilka słów dopowiedzenia, co stało się potem. Nie spodobało mi się również rozebranie uprowadzonej dziewczyny do stanika ? tani i zupełnie niepotrzebny chwyt. Jednak pomimo tych kilku wad film naprawdę warto zobaczyć. Produkcja dostarcza emocjonującej rozrywki. Polecam!



  3. bartez13
    "Strażnicy marzeń" to kolejna bardzo udana i pomysłowa produkcja koncernu Dreamworks. Po ostatnim swoim projekcie - mówię oczywiście o poruszającej opowieści o przyjaźni pomiędzy młodym wikingiem i smokiem ("Jak wytresować smoka") - wytwórnia postanowiła zabrać się za stworzenie pełnometrażowego filmu animowanego opowiadającego o świętach i legendach oraz związanych z nimi baśniowymi postaciami.

    Bohaterami obrazu "Strażnicy marzeń" są znane wszystkim dzieciom z podań i bajek postacie, takie jak: Zębowa Wróżka, Zajączek Wielkanocny, Piaskowy Dziadek, Święty Mikołaj czy w końcu Jack Frost. Jednak cała opowieść zaczyna się od przedstawiania ostatniego z wymienionych protagonistów, który jest poniekąd narratorem całej opowieści. Historia młodego chłopaka rozkręca się z minuty na minutę. Podczas seansu nie można narzekać na brak pomysłowości, przewidywalność lub nudę. Do tego historia opowiedziana przez twórców jest ciepła, radosna, zabawna, jak również bardzo wzruszająca. Właśnie sprawa humoru. "Strażnicy marzeń", jak można było się spodziewać, są obrazem bardzo humorystycznym. Sprzedane przez twórców gagi są naprawdę udane, a opowiedziane dowcipy wywołują szczery uśmiech na twarzy. Humor jest wysokich lotów, więc nie będziecie spuszczać z zażenowania głowy. Mogę Wam to zagwarantować. Tak więc każdy powinien odnaleźć w omawianej produkcji coś dla siebie, niezależnie od płci i wieku.

    "Strażnicy marzeń" to produkcja z przesłaniem. Twórcy poruszają w swoim dziele wiele różnych kwestii i problemów. Mówią nam między innymi o wartości świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Poruszają też problem akceptacji. Na przykładzie Jacka Frosta pokazują, że każdy z nas chce odnaleźć swój cel w życiu, "być widocznym dla innych", zwracać na siebie, między innymi swoją pracą, uwagę. Znaleźć również odpowiedź na podstawowe pytanie: Kim jestem? Oprócz tego jest to także opowieść o dojrzewaniu. Scenarzyści zwracają też uwagę na dzieci. Według nich to czyste, niewinne istoty, których wiara może zdziałać cuda.
    Już pierwsze minuty pozwalają poczuć niesamowity klimat produkcji. Świąteczna atmosfera udziela się prawie natychmiastowo. Przykryte śniegiem budynki, bawiące się w białych zaspach dzieci, prószący śnieg i latające tu i ówdzie śnieżki - zima na całego. Jednak to nie wszystko na co możemy liczyć. Twórcy w "Strażnikach marzeń" przedstawiają nam jeszcze kilka innych światów, nie tylko ludzki. Ukazują nam organizację Strażników marzeń, ściśle związaną z Świętym Mikołajem, piękny wiosenny świat Zajączka, przywodzący na myśl Święta Wielkanocy, czy podniebny świat Zębowej Wróżki. Jest na czym oko zawiesić. Warto też wspomnieć o bardzo pomysłowym przedstawieniu głównych bohaterów. Jack Frost to zwykły nastoletni chłopak, Zajączek przypomina gangstera z prawdziwego zdarzenia, zaś Zębowa Wróżka to urokliwa i pełna wdzięku kobieta. Po prostu doskonała robota. Dzięki temu bohaterowie są różnorodni, ciekawi oraz intrygujący. To praktycznie dzięki nim film posiada swój urok, pewnego rodzaju magię, której trudno się oprzeć.

    "Strażnicy marzeń" to niezwykle efektowna baśń. Pojedynki pomiędzy strażnikami i ich głównym antagonistą ogląda się z zapartym tchem. Zachwycają płynnością, starannością wykonania i pomysłowością. Są bardzo widowiskowe. Również umiejętności każdego tytułowego strażnika przyciągają uwagę i intrygują. Animacji pod względem technicznym nie można nic zarzucić. Postacie są przepiękne, zaś przedstawione światy bardzo urokliwe. Dreamworks ponownie pokazało klasę.
    "Strażnicy marzeń" to kolejna udana produkcja w dorobku Dreamworks, na którą powinni zwrócić uwagę wszyscy sympatycy bajek. Polecam!
  4. bartez13
    Recenzja zawiera spoilery!
    Po udanym powrocie na srebrny ekran Arnold Schwarzenegger i będący na wznoszącej się fali Sylvester Stallone nie spoczywają na laurach. Po wspólnym występie w "Niezniszczalnych" gwiazdy kina akcji ponownie łączy siły, tym razem w produkcji Mikaela H?fströma pod tytułem "Escape Plan". Wszyscy zwolennicy oldskulowego kina rodem z lat osiemdziesiątych nie będą zawiedzeni. Czeka ich bowiem wizyta w jednym z najbardziej strzeżonych więzień świata, o którym istnieniu wiedzą nieliczni, zaś próba ucieczki z góry skazana jest na niepowodzenie. Zainteresowani? To zapraszam do dalszej lektury.
    Mikael H?fström, utalentowany reżyser o niemałym doświadczeniu, charakteryzujący się ogromną wszechstronnością ? tworzy zarówno filmy akcji ("Wykolejony"), dramaty ("Zło"), jak również horrory ("1408" czy "Rytuał") i to na naprawdę przyzwoitym poziomie ? proponuje tym razem kinomanom kawał klimatycznego thrillera z elementami akcji . Jego produkcja przedstawia historię Raya Breslina, specjalisty od więziennych zabezpieczeń, dla którego nie ma zakładu karnego pozbawionego słabych punktów, uchybień w procedurach ochrony, dzięki którym skazańcy otrzymują możliwość ucieczki. Bohater drobiazgowo bada popełniane przez strażników błędy, ich specyficzne zachowania, a nawet wdraża się w środowisko więzienne. Robi to wszystko w celu zminimalizowania niebezpieczeństwa ucieczki; stworzenia idealnego zakładu karnego. Jego niespotykane umiejętności i wiedza zostają wystawione na próbę, gdy decyduje się na dość ryzykowną akcję zleconą przez Jessicę Miller ? panią adwokat reprezentującą zarządców nowego projektu więzienia doskonałego ? przetestowania nowatorskiego zakładu karnego. Gdy następnego dnia budzi się w oszklonej celi, po wcześniejszym uprowadzeniu, Ray zdaje sobie sprawę, że został wrobiony. Pozbawiony pomocy z zewnątrz, w zakładzie zbudowanym na podstawie jego własnych spostrzeżeń i doświadczeń, bohater raz jeszcze będzie musiał skorzystać ze swoich umiejętności i uciec z więzienia, lecz czy uda mu się przechytrzyć samego siebie?

    Scenariusz produkcji pozytywnie mnie zaskoczył. Mimo powielenia schematów ? widać zapożyczenia między innymi z "Twierdzy" czy leciwej "Ucieczki z Alcatraz" ? historię śledzi się z zaciekawieniem i dużą przyjemnością. Sam początek filmu jest niezwykle intrygujący. Poznajemy bliżej nieokreślonego skazańca Raya (w postać więźnia wciela się Sylvester Stallone), który decyduje się na ucieczkę. W głowach widzów rodzą się same pytania, a ekranie nie znajdują żadnych odpowiedzi. Dopiero po dłuższej chwili scenarzyści odkrywają przed nami karty i wprowadzają w główną oś fabularną. Podobne zagrania zdarzają się przez cały film, twórcy potrafią zmylić kinomanów, zaskoczyć nagłymi zwrotami akcji i interesującymi rozwiązaniami fabularnymi. Oczywiście koniec można przewidzieć bez żadnych problemów, jednak drogi do niego prowadzącej, już niekoniecznie. Poza tym "Escape Plan" jest spójny i logiczny; zdarzyły się typowe dla kina akcji naciągnięcia fabularne, lecz mimo to brak tu większych wpadek ? na przykład irracjonalnego zachowania bohaterów. Produkcja praktycznie w całości opiera się na przedstawieniu planowanej przez Raya ucieczki. Widzimy jak protagonista analizuje więzienne środowisko, przygląda się strażnikom ? wychwytuje ich nawyki i przyzwyczajenia, zdobywa sprzymierzeńców, jak również poszukuje pomocy z zewnątrz. Dzięki dobrze poprowadzonej historii film wciąga z minuty na minutę i nie pozwala się nudzić.

    Duża zaletą filmu jest więzienny klimat. Produkcja zawdzięcza go przede wszystkim odpowiedniej scenografii - doskonałe zastosowanie efektu światłocienia, i niezwykle intrygującej muzyce autorstwa Alexa Heffesa. Trzeba przyznać, że miejscami atmosfera "Escape Plan" jest pełna napięcia. Sceny z Jimem Caviezelem wcielającym się w postać naczelnika zakładu karnego Willarda Hobbesa potrafią zmrozić krew w żyłach.
    Zaletą "Escape Plan" są także efekty specjalne. Sceny akcji wykonane są po mistrzowsku, w starym dobrym stylu. Zwolennicy kina akcji lat osiemdziesiątych będą usatysfakcjonowani, mimo że "Escape Plan" opiera w szczególności na dialogach i przemyślanej fabule. Któż z nich nie chciałby zobaczyć Arnolda z ciężkim karabinem maszynowym w rękach, siejącego zniszczenie wśród szeregów wroga? Takich smaczków jest znacznie więcej.

    W filmie nie zabrakło również elementów humorystycznych. Mimo że atmosfera obrazu jest dość przygnębiająca, to nieraz się uśmiejemy, przysłuchując zabawnym dialogom prowadzonym przez Emila Rottmayera i Rayana Breslina. Współpraca tych panów napędza drugą połowę obrazu. Ich "partnerstwo" przywodzi na myśl film "Tango i Cash". Skojarzenia są aż nazbyt oczywiste ? więzienny klimat, charakterystyczni bohaterowie i wspólny plan ucieczki. Duet Breslin ? Rottmayer jest równie zabawny i niepowtarzalny, co Tango i Cash. "Escape Plan" warto zobaczyć chociażby tylko dla tego "jedynego w swoim rodzaju" zespołu.
    Na uwagę zasługuję naprawdę przyzwoite aktorstwo. Jestem pełen uznania nie tylko dla Sylvestra Stallonea i Arnolda Schwarzeneggera, lecz również Jima Caviezela i 50 Centa. Dwaj pierwsi panowie zagrali jak za dawnych lat. Mimo iż dostali do odegranie proste, nieskomplikowane postacie, to obaj włożyli w swoją grę serce, a to powinno być dla widzów najważniejsze. Twardy Austriak wcielił się w postać Emila Rottmayera, jednego ze skazańców, który wraz z Rayem Breslinem podejmuje się ucieczki z zakładu karnego. Takiego Arnolda już dawno nie widziałem, pełnego wigoru i zapału do gry. Emil Rottmayer w jego wykonaniu to pewny siebie, z błyskiem w oku twardziel, który nie daje sobą pomiatać. Wykreowany przez Arnolda bohater był prawdziwy i niezwykle charakterystyczny. Schwarzenegger doskonale poradził sobie z rolą oraz udowodnił, że potrafi grać na dobrym poziomie, a drobne braki w aktorstwie nadrabia niezaprzeczalnym urokiem i poczuciem humoru. Stallone natomiast powielił poniekąd rolę z "Tango i Cash". Dobrze odnalazł się w swojej roli i nie miał problemów z oddawaniem emocji i uczuć. Na nie mniejszą uwagę zasługuje Jim Caviezel ? świetny schwarzcharakter. Po rolach w takich filmach jak "Tranzyt" czy "Pasja", nigdy bym nie przypuszczał, że jest zdolny wykreować tak odrzucającego i "złowieszczego" bohatera - dobra robota. Z kolei znajdujący się na dalszym planie 50 Cent zaliczył udany występ. Sądziłem, że jego postać będzie mnie irytowała i skutecznie zniechęci do filmu, a było wręcz na odwrót. Jego protagonista zyskał sobie moją sympatię.

    "Escape Plan" to dobry film, któremu trudno cokolwiek zarzucić. W kategorii rozrywkowego kina akcji sprawdza się doskonale. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić Wam nową produkcję Mikaela H?fströma. Dobra zabawa gwarantowana!
  5. bartez13
    Możecie mnie zastrzelić, jeśli chcecie, jednak "1000 lat po Ziemi" to całkiem udane kino familijne, z ciekawą wymową oraz przepięknym światem przedstawionym. Fakt, film zgarnął na świecie bardzo przeciętne noty, a krytycy nie zostawili na produkcji suchej nitki. Nie świadczy to jednak o mierności "1000 lat po Ziemi". Film zabiły oczekiwania, wielkie nazwiska w obsadzie i zupełnie nietrafiony trailer. Spodziewano się drugiego "Avatara", być może miksu "Dnia niepodległości" z "Szóstym zmysłem". Nic z tych rzeczy. Najnowsze dzieło M. Nighta Shyamalana to alegoryczna baśń, przypowieść o ludzkich uczuciach i emocjach.
    Produkcja zaczyna się od krótkiego monologu Kitai Raige'a ? syna dowódcy Rangersów, który jest poniekąd narratorem całej historii. Dowiadujemy się kilku niezbędnych faktów, na podstawie których zbudowano przedstawioną w filmie rzeczywistość. Mianowicie: po wielkim kataklizmie na Ziemi ludzkość musiała się ewakuować na Nova Prime. Nowa, dzika, niezbadana planeta nie okazała się bezpiecznym domem dla ludzi, w wyniku czego powołano specjalną grupę wojskową, tak zwanych Rangersów. Na długo po tych wydarzeniach młody Kitai wraz ze swoim ojcem wyrusza na wycieczkę w kierunku Układu Słonecznego, podczas której dochodzi do wypadku i awaryjnego lądowania na Ziemi...

    Przedstawiona opowieść przez Gary'ego Whitta i M. Nighta Shyamalana to przewidywalna oraz schematyczna historia. Jednak pomimo swojej prostoty jest przyjemna w odbiorze i niezwykle intrygująca. To taka bajka, przypowieść idealna na wspólny rodzinny seans w niedzielne popołudnie. Scenarzyści nie wgłębiają się w przedstawioną przez nich rzeczywistość, jest słabo zarysowana, pomimo ogromnego potencjału. Nie tłumaczą, na przykład, co stało się z Ziemią. Cała rzeczywistość opiera się na wątłych filarach, jednak nie ona jest tutaj najważniejsza; w gruncie rzeczy "1000 lat po Ziemi" to film science fiction tylko z nazwy. Główną rolę, jak to zwykle u M. Nighta Shyamalana, grają ludzie, ich emocje, uczucia oraz relacje między nimi. Tak było w "Osadzie", "Kobiecie w błękitnej wodzie" i tak jest i tym razem. Jego najnowsze dzieło to alegoryczna baśń z elementami science fiction o synu i ojcu, którzy wystawieni na ciężką próbę na nowo się poznają, odbudowują zszargane przez czas relacje. I to jest piękne w tej historii. Ta opowieść o prostych ludzkich emocjach: tęsknocie, miłości, gniewie czy żalu potrafi chwytać za serce i wzruszać. W tym cały urok tej bajki. Dodatkowo odnajdziemy tutaj alegorię strachu, którą są kosmici. Filmowa maksyma "Niebezpieczeństwo jest realne, zaś strach to nasz wybór" jeszcze dobitniej to podkreśla. To strach paraliżuje nas przed niemożliwym, niekiedy powstrzymuje przed dokonaniem słusznej rzeczy. Poza tym to historia o dorastaniu, odpowiedzialności i zaufaniu. Doskonale to widać na przykładzie relacji Kitai i Cyphera. Być może trochę za dużo tutaj moralizatorstwa, a całość czasami jest zbyt naiwna, ckliwa i infantylna, jednak nie odbiera to przyjemności z oglądania.

    Na nie mniejszą uwagę zasługuje nowy obraz Ziemi. Sądziłem, że twórcy pójdą na łatwiznę i stworzą świat podobny do Pandory, szczęśliwie pomyliłem się. "Nowa Ziemia" to przepiękna, lecz zabójcza planeta. W kreacji obrazu Niebieskiej Planety widać pewnego rodzaju artyzm. Ziemia przedstawiona przez twórców charakteryzuje się bogactwem fauny i flory, ogromną różnorodnością zamieszkujących ją zwierząt. Nie jest to obraz zupełnie odrealniony. Tak naprawdę mogłaby wyglądać nasza rodzima planeta za kilka tysięcy lat. Na taki odbiór składa się przepiękna scenografia i świetna animacja zwierząt. Dodatkowo pochwalić należy twórców za efekty specjalne, które stanowią doskonałe uzupełnienie filmu.
    Dużą rolę ogrywa w produkcji muzyka. Na Jamesie Newtonie Howardzie zawsze można polegać. Jego utwory mają po prostu to coś, dzięki czemu seans mija jeszcze przyjemniej. Jeśli nie wierzycie mi na słowo, to powiem, że wspomniany twórca odpowiedzialny jest za podkład muzyczny do takich filmów, jak: "Mroczny Rycerz", "Królewna Śnieżka i Łowca", "Jestem legendą" czy "Szósty zmysł".
    Aktorstwo było co najmniej poprawne. Opierało się w zupełności na duecie Will Smith ? Jaden Smith, którzy podobnie jak w rzeczywistości, na srebrnym ekranie są odpowiednio ojcem i synem. Początkowo ich szorstkie relacje pod wpływem kolejnych zdarzeń stają się coraz cieplejsze. Trzeba to oddać, że Will dobrze poradził sobie ze swoją rolą. Jako zdystansowany, zdyscyplinowany i opanowany komandor, ukrywający przed synem za postawą obojętności wszystkie obawy oraz emocje, wypadł nad wyraz przekonująco. Pomimo ogromnej krytyki aktorstwa Jadena przez wielu recenzentów uważam, że młody Smith podołał swojej roli. Jako wpatrzony w ojca, dręczony wyrzutami sumienia, ambitny chłopak był przekonujący i prawdziwy. Mogłem się z nim utożsamić i szybko zyskał sobie moją sympatię.

    "1000 lat po Ziemi" to w końcu zły czy dobry film? Zależy, jak na to spojrzeć. Jeśli oczekujecie klasycznego obrazu science fiction lub klimatów postapokaliptycznych, to srogo się zawiedziecie. Ta produkcja to przede wszystkim bajka dla każdego, przypowieść z pouczającą wymową i wzruszającą historią. Jeśli potraficie być otwarci na pomysły reżysera, pozwolicie ponieść się historii oraz podejdziecie do obrazu bez szczególnych oczekiwań, to sądzę, że nie powinniście żałować czasu poświęconego na najnowszy film M. Nighta Shyamalana.
  6. bartez13
    Są w kinie bohaterowie, którzy na trwałe wpisują się do historii kinematografii, czarne charaktery, które zapadają w pamięć, jak również kreatury, o których nie sposób nie wspomnieć. Do tych ostaniach z pewnością zalicza się Obcy, znany z Ridleyowskiego obrazu "Obcy: Ósmy pasażer Nostromo" oraz jego kontynuacji, czy wreszcie jego daleki znajomy spoza innego układu planetarnego, Predator. Pierwsza część "Predatora" w reżyserii Johna McTiernana, z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej okazała się jedną z najlepszych pozycji science-fiction lat osiemdziesiątych i na stałe wpisała się w historię kinematografii. Kontynuacja pod tytułem "Predator 2: Starcie w miejskiej dżungli", chociaż z innym aktorem prowadzącym, być może bardziej utalentowanym od Arniego, ale za to mniej zabawnym, Dannym Gloverem, oraz będąca dziełem mało znanego wówczas Stephena Hopkinsa, okazała się dość przyzwoitą, jednakże zgoła odmienną rozrywką, przeznaczoną nie tylko dla fanów serii, lecz również wszystkich zwolenników klimatycznych dreszczowców.




    Tak samo jak w pierwowzorze i tym razem będziemy mieli do czynienia ze starciem ludzi z pozaziemską istotą. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Cała koncepcja filmu w stosunku co do pierwszej części została całkowicie odmieniona. Nie mamy już do czynienia z tropikalnym lasem i rozgrywającą się w tle wojną, lecz miejską dżunglą, Los Angeles, oraz porachunkami mafii z policją. Głównym bohaterem obrazu jest porucznik Mike Harrigan, typowy umięśniony czarnuch z niewyparzoną gębą, oficer FBI, często naginający prawo, podczas starć z bezlitosnymi gangami. Trzeba przyznać, że w porównaniu z majorem Alanen "Dutch" Schaefferem wygląda dość niepozornie, jednak nie należy ulegać złudzeniom. Potrafi świetnie strzelać, odpowiednio mocno przywalić, "gdy przyjdzie na to potrzeba", i zarzucić zabawną ironią bądź dygresją, nawet w obliczu śmierci. Wracając jednak do "Predatora"... kontynuacja poza drobnymi niuansami, dotyczącymi pierwszej części, oraz samą kreaturą, Predatorem, nie ma prawie nic wspólnego z pierwowzorem. Dostajemy zupełnie nową historię, z nowymi bohaterami oraz wątkami. Jak wiadomo pierwsze skrzypce gra Predator, a cała fabuła kręci się na odkryciu jego tożsamości. Lecz zanim do tego dojdzie, będziemy świadkami dziwnych zdarzeń, ktoś będzie musiał zginąć, początkowo zwykłe dochodzenie stanie się dla Mike'a sprawą osobistą, a do śledztwa włączy się nowy gracz. Voila - intryga gotowa.




    To, co zawsze podobało mi się w "dwójce", to przede wszystkim świetny podkład muzyczny. Jest jedną z cech wyróżniających "Predatora". Ścieżka jest klimatyczna, miejscami mroczna, bardzo dobrze budująca napięcie, jak również intrygująca. Świetnie pasuje do ciemnych zakamarków, spowitego nocą Los Angeles. Wraz ze stojącą na niezłym poziomie scenografią stwarza niezapomniany klimat, taki mroczny oraz tajemniczy. Zresztą wygląd zadymionej metropolii, drapaczy chmur, po których przemieszcza się Predator, szalonego bosa narkotykowego, Króla Williego, podobnie jak głównego bohatera i jego oddziału, pozwalają wczuć się nam w przedstawioną przez twórców rzeczywistość.
    Prawdą jednak jest wyczuwalny brak Arniego oraz jego bezpretensjonalnego humoru. Wiadomo, że Glover to aktor zdecydowanie lepszy od Schwarzeneggera, jednak nie oddaje już tego samego, co jego poprzednik. Mike i "Dutch" to dwie zupełnie inne postacie i chociaż porucznik Harrigan to całkiem ciekawa, zabawna i szybko zyskującą sobie sympatię osoba, to jednak czegoś nam w nim brakuje. Reszta ekipy to Danny Archuleta, przykład staromodnego detektywa, Jerry Lambert, nowy członek zespołu, narwany oraz porywczy młodzian, ale za to niezwykle utalentowany, oraz Leona Cantrell, pewna siebie, ostra kobieta.




    Jak przystało na kontynuację "z prawdziwego zdarzenia", "Predator 2" może poszczycić się bardzo dobrymi efektami specjalnymi. Między pogaduszkami bohaterów twórcy serwują nam widowiskowe strzelaniny, pościgi oraz wybuchy. Również nie omieszkali zaprezentować nowoczesnej technologii Predatora. W tym aspekcie mogli popuścić wodze wyobraźni i stworzyć zupełnie nierealne, acz bardzo ciekawe i intrygujące, bronie masowej zagłady. Nie ma co narzekać, jak akurat nie świszczą kule lub coś nie wybucha, to na ekranie pojawia się charakterystycznie rozmyta postać i trzy czerwone kropki, które nie najlepiej wróżą oponentowi, na którym są akurat umiejscowione. Tak więc "Predator 2: Starcie w miejskiej dżungli" to ciekawy, dobrze zagrany, i chociaż w wielu aspektach gorszy od swojego pierwowzoru, godny następca "jedynki".
  7. bartez13
    Skipper, Kowalski, Rico oraz Szeregowy, to imiona znane praktycznie wszystkim zwolennikom filmów animowanych. Czwórka specyficznych, drugoplanowych bohaterów dochodowej serii autorstwa koncernu Dreamworks ? a mowa tutaj oczywiście o trylogii "Madagaskar" ? zdobyła sympatię i serce niejednego widza, a ich ogromny sukces można przyrównać do fenomenu postaci Lary Croft. Świadczy o tym chociażby bijący rekordy popularności serial w całości poświęcony tym elokwentnym i wygadanym pingwinom ? swoją drogą to najlepsza propozycja relaksującej i zabawnej rozrywki dostępnej współcześnie na rynku produkcji animowanych. Nikogo nie powinna więc dziwić pozytywna decyzja twórców odnośnie próby przeniesienia na srebrny ekran perypetii naszych uroczych zwierzęcych ulubieńców. Jednak półtoragodzinna, pełnometrażowa produkcja to nie to samo co 30-minutowe epizody. Czy twórcom udało się zachować specyficzny humor i świetną narrację serialu? A może dzieło podzieliło losy wielu innych nieudanych ekranizacji i było dłużącym się w nieskończoność odcinkiem pozbawionym pazura oraz własnego charakteru? Po odpowiedzi zapraszam do lektury poniższej recenzji.

    Historia spin-offu "Madagaskaru" koncentruje niemal w całości na Szeregowym - najbardziej niepozornym członku załogi pewnych siebie pingwinów. Autorzy poświęcają mu sporo uwagi, odstawiając trochę na bok pozostałych czołowych protagonistów. To właśnie postać Szeregowego służy zawiązaniu fabuły, która jest mieszanką wręcz absurdalnych niekiedy pomysłów. Wracając jednak do samej historii? Produkcja zaczyna się od uratowania przez Rico, Skippera oraz Kowalskiego pingwiniego jajka, z którego wykluwa się Szeregowy. Wzruszeni przyjaciele postanawiają zaopiekować się małym kolegą, szczególnie ze względu na fakt, że po brzemiennej w skutkach akcji oddalili się od swoich pobratymców i zostali skazani na siebie samych. Następnie historia biegnie do przodu o całą dekadę i na srebrnym ekranie obserwujemy ucieczkę pingwinów z cyrku (wydarzenia mają miejsce bezpośrednio po zakończeniu trzeciej części "Madagaskaru"). Dodatkowo dowiadujemy się, że Szeregowy ma urodziny, a oddana ekipa postanawia podarować mu szczególny prezent. Jednakże ten miły gest ze strony pingwinów dla ich najmłodszego przyjaciela doprowadzi do serii nieoczekiwanych zdarzeń i zafunduje im szaloną przygodę po różnych zakamarkach świata.

    Scenariusz produkcji to solidna robota, mimo że film zbudowany jest ze schematów dobrze znanych zwolennikom kina familijnego ? motyw zemsty i dojrzewania nikomu nie powinny być już obce. Ponadto z pewnością większość widzów przewidzi bez żadnych problemów samą końcówkę obrazu, jednak drogę do niej prowadzącej już niekoniecznie. Twórcy umiejętnie łączą ze sobą schematy, czerpią garściami z serialu oraz trylogii "Madagaskar", za wszelką cenę starając się przenieść do nowego dzieła klimat oraz atmosferę swoich poprzednich produkcji, co udaje im się w stu procentach. Sądzę nawet, że "Pingwiny z Madagaskaru" są znacznie zabawniejsze niż pierwsze dwie odsłony "Madagaskaru", gdzie zastosowany humor nie zawsze powodował salwy śmiechu, częściej natomiast opuszczanie głowy z zażenowaniem. Większość pomysłów inscenizacyjnych twórców jest naprawdę godna uwagi i niezwykle oryginalna, mimo że bardzo często balansują na granicy kiczu. Absurdalność bije ze srebrnego ekranu z niemal każdej sceny, jednak w parze z nią idzie ogromna doza humoru oraz ironii. Twórcy wiedzieli co robią, dzięki odpowiednio dobranym zabiegom i środkom stworzyli interesującą oraz zabawną historię, którą śledzi się z dużą przyjemnością.

    Niezaprzeczalnym atutem produkcji jest przemyślany i inteligentny humor. Pingwiny podobnie jak w serialu sypią na prawo i lewo sarkazmami zaś dialogi z ich udziałem pełne są przezabawnych spostrzeżeń na temat otaczającego ich świata i sytuacji, w których się znajdują. Twórcy umiejętnie prześmiewają się w swoim obrazie ze stereotypów, wyolbrzymiają niektóre zachowanie bohaterów, jak również kreują niezwykle karykaturalnego antagonistę, będącego prawdziwą wisienką na torcie. Ponadto przeplatają ze sobą powagę z komizmem uzyskując czasem naprawdę powalające efekty. Za przykład może posłużyć fragment, w którym chwila delektowania się sukcesem przez brygadę North Wind po zniszczeniu łodzi podwodnej Dave?a ? zobrazowana dosłownie w hollywoodzkim stylu ? zostaje gwałtownie przerwana przez nadjeżdżającą furgonetkę ? mistrzostwo. Nie brakuje również nawiązań do trylogii "Madagaskar". Uważni fani bez problemu wynotują puszczane przez producentów w ich stronę oczka, które stanowią kolejny smaczek obrazu. W niektórych scenach twórcy dosłownie zasypują nas gradem mniej lub bardziej udanych gagów i żarcików, które spełniają swoją rolę, dostarczając nam wielu okazji do śmiechu. Bardzo często mamy do czynienia z połączeniem komizmu sytuacyjnego, postaci oraz językowego. Cięte dialogi pełne kąśliwych uwag, zestawienie dwóch zwierzęcych ekip, gdzie każdy z członków jest osobliwym indywiduum, u którego twórcy uwypuklają odpowiednie cechy charakteru, oraz umiejętna gra słowna, to tylko nieliczne elementy budujące niezwykle humorystyczną otoczkę produkcji.

    Pomimo ogromnej dozy humoru, film posiada też przekaz. Twórcy poruszają w swoim dziele problem dorastania do podejmowania odpowiedzialnych decyzji oraz samodzielnego życia, czego przykładem jest Szeregowy, który przez całą produkcję próbuje udowodnić swoją wartość pobratymcom oraz zyskać w ich oczach szacunek i uznanie. Warto też przyjrzeć się bliżej Dave?owi, który nie jest klasycznym czarnym charakterem ? jego pragnienie zemsty wzięło się z braku zrozumienia i uwagi ze strony otaczających go osób. Został wyalienowany przez społeczeństwo, które po prostu potraktowało go jak zabawkę i odrzuciło w kąt, gdy w Zoo pojawiły się bardziej urokliwe pingwiny. W historii Dave?a kryje się wyraźna krytyka zachowań ludzkich i sugestia, iż miarą popularności jest ładna aparycja.
    "Pingwiny z Madagaskaru" nie zawodzą także od strony audiowizualnej. Komu podobała się oprawa graficzna "Madagaskaru" nie powinien być rozczarowany. Animacja jest kolorowa, przyjemna dla oka, zaś miejsce akcji zmienia się średnio co piętnaście minut, zapewniając widzom multum ciekawych i bajecznie zaprojektowanych lokacji do zwiedzenia wraz z czwórką osobliwych bohaterów. Na plus należy odnotować wykonanych z pomysłem protagonistów, ze szczególnym uwzględnieniem komicznie złego Dave?a. A skoro już o nich mowa? Aktorzy podkładający głosy wykonali kawał dobrej roboty. O odtwórcach pingwinów powiem tylko tyle, że wypadli rewelacyjnie. Stworzyli charakterystycznych bohaterów, których nie sposób nie polubić. Jednakże John Malkovich i Benedict Cumberbatch zupełnie mnie zaskoczyli. Pokazali takie aktorskie oblicze o jakie w życiu bym ich nie podejrzewał ? to po prostu trzeba zobaczyć. Ponadto to bardzo dobra gra aktorska wpływa na naprawdę humorystyczny klimat produkcji ? bez niego film nie byłby nawet w połowie tak zabawny.

    "Pingwiny z Madagaskaru" to przyjemna i relaksująca produkcja, przy której trudno zachować powagę. Jeden z tych filmów, w trakcie których zapominamy o troskach czy kłopotach życia codziennego oraz z uśmiechem na twarzy obserwujemy perypetie Skippera, Kowalskiego, Rico i Szeregowego. Poza tym to idealna propozycja na wspólny rodzinny wypad do kina, bowiem rozbawi zarówno starszych jak i młodszych kinomanów, z których Ci drudzy wyciągną dodatkowo pouczające wnioski. Czego chcieć więcej? Polecam!
  8. bartez13
    "Gorący towar" z Sandrą Bullock i Melissą McCarthy to typowy przedstawiciel komedii kryminalnych, a dokładniej rzecz ujmując, obraz wliczający się w poczet tak zwanych buddy-cop films. Dla nie zorientowanych w temacie drobne wyjaśnienie; buddy-cop film to rodzaj produkcji opowiadającej o dwóch bohaterach, o skrajnie różnych osobowościach, którzy poprzez okoliczności zostają zmuszeni do podjęcia współpracy, w celu rozwiązania skomplikowanej intrygi czy pozbycia się kryminalistów. Zazwyczaj protagoniści to zwykli policjanci, chociaż zdarzają się wyjątki ? czego przykładem jest film "48 godzin" i jego sequel "Następne 48 godzin" z Eddie Murphym i Nickiem Nolte w rolach głównych.
    Nowe dzieło Paula Feiga (reżyser filmu "Druhny" i "Odnaleźć przeznaczenie") nie odbiega zbytnio od innych znanych produkcji z tego gatunku, tak po prawdzie powiela sprawdzone i wytarte schematy. Historia jest standardowa. Poznajemy dwie niezwykle charakterystyczne bohaterki; agentkę FBI Sarę Ashburn ? rezolutna babka, doświadczona policjantka o nietuzinkowych zdolnościach śledczych, oraz detektyw Shannon Mullins ? nieustraszona, twarda i pewna siebie kobieta, która niejednokrotnie kieruje się siłą w prowadzonych przez siebie sprawach ? prawdziwy facet w spódnicy. Obie mają problemy w pracy. Z pierwszą nikt nie chce współpracować ? jej osobowość jest nad wyraz męcząca, zaś druga wzbudza strach u partnerów i wielokrotnie nagina prawo. Zabawa zaczyna się dopiero w momencie, gdy te dwa skrajnie odmienne indywidua, dostaną do rozwiązania pewną sprawę niewymagającą zwłoki...

    Scenariusz tak naprawdę schodzi na dalszy plan, ponieważ nie on jest tutaj najważniejszych. Wyjadacze gatunku bez problemu przewidzą rozwój akcji jak i samo zakończenie. Pomimo tego przedstawione dochodzenie śledzi się z dużą przyjemnością, przede wszystkim dzięki umiejętnie zastosowanym schematom. Jednakże głównym clue programu jest dwójka protagonistek, ich relacje i partnerstwo. Tak samo jak to było w "Bad Boys" czy "Zabójczej broni". Charyzmatyczni, pełni humoru oraz jedyni w swoim rodzaju bohaterowie napędzali film. Dzięki nim zyskiwał "to coś", magię, dla której chciało do tych produkcji wracać. "Gorący towar" z pewnością nie zawodzi pod tym względem. Zestawienie dwóch osobliwych policjantek, niezwykle charakterystycznych oraz bardzo wyrazistych ? ułożonej, kierującej się rozsądkiem Ashburn z nieokrzesaną, wulgarną, czasami nawet brutalną Mullins ? zdało egzamin. Zarówno Bullock jak i partnerująca jej McCarthy dają z siebie wszystko, widać pomiędzy nimi chemię; ich postacie są wiarygodne i wzbudzające sympatię. Bardzo przypominają duet Marcus Burnett ? Mike Lowrey, tylko że Sara Ashburn i Shannon Mullins to taki damski odpowiednik wspomnianego teamu. Przyciągają przed ekran, zaś ich przygody śledzi się z nieschodzącym uśmiechem na twarzy.



    Problematyczna jest zawsze kwestia humoru, który można podzielić na dwa rodzaje - naprawdę zabawny i bezdennie głupi. W przypadku "Gorącego towaru" mamy do czynienia z oboma. Szczęśliwie, dzięki urokowi i niezaprzeczalnemu talentowi komediowemu zarówno Melissy McCarthy jak i Sandry Bullock, słabe dowcipy stają się dobre, zaś dobre po prostu boskie. Z jednej strony mamy do czynienia z niewyrafinowanym humorem opierającym się na przekleństwach, z drugiej natomiast, z komizmem sytuacyjnym, karykaturalnymi postaciami ? śledczy będący Albinosem, czy świetną grą słowną. Humor w produkcji spełnia swoje zadanie, naprawdę trudno powstrzymać się od śmiechu podczas seansu. Do tego wszystkiego należy pochwalić Bullock i McCarthy za wykreowanie tak zabawnych i charakterystycznych bohaterek. Warto też nadmienić, że przez cały seans będzie nam towarzyszyć dobrze zgrywająca się z dziejącą na ekranie akcją, muzyka. Niektóre utwory w zestawieniu z odpowiednimi scenami potrafią po prostu zwalić z nóg ? genialna robota.
    "Gorący towar" to całkiem przyjemna i zabawna produkcja, przy której szybko płynie czas i łatwo się zrelaksować. Polecam!

  9. bartez13
    Ostatnio można zauważyć we współczesnej kinematografii przybierającą na sile modę, polegającą na ekranizowaniu kolejnych powieści młodzieżowych. Producenci filmowi biorą na warsztat przeróżne książki od szerokiego spektrum autorów, chociaż bez większego problemu można dostrzec rosnącą popularność opowiadań z gatunku science ? fiction oraz romansów przemieszanych z elementami horroru lub fantastyki. Pojawienie się na rynku tak ogromnej ilości zróżnicowanych tematycznie powieści zwróciło uwagę nastolatków, dając im możliwość znalezienia odpowiedniego dla nich tytułu, spełniającego wszystkie ich wymagania. Zaowocowało to powstaniem fanklubów określonych książek i ich autorów, a to z kolei przyciągnęło uwagę producentów oraz twórców filmowych ? czego następstwem są nieprzerwanie wchodzące do kin ekranizacje kolejnych utworów literackich dla młodzieży.






    J.K. Rowling

    Pierwszym, tak odważnym projektem zekranizowania zbijającej rekordy popularności powieści, była książka Joanne Kathleen Rowling pod tytułem ?Harry Potter i Kamień Filozoficzny?. Spory siedmioksiąg przedstawiający historię zwykłego chłopca z problemami, którego los nagle się odmienia ? protagonista trafia do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie ? podbiła serce niejednego czytelnika. Napisana prostym językiem i z ogromną pasją powieść o dojrzewającym nastolatku, ukazująca jego codzienne życie oraz troski, zdobywanie przyjaciół czy pierwszą miłość, musiała okazać się sporym sukcesem ? bohater dojrzewał wraz z widzem, dlatego każdy nastolatek mógł się z nim utożsamić. Podobnie jest w przypadku filmów. Reżyserowie oraz scenarzyści doskonale potrafili uchwycić magię powieści. Serię J. K. Rowling zekranizowano z ogromnym rozmachem. Nad każdą częścią pracował tabun filmowców, natomiast autorka służyła pomocą przy doborze aktorów oraz kręceniu niektórych scen. Filmy ? podobnie jak powieść ? z każdą kolejną częścią robiły się bardziej dojrzałe i poruszały coraz to poważniejsze tematy. Można nawet powiedzieć, że widzowie dorastali wraz z tytułowym bohaterem, Harrym Potterem, i odgrywającym tego protagonistę Danielem Radcliffem. Dzięki ogromnemu wysiłkowi udało się zekranizować całą sagę, która przyniosła niebywale wysoki dochód ? jednak czy była to magia książki, czy zasługa twórców filmów?






    Dla wielu literatura młodzieżowa to już nie tylko książki a styl życia.

    Tym samym ogólny trend na przenoszenie książek na srebrny ekran możemy przypisać powieści J.K. Rowling. Po sukcesie młodego czarodzieja przyszła kolej na następne powieści. Producenci postanowili przenieść na srebrny ekran leciwe ?Opowieści z Narnii? autorstwa Clive?a Staplesa Lewisa, które pomimo ogromnego potencjału ? powieść reprezentowała poziom znacznie wyższy niż ?Harry Potter? oraz zagłębiała czytelników w świat nieporównanie bogatszy i ciekawszy ? cieszyła się znacznie mniejszym zainteresowaniem. Pełna najróżniejszych emocji oraz alegorii nie doczekała się jednak zekranizowania wszystkich siedmiu ksiąg. Saga została przeniesiona do części trzeciej, po czym słuch zaginął o kolejnych projektach ? które niewątpliwie były w planach. Filmowe ?Opowieści z Narnii?, mimo że nie ustępowały ?Harry?emu Potterowi?, znalazły się w jego cieniu ? być może ze względu na zbytnią baśniowość oraz zupełnie inne oczekiwania współczesnych kinomanów.






    Kadr z filmu ?Harry Potter?

    Swoich ekranizacji doczekały się również ?Eragon? czy saga o Percym Jacksonie. Niestety oba filmy okazały się po prostu niewypałami. Fani oczekiwali porywających produkcji na miarę ?Harry?ego Pottera?, a otrzymali zwykłe kino przygodowe, w dużym stopniu niezgodne z papierowym oryginałem. Filmowego ?Eragona? praktycznie trudno powiązać z książką, bo oprócz tytułu niełatwo znaleźć jeszcze jakieś większe podobieństwa. Z kolei ekranizacje dwóch pierwszych przygód Percy?ego Jacksona w równym stopniu odbiegają od powieści, która została stworzona z myślą o młodszych czytelnikach. Tutaj na siłę próbowano udoskonalić książkę poprzez postarzenie bohaterów oraz wprowadzenie wątków miłosnych. Obie powieści są przykładem na to, że dobra książka nie wystarczy ? potrzeba jeszcze sprawnych twórców znających się na swoim fachu i większej rzetelności, bowiem żerowanie na popularności dzieła i rzucenie fanom byle jakiego ochłapu opatrzonego odpowiednim tytułem może skończyć się boleśnie dla producentów, jednak nie na tyle, aby nie zwróciły im się koszty produkcji zaprezentowanego ludziom badziewia.






    Główny bohater filmu ?Eragon?

    Następnym etapem w zapoczątkowanym procesie ekranizacji książek dla młodzieży było dzieło Suzanne Collins pod tytułem ?Igrzyska śmierci?. Głośna i kontrowersyjna powieść, chwalona zarówno przez fanów jak i krytyków ? książka dostała rekomendację od wybitnego amerykańskiego autora powieści grozy Stephena Kinga ? zszokowała wielu czytelników na całym świecie. Trylogia Suzanne Collins była czymś zupełnie nowym. Większość pojawiających się ekranizacji dotyczyła do tej pory książek w klimatach fantasy oraz przygody. Tym razem mieliśmy do czynienia z surowym dramatem poruszającym ciężkie tematy, ukazującym zdemoralizowany oraz dystopijny świat przypominający ustrój totalitarny. Razem z główną bohaterką byliśmy świadkami różnych okropieństw, razem z nią czuliśmy strach o swoje życie. Suzanne Collins sprawnie wplotła do powieści o poświęceniu i dojrzewaniu wątki polityczne, tworząc historię o bardzo emocjonalnym wydźwięku, która została już zekranizowana niemal w całości ? okazując się kolejnym filmowym hitem. Widzowie pokochali Katniss Everdeen, co było zasługują świetnie wykonanej roboty ? twórcy przyłożyli się w równym stopniu do oddania klimatu powieści, co autorzy filmowego ?Harry?ego Pottera?.






    Percy Jackson

    Na fali popularności ?Igrzysk śmierci? producenci filmowi zabrali się za ekranizacje kolejnych powieści o podobnej tematyce. Za przykłady można podać serię Veroniki Roth ? czyli ?Niezgodną? oraz cykl powieściowy Jamesa Dashnera ? ?Więzień labiryntu?. Obie powieści w wielu aspektach są podobne do wspomnianego w poprzednim akapicie przeboju. Każda przedstawia walkę grupki nastolatków z niesprawiedliwością, pewnego rodzaju bunt; jak również zawierają elementy science-fiction. Obydwie książki również doczekały się nie mniej udanych ekranizacji i uzyskały sporą popularność ? mało tego, jest duże prawdopodobieństwo, że na srebrny ekran zostaną przeniesione wszystkie części, a nie tylko pierwsza odsłona. Okazało się, że historie o zabarwieniu sci?fi, przedstawiające zmagania grupki nastoletnich bohaterów, to murowani kandydaci na przepis na sukces dla producentów filmowych, ponieważ wśród dorastającego społeczeństwa owe powieści rozchodzą się jak ciepłe bułeczki ? innymi słowy, jest na nie zapotrzebowanie.



    Kadr z ?Kosogłosa. Część 1?

    Mówiąc o ekranizacjach dla młodzieży należy wspomnieć o powieściach romansowych. Tutaj zdecydowanie najlepiej wypada dzieło Cassandry Clare ? cykl powieściowy ?Dary Anioła?, który może nie jest typowym romansem, jednak przedstawiona miłość pomiędzy głównymi bohaterami jest jednym z najważniejszych wątków utworu. Książka to standardowa powieść fantastyczna z elementami dark-fantasy, której ekranizacja ? dzięki niezłemu humorowi oraz dwójce czołowych protagonistów ? zyskała całkiem spore grono fanów i z pewnością też doczeka się kolejnych części na srebrnym ekranie. Następnym, nie mniej udanym utworem, będącym rasowym romansem, jest powieść Gayle Forman pod tytułem ?Jeśli zostanę?, której niewątpliwe należy się chwila uwagi. Książka ukazuje otaczający nas świat oczami młodej nastolatki Mii Hall, która boryka się z typowymi w okresie dojrzewania problemami. Jednak co w tym takiego nadzwyczajnego, że warto się nad tym rozwodzić? Dobre pytanie ? i już śpieszę z odpowiedzią. Gayle Forman miała na powieść naprawdę nowatorski pomysł ? mianowicie, niemal na początku jej dzieła główna bohaterka wraz ze swoją rodziną ulega wypadkowi samochodowemu i w ciężkim stanie trafia do szpitala. Zawieszona pomiędzy życiem a śmiercią, znajdująca się poza ciałem w niewidzialnej dla nikogo postaci Mia Hall przygląda się następującym po sobie zdarzeniom, nie mogąc w żaden sposób wpłynąć na ich przebieg, jednakże decyduje się nie poddawać i walczyć o życie swoje oraz najbliższych jej osób. Poprowadzona z ogromnym wyczuciem historia skromnej i skrytej dziewczyny potrafiła chwycić za serce, tak samo jak jej ekranizacja wyreżyserowana R. J. Cutlera pod nieco mylnym i spłycającym ogólny wydźwięk powieści tytule ?Zostań, jeśli kochasz?. Produkcja opowiadająca o niczym innym, jak o samym życiu, jego różnych obliczach oraz nieobliczalności, ukazana w interesującej konwencji (spora część filmu to retrospekcje głównej bohaterki) trafiła do serc młodszej widowni, spełniając rolę pouczającego wykładu na temat wartości rodziny, przyjaciół, miłości czy wspomnianego wcześniej życia. Niestety powyższe utwory literackie to jedynie wyjątki od reguły, ponieważ takie hity jak ?Zmierzch? lub ?Piękne istoty? ? to słabe stylistycznie książki, w których brak ciekawie zbudowanego świata oraz bohaterów czy spójnej i rozbudowanej fabuły. Wystarczyło zastosować motyw miłości jako zakazanego owocu, połączyć tym uczuciem dwie pochodzące ze skrajnie różnych światów osoby ? na wzór ?Romea i Julii? ? oraz przyprawić całość sosem fantasy i liczyć na odzew spragnionych nowości oraz rzekomej kontrowersji nastolatków. Nie trzeba było długo czekać, wspomniane dwie serie oraz ich ekranizacje zdobyły niebywałą popularność, przynosząc ogromne zyski. Powodu takiego stanu rzeczy należy upatrywać w poruszonej przez filmy tematyce. Miłość od zawsze była chwytliwym tematem, a szczególnie interesująca wydaje się w okresie dojrzewania, kiedy to wszyscy jej poszukają czy aktualnie przeżywają. Nic w tym więc dziwnego, że motyw zakazanego owocu oraz buntu przeciwko światu w imię miłości przyciąga młodzież przed srebrny ekran, bez względu na jakość wykonania samej produkcji czy ubogość treści.






    Kadr z ?Niezgodnej?

    Po przeczytaniu powyższego, możemy sobie zadać następujące pytanie: Czy wzmożone przenoszenie w dzisiejszych czasach na srebrny ekran powieści dla młodzieży to nowy trend, a może jedynie chwilowy zachwyt? Patrząc na liczbę zaplanowanych ekranizacji można śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z nową modą, a może nawet gatunkiem filmowym ? takie przedsięwzięcie to kopalnia złota, bo ? jak możecie się zorientować po lekturze powyższego artykułu ? zasadniczo nieważny jest poziom, jaki reprezentuje sobą książka, lecz chwytliwy temat oraz przedstawiony w niej świat. Ponadto nieistotna w niektórych wypadkach jest także jakość samego filmu, ponieważ odpowiednia reklama i popularność powieści i tak pozwolą zarobić twórcom krocie ? mimo że obraz zostanie zmiażdżony przez krytyków oraz znienawidzony przez widzów. Czy to upadek kinematografii? Nie sądzę, bo jeśli na ekrany kin będą trafiać takie filmy jak ?Igrzyska śmierci? czy ?Harry Potter?, to nie powinniśmy narzekać ? gdyż nie tylko w odpowiedni sposób kształtują poglądy młodego kinomana, skłaniając do wyciągnięcia odpowiednich wniosków oraz refleksji, lecz również mogą przypaść do gustu i bawić starszych kinomanów. Podsumowując, ekranizacje powieści młodzieżowych to dochodowy biznes, z którego raz otrzymujemy całkiem ambitne projekty godne obejrzenia, a innymi razy słabe przeciętniaki i tandety ? wszystko zależy od determinacji i ambicji producentów oraz twórców filmowych.






    Medaliony łączące logotypy z najsławniejszych pozycji dla młodzieży sprzedają się w Stanach jak świeże bułeczki!

  10. bartez13
    "Pacific Rim" można opisać w trzech słowach: letnie kino rozrywkowe. Po szumnych zapowiedziach i nazwisku Guillermo del Toro spodziewałem się niezwykłego widowiska z emocjonującą i intrygującą historią. Niestety najnowsze dzieło hiszpańskiego reżysera to tylko kolejny blockbuster, z co prawda nieziemskimi efektami specjalnymi, ale za to schematyczną i prostą fabułą.
    Całość zaczyna się od krótkiego monologu głównego bohatera, z którego dowiadujemy się między innymi, jak doszło do ataku Kaiju. Wstęp to tak jakby kronika wydarzeń, opisująca pojawienie się zabójczych, siejących panikę i popłoch potworów oraz pierwsze próby walki ludzkości z tymi przerośniętymi, pozaziemskimi istotami. Początek produkcji wtajemnicza nas w realia filmu i przedstawia głównego protagonistę Raleigha Becketa. Dopiero po tym krótkim i efektownym prologu przenosimy się do czasów współczesnych i zostajemy wprowadzeni w główną oś fabularną.

    "Pacific Rim" to typowy przykład monster movie. Stanowi niecodzienne połączenie "Godzilli" i "Transformers", w pewnym sensie przypomina też, sposobem wykonania, grę komputerową "Lost Planet". Tak więc pierwsze skrzypce grają tutaj pojedynki Jaegerów ? rodzaj kolosalnych, humanoidalnych maszyn wojennych, z Kaiju ? monstrualne potwory z kosmosu. Taka koncepcja to niecodzienny pomysł i świetny przepis na doskonały film. Szkoda tylko, że nie wykorzystano drzemiącego w zamyśle potencjału. Travis Beacham oraz Guillermo del Toro (scenarzyści produkcji) napisali solidną i przemyślaną, jednak prostą oraz schematyczną historię. Znów mamy motyw syna marnotrawnego, który dostaje szansę naprawienia swoich błędów, rozdartego wewnętrznie bohatera zmagającego się z wyrzutami sumienia i przeszłością - same wytarte klisze. O dziwo jednak nie odbiera to przyjemności z oglądania, a czas spędzony przy produkcji płynie bardzo szybko; nie czuć znużenia pomimo faktu, że "Pacific Rim" trwa całe dwie godziny. Ponadto w filmie znalazło się kilka udanych pomysłów inscenizacyjnych ? szczególnie przypadła mi do gustu idea samych Jaegerów, jako robotów połączonych z umysłami pilotów, sterowanych za pomocą ich siły woli. Również wątek "dopasowania" pilotów był oryginalny i bardzo interesujący.

    Jeśli machnąć ręką na przewidywalną historię i podejść to produkcji bez żadnych szczególnych wymagań, to można się naprawdę dobrze bawić. Charakterystyczny główny bohater Raleigh Becket (w jego rolę wciela się Charlie Hunnam) oraz towarzysząca mu na ekranie Mako Mori (Rinko Kikuchi) kradną serca widzów. Są naturalni i przekonujący, a wykreowani przez nich bohaterowie ciekawi i sympatyczni; łatwo ich polubić. Stanowią intrygującą parę ekranową. Na dalszym planie Idris Elba oraz Charlie Day, którzy stanowią silnie zaplecze... Jednak oprócz dobrze zarysowanych i interesujących bohaterów produkcja może się poszczycić po prostu boską oprawą audio-wizualną. Takich efektów specjalnych jeszcze nie było. Sceny akcji są bardzo pomysłowe, dynamiczne i widowiskowe jak diabli. Dopieszczone w najmniejszych detalach stanowią wizytówkę filmu. Sceny walk Kaiju z Jaegerami, czy to na środku ogromnych metropolii bądź pośrodku bezkresnego oceanu, zapierają dech w piersiach ? są niezwykle emocjonujące; usta aż same otwierają się z wrażenia. Dobre udźwiękowienie wraz z technologią 3D tylko potęgują efekt. Nie ma na co narzekać, można tylko chwalić i podziwiać.

    W filmie nie zabrakło udanego i naprawdę zabawnego humoru. Niestety, aby nie było tak różowo, twórcom nie udało się ustrzec przed patosem, jednak jest on do zaakceptowania. Na plus należy odnotować przeszywającą muzykę ? podczas niektórych scen aż ciarki przechodzą po plecach. "Pacific Rim" to film udany. Mimo niewykorzystanego potencjału, prostej i czasami naiwnej historii, to spektakularne kino rozrywkowe pełną gębą. Ode mnie 7+/10, ponieważ mimo wszystko spodziewałem się czegoś więcej po Guillermo del Toro (a może jednak przesadzam?). Reszta widzów może spokojnie podwyższyć ocenę nawet o dwa oczka, jeśli tylko szukają wykonanego na wysokim poziomie letniego blockbustera.
  11. bartez13
    Tytułowy "Wimbledon" to chyba jedna z najbardziej oryginalnych i pomysłowych produkcji, łączących sport z wątkiem romansowym. Musze przyznać, że recenzowany obraz przyciągnął mnie przed ekran telewizora, właśnie ze względu na poruszony w filmie temat rozgrywek tenisowych. Od zawsze byłem fanem tego sportu, tak więc byłem bardzo ciekawy "Wimbledonu". Chciałem zobaczyć, jak twórcom uda się połączyć film sportowy z komedią romantyczną. Byłem otwarty na pomysły reżysera Richarda Loncraine'a, który zaoferował niezwykle zabawny oraz ciekawy obraz, poruszający interesujące, a zarazem ważne problemy, jak również z nieoczekiwanie "mądrym" i wartościowym przekazem.



    Film to tak jakby kronika wydarzeń ostatniego Wimbledonu Petera Colta, głównego bohatera produkcji. Obraz koncentruje się na dość szczegółowym ukazaniu protagonisty, jego charakteru, sposobu bycia oraz dręczących go problemów, jak również przemyśleń. Twórcom bardzo zależało, aby jak najbardziej przybliżyć postać zawodnika, podupadłego na duchu tenisisty. Aby to osiągnąć, aby kinoman mógł nawiązać emocjonalną więź z bohaterem produkcji, reżyser przybliża nam przemyślenia Petera. Obserwujemy to podczas rozgrywek, gdy możemy usłyszeć jego myśli na temat dziejących się na korcie wydarzeń. Muszę przyznać, że takie rozwiązanie zastosowane przez twórców naprawdę "zdało egzamin" i pozwoliło mi lepiej zrozumieć Petera oraz jego problemy. Warto też wspomnieć, że myśli głównego bohatera przesiąknięte są przezabawną ironią, a nawet autoironią, dzięki czemu "uśmiech będzie gościł na naszej twarzy" prawie przez całą produkcję, mogę to Wam zagwarantować.



    Świetne połączenie dramatu sportowego z komedią romantyczną to zdecydowany plus dzieła. Całą historię ogląda się z przyjemnością od samego początku do końca. Jest ciekawa i absorbująca uwagę. Dobrze skonstruowany wątek główny, którym jest Wimbledon, przeplatany wątkiem romansowym, to fajna sprawa. Do tego parę wątków pobocznych, równie ciekawych, co dwa wcześniej wymienione oraz ogromna doza humoru, i mamy naprawdę relaksujący obraz, w sam raz na długie zimowe wieczory. Zaznaczę też, że film posiada bardzo ciekawe zakończenie, które chociaż jest trochę zbyt naciągane, stanowi dobre podsumowanie filmu i pozwala wyciągnąć pewne wnioski oraz refleksje.
    Film porusza też kilka ważnych problemów. Stawia nas przed pytaniem, co jest dla nas najważniejsze? Miłość, pieniądze a może sława? Mówi o wybaczaniu, o możliwości poprawy. Zwraca też uwagę na to, że nigdy nie należy się poddawać, że należy walczyć do samego końca. Uświadamia również, być może bolesną, ale bardzo ważną prawdę odnośnie kariery sportowca: na każdego w końcu przyjdzie czas. Każdy z zawodników będzie musiał się zmierzyć z faktem, że się zestarzał i nie nadąża za innymi młodszymi rywalami. Będą musieli to zrozumieć i w odpowiednim czasie wycofać się z rozgrywek. Jednak należy pamiętać, że nigdy nie jest za późno na realizację marzeń i to tylko od nich samych będzie zależeć, kiedy ten moment nastąpi.






    Należy dodać, że film stylizowany jest trochę na obraz biograficzny. Poniekąd takie skojarzenia są nawet bardzo trafne, ponieważ, chociaż postacie występujące w obrazie są zupełnie fikcyjne, to opowieść przedstawiona przez scenarzystów przypomina historię Gorana Ivanisevica, który w 2001 roku wygrał Wimbledon. Dostał się na te zawody jako gracz z dziką kartą, zupełnie tak samo, jak nasz bohater.
    Jakby tego było mało, największą zaletą produkcji jest typowy brytyjski humor. Muszę przyznać, że zabawne dialogi to mocna strona filmu. Czasem dwuznaczne, czasem pełne ironii, naprawdę nie ma się czego przyczepić. Jak na komedię romantyczną, są po prostu świetnie napisane. Również same postacie są niekiedy przekomiczne, dobrym przykładem jest główny bohater Peter Colt, jak również komizm sytuacyjny - na przykład scena, w której ojciec Lizzie nawiedza protagonistę. Jednak nie jest to humor dla każdego i nie każdemu przypadnie do gustu.
    Świetnie prezentują się same rozgrywki. To, co dzieję się na korcie jest bardzo interesujące. Wliczając w to nie tylko serwy i brawurowe zagrania bohaterów, ale również nawiązujące się tam znajomości oraz grę psychologiczną pomiędzy zawodnikami. Wracając jednak do samego tenisa... Z nieukrywaną przyjemnością śledzi się wysiłki bohaterów. Ich gra na korcie wypada bardzo realistycznie i jestem dla nich pełen podziwu. Zdaję sobie sprawę, ile musiało ich to kosztować. Rewelacyjnie wypadły spowolnienia niektórych zagrań oraz zbliżenia na piłkę, w trakcie odbicia bądź lądowania w okolicach linii końcowej. Warto też zwrócić uwagę na specyficzny sposób prowadzenia kamery.



    Należy wspomnieć także o stojącym na ponadprzeciętnym poziomie aktorstwie. Kirsten Dunst i Paul Bettany spisali się rewelacyjnie. Wykreowali charyzmatycznych, niezwykle zabawnych oraz dających się polubić bohaterów. Bardzo szybko zżyłem się zarówno z Lizzie, jak i jej życiowym partnerem, Peterem Coltem.
    Na koniec chciałbym powiedzieć, że "Wimbledon" to udany obraz, to znaczy komedia romantyczna z rozgrywkami tenisowymi w tle, na którą warto poświęcić czas. Film zadowoli zarówno romantyków, jak i zwolenników sportu. Ja należę do obu tych grup, tak więc obraz okazał się dla mnie miłym zaskoczeniem i świetną półtoragodzinną rozrywką. Zdecydowanie polecam!

  12. bartez13
    Widzowie wybierający się do kina na "Exodus: Bogowie i królowie" w celu obejrzenia filmu dokumentalnego przedstawiającego historię jednej z największych biblijnych postaci, a mowa tu o izraelskim przywódcy Mojżeszu, mogą ponownie przejrzeć styczniowy repertuar w poszukiwaniu innego obrazu. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta? Nowa produkcja Ridley?a Scotta to nic innego jak kolejny film przygodowy, czyste kino rozrywkowe z Bogiem w tle. Reżyser odmiennie od Darrena Aronofsky?ego ? którego wizja biblijnego potopu oraz postaci Noe?ego, mimo że niewiele miała wspólnego z tą znaną wszystkim ze Starego Testamentu i mogła wzbudzać kontrowersje, była na swój sposób oryginalna i kryła w sobie ogromny potencjał ? nie stara się analizować materiału źródłowego, zagłębić się w tę niejednokrotnie alegoryczną i metaforyczną historię. Zamiast tego serwuje prostą bajeczkę dla niewymagających, z widowiskowymi scenami oraz ładnymi dla oka efektami specjalnymi.

    Zaprezentowana przez scenarzystów historia to umiarkowanie wciągająca opowieść. Jednakże dzięki Ridley?owi Scottowi, który z dużym wyczuciem prowadzi widzów przez swoją wizję wyzwolenia narodu izraelskiego spod jarzma Egipcjan, film śledzi się z dużą przyjemnością, natomiast o przestojach i nudzie można po prostu zapomnieć. Wspomniany reżyser postawił sobie prosty cel do osiągnięcia, zadanie, które konsekwentnie zrealizował, mianowicie nie bawił się w nadawanie swojej produkcji głębszego sensu, nie miał ambicji na stworzenie wielowymiarowej fabuły, nakręcił po prostu dobre kino rozrywkowe ? kolejnego "Robin Hooda" czy "Królestwo niebieskie". Niestety z perspektywy podjętego przez niego tematu, którym jest dająca przecież niemałe pole do popisu historia Mojżesza, odwalił fuszerkę. Scott przeskakuje po kolejnych biblijnych "faktach"szybciej niż zając uciekający przed wilkiem. Reżyser po prostu odhacza znane wydarzenia, nad żadnym nie zatrzymując się na odrobinę dłużej ? przykładem może być sztuczny związek miłosny Mojżesza i Sefory - przez co opowieści brak emocjonalnego wydźwięku. Zamiast tego mamy nadęte i pompatyczne gadki dotyczące choćby braterstwa oraz oddania, nic czego byśmy już nie słyszeli. Z pewnością mógł się lepiej postarać, przykładowo skupić bardziej na postaciach, ukazać w krótkich retrospekcjach życie młodego Mojżesza oraz Ramzesa - zobrazować jak narodziła się ich przyjaźń - bądź przybliżyć życie Izraelitów w niewoli - pokazać w jakich relacjach pozostawali z Egipcjanami. Niestety zrezygnowałby przy tym z kilku efektownych scen batalistycznych, co umniejszyłoby wartość obrazu w oczach popcornożerców. Ponadto Ridley Scott traktuje materiał źródłowy jedynie jako tło, mało znaczące wypełnienie, dla jego wizji Księgi Wyjścia. Odstępstw od Starego Testamentu jest bez liku. Gdyby zmienić imiona głównych bohaterów, wielu kinomanów nawet nie domyśliłoby się, co tak naprawdę ogląda. O ile niektóre zmiany wydają się całkiem interesujące, tak jak ukazanie Seti'ego oraz Ramzesa w nieco lepszym świetle niż wKsiędze Wyjścia lub Mojżesza jako człowieka niezdecydowanego, często kwestionującego wolę Boga, o tyle zupełnie niepotrzebne są próby racjonalizowania plag i cudów. Tak więc historia Scotta w jednych kwestiach jest znacznie mniej szokująca i kontrowersyjna niż Stary Testament, zaś drugich wręcz przeciwnie. Naprawdę szkoda, że Ridley Scott nie zdecydował się na wierną adaptację historii Mojżesza, ponieważ niejednokrotnie w swojej interpretacji zbyt powierzchownie traktuje Biblię.

    Jeśli przymknąć oko na przyjęte przez twórców uproszczenia, machnąć ręką na wyraźny brak ambicji ze strony Scotta na stworzenia kina wielkiego formatu i skupić się na samym filmie, wyzbywając się złudnych nadziei i porzucając wygórowane wymagania, otrzymamy sprawnie zrealizowany obraz przygodowy, przy którym można się nieźle bawić. Przedstawiona opowieść nie traci tempa, uknuta intryga, choć szyta grubymi nićmi, potrafi zainteresować, zaś umiejętnie skonstruowane zwroty akcji i liczne odstępstwa od Biblii, mimo dużej przewidywalności obrazu, sprawiają, że produkcję chcemy zobaczyć do samego końca, poznać finał śledzonej historii. Jest to zasługa fenomenalnej narracji Scotta, który po prostu ma smykałkę do opowiadania podobnych historii, czego przykładem może być "Gladiator". W jego obrazie występuje mnogość wątków, w większości dotyczących Mojżesza i Ramzesa ? zazdrości, władzy, zemsty, braterstwa czy tez moralności, jednak tylko nieliczne zostają doprowadzone do końca, zaś inne, na które składają się znacznie ciekawsze motywy polityczne, etniczne lub religijne znikają w nieprzeniknionej morskiej toni wzburzonego Morza Czerwonego. Jednakże cały obraz napędza zażyła relacja pomiędzy Mojżeszem i faraonem, która stopniowo przeobraża się w narastający konflikt. O dziwo ma on bardzo ludzki wymiar, ponieważ udział Boga został w tym aspekcie ograniczony do minimum. Był jedynie narzędziem do osiągnięcia celu. Nie on odpowiadał za niepotrzebny rozlew krwi, tylko nieprzemyślane decyzje Mojżesza oraz faraona. One były przyczyną opłakanych w skutkach plag, które doprowadziły kraj Ramzesa na skraju upadku, zaś niego samego niemal do śmierci. Na niewątpliwą uwagę zasługują również ciekawe pomysły inscenizacyjne ? między innymi obraz Boga jako małego chłopca.

    Domeną "Exodus: Bogowie i królowie" jest znakomita oprawa audiowizualna. Już początkowa scena batalistyczna daje nam przedsmak tego, co czeka nas w drugiej połowie produkcji. Ridley Scott filmuje plagi egipskie z niezwykłym rozmachem - zapomnijcie o półśrodkach, symbolice i innych tego typu zabiegach. Reżyser przedstawia upadek cywilizacji egipskiej w bardzo dosadny sposób. Niektóre sceny są dość brutalne i wzbudzają skrajne emocje, pomimo narzuconych przez producentów wymagań wiekowych (PG-13). Dzięki ograniczeniom Scott znalazł się w niezłym impasie. Szczęśliwie doświadczony reżyser poradził sobie z nimi wzorowo, dzięki czemu "Exodus..." nie jest kolejną ugrzecznioną bajeczką dla dzieci. W produkcji mamy do czynienia z obrazem Boga okrutnika, który może szokować i przerażać. Wracając jednak do efektów... Robią piorunujące wrażenie. W połączeniu z dobrym udźwiękowieniem podnoszą napięcie oraz zapewniają nie lada rozrywkę - nikt nie powinien poczuć się pod tym względem rozczarowany.




    W obrazie Scotta występuje plejada gwiazd Hollywoodu, lecz aktorstwo jest tylko poprawne. Nie żebym zarzucał im brak umiejętności, cała obsada to z pewności utalentowani aktorzy, jednak "Exodus..." nie pozwala im zabłysnąć, rozwinąć skrzydeł. Winą należy obarczyć archetypiczne portrety pierwszo ? oraz drugoplanowych bohaterów. Same proste schematy. Główny czarny charakter obrazu ? Ramzes ? opisany jest przez scenarzystów na podstawie połączenia w zasadzie dwóch cech ? impulsywności i lekkomyślności. Mojżesz z kolei to typowy twardziel, który nadawałby się do kina akcji. U wykreowanego przez Bale?abohatera znajdziemy cechy z wcześniejszych odgrywanych przez niego postaci. To kolejny John Connor, Bruce Wayne ? nie wierzycie? Mojżesz w "Exodus?" jest lepszym strategiem niż Aleksander Macedoński - w mgnieniu oka potrafi ocenić sytuację na polu bitwy. Ponadto mógłby stanąć w szranki z filmowym Maximusem i nawet wygrać pojedynek, tak więc naprawdę pomoc Boga nie jest mu do niczego potrzebna. Jednak to nie wina Bale?a, że dostał do odegrania klasycznego superbohatera, sam aktor wywiązuje się ze swojej roli poprawnie ? wykreowany przez niego protagonista to dobra rzemieślnicza robota. Z drugoplanowych bohaterów na wyróżnienie zasługuje jedynie John Turturro, w filmie Seti, będący wzorcem ojca dla Mojżesza. Może nie dostał do odegrania zbyt wymagającej postaci, lecz dzięki temu, że zagrał bardzo przekonująco i gościł na ekranie więcej niż kilka minut, wykreował bohatera zapadającego w pamięć. Na dalszym planie znalazła się Sigourney Weaver - jako mściwa oraz bezduszna matka Ramzesa, Ben Kingsley - w roli Nun, którego bohater w zasadzie nic nie wnosi do filmu, oprócz ujawnienia pewniej tajemnicy, i Aaron Paul - praktycznie epizodyczny występ.

    Trudno jednoznacznie ocenić najnowszą produkcję Ridley'a Scotta. Wszystko zależy od osobistych wymagań i oczekiwań poszczególnych kinomanów, jak również ich podejścia do podjętego przez "Exodus?" tematu. Końcowy werdykt pozostawiam więc Wam, drodzy widzowie.
  13. bartez13
    "Chciałbym przeprosić wszystkich za ponowne opublikowanie tekstu - jednakże z przyczyn technicznych wpis uległ uszkodzeniu i nie mogłem go odzyskać - tak więc jeszcze raz przepraszam za zamieszanie"
    Luc Besson rozpoczyna swoją produkcję od mocnego uderzenia. Kinomani są świadkami na pozór zwyczajnej i "niewinnej" rozmowy pomiędzy Lucy oraz jej nowo poznanym chłopakiem, Richardem. Jednakże z upływem każdej kolejnej sekundy mężczyzna staję się coraz bardziej nerwowy oraz nieprzyjemny, a gdy bohaterka nie ma zamiaru spełnić jego prośby, ten przyparty do muru postanawia siłą zmusić dziewczynę do zmiany zdania. Zwykła konwersacja przeobraża się w kłótnię, której następstwem jest ciąg szokujących wydarzeń - między innymi śmierć Richarda - prowadzących do przymusowego "wcielenia" Lucy w szeregi dobrze zorganizowanej mafii. Od tej chwili jedynym celem bohaterki jest transport wszytych w jej brzuch, niezwykle cennych, syntetycznych narkotyków o nazwie CPH4, do Europy, gdzie zostaną odebrane przez odpowiednich ludzi. Niestety w trakcie próby molestowania Lucy przez jednego z jej oprawców, w wyniku zadanych bohaterce uderzeń, dochodzi do pęknięcia paczki zawierające środki odurzające. Prochy dostają się do krwiobiegu Lucy i szybko rozprzestrzeniają się po jej ciele, co prowadzi do zupełnie nieoczekiwanych i zdumiewających efektów.

    Luc Besson, będący zarówno scenarzystą, jak również reżyserem filmu, już od pierwszych sekund potrafi przykuć uwagę widzów, którzy po upływie niecałych dziesięciu minut zostają wciągnięci w wir szybko następujących po sobie, niejasnych a zarazem szokujących wydarzeń. Kinomani zaczynają zachodzić w głowę, o co tu właściwie chodzi, zadawać pytania, poszukiwać odpowiedzi na ekranie, a tymczasem produkcja nie zwalnia swojego tempa. Początkowe zawiązanie akcji niesamowicie wciąga i daje nadzieję na naprawdę intrygujący i ciekawy film. Niestety historia przedstawiona przez Luca Bessona jest zarówno zaletą, jak i wadą "Lucy"; wszystko zależy od nastawienia oraz oczekiwań danego kinomana. Z jednej strony otrzymujemy dynamiczny film akcji z elementami science ? fiction, zaś z drugiej produkcję z ambicjami na coś więcej, niż tylko czysta rozrywka. Widzowie, którzy udadzą się na film Bessona z zamiarem obejrzenia relaksującego i niezobowiązującego kina, przeżyją pozytywne zaskoczenie, bowiem "Lucy", oprócz dynamicznych scen akcji oraz ładnych dla oka efektów specjalnych, zaoferuje dobrze przemyślaną oraz emocjonującą historię, którą śledzi się z dużą przyjemnością, aż do samych napisów końcowych. Gorzej będzie z bardziej wymagającymi kinomanami. Mimo że produkcja opiera się w większości na dialogach, zaś sam pomysł francuskiego twórcy na film był nowatorski i dawał mu ogromne pole manewru, to "Lucy" wydaje się zbyt powierzchowna. Besson nie zagłębia się w szczegóły, przykładowo nie dowiadujemy się z jakich związków chemicznych składał się narkotyk bądź dlaczego przedostając się do organizmu bohaterki spowodował tak niespodziewane efekty. Produkcja pozostawiła mnie z wieloma pytania bez odpowiedzi. Besson rozpalił moją wyobraźnię (w napięciu oczekiwałem finału obrazu) by na końcu pozostawić mnie bez wyjaśnień, z uczuciem niedosytu i wrażeniem niewykorzystanego potencjału. Fabuła "Lucy" momentami jest zbyt uproszczona, ze względu na gatunek jaki reprezentuje, do czego sam francuski reżyser przyznał się w trakcie jednego z wywiadów, a tym samym niekiedy naiwna, co spycha ją na półkę z mianem: "Kolejna bajeczka dla dorosłych" - ogromna szkoda.

    "Lucy" to produkcja poruszająca dość problematyczne zagadnienie dotyczące mózgu; jego możliwości oraz stopnia wykorzystania przez różne zwierzęta, a co najważniejsze przez człowieka. Film Bessona opiera się na powszechnie znanym micie 10% wykorzystania mózgu przez istotę ludzką. Mimo że powyższe twierdzenie zostało dawno obalone, to znajdziemy jeszcze wielu miłośników tej teorii, nawet wśród ludzi wykształconych. Jednakże mózg to ciągle najmniej poznany przez naukowców, ludzki organ, co staje się źródłem kolejnych hipotez na temat funkcjonowania tego skomplikowanego narządu. Tak więc zwolennicy mitu zakładają możliwość pozazmysłowego postrzegania świata oraz występowania zjawisk paranormalnych. To właśnie na tych postulatach i koncepcji Besson opiera swój film. W trakcie seansu spostrzegamy, jak wraz ze wzrostem stopnia wykorzystania mózgu przez Lucy, dziewczyna zaczyna osiągać nowe zdolności, na przykład telekinezę. Przez całą produkcję kinomanom będzie się przewijać przez głowę jedno pytanie, mianowicie: "Co się stanie, gdy bohaterka osiągnie pułap 100% wykorzystania mózgu?. Obraz to fantastyka naukowa, z dużym naciskiem na pierwszy człon wyrażenia, która, mimo że jest naiwną bajką, wciągnie Was bez reszty, jeśli pozwolicie ponieść się reżyserskiej fantazji i uwierzycie w przedstawioną przez niego historię.

    Produkcja francuskiego twórcy podzielona jest na dwie części, z których pierwsza poświęcona jest Lucy, zaś druga profesorowi Normanowi. Za pomocą segmentu dotyczącego głównej bohaterki, Besson dostarcza widzom przede wszystkim akcji z elementami kina science-fiction, natomiast za pośrednictwem drugiego segmentu, stara się uwiarygodnić przedstawioną przez siebie historię, nadać jej sens i spiąć w spójną całość. Muszę przyznać, że takie poprowadzenie fabuły przez reżysera zdało egzamin. W dużym stopniu jest to zasługa Scarlett Johansson oraz Morgana Freemana, którzy stanowią trzon produkcji; o reszcie aktorów można zapomnieć, ponieważ są nic nieznaczącym tłem. Dwudziestodziewięcioletnia Amerykanka, dzięki urokowi i charyzmie, bez większych problemów poradziła sobie z odgrywaną rolą. Wykreowana przez nią Lucy to początkowo zwyczajna, młoda studentka, która pod wpływem narkotyku CPH4 zaczyna się powoli zmieniać; bohaterka staje się coraz mniej ludzka, między innymi przestaje odczuwać emocje oraz uczucia. Scarlett Johansson dobrze sprawdziła się w obu wariantach, zarówno jako niczego nieświadoma dziewczyna, jak też ponadprzeciętnie inteligentna kobieta, dążąca do zrealizowania swojego celu za wszelką cenę. Za przykład mogą posłużyć dwie następujące sceny: w jednej, bohaterka niemalże płacząc podczas rozmowy ze swoimi rodzicami, potrafiła chwycić widzów za serce, by w kolejnej, zaskoczyć i zszokować swoim wyrachowanym i bezuczuciowym postępowaniem. Morgan Freeman również poprawnie wywiązał się ze swojej roli. W filmie wystąpił jako naukowiec, snujący teorie na temat możliwości i potencjału ludzkiego mózgu. Besson doskonale wiedział kogo obsadzić w tej roli, ponieważ nieważne jak absurdalne rzeczy miałby wypowiedzieć wspomniany aktor, w jego ustach brzmiałyby sensownie i bardzo prawdopodobnie ? tak jest właśnie w najnowszej produkcji francuskiego twórcy.
    Od strony audiowizualnej "Lucy" nie można niczego zarzucić. Efekty są ładne dla oka, zaś sam film szczęśliwie nie jest nimi przeładowany. Na uwagę zasługuje muzyka Érica Serra oraz Julien Rey, która świetnie zgrywała się z obserwowanymi przez widza wydarzeniami. Była klimatyczna, a tym samym przyczyniała się do budowania odpowiedniej, ponurej atmosfery. Obraz Bessona odznacza się ciężkim klimatem, na który oprócz muzyki, wpływa również niekiedy mroczna stylistyka oraz niezgorsza scenografia produkcji - szczególnie na początku, kiedy akcja filmu rozgrywa się w źle oświetlonych, często ciasnych pomieszczeniach.

    "Lucy" to produkcja z pewnością godna uwagi, znacznie lepsza niż niedawno wydane przez Luca Bessona "Porachunki". Francuski reżyser znów udowadnia, że ma smykałkę do kręcenia ciekawych filmów i mimo iż omawiany obraz nie jest szczytem jego umiejętności, to fani z pewnością docenią kolejne, udane i pomysłowe dzieło w dorobku ich gwiazdy. A co z resztą kinomanów? Jeśli lubicie kino science-fiction oraz potraficie wybaczyć niektóre uproszczenia, jak również wczuć się w opowiadaną przez twórcę historię, "Lucy" powinna przypaść Wam do gustu.
    Ocena 7+/10
  14. bartez13
    "Niesamowity Spider-Man 2" to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego lata. Mimo ogromnych wątpliwości towarzyszących podczas produkcji pierwszej odsłony nowej serii o Człowieku-Pająku, film w reżyserii Marca Webba okazał się niezwykle udanym restartem przygód Spider-Mana, w wielu aspektach jednoznacznie odbiegającym od obrazu i wizji komiksowego bohatera zaprezentowanego przez Sama Raimiego. Remake, będący przede wszystkim produkcją stricte młodzieżową, odznaczał się świetnym humorem, interesującymi bohaterami oraz przyjemnymi dla oka efektami specjalnymi i nieprzerwaną akcją. Jeśli chcecie się dowiedzieć jak wyżej wymienione elementy wypadły w przypadku kolejnej odsłony i czy Marc Webb podołał bardzo trudnemu zadaniu usatysfakcjonowania tysięcy fanów charyzmatycznego superbohatera, zapraszam do dalszej lektury.
    Sequel jest bezpośrednią kontynuacją pierwszej odsłony. Peter Parker po zwycięstwie nad Człowiekiem Jaszczurem (doktorem Connorsem), w kostiumie Spider-Mana przemierza ulice ogromnej metropolii udaremniając plany złoczyńcom oraz kładąc kres niezliczonym zbrodniom, zapewniając tym samym mieszkańcom względne poczucie bezpieczeństwa. Podczas jednej z takich akcji główny bohater ratuje życie Maxowi Dillonowi, na pozór przeciętnemu obywatelowi Nowego Jorku. Mniej więcej w tym samym czasie do Oscorp Industries przybywa Harry Osborn, syn umierającego założyciela firmy Normana Osborna, który dowiaduje się szokującej prawdy o swoim ojcu i czekającej go niedalekiej przyszłości. Natomiast Peter Paker, pochłonięty niekończącą się walką z przestępcami, targany jest wyrzutami sumienia dotyczącymi jego związku z Gwen Stacy. Protagonista boi się narazić ukochaną na niebezpieczeństwo; za każdym razem, gdy przywdziewa kostium Spider-Mana widzi przed oczami ojca wybranki, a w głowie rozbrzmiewa złożona niedawno obietnica. Tymczasem w mieście pojawia się enigmatyczna postać o niejasnych motywach działania, posiadająca zdolność generowania i wykorzystania dla własnych celów prądu elektrycznego.

    Historia przedstawiona w "dwójce" jest znacznie bardziej dojrzała niż w poprzedniej odsłonie; porusza poważne tematy i jest niezwykle dramatyczna ? szczególnie końcówka, na której można wzruszyć się do łez. Ponadto twórcy skrupulatnie kontynuują rozpoczęte w pierwowzorze wątki, co jest oczywiście dużą zaletą filmu. Podczas projekcji dowiadujemy się między innymi, jaki był powód nagłego wyjazdu rodziców Petera, oraz kto przyczynił się do ich śmierci. Scenarzyści rozbudowali również ledwo nakreślony w "jedynce" wątek Normana Osborna oraz dostarczyli widzom kilku istotnych informacji o Oscorp Industries. Nie mniej ciekawa wydaje się historia Maxa Dillona, któremu poświęcono zdecydowanie zbyt mało czasu. Dodatkowo przez film przewija się wątek romansowy dotyczący Petera Parkera oraz Gwen Stacy, który został podany przez twórców w bezbolesny sposób (brak podniosłych kwestii czy drażniących achów i ochów) i nie stanowił jedynie tła produkcji. Wręcz przeciwnie, jest jednym z bardziej interesujących wątków całego obrazu. Jak więc widać, podczas projekcji raczej trudno narzekać na nudę. Mnogość przeplatających się wzajemnie wątków tworzy absorbującą i intrygującą historię, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji. Mimo to "Niesamowity Spider-Man 2" to dalej młodzieżowa produkcja akcji. Film mówi o dojrzewaniu, odpowiedzialności, dokonywaniu trudnych wyborów i ponoszeniu ich konsekwencji. Jednak dzięki sprawnej reżyserii powyższe moralizatorskie banały da się znieść bez zgrzytania zębami. Godna odnotowania jest z kolei dość intrygująca refleksja na temat życia, którą wygłasza Gwen Stacy podczas uroczystości ukończenia szkoły. Warto zatrzymać się nad nią na dłuższą chwilę. Innymi słowy historia jest równie ciekawa jak w "jedynce", a zatem fani Pająka powinni się czuć pod tym względem usatysfakcjonowani.

    "Niesamowity Spider-man 2" wypadł też przyzwoicie od strony audiowizualnej. Efekty są widowiskowe i zapewniają nie lada emocje. Warto wybrać się na sens 3D by móc w pełni podziwiać przygotowane przez twórców atrakcje. Dla niektórych scen rozważałbym nawet ponowną wizytę w kinie, a to ze względu na ich wysoki poziom wykonania oraz nienaganny montaż. Ponadto warto pochwalić umiejętnie zastosowany efekt ?bullet time? ? twórcy zachowali umiar, dzięki czemu spowolnienie akcji w niektórych scenach stanowiło miły dodatek dla oka, a nie przytłaczało i męczyło nadmierną ilością. Denerwujące mogą być natomiast aż nazbyt częste i łatwe do wychwycenia sekwencje CGI, jednak w ogólnym rozrachunku produkcja spełnia swoje zadanie i dostarcza ponad dwie godziny czystej rozrywki. Warto zwrócić uwagę na podkład dźwiękowy autorstwa Hansa Zimmera oraz Pharrella Williamsa ? chociaż na pierwszy rzut zestawienie tych dwóch panów wydaje się niedorzecznością; przecież obaj reprezentacją wymijające się gatunki muzyczne ? stanowił dobre uzupełnienie filmu i niewątpliwie wpływał na jego klimat i atmosferę. Szkoda, że w obrazie nie wykorzystano numeru będącego efektem współpracy Alicii Keys oraz Kendricka Lamara pod tytułem "It's On Again"; utwór pojawił się na kilka dni przed premierą "Niesamowitego Spider-mana 2" i stanowił singiel promujący zarówno soundtrack jak i sam film. Niestety pojawił się tylko podczas napisów końcowych, a piosenka aż "prosiła" się o wykorzystanie w kilku scenach, w których w wymowny sposób podkreśliłaby dziejące się na ekranie wydarzenia.

    Ogromną zaletą obrazu są charakterystyczni bohaterowie. Wykreowani przez Emma Stonę i Andrewa Garfielda protagoniści są wyraziści, zabawni oraz interesujący. Peter Parker, jak również Gwen Stacy to urokliwa para, którą po prostu chce oglądać na srebrnym ekranie, a ich perypetie oraz przygody śledzi się z nieukrywaną przyjemnością. Główny bohater to ten sam wrażliwy i w gruncie rzeczy nieśmiały chłopak znany nam z jedynki, który przywdziewając kostium Spider-Mana wykazuje się ogromną odwagą, szlachetnością, jak również zdolny jest do poświeceń. Ponadto jest też zuchwały i po prostu przezabawny ? Człowiek Pająk nie traci poczucia humoru nawet w obliczu śmierci i niejednokrotnie potrafi rzucić kąśliwą uwagą na temat dziejących się na ekranie wydarzeń, czy zadrwić sobie z potężniejszych od niego wrogów. Garfield stanął na wysokości zadania i mimo że uwielbiam wykreowanego przez Tobey?a Maguirea Petera Pakera, Andrewowi nie mogę niczego zarzucić. Udźwignął ciężar produkcji i stworzył takiego bohatera na jakiego ten film jak i komiksowy pierwowzór zasługiwał. Z kolei Emma Stone jako Gwen Stacy dzielnie dotrzymała kroku Andrewowi Garfieldowi. Wykreowana przez nią bohaterka to trzeźwo myśląca, zdeterminowana do działania i uparta dziewczyna, która zaraz obok Petera Parkera stanowi trzon produkcji. Emma wyszła w końcu z cienia superbohatera, który w pierwszej części wyraźnie zdominował całą produkcję. Duże brawa należą się Jamie Foxxowi. Mimo że nie często gości na ekranie, to nawet w tych kilku poświęconych mu scenach potrafi popisać się bardzo dobrym aktorstwem. Wystarczy się przyjrzeć przemianie Maxa Dillona w Elektro. Pierwszy to rozbity mentalnie człowiek, o nadszarpniętym zdrowiu psychicznym, natomiast drugi, to typowy czarny charakter pozbawiony skrupułów. Foxx dobrze uchwycił wewnętrzną przemianę odgrywanego przez niego bohatera.

    "Niesamowity Spider-Man 2" to udana kontynuacja, która stanowi dobry przykład na to, jak powinno kręcić się sequele. Chociaż nie wszystkie rozwiązania fabularne zaprezentowane przez twórców muszą Wam przypaść do gustu, to sądzę, że żaden z kinomanów nie powinien narzekać na jakość filmu, który został wykonany z ogromną pasją i zaangażowaniem całej ekipy. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić Wam najnowszą odsłonę Człowieka Pająka. Polecam.
    Recenzja została opublikowana również na łamach filmwebu pod zdanym linkiem (klik)
  15. bartez13
    Znacie tę sytuację, kiedy zwabieni świetnie zmontowanym trailerem, wybieracie się na seans do kina, a po upuszczeniu sali czujecie się oszukani i rozczarowani obejrzaną przed chwilą produkcją? Stwierdzacie, że najlepsze sceny pokazano w zapowiedziach, zaś film nie miał do zaoferowania nic ponadto? Obawiałem się czegoś podobnego w przypadku "Iluzji" w reżyserii Louisa Leterriera. Liczne spoty telewizyjne oraz zapowiedzi podsycały zainteresowanie potencjalnych widzów. Szczęśliwie, po opuszczeniu sali kinowej, byłem niezwykle usatysfakcjonowany naprawdę magicznym seansem.

    Reżyser Louis Leterrier próbował swoich sił w przeróżnych gatunkach. Stanął za obiektywem kamery podczas realizacji "Transportera" ? typowego kina akcji. Nakręcił ekranizację marvelowskiego komiksu "The Incredible Hulk" i wyreżyserował przygodowy film fantasy "Starcie Tytanów", będący istnym miszmaszem starożytnych legend i mitów. Jednak dopiero "Iluzją" udowodnił, że posiada ogromny talent, kunszt i własny, niepowtarzalny styl. Dzięki zdobytemu podczas realizacji poprzednich projektów doświadczeniu nakręcił zaskakujący i niezwykle specyficzny film.
    Czterech niewątpliwie uzdolnionych i charyzmatycznych magików zostaje wplątanych w zaaranżowane przez tajemniczego, zakapturzonego człowieka spotkanie. Przybywając na wyznaczone miejsce odkrywają, że w zamkniętym i opuszczonym mieszkaniu znajdują się plany oraz wytyczne dotyczące jedynego w swoim rodzaju wydarzenia ? magicznego spektaklu stulecia... Tak pokrótce można przedstawić początek enigmatycznej historii, która wciąga bez reszty, całkowicie pochłaniając naszą uwagę.

    Twórcy po ogólnikowym przedstawieniu czworga bohaterów ? nawiasem mówiąc każdy z nich to osobliwe indywiduum ? od razu przechodzą do sedna produkcji, którym jest magia. Pierwszy pokaz Czterech Jeźdźców przykuwa uwagę i imponuje niezwykłymi sztuczkami oraz trikami, zaostrzając apetyt na kolejny. Dopiero po nim przechodzimy do właściwej treści obrazu, zostajemy wprowadzeni w główną oś fabularną. Trzeba to oddać, że scenarzyści odwalili kawał dobrej roboty. Sądziłem, że "Iluzja" będzie się skupiać przede wszystkim na ukazaniu magicznych sztuczek i trików, nic bardziej mylnego. Oczywiście magii tutaj sporo ? można ją zaobserwować również poza sceną, na przykład podczas pościgów czy w trakcie przesłuchań. Jednak najważniejsza jest tutaj intrygująca oraz zaskakująca historia, napisana przez trzech scenarzystów: Boaza Yakina, Edwarda Ricourta oraz Eda Solomona. Przez cały obraz twórcy mamią nas magicznymi sztuczkami, wodzą za nos, wykładając na stół kolejne karty opowieści, dając nam jak na tacy gotowe rozwiązanie produkcji. Lecz zgodnie z filmową maksymą: "Im lepiej wszystko widzisz, tym łatwiej cię oszukać", intryga nie jest tak prosta jak się wydaje.
    Umiejętnie prowadzona historia z każdą minutą nabiera coraz większego tempa, staje się coraz bardziej złożona, gęsta i coraz mniej przewidywalna. Fałszywych tropów nie brakuje, pytań przybywa, a twórcy do samego końca trzymają asa w rękawie. Tak więc w napięciu oczekuje się końcowego pokazu Jeźdźców oraz wyjaśnienia przemyślanej i skrupulatnie zbudowanej intrygi. Dzięki temu "Iluzja" nie nudzi, zapewnia nie lada rozrywkę, a po seansie czujemy się oszukani, jednak usatysfakcjonowani oraz szczęśliwi. Zgodnie z tym, co odpowiedział jeden z filmowych bohaterów, J. Daniel Atlas na pytanie: "Czym jest magia?", magia to oszustwo, w które chcemy wierzyć, iluzja, która dostarcza radości oraz pomaga zmagać się z życiem codziennym. I tak samo jest z historią produkcji. Co z tego, że czasami naciągania, może naiwna oraz z kilkoma niedopowiedzeniami, skoro potrafi oczarować i uwieść niejednego kinomana, dostarczając mu niezapomnianą, dwugodzinną rozrywkę.





    Atutem filmu są również intrygujący bohaterowie. W "Iluzji" wystąpiła plejada gwiazd. Wielkie nazwiska znalazły się zarówno na pierwszym jak i drugim planie. Jednak nie widać, aby aktorzy rywalizowali ze sobą na ekranie, każdy z nich dostaje swoje pięć minut, możliwość wykazania się. Czwórka głównych protagonistów spisała się bardzo dobrze. Jesse Eisenberg ponownie wcielił się w postać inteligentnego cwaniaczka (przypomina się rola Marka Zuckerberga z "The Social Network"), pewnego siebie i swoich zdolności magika, który nie boi się wyzwań. Woody Harrelson poniekąd powtórzył swoją kreację z "Zombieland" i tak jak w tamtej produkcji tak i tym razem jest najzabawniejszą postacią z całego filmu. Trochę w cieniu dwójki powyższych aktorów znalazła się Isla Fisher piękna i ambitna dziewczyna, niegdyś asystentka J. Daniela Atlasa oraz Dave Franco jako uliczny magik, wykorzystujący swoje zdolności do okradania ludzi. Cała czwórka to ciekawi bohaterowie i szkoda, że twórcy nie pokusili się o lepsze przedstawienie tych postaci. Z kolei Mark Ruffalo (Dylan Rhodes) pozytywnie mnie zaskoczył. Po występie w "The Avengers", gdzie wydał mi się dość nijaki na tle pozostałych protagonistów, tutaj wykreował naprawdę ciekawą postać. Był naturalny i bardzo przekonujący, widać, że włożył w grę swoje serce. Wraz z Mélanie Laurent (Alma Dray) stworzył ciekawy duet. Na dalszym planie Morgan Freeman(Thaddeus Bradley) ? jako zgorzkniały magik demaskujący sztuczki byłych kolegów po fachu, i Michael Caine (Arthur Tressler) ? praktycznie epizodyczna rola.

    Całość dopełniają widowiskowe efekty specjalne; twórcy mieli się czym pochwalić, przedstawione przez nich sztuczki są pomysłowe, bajeranckie oraz zapierające dech w piersiach. Do tego tajemnicza, zniewalająca i budujące emocje muzyka, autorstwa Briana Tylera ("Prawo Zemsty", "Constantine"), świetna gra świateł ? warto zwrócić uwagę na ostatni pokaz magików, jak również niecodzienna atmosfera i specyficzny klimat. Jakby tego było mało na filmie nie raz się uśmiejemy. Zapodany przez twórców humor jest lekki i przyjemny w odbiorze, dzięki czemu cały seans spędzicie z uśmiechem na twarzy. "Iluzja" to rozrywka w najczystszej postaci, dwie godziny satysfakcjonującego, widowiskowego kina, z niegłupią i absorbującą historią. Bowiem Czterej Jeźdźcy postępują zgodnie z zaleceniami Hitchcocka: najpierw wywołują trzęsienie ziemi, a potem już tylko podnoszą napięcie. Polecam!
    Publikację również na portalu www.filmweb.pl
  16. bartez13
    Jestem ogromnym zwolennikiem horrorów. Zarówno tych starych, klasycznych, jak i niektórych współczesnych. Tak więc nic dziwnego, że z utęsknieniem wyczekuję kolejnych produkcji w tym gatunku, a żaden nowy tytuł nie może ujść mojej uwadze. Jednak mój zapał na przestrzeni ostatnich lat zaczął wygasać. Ciągłe powielanie przez twórców sprawdzonych schematów oraz próby odnowienia klasyków, potrafiły zniechęcić chyba każdego. Z gatunku wyparował element zaskoczenia oraz dreszczyku, ustępując miejsca efektom specjalnym. Produkcje nie tylko stały się przewidywalne oraz ograne, lecz również zostały pozbawione tego wszystkiego, czym sławił się gatunek. Zawsze cenię w horrorach bardziej klimat, nastrój, ciekawy pomysł oraz nieprzewidywalność niż grozę. Jednak, gdzie tu mowa o oryginalności, jeśli po raz setny słyszymy słowa "Grupa studentów udaje się na weekend do domku...". Tak samo zaczyna się film Drewa Goddarda pod tytułem "Dom w głębi lasu". Pomyślałem sobie "Świetnie, kolejny raz to samo", nie miałem wtedy pojęcia w jak ogromnym byłem błędzie...
    Więc tak jak każdy typowy horror "Dom w głębi lasu" zaczyna się niezbyt ciekawie. W każdym razie poznajemy grupę dość charakterystycznych bohaterów: Danę, jej przyjaciółkę Jules, związaną z Curtem, Holdena oraz Martiego. Zwyczajna banda studentów, która udaje się na weekend do nowo zakupionego, opuszczonego domku, położonego gdzieś na odludziu. Już gdzieś to wszystko mogliśmy usłyszeć. Jednak pierwsze wrażenie jest bardzo mylne. Twórcy nie tracą czasu na przedstawienie nam swoich protagonistów, lecz szybko i "zgrabnie" przechodzą do właściwej części produkcji. Nagle zostajemy wrzuceni w gąszcz dziwnych i niejasnych wydarzeń, tajnych eksperymentów bliżej nieokreślonych korporacji. Cała historia nabiera zupełnie innych barw, intrygując i wciągając nas, z minuty na minutę, coraz bardziej i bardziej. Jesteśmy tak samo nieświadomi, jak główni bohaterowie, z którymi wspólnie będziemy odkrywać kolejne puzzle szokującej układanki. Poznamy prawdę, przed którą nie ma ucieczki i z którą nie można walczyć.

    "Dom w głębi lasu" to tak naprawdę typowy, klasyczny film grozy opowiedziany jednak z zupełnie innej perspektywy, tak jakby wspak. Cała fabuła obrazu, która tylko pozornie wydaje się schematyczna i prosta, podążająca wytyczonymi ścieżkami, dzięki specyficznemu ujęciu zachwyca pomysłowością oraz niezwykłą oryginalnością. Kiedyś podobnym zabiegiem posłużył się Wes Craven przy realizacji "Krzyku", który wyśmiewając się z typowych dla horroru zasad, okazał się obrazem nowatorskim. Tak samo jest z "Domem w głębi lasu". Twórcy prześmiewając oraz zmieniając sens niektórych, znanych nam wszystkim, schematów oraz naddając swoim bohaterom typowe archetypiczne portrety psychologiczne, tworzą przewrotną, zaskakującą oraz niezwykle ciekawą opowieść, z niebanalnym zakończeniem, w starym dobrym stylu. Mogę zagwarantować, że po ostatnich dwudziestu minutach produkcji nie będziecie mogli ze zdziwienia, przez parę dobrych chwil, nic powiedzieć. Dodatkowo, z przedstawionej przez scenarzystów historii można wyciągnąć ciekawe wnioski i refleksję na temat życia.



    Kolejną domeną filmu jest świetny humor, rodem z "Martwego zła". Komentarze Martiego na temat dziejących się wokoło wydarzeń, potrafią zwalić z nóg. Również sekwencje laboratoryjne z udziałem naukowców potrafią rozśmieszyć do łez. Dla większego kontrastu, sceny te zostają zestawione z bardzo brutalnymi i tragicznymi wydarzeniami dziejącymi się w opuszczanej chacie. Mieszanie tragizmu oraz dramaturgii, z bezpretensjonalnym humorem wychodzi, twórcom zaskakująco dobrze. Produkcja szokuje, przedstawiając w "krzywym zwierciadle" niezwykłą demoralizację, pastwiących się nad bohaterami, naukowców. Wystarczy przywołać scenę znęcania się jednego ze stworzeń nad główną bohaterką, na ogromnym ekranie w laboratorium, któremu przyglądają się, ucztując i świętując zwycięstwo, pracujący tam ludzie.
    W produkcji znajduje się ogromna ilość nawiązań do większości klasycznych horrorów. Nie będę wypisywał wszystkich po kolei, aby nie popsuć Wam zabawy z samodzielnego odkrywania kolejnych niuansów i nawiązań. Jednak dla przykładu: charakterystyczna kula z filmu "Hellraiser" czy zamaskowani ludzie przypominający morderców z "Nieznajomych". Również pomysł zapożyczenia paru drobiazgów z "Cube" totalnie rozłożył mnie na łopatki. Czegoś takiego nie mogłem się spodziewać.

    Film to prawdziwa mieszanka krwistego horroru, gore, z klimatycznym obrazem grozy oraz komedią. Zwolennicy horroru z pewnością nie będą zawiedzeni, ponieważ znajdą tutaj wszystko, czego "dusza może zapragnąć". Począwszy od krwistych i brutalnych scen śmierci bohaterów, dekapitacja zagwarantowana, a na nastrojowych, pełnych napięcia fragmentach skończywszy. Nie będzie nam również obce uczucie zamknięcia, bezsilności, beznadziejności oraz klaustrofobii. Uwięzieni w domku bohaterowie, w samym środku lasu, czują się bezradni, wiedzą, że jeśli szybko czegoś nie wymyślą na pewno zginą. Do tego akcja dziejąca się w nocy, na zupełnym odludziu, zapewnia niesamowity klimat. Całość dopełnia bardzo dobrze potęgująca napięcie muzyka autorstwa Davida Julyan.
    "Dom w głębi lasu" to produkcja zaskakująca i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jednoznacznie obala tezę, że horrory to gatunek nijaki, w którym wyczerpano już wszystkie możliwe pomysły. Mam szczerą nadzieję, że recenzowany przeze mnie obraz to nie wyjątek od reguły, który polecam wszystkim zwolennikom filmów grozy. Na tę produkcję naprawdę warto udać się do kin. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.

    To jeden z moich moich starszych wpisów, lecz uznałem, że godny opublikowania. Za błędy serdecznie przepraszam.
  17. bartez13
    "Mroczny Rycerz powstaje" był jedną z najbardziej wyczekiwanych produkcji roku 2012, nie tylko przez oddanych fanów Batmana, lecz również krytyków na całym świecie. Nic w tym dziwnego, po kapitalnych dwóch poprzednich częściach, oczekiwania i wymagania były ogromne. Nolan wysoko postawił sobie poprzeczkę, realizując drugą odsłonę serii, "Mrocznego Rycerza". Jednak, jak dotąd, jego filmy wykazywały tendencję wzrostową. "Mroczny Rycerz" był lepszy od "Batman - Początek", lecz czy można pobić coś, co już jest doskonałe? Nolan udowodnia dziełem "Mroczny Rycerz powstaje", że można przynajmniej dorównać. Najnowsza odsłona "Batmana" to po prostu świetny film, godny reprezentant serii, który stoi na tym samym poziomie, co dwie poprzednie części.
    Trudno cokolwiek napisać o fabule najnowszego "Mrocznego Rycerza" nie spoilerując, tak więc postaram się bardzo ogólnikowo opowiedzieć o obrazie, aby nie popsuć Wam dobrej zabawy podczas samodzielnego śledzenia przygód Batmana. Trzecia część ma miejsce kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej odsłony. Chciałbym zauważyć, że "Mroczny Rycerz powstaje" jest bezpośrednią kontynuacją dwójki. Większość niedokończonych spraw z "Mrocznego Rycerza" znajduje tutaj swoje rozwiązanie. Spotkamy się ze wszystkimi znanymi z dotychczasowych części bohaterami (w ich rolach występują ci sami aktorzy, co poprzednio, co moim zdaniem jest dużym plusem). Wracając jednak do opisu filmu... Bruce Wayne "porzucił Batmana" i postanowił prowadzić w miarę normalne życie. Jednak, jak nietrudno się domyślić, nowe okoliczności, nagły napad na bank, w wyniku którego zostaje ranny najlepszy przyjaciel protagonisty, Jim Gordon, jak również nowy przestępca zagrażający Gotham, zmuszają go do ponownego założenia kostiumu. Fabuła filmu to bardzo skomplikowana i złożona historia. Posiada wiele, na pierwszy rzut oka nie powiązanych ze sobą wątków, które jednak w późniejszym czasie łączą się w logiczną całość. Muszę przyznać, że historia jest niezwykle absorbująca i interesująca, bardzo nieprzewidywalna oraz pełna zwrotów akcji. Film z minuty na minutę robi się coraz ciekawszy, a intryga coraz bardziej zawiła, zaś otwarte zakończenie stanowi dobre podsumowanie filmu. Każdy może je interpretować na swój własny sposób, jednak ja liczę na to, że to zapowiedź następnej części.

    Kolejnym plusem produkcji są bardzo dobre dialogi. Tak ciekawych i intrygujących rozmów nie słyszałem prawie nigdy w filmie akcji. Trzeba przyznać, że scenarzyści przyłożyli się do swojego zadania, bowiem otrzymaliśmy naprawdę logiczne, składne i przemyślane dialogi, co jest rzadkością w dzisiejszej kinematografii, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagi kino akcji. Być może za dużo w nich patosu, jednak jest on akceptowalny i jakoś nie specjalnie drażnił mnie podczas seansu.
    Na uwagę zasługuję szczególny klimat "Mrocznego Rycerza". Niewątpliwy wpływ ma na to muzyka oraz scenografia, jak również odpowiednie oświetlenie. Przez większość produkcji dominuje mrok, spowite w ciemnościach wieżowce i apartamentowce Gotham robią duże wrażenie. Natomiast muzyka ma ciężkie brzmienie, jest tajemnicza, chwilami przytłaczająca. Wszystko to idealnie oddaje klimat filmu. Gotham jest mroczne, odpychające, pozbawione nadziei, nawet gdy jest bezpieczne, pozbawione przestępców, pogrążone w ciemnościach, wzbudza niepokój. Coś niesamowitego. Warto wspomnieć, że to wszystko, co wyżej napisałem, przyczynia się do budowania napięcia, które towarzyszy nam od początku do samego finału filmu. Swoje apogeum osiąga w końcowej fazie produkcji.
    Spodobała mi się również wizja rzeczywistości przedstawiona przez Nolana. Zdecydowanie odszedł od ukazania świata w komiksowych barwach, co zrobił Tim Burton realizując dwie pierwsze części o Batmanie, należące do starej kwadrylogii. Wykreowana przez niego rzeczywistość jest brutalna, ukazana bez ugrzecznień, pełna przemocy. Wydaje się taka realna, prawie namacalna. To zdecydowany plus.

    "Mroczny Rycerz powstaje" posiada też drugie dno, przekaz. To film pełen wartości, współczesnych problemów. Stawia nam przeróżne pytania i skłania do refleksji. Próbuje też pokazać zdolność jednostki, jednego, odrzuconego człowieka, do poświecenia za tak niesprawiedliwe i "zapatrzone w siebie" społeczeństwo. Czy ktoś z nas postąpiłby tak samo? Wątpię.
    Zdziwiła mnie bardzo duża ilość emocji oraz uczuć w ostatnim "Batmanie". Końcowe sekwencje naprawdę potrafią wzruszyć, jak również sceny w których Bruce Wayne zmaga się ze swoją przeszłością. Fragmenty te są bardzo emocjonalne. Warto nadmienić o rozbudowanej relacji pomiędzy Alfredem oraz Brucem, która też niejednokrotnie potrafi wzruszyć.
    Świetnie wypadają efekty specjalne. "Mroczny Rycerz powstaje" to niewątpliwie bardzo, z naciskiem na bardzo, widowiskowy film akcji. Sceny pościgów bądź sekwencja otwierająca obraz, są mistrzowsko zrealizowane. Jest na co popatrzeć. Sceny akcji są dynamiczne, widowiskowe, efektownie nakręcone. Po prostu same plusy. To samo należy powiedzieć o walkach wręcz. Wypadają bardzo przyzwoicie, a pojedynek Batmana z Banem ogląda się z ogromną przyjemnością.

    Dobrze przedstawiają się również kostiumy oraz wymyślne pojazdy, którymi posługuje się Mroczny Rycerz. Są pomysłowe i wciąż zachwycają oryginalnością, chociaż to już trzecia część o przygodach Batmana.
    Bardzo dobrze wypadło aktorstwo. Jak zwykle Christian Bale zagrał przyzwoicie i dobrze poradził sobie w roli tytułowego Batmana, zresztą z części na część jest coraz lepszy. Widać ta rola do niego pasuje. To samo można powiedzieć o Michaelu Caine, Garym Oldmanie, czy Morganie Freemanie. Oni się zawsze sprawdzali i tym razem też nie zawiedli. Zachwycili z kolei Tom Hardy - wcielający się w Bane'a, Anne Hathaway - Kobieta Kot, Marion Cotillard - Miranda Tate oraz Joseph Gordon-Levitt grający Johna Blake'a. Nowi aktorzy, nowe postacie, niemniej udane niż te dobrze znane z poprzednich części. Wszyscy spisali się bardzo dobrze, szczególnie Marion Cotillard oraz Gordon-Levitt, im należą się ogromne brawa. Gorzej nieco Tom Hardy, niestety pobicie znakomitego Heatha Ledgera okazało się nie lada wyzwaniem. Nie mówię, że Bane to płytki charakter, bez wyrazu, wręcz przeciwnie, jednak Joker jest nie do zastąpienia. To samo w przypadku Kobiety Kot, Hathaway zagrała ją dobrze, ale brakowało jej pazura, który miała Michelle Pfeiffer.

    "Mroczny Rycerz powstaje" to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów roku 2012. Film, który zgarnął ogrom nominacji, jednak nie został w pełni doceniony, lecz nie to jest najistotniejsze, najważniejsze jest to, że to naprawdę satysfakcjonujący obraz, warte uwagi zwieńczenie udanej trylogii, która na stałe wpisze się do historii kinematografii. Fani zdecydowanie powinni sięgnąć po powyższą produkcję, ponieważ z pewnością nie będą zawiedzeni, tak samo jak wszyscy kinomani, którzy cenią ambitne kino rozrywkowe na wysokim poziomie. Polecam!
  18. bartez13
    Banner reklamowy serialu

    "Herkules" to serial z mojej młodości. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy śledziłem każdy kolejny odcinek, ekscytując się przygodami walecznego, odważnego, ale i wrażliwego półboga Herkulesa. Po tylu latach mam ogromny sentyment do tej leciwej produkcji, a współcześnie już niestety takie nie powstają.
    "Herkules" to amerykańsko-nowozelandzki serial nawiązujący do starożytności oraz mitów o bogach i herosach. Składa się z sześciu sezonów podzielonych na 111 odcinków. Na kanwie serii powstało aż pięć pełnometrażowych filmów. Warto też zaznaczyć, że duże zainteresowanie obrazem spowodowało powstanie prequela serialu pod tytułem "Młody Herkules", zaś pojawienie się w kilku odcinkach serii o niestrudzonym półbogu wojowniczki Xenii, zaowocowało nakręceniem nie mniej udanego spin-off-u - "Xena: Wojownicza księżniczka".






    Cała ekipa w komplecie

    Produkcja skupia się na poczynaniach półboga Herkulesa i jego przyjaciół. Tak pokrótce opowiada o przygodach walecznego herosa zmagającego się z mrocznymi siłami zła oraz wyznawcami Hery, jak również z samą boginią, z którą pragnie wyrównać rachunki za wyrządzone mu krzywdy. Motyw ten jest główną siłą napędową serialu. Jednakże każdy z odcinków opowiada zupełnie nową przygodę. Herkules niejednokrotnie będzie musiał stanąć w obronie słabszych, zgładzić jakiegoś mitycznego potwora bądź zażegnać konflikt pomiędzy zwaśnionymi rodami. Bardzo często w pokonywaniu przeciwności losu będą mu towarzyszyć przyjaciele. Między innymi u boku naszego bohatera zastaniemy oddanego i wiernego towarzysza broni Jolaosa, tchórzliwego oraz pakującego się raz za razem w tarapaty Salmoneusa bądź wojowniczą księżniczkę Xenę i wielu, wielu innych... Na plot serialu nie da się narzekać. Odcinki są ciekawe, absorbujące oraz zróżnicowanie. Pomimo tych 111-stu epizodów trudno narzekać na nudę albo wypominać serialowi wtórność.


    Jolaos zawsze miał o sobie wysokie mniemanie i przeogromne ego - dlatego ciągle pakował się w kłopoty

    Miłośnicy fantastyki powinni być wniebowzięci. Chociaż "Herkules" to prawdziwy miszmasz mitów o bogach i herosach, to znajdziemy w nim wszystko, co dobry serial fantasy powinien zawierać. Są odniesienia do mitologii, znani z mitów i legend protagoniści, przerażające i niebezpieczne potwory, jak również charakterystyczne miejsca. Główny bohater staje do walki z Hydrą, pojedynkuje się z Aresem lub Księciem Złodziei, odwiedza Tartar bądź spotyka się z rodziną na Polach Elizejskich. To tylko nieliczne "ciekawostki", jakie może zaoferować nam serial.
    Trzeba wspomnieć o dobrej scenografii oraz charakteryzacji. Współcześnie serial nie nadąża za młodszymi rywalami i niestety upływ czasu daje mu się we znaki, jednak należy pamiętać, że to tylko telewizyjna produkcja licząca już prawie 20 lat. Jak na lata dziewięćdziesiąte było ponadprzeciętnie. To samo można powiedzieć o efektach; widać użycie komputera, na przykład przy kreowaniu większości bestii, lecz nie można powiedzieć, że były wykonane bez dbałości i polotu. Na uwagę ciągle zasługuje świetna muzyka Josepha Loduca. Motyw przewodni produkcji był tak chwytliwy, że pamiętam go jeszcze do dziś.
    Niezgorzej wypada aktorstwo. O wybitnych kreacjach nie ma tutaj mowy, jednak trudno nie polubić wykreowanych przez Kevina Sorbo oraz Michaela Hursta bohaterów. Obaj są niezwykle charakterystyczni, nie wyobrażam sobie bez nich serialu. Braki w aktorstwie nadrabiają świetnym poczuciem humoru. Zresztą serial jest bardzo zabawny, a większość scen została potraktowana z przymrużeniem oka. Można pokusić się o stwierdzenie, że to taka humorystyczna wersja grecko-rzymskiej mitologii.


    W serialu nie zabrakło też pięknych dam - często do uratowania z opresji

    "Herkules" to produkcja ponadczasowa. Pomimo tego że się starzeje i z nowymi serialami nie ma co się równać, to jest jedyny w swoim rodzaju. Już nigdy nie powstanie drugi tak pomysłowy, a zarazem oryginalny serial o mitach i bogach.
    Podsumowanie- Niskobudżetowy serial o przygodach jednego z najpopularniejszych herosów jakich znał świat, które zostały uchwycone w niezwykle humorystycznej oraz lekkostrawnej konwencji. Współcześnie kicz, jednakże dla pokolenia lat dziewięćdziesiątych to klasyka, do której wraca się z niewymuszonym uśmiechem i łezką kręcącą się w oku.
    Ocena - 6+/10
  19. bartez13
    Jason Statham ("Adrenalina", "Niezniszczalni", "Mechanik: Prawo zemsty", "Transporter") to jeden z najbardziej rozpoznawalnych obecnie aktorów. Znany przede wszystkim z kina akcji Brytyjczyk, to godny następca Sylvestra Stallone'a, Arnolda Schwarzeneggera i kilku innych znanych z lat osiemdziesiątych "twardzieli", ikon wspomnianego gatunku. Wybierając się do kina na kolejny film z udziałem Stathama, dokładnie wiem, czego się spodziewać ? dynamicznej akcji, świetnych scen walki oraz dużej dawki adrenaliny. Tak przynajmniej było do czasu wejścia na srebrny ekran produkcji "Koliber" w reżyserii Stevena Knighta, scenarzysty "Niewidocznych" i "Wschodnich obietnic".
    "Koliber" to film w znacznym stopniu różniący się od poprzednich dokonań Jasona Stathama. Koncentruje się na przedstawieniu losów byłego komandosa wojskowego, Joye'a Jonesa (Josepha Smitha - to jego prawdziwe imię i nazwisko), weterana wojny w Afganistanie. Bohater po traumatycznych przeżyciach na froncie i ucieczką przed sądem wojskowym, trafia na ulice Londynu. Żyjąc wśród bezdomnych, bez pracy i perspektyw na przyszłość, protagonista próbuje zapomnieć o przeszłości, odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Gdy pewnego dnia zostaje pobity prze kilku opryszków, niespodziewanie trafia do opustoszałego domu. Joy dostaje od losu niebywałą szansę na powrót do normalnego życia...

    "Koliber" posiada wciągającą i intrygującą historię. To nie kolejny akcyjniak, jakich wiele. Produkcja rozpoczyna się powoli, poznajemy zmęczonego życiem człowieka, do którego uśmiecha się los. Początkowo nie wiemy kim jest, jakie ma plany, dlaczego poszukuje kobiety o imieniu Isabelle. Enigmatyczny początek skutecznie wzbudza ciekawość, zachęcając do dalszego seansu. Produkcja rozwija się z każdą kolejną minutą, dochodzą nowe wątki oraz wyraziste postacie. Do samego końca trudno przewidzieć, jak potoczą się losy bohatera, który z ulicy trafia wprost do londyńskiego półświatka przestępczego.
    Film to przede wszystkim mroczny thriller o złożonej, nieprzewidywalnej historii. Dodatkowo opiera się w większości na dialogach. Twórcy poruszają w swojej produkcji wiele problematycznych kwestii. Bohaterowie prowadzą interesujące rozmowy o istocie wiary, wyrzutach sumienia, traumatycznych przeżyciach. Na przykładzie głównego bohatera Joya, twórcy ukazują, jak trudno uporać się z przeszłością, stanąć z powrotem na nogi, wyjść w końcu na prostą. Protagonista pomimo okazji ułożenia sobie życia na nowo, nie jest w stanie zapomnieć kim był. Stare problemy wracają niczym bumerang. Aby je rozwiązać Joy będzie musiał zrezygnować z prawego życia. Z kolei na przykładzie zakonnicy Christiny, obrazują nam, jak bohaterka zmaga się z poczuciem winy, ucieka od problemów i rzeczywistości, przywdziewając habit. Oprócz tego, w filmie są szokujące kadry ? wałęsający się po ulicach bezdomni, bici i upokarzani przez grupkę cwaniaczków, brutalne egzekwowanie długów przez gangsterów, uchodzące płazem morderstwa czy scena z ludźmi, dosłownie zapakowanymi w kartonach. Scenariusz to kawał niewątpliwie solidnej roboty.

    Zaletą obrazu jest również przedstawiona rzeczywistość. Brutalna, taka prawdziwa, prawie namacalna. Historia wydaje się życiowa, bardzo realna, na co ma niewątpliwy wpływ brak przerysowanych scen akcji. Skoro już o nich mowa, to fani Stathama mogą pod tym względem czuć ogromny niedosyt. Co prawda są dobrze zmontowane, a choreografie walk stoją na wysokim poziomie, lecz jest ich zaledwie kilka. Oprócz tego widzowie mogę liczyć na parę trafionych pomysłów inscenizacyjnych, jeden szczególnie udany dotyczy retrospekcji i halucynacji Joya. Jednak efekty specjalne i akcja stanowią tutaj uzupełnienie opowiadanej historii. Nie dajcie się nabrać hasłom reklamowym promującym film!

    Nie przypominam sobie innego obrazu, w którym postać Stathama była tak emocjonalna i złożona jak w "Kolibrze". Nie jest typowym mięśniakiem obijającym mordy tuzinom przeciwników. To dość problematyczny bohater. Z jednej strony dręczony wyrzutami sumienia, rozdarty wewnętrznie człowiek, zaś z drugiej bezlitosny, pozbawiony skrupułów członek zorganizowanej grupy przestępczej. Joy zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Jest postacią o dualnej moralności. Rola Jonesa to jedna z najlepszych ról Stathama, zgoła odmienna od pozostałych. Po tej produkcji widać, że aktor ma potencjał, aby grać w ambitniejszych obrazach, zaś jego udział w filmach nie sprowadza się tylko do kopania tyłków antagonistom. Dobrze wypadła również nasza rodaczka Agata Buzek ("Rewers"). Jej rola podobna jest do roli Jennifer Lopez w "Parkerze" ? obowiązkowy wątek romansowy, i pomimo że nie jest pięknością w typowym rozumieniu tego słowa, to dzięki niezaprzeczalnemu urokowi wypada znacznie bardziej przekonująco niż poprzednia gwiazda. Jest czarująca, a jej postać jest równie intrygująca co Stathama. Dzięki scenarzystom oraz aktorom otrzymaliśmy wyrazistych bohaterów o ciekawych i rozbudowanych portretach psychologicznych.
    "Koliber" to wyróżniająca się produkcja na tle wcześniejszych dokonań Stathama, gdzie rządził przeważnie jeden schemat ? skrzywdzony bohater wymierzający sprawiedliwość na swoich znienawidzonych antagonistach. Podobnie jest w produkcji Stevena Knighta, jednak tym razem wspomniany schemat został znacznie bardziej rozbudowany i lepiej zaprezentowany. Wierni fani Stathami mogą czuć drobne rozczarowanie jego najnowszą produkcją i narzekać na brak akcji. Dlatego ostrzegam, filmowi bliżej do niedawno wydanego "Infiltratora" z Dwayne'em Johnsonem niż typowego obrazu akcji, lecz z całą pewnością warto poświęcić na niego czas.

  20. bartez13
    Kto zna poprzedni film Josepha Kosinskiego, mianowicie "Trona: Dziedzictwo", nie powinien być rozczarowany jego najnowszą produkcją. Chociaż początkujący w kinematografii reżyser przystopował tym razem z efektami specjalnymi na rzecz opowiadanej historii, to stworzył interesujący i nie mniej widowiskowy film niż poprzednio. Udowodnił również, że udany debiut nie był przypadkiem. "Niepamięć" to solidne kino science fiction. Oczywiście to wszystko mogliście już zobaczyć, jednak nie w tak ciekawym ujęciu.
    Produkcja zaczyna się od krótkiego wprowadzenia, podczas którego główny bohater, Jack Harper (w rolę mechanika dronów wcielił się, będący ostatnio na topie, Tom Cruise), przedstawia nam w formie monologu swoją rzeczywistość i zagładę Ziemi. Dopiero po tym wstępie fabuła wkracza na odpowiednie tory i przechodzimy do głównej treści obrazu. Harper wraz ze swoją ukochaną stanowią ekipę serwisującą drony, zabezpieczające dostawy niezbędnych surowców na tymczasową stację kosmiczną "Tet", przed ostateczną migracją ludzi na największy księżyc Saturna - "Tytan". Podczas wykonywania swoich codziennych obowiązków Jack jest świadkiem rozbicia się niezidentyfikowanego obiektu. Natychmiast, wbrew zakazom, wyrusza na miejsce wypadku. Ta decyzja odmieni jego dotychczasowe życie raz na zawsze i postawi go przed trudnym dla niego wyborem...

    Scenariusz filmu nie należy do oryginalnych. Produkcja czerpie garściami z innych obrazów, stanowiąc mieszankę przeróżnych, sprawdzonych schematów. Jednak pomimo nieustannego kopiowania wzorców i wrażenia "deja vu", dzieło ogląda się z dużą przyjemnością. Przedstawiona rzeczywistość jest interesująca, zbudowana na logicznych i racjonalnych założeniach (wydaje się bardzo prawdopodobna), zaś składna oraz przemyślana historia, poprowadzona przez scenarzystów w odpowiedni sposób, wciąga z każdą kolejną minutą, dostarczając niemałej rozrywki. Opowieść to klasyczny przykład dobrego science fiction. Film trzyma w napięciu, co jest dużą zasługą przede wszystkim scenografii oraz oświetlenia; potrafi również zaskoczyć przewrotną fabułą - jednak nie spodziewajcie się cudów. Wyjadacze gatunku bezproblemowo przewidzą zwroty akcji i samo zakończenie, lecz na pewno będą się świetnie bawić, odsłaniając kolejne karty uknutej intrygi.
    Do budowania specyficznego klimatu i napięcia przyczynia się, jak już wcześniej wspominałem, bardzo dobra scenografia. Sceny, w których bohater przemierza ciasne, słabo oświetlone jaskinie lub znajduje się w bazie "Scavs", podnoszą widzowi ciśnienie. Widać w tym wszystkim sprawną rękę reżysera; dynamiczne obroty kamery i zbliżenia cieszą oko, zwiększając widowiskowość dzieła. To samo można powiedzieć o charakteryzacji bohaterów i udźwiękowieniu, które dobrze zgrywają się z obserwowanymi kadrami, budując atmosferę niecodzienności. Warto zaznaczyć, że za muzykę odpowiedzialny jest debiutujący w kinematografii twórca M.8.3., który naprawdę odwalił kawał dobrej roboty.

    Niestety film momentami jest "zbyt przegadany". Joseph Kosinski nie szarżuje z efektami specjalnymi, tak jak w swoim wcześniejszym dziele, "Tronie: Dziedzictwo". Większą wagę przykłada do historii, co wychodzi produkcji na dobre, jednak czułem lekki niedosyt, spowodowany brakiem naprawdę widowiskowych scen. Oczywiście nie narzekam na słabą jakość efektów specjalnych, wszystko było solidnie zrealizowane, sekwencje akcji były dynamiczne oraz atrakcyjne dla oka, jednak po twórcy "Trona", liczyłem pod tym względem na coś więcej.
    Aktorstwo było bardzo dobre. Tom Cruise ponownie udowadnia, że potrafi grać na wysokim poziomie. Po "Mission: Impossible - Ghost Protocol" i "Jack Reacher: Jednym strzałem", dostaliśmy kolejny udany film, z powyższym panem w roli głównej. Cruise był przekonujący, a jego bohater zyskał sobie moją sympatię. Morgan Freeman ponownie wystąpił w roli przywódcy większej grupy ludzi. Pewny siebie oraz owiany nutką tajemniczości. Tak, w takiej roli mogłem już Freemana niejednokrotnie podziwiać, ergo nic w tym dziwnego, że aktor nie miał problemów z odegraniem swojej postaci - Malcolma Beecha. Zaskoczyła mnie, znana przede wszystkich z drugoplanowych ról, Olga Kurylenko. Spisała się zadziwiająco dobrze.
    "Niepamięć" to solidne science fiction, na które warto poświęcić swój czas. Polecam!

    Podsumowanie: Nowy filmJosepha Kosinskiego to nic nowatorskiego ani wybitnego, to po prostu kolejny rzemieślniczy twór, który z ogółu mu podobnych obrazów wyróżnia się dość pomysłową wizją przyszłości, solidnym wykonaniem - strona audiowizualna produkcji jest naprawdę bardzo dobra - wspaniałymi zdjęciami - obrazy zniszczonej Ziemi czasem zwalają z nóg - intrygującym bohaterem oraz przemyślaną, i jeszcze lepiej przedstawioną przez twórców fabułą.
    7+/10
    Recenzja dostępna również pod adresem <Klik>
  21. bartez13
    Co tu dużo mówić, Juliusz Machulski to niewątpliwie ikona polskiej kinematografii. Twórca takich hitów, jak: "Vabank", "Kiler", "Vinci" czy "Seksmisja". Filmów rozpoznawalnych nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie. Tak, reżyser takiego formatu to rzadkość. Juliusz Machulski to niezwykle utalentowany artysta, a jego dzieła są nie tylko oryginalne, lecz również ponadczasowe. Jednym z takich obrazów jest właśnie wspomniana wcześniej "Seksmisja".
    Tak pomysłowego i genialnego scenariusza można ze świecą szukać. Chociaż komedia Juliusza Machulskiego została nakręcona prawie trzydzieści lat temu, wciąż zachwyca nowe pokolenia oryginalnością. Chyba przyznacie mi rację? Ten film się po prostu nie starzeje, a poruszony w nim temat dominacji jednej z płci, wojny nuklearnej czy nowoczesnych postępów technologicznych jest nadal bardzo aktualny. Przedstawiona w filmie z pozoru prosta historyjka to przezabawna opowieść z jedyną w swoim rodzaju wizją niedalekiej przyszłości społeczeństwa, w którym to kobiety rządzą światem, a mężczyzn po prostu nie ma. Jak na lata osiemdziesiąte "Seksmisja" była produkcją wyjątkową. Bardzo pomysłowym kinem science fiction. Nic dziwnego, że obecnie stała się obrazem kultowym, a na jednym z największych anglojęzycznych portali filmowych, IMDb, zajmuje jedno z czołowych miejsc w rankingu: "Najlepszych filmów science fiction".

    Tak jak już wspominałem, Juliusz Machulski przedstawia nam dość intrygującą, ciekawą oraz miejscami karykaturalną wizję dalszych losów człowieczeństwa. Złożony z samych kobiet świat to jeden z najlepszych aspektów filmu. Dość szczegółowo została nam przedstawiona rzeczywistość, sposób rozmnażania, warstwy społeczne oraz funkcjonowanie tej niecodziennej społeczności. Całość dopełnia świetna scenografia, kostiumy oraz muzyka. Muszę przyznać, że rezultat końcowy jest oszałamiający, zaś produkcja posiada naprawdę nieziemski klimat.
    Pomysł przedstawienia zmagań dwóch wyobcowanych indywiduów w niezrozumiałym dla nich świecie okazał się strzałem w dziesiątkę. Wątek hibernacji, ucieczki z zamkniętej kolonii, motyw partenogenezy oraz wizja niedalekiej przyszłości to tylko niektóre elementy świadczące o dużej pomysłowości oraz oryginalności obrazu Juliusza Machulskiego. Jednak uważni widzowie, śledzący nie tylko polską kinematografię, dostrzegą podobieństwa między "Seksmisją" a "Miastem kobiet" lub "Chłopcem i jego psem", a nawet związki z polską literaturą, książkami Janusza Zajdla, "Paradyzją" bądź "Cylindrem van Troffa".

    Jednoznacznie trzeba pochwalić naszych rodaków za wspaniałą scenografię i zdjęcia. Film kręcono w Kopalni soli w Wieliczce, Łebie oraz okolicach Łodzi. Przyznajcie sami, że zdjęcia są po prostu doskonałe. Nie ma co narzekać, a Jerzy Łukaszewicz spisał na medal.
    To samo można powiedzieć o niezwykle interesującej muzyce Henryka Kuźniaka. Idealnie wkomponowała się w sam film i stanowiła doskonałe uzupełnienie. Takiej muzyki, o tak charakterystycznym i niejednoznacznym brzemieniu, jeszcze nie słyszałem. Dobrze oddawała klimat oraz nastrój produkcji Juliusza Machulskiego, jak również zgrywała się z groteskowym wydźwiękiem dzieła, niejednokrotnie mnie rozśmieszając.
    Na duże brawa zasługuje aktorstwo. W "Seksmisji" występuję plejada gwiazd polskiego kina. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na świetne, czasami stereotypowe, czasem groteskowe, a nawet karykaturalne portrety postaci. Tak, to prawda, "Seksmisja" posiada przezabawnych oraz niezwykle interesujących bohaterów, poczynając od Maksa Paradysa oraz Alberta Starskiego, czyli od naszych głównych bohaterów, a na Jej Ekscelencji bądź Bernie, szefowej "Archeo", kończąc. Wykreowane przez Jerzego Stuhra oraz Olgierda Łukaszewicza bohaterowie to niesamowicie zabawne oraz charakterystyczne postacie. Szkoda, że współcześnie brak tak zdolnych aktorów i tak udanych kreacji. Również Beata Tyszkiewicz oraz Bożena Stryjkówna spisały się świetnie. Dumna i wyniosła Berna oraz naiwna zakochana Lamia to jedne z najciekawszych bohaterek filmu. A tych jest w filmie całkiem sporo.

    Mówiąc o "Seksmisji", trudno nie poruszyć sprawy humoru. Tak dobrze wyważonej, "inteligentnej" komedii już dawno nie widziałem, szczególnie w polskiej kinematografii. Zabawne, dwuznaczne dialogi, prześmiewanie się ze stereotypów, nawiązania do PRL-u oraz ZSRR-u czy Solidarności, groteskowe ujęcie rzeczywistości to coś niespotykanego w dzisiejszych czasach. Dodatkowo, wszystkie gagi są naprawdę udane i nieważne, ile razy oglądało się "Seksmisję", i tak w danych momentach nie można się powstrzymać od śmiechu. Gratuluję także twórcom umiejętnego prześmiewania rzeczywistości i bądź co bądź wizerunku kobiet. Chociaż większość zachowań płci przeciwnej wyolbrzymiono lub przedstawiono stereotypowo, to trudno powiedzieć, aby autorzy mieli na celu obrażenie kogokolwiek. Żarty są subtelne, w dobrym smaku. Trzeba też powiedzieć, że o ile z jednej strony producenci nabijają się z kobiet, o tyle z drugiej strony, na przykładzie Lamii, pokazują je z zupełnie innej strony. Widzimy jej niewinność, zdolność do poświęceń, miłości od pierwszego wejrzenia lub walki o słuszną sprawę.






    "Seksmisja" to komedia kultowa, a nawet w mojej opinii genialna. Długo nie będziemy mieć produkcji na taką skalę. Szkoda, jednak czym wtedy byłby leciwy obraz Machulskiego, skoro każda kolejna produkcja byłaby na miarę jego hitu? Nigdy nie docenilibyśmy tego cudownego klejnotu polskiej kinematografii. Zdecydowanie polecam wszystkim zwolennikom naprawdę dobrego i ambitnego kina.

  22. bartez13
    Zawsze fascynowały mnie inne cywilizacje, ich styl życia, zwyczaje oraz kultura. Szczególnie zaś zaintrygowała mnie kultura Dalekiego Wschodu, a co za tym idzie świat samurajów. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ właśnie dlatego obejrzałem film Edwarda Zwicka. Jakie są moje odczucia? Czy obraz mnie zadowolił ? Czy ukazał, według mnie, to co miał nam przybliżyć i przedstawić? Po odpowiedzi zapraszam do niniejszej lektury.



    "Ostatni samuraj" opowiada o byłym żołnierzu - weteranie wojskowym, kapitanie Nathanie Algrenie (Tom Cruise), który jest męczony koszmarami. Śni mu się mord na niewinnych, w którym sam brał udział. Ma wyrzuty sumienia. Pewnego dnia dostaje od przyjaciela propozycję, wydawałoby się, nie do odrzucenia. Kapitan Algren ma zająć się treningiem żołnierzy imperatora Meiji, w Japonii. Bohater przystaje na propozycję, chociaż nie wie, że zostanie wplątany w spór między tradycją a nowoczesnością, między cesarzem a samurajami. Gdy dociera na miejsce, zbiera informacje o wrogu, zaś potem zostaje zmuszony do przedwczesnej konfrontacji, która kończy się klęską. Algren dzięki niezwykłej wytrwałości zabija wielu samurajów, dzięki czemu zostaje dostrzeżony przez ich dowódcę i zabrany jako jeniec do świata zupełnie nieznanej mu dotąd kultury.....






    Tak przedstawia się ogólny zarys fabuły, która opowiada nie tylko o konflikcie między cesarzem i samurajami, ale o przyjaźni, miłości, tolerancji, dumie... - można by tak wymieniać bez końca. Ja przybliżę jedynie najważniejsze problemy i motywy, które w moim mniemaniu są dla omawianego dzieła bardzo istotne, i które próbują nam również coś ukazać oraz skłonić nas do przemyśleń. Lecz zanim do nich przejdziemy, jeszcze parę słów o samym filmie.
    "Ostatni samuraj" jest rodzajem dziennika kapitana Algrena. Główny bohater, co jakiś czas pełni w filmie funkcję narratora. Są to fragmenty, w których słyszymy jego myśli. Podczas tych scen dowiadujemy się, jakim naprawdę człowiekiem jest kapitan Algren i na czym mu tak naprawdę zależy. Również wspomnienia głównego bohatera ukazują mam cząstkę jego charakteru. Dzięki nim poznajemy przeszłość kapitana i zrazem powód "obojętnego podejścia do życia".
    Jak już wcześniej wspominałem, film jest pełen różnych motywów. Zapomniałem wtedy dodać, że ukazuje również topos doskonałego wodza i wojownika. Takim wzorcem jest dowódca samurajów Katsumoto (Ken Watanabe). Jest to prawy człowiek wierzący w przeznaczenie oraz walczący o niezależność Japonii. Jest człowiekiem honoru, co udowadnia podczas ostatniej bitwy, gdy jako przegrany odbiera sobie życie. Uosabia wszystkie cechy swojego plemienia. Na jego przykładzie możemy opisać samurajską kulturę, obyczaje oraz najważniejsze dla samurajów wartości. Samuraj to przede wszystkim człowiek dumny, zdyscyplinowany, tolerancyjny, współczujący, pokorny oraz honorowy.



    "Ostatni samuraj" to film, który dość dobrze ukazuje nam kulturę samurajską. Obserwujemy ją podczas pobytu Algrena u Katsumoto. Mieszkańcy są tolerancyjni. Algren jest przez nich traktowany jako przybysz, a nie jako niewolnik. Nikt z niego nie szydzi i nie wyśmiewa go. Zamiast tego doświadcza szacunku oraz opieki. Najlepszym przykładem obrazującym moje stwierdzenie jest Taka (Koyuki) czyli siostra Katsumoto. Opiekuje się przybyszem, który zabił jej męża. Z początku boi się nie podołać ciężkiemu, postawionemu przed nią wyzwaniu, lecz w końcu udaje się jej zdominować gniew oraz złość i przebaczyć Algrenowi. W miarę upływu czasu nawet się w nim zakochuje.
    Dzieło Edwarda Zwicka pokazuje nam również konflikt tradycji i kultury z nowoczesnością oraz postępem. Niezdecydowany cesarz (Shichinosuke Nakamura) zaślepiony kulturą zachodnią, zamiast zjednoczyć swój kraj, podzielił go i niemalże doprowadził do upadku. Imperator Meiji przez swoje zaślepienie i brak zrozumienia doprowadził do walki rodaków z rodakami, do śmierci wielu tysięcy osób. Ilu ludzi musiało zginąć, aby zrozumiał, że ważniejsza jest własna tradycja i odrębność narodowa niż "zachodnia odzież, nowe działa, wynalazki".



    Na mnie film wywarł dość duże wrażenie i bardzo dobrze mi się go oglądało. Dla pewnej grupy dzieło może okazać się arcydziełem, dla innych - masową produkcją pełną nadmiernego patosu,. Dla mnie jest to po prostu bardzo dobrze zrealizowany film, który nie tylko jest świetną rozrywką, ale również źródłem ciekawych przemyśleń.




  23. bartez13
    Recenzja może zawierać drobne spoilery!
    "Kapitan Phillips" to kolejny udany film w dorobku niezwykle utalentowanego, dwukrotnego zdobywcy Oscara, Toma Hanksa. Niemal sześćdziesięcioletni Amerykanin nie spoczywa na laurach ? w ciągu najbliższych dwóch lat możemy się spodziewać aż sześciu nowych produkcji z jego udziałem, w których prawdopodobnie będziemy mogli go podziwiać w roli głównej. Na razie jednak, po ciepło przyjętym zarówno przez krytyków, jak i widzów "Atlasie Chmur", Tom Hanks powraca na ekrany kin w biograficznym dramacie wyreżyserowanym przez samego Paula Greengrassa (twórcy dwóch części sensacyjnej serii opowiadającej o przygodach Jasona Bourne'a, mianowicie "Krucjaty..." i "Ultimatum...").
    "Kapitan Phillips" koncentruje się na przedstawieniu prawdziwych wydarzeń, mających miejsce od 8 do 12 kwietnia 2009 roku. Przybliża okoliczności uprowadzenia amerykańskiego kontenerowca "Maersk Alabama", 240 mil morskich od wybrzeży Somalii, przez piratów, na których czele stanął aresztowany później dwudziestotrzyletni Abduwali Muse. Dzieło Paula Greengrassa to ekranizacja napisanej w 2010 roku przez kapitana Richarda Phillipsa wraz z pomocą Stephana Talty książki pod tytułem "A Captain's Duty: Somali Pirates, Navy SEALs, and Dangerous Days at Sea". Ergo historia przedstawiona jest z punktu widzenia głównego bohatera, dzięki czemu widzowie otrzymują relację niemal "z pierwszej ręki". Produkcja jest dość wierną kroniką wydarzeń szczegółowo opisującą wszystkie dramatyczne wydarzenia, którym musiał sprostać kapitan Phillips. W filmie będziemy świadkami uprowadzenia okrętu, następnie porwania Richarda oraz próby jego odbicia przez U.S. Navy SEALs. Zobaczymy wszystkie wydarzenia, o których strzępki informacji mogliśmy przeczytać w gazetach lub dowiedzieć się z telewizji.

    Historia poprowadzona została z dużym wyczuciem. Pomimo faktu, że przedstawione przez scenarzystów zdarzenie jest powszechnie znane, twórcy potrafią przykuć uwagę widza do ekranu i niejednokrotnie go zaskoczyć. Zgłębianie okoliczności porwania okrętu oczami kapitana Phillipsa wciąga bez reszty. Na początku poznajemy pokrótce tytułowego kapitana, jego podejście do zmieniającego się świata ? problem globalizacji, relacje z żoną oraz profesję. Produkcja rozkręca się powoli, jednak po osiągnięciu punktu kulminacyjnego, którym jest wtargnięcie piratów na kontenerowiec, tempo znacznie wzrasta, atmosfera gęstnieje, zaś historia staje się coraz bardziej przejmująca oraz dramatyczna. Pertraktacje kapitana Phillipsa z dziewiętnastoletnim socjopatą Muse są pełne napięcia. Znajdujący się w sytuacji ekstremalnej, Richard zachowuje zimną krew. Podczas seansu jesteśmy świadkami gry psychologicznej pomiędzy oboma kapitanami. Scenarzyści dokładnie nakreślają relację pomiędzy Phillipsem a Muse ? poświęcają jej bardzo dużo uwagi.

    Warto wspomnieć, że "Kapitan Phillips" szokuje oraz wzbudza kontrowersje. Szczególnie widać to w końcowych scenach obrazu. Samo rozwiązanie filmu wywołuje skrajne emocje i uczucia, jak również jest mocno dyskusyjne. Czy nie można było sprawy rozwiązać inaczej? Bez rozlewu krwi? Na drodze pokojowej? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na postawione przeze mnie pytania. Kolejne wątpliwości wzbudza wiek porywaczy. W czasie napadu mieli od siedemnastu do dziewiętnastu lat, przy czym niektórzy z nich wcale nie chcieli nikogo krzywić. Co mogło ich popchnąć do takiego desperackiego czynu jak kradzież ogromnego kontenerowca? Jedną z przyczyn jest globalizacja i jej negatywne skutki. Marginalizacja krajów ? ubóstwo i brak środków do życia, wzrost globalnego terroryzmu ? ułatwiony dostęp do broni, czy deterytorializacja państwa ? osłabienie ochronnych funkcji granic państwa. Reżyser ukazuje negatywne skutki globalizacji i nie boi się do nich odpowiednio ustosunkować.

    Na osobny akapit zasługuje genialne aktorstwo. Tom Hanks ponownie udowodnił, że posiada ogromy talent aktorski. Bezproblemowo odnalazł się w roli tytułowego kapitana. Mimo iż z początku jego gra aktorska jest bardzo oszczędna, to ten minimalizm gry nie przeszkadza mu w wykreowaniu wyrazistego bohatera. Już od pierwszych minut prowadzi film, przyciąga uwagę widza. Wraz z rozwojem akcji, kiedy to bohater Hanksa zmuszony jest stawić czoła coraz trudniejszym wyzwaniom, wspomniany aktor pokazuje, że dysponuje naprawdę imponującym warsztatem. Jest przekonujący i nie ma problemów z oddawaniem emocji, co szczególnie widać w jednej z ostatnich scen produkcji. Hanksowi towarzyszy na ekranie Barkhad Abdi wcielający się w somalijskiego porywacza Muse. Debiutujący na ekranie aktor spisał się zaskakująco dobrze. Wykreował niejednoznacznego bohatera, którego trudno przejrzeć. Naprawdę intrygujący protagonista.

    Od strony audiowizualnej film prezentuje się przyzwoicie. Brak tutaj widowiskowych efektów specjalnych ? zresztą bardzo dobrze, tak więc zwolennicy efektownych strzelanin będą mocno zawiedzeni tym faktem. Jednak w "Kapitanie Phillipsie" chodzi przede wszystkim o historię i wyrazistych bohaterów, strona techniczna filmu schodzi na drugi plan. Mimo to scenografia, jak i muzyka spełniają swoje zadanie. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Henry'ego Jackmana (twórcy znanego z komponowania muzyki do filmów animowanych) dobrze zgrywa się z obrazem, budując napięcie oraz oddając emocje głównych bohaterów. Film może się poszczycić naprawdę ładnymi zdjęciami, jak również bardo dobrą charakteryzacją. Wystarczy spojrzeć na Toma Hanksa, który w filmie żywcem przypomina prawdziwego Richarda Phillipsa.
    "Kapitan Phillips" to produkcja warta uwagi i poświęconego nań czasu. Z pewnością to jeden z lepszych dramatów biograficznych w tym roku i nie zdziwię się, jak film Paula Greengrassa zyska nominację do Oscara. Mimo że konkurencja jest dość silna, sądzę, że zarówno reżyser obrazu, jak i Tom Hanks w pełni zasłużyli, jeśli nie na statuetkę, to chociaż na nominację. Polecam!

  24. bartez13
    "Więzień labiryntu" już od pierwszego zwiastuna nie napawał mnie zbytnim optymizmem. Nie pomógł też fakt, że produkcja mało doświadczonego w rzemiośle reżyserskim Wesa Balla (twórcy dwóch krótkometrażówek, mianowicie "A Work in Progress" oraz "Ruin") jest kolejną ekranizacją powieści przeznaczonej dla nastolatków pod tym samym tytułem, autorstwa Jamesa Dashnera. Przypominając sobie sceny z wypuszczonego przez twórców trailera, przed oczami stanęły mi inne obrazy opatrzone szyldem: "Adaptacje bestsellerowych książek dedykowanych dla młodzieży". Nasunęły mi się skojarzenia z serią "Igrzyska śmierci", "Niezgodną" czy nawet "Dawcą pamięci". Nie mam nic przeciwko ekranizacjom ciekawych powieści, ale ile razy można powtarzać w kółko ten sam schemat zmieniając nieco świat przedstawiony? Szczęśliwie powzięta przeze mnie opinia okazała się bardzo niesłuszna, a nawet krzywdząca, bowiem Wes Ball zaoferował kinomanom niebezpieczną oraz pełną napięcia podróż w głąb intrygującego, lecz zarazem zabójczego labiryntu, z którego wraz z bohaterami produkcji podejmiemy się próby ucieczki.
    Wyobraźcie sobie, że nagle zostajecie wyrwani ze snu na skutek rosnącego hałasu oraz podskakującej i trzęsącej się podłogi. Oszołomieni rozglądacie się dookoła, próbując przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Niestety w głowie macie czarną dziurę ? dosłownie brak jakichkolwiek wspomnień, tak jakby Wasze wcześniejsze życie w ogóle nie istniało. Spowici ciemnością, zamknięci w małej metalowej klatce pędzącej z dużą prędkością ku górze ? coś na wzór windy ? z przerażeniem w oczach i łomoczącym sercem, podejmujecie się desperackiej próby ucieczki ze swojego więzienia. Nim jednak udaje Wam się coś zaradzić na zaistniałą sytuację, oślepia Was snop światła, który wdarł się przez otwartą przed momentem klapę. Chwilę później widzicie grupkę śmiejących się nastolatków. Zdezorientowani próbujecie uciec, gdy nagle uświadamiacie sobie, że znaleźliście się na niewielkiej polanie otoczonej ze wszystkich stron wysokim murem, bez szansy na jakąkolwiek ucieczkę.

    "Więzień labiryntu" cechuje się naprawdę intrygującą oraz ciekawą fabułą, która odmiennie od dzieł typu "Igrzyska śmierci" lub "Niezgodna", porzuca ideę dystopijnego społeczeństwa, na rzecz ukazania nierównej walki pomiędzy garstką młodych chłopaków a nieznanym niebezpieczeństwem, czającym się w spowitych mrokiem korytarzach labiryntu. Historia koncentruje się na przedstawieniu widzom grupki nastolatków tworzących osadę, tak zwaną Strefę, umieszczoną na polanie, prawdopodobnie gdzieś pośrodku ogromnego labiryntu. Opowieść rozkręca się bardzo powoli. Początkowo poznajemy szczątkowe informacje na temat rzeczywistości, w której przyszło żyć bohaterom - na przykład zasady panujące w Strefie - oraz przyglądamy się bliżej niektórym protagonistom zamieszkującym osadę. Chociaż z pozoru historia wydaje się mało zróżnicowana oraz nieskomplikowana, to w miarę rozwoju akcji opowieść staje się coraz bardziej zawiła, przede wszystkim dochodzą nowe wątki (między innymi poznajemy skrywane przez labirynt tajemnice oraz przeszłość wybranych głównych bohaterów), jak również zaskakująca i nieszablonowa. Już od samego początku filmu twórcom udaje się przykuć uwagę widzów ? serwują nam jedynie strzępki informacji. Nie wiemy kim są bohaterowie, dlaczego zostali zamknięci w ogromnym labiryncie, w jakim celu do Strefy przysyłani są regularnie nowi nastolatkowie oraz kto wymazał im pamięć, a co najważniejsze, czy istnieje z tego "więzienia" jakaś droga ucieczka. Twórcy niechętnie odsłaniają przed widzami karty uknutej przez nich intrygi, dzięki czemu opowieść o Thomasie (główny protagonista obrazu) niesamowicie wciąga oraz trzyma w napięciu aż do samego finału produkcji. Jednak mylicie się, jeśli myślicie, że podczas zakończenia będzie świadkami rozwiązania wszystkich wątków oraz filmowych niejasności. Nic z tych rzeczy. Twórcy zachowują asa w rękawie na kolejną część, skutecznie wzmagając kinomanom apetyt na ekranizację drugiej powieści cyklu Jamesa Dashnera. Tak więc historia jest nieprzewidywalna oraz niezwykle "świeża" w porównaniu do ostatnio wydanych obrazów dla młodzieży, które uparcie eksploatowały ten sam temat. Niestety nie udało się scenarzystom uniknąć kilku uproszczeń, które skutecznie spłycają opowiedzianą w książce przygodę. Dodatkowo należy wspomnieć, że dla niektórych, bardziej niecierpliwych lub nastawionych na akcję widzów, "Więzień labiryntu" będzie zwyczajnie przegadany, ponieważ w pierwszej połowie filmu będziecie mogli podziwiać tylko jedną widowiskową scenę. Im bliżej napisów końcowych, tym więcej sekwencji akcji, jednak przyznam się, że liczyłem na coś więcej. Mimo wszystko scenariusz pierwszej części cyklu Dashnera stanowi solidny fundament pod kolejne ekranizacje książek z rzeczonej serii.

    "Więzień labiryntu" jest dość wierną kopią papierowego pierwowzoru ? przynajmniej do połowy produkcji. Zarówno najważniejsze wydarzenia z książki, jak i główni bohaterowie zostali odwzorowani bez większych problemów i wpadek ze strony producentów. Niemniej twórcy pominęli w ekranizacji kilka mniej istotnych wątków, bądź też zmienili kolejność niektórych wydarzeń. Ponadto im bliżej napisów końcowych tym więcej pojawia się niezgodności z powieścią. Wystarczy tutaj wspomnieć samo zakończenie, które w niewielkim stopniu pokrywa się z tym, co mogliśmy wyczytać na stronach książki Dashnera. Bardzo mnie ciekawi, jak twórcy wybrną z obranego przez siebie rozwiązania, które w znaczący sposób wpłynie na dalszy rozwój fabuły. Wracając jednak do tematu? Z jednej strony pewne odstępstwa od książki są zawsze mile widziane, ponieważ nawet najzagorzalsi fani oryginału nie będą ziewać z nudów, tylko z zainteresowaniem śledzić poczynania bohaterów. Z drugiej strony ortodoksyjni zwolennicy powieści będę rozczarowani znaczącymi zmianami, szczególnie w końcówce filmu.
    "Więzień labiryntu" posiada przyzwoitą oprawę audiowizualną. Efekty nie wgniatają w fotel, jak te z drugiej części trylogii Suzanne Collins (czyt. "Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia"), lecz spełniają swoje zadanie uatrakcyjniając seans. Jednoznacznie należy pochwalić imponujący projekt labiryntu. Z jednej strony nieprzenikniony, intrygujący, mamiący swym pięknem, a z drugiej zdradliwy i niebezpieczny. Tak, projekt oraz pomysł samego labiryntu jest genialny i naprawdę zachwyca, tym bardziej żałuję, że tylko niewielka część produkcji dzieję się w jego wnętrzu, a nie na "okupowanej" przez bohaterów Strefie. Twórcy nie potrafili w pełni wykorzystać drzemiącego w zamyśle potencjału. Skoro i tak w paru aspektach postawili na własne rozwiązania niezgodne z książką, to mogli bardziej się wysilić i wymyślić kilka dynamicznych scen akcji związanych na przykład z unikaniem przez bohaterów rozstawionych w plątaninie korytarzy pułapek. Podniosłyby one tylko poziom filmu; stałby się bardziej widowiskowy, jednak nie ma co narzekać, gdy w dziele Wesa Balla zaczyna się coś dziać, jest efektownie i satysfakcjonująco. Na plus należy odnotować ponadprzeciętną animację zmutowanych oraz zrobotyzowanych pająkopodobnych stworów ? dobra robota. W ramach ciekawostki dodam, że wygląd labiryntu wzorowany jest na wcześniejszym projekcie Wesa Balla pod tytułem "Ruin" ? uderzające podobieństwo. Atutem filmu jest też muzyka Johna Paesano, który jak do tej pory nie miał szansy się niczym wykazać (produkcje typu "Kopciuszek: Roztańczona historia" czy "Epoka lodowcowa: Mamucia gwiazdka" mówią same za siebie).Bez dwóch zdań, podkreśla świetny klimat filmu.




    Film nie zawodzi również pod względem aktorstwa, które stało na przyzwoitym poziomie. Spodziewałem się "drewnianej" obsady oraz pozbawionych iskry bohaterów, a otrzymałem stojącą na solidnym poziomie grę, jak również ciekawe postacie, które, mimo że były mało rozbudowane i często uosabiały jedną konkretną cechę charakteru ? ze względu na konstrukcję książki (większość protagonistów straciła przecież pamięć ? Dashner dopiero w kolejnych częściach swojego cyklu poświęca bohaterom więcej uwagi, rozbudowując tym samym ich portrety psychologiczne) ? dały się polubić. Na pierwszy plan wysuwa się tytułowy "Więzień labiryntu" ? Thomas, odgrywany przez Dylana O'Briena, oraz Gally ? w jego rolę wciela się Will Poulter. Obaj byli przekonujący i naturalni, dzięki czemu film oglądało się jeszcze przyjemniej. Pierwszy z chłopaków to przykład typowego buntownika, któremu nie brak odwagi oraz pewności siebie. Drugi natomiast to trochę zarozumiały oraz wywyższający się ponad pozostałych nastolatek, negatywnie nastawiony do głównego bohatera obrazu. Reszta obsady stanowiła tło, chociaż znajduje się wśród nich kilka postaci z potencjałem (Teresa odgrywana przez Kayę Scodelario i Minho, w którego wciela się Ki Hong Lee), tak więc czekam na kolejne części z ich udziałem i mam nadzieję, że twórcy postanowią bardziej przybliżyć kinomanom bohaterów produkcji; bardziej rozbudować ich portrety psychologiczne.
    "Więzień labiryntu" do dobry film rozrywkowy z elementami science fiction, który z pewnością znajdzie oddane grono fanów, nie tylko wśród zwolenników powieści Jamesa Dashnera. Polecam!
  25. bartez13
    Korzenie laleczki Chucky sięgają już lat osiemdziesiątych. Wizja zwykłej, nakręcanej zabawki dla dzieci, mordującej z uśmiechem na ustach kolejnych swoich właścicieli była niezwykle kontrowersyjna i bardzo oryginalna. Chucky niejednokrotnie potrafił przerazić ? dla młodszych kinomanów był prawdziwym koszmarem ? i rozśmieszyć poprzez cięty język i ironiczne wypowiedzi. Dzięki temu zyskał sobie spore grono wiernych fanów i doczekał się aż czterech kontynuacji. Niestety tylko pierwsze trzy odsłony trzymały dość wysokim poziom, tzn. były rasowymi horrorami z lat osiemdziesiątych; współcześnie to już bardziej czarne komedie z dreszczykiem emocji. Kolejnym częściom bliżej było do kiczowatych komedii, pozbawionych zarówno mrocznej atmosfery, jak i elementu zaskoczenia. Tak więc po odstępie niemal dziewięciu lat od ukazania się ostatniej odsłony z serii (mowa tu o "Laleczce Chucky: Następne pokolenie") pojawienie się na rynku, w dystrybucji DVD, nowego filmu w antologii bardzo mnie zaskoczyło.



    "Klątwa laleczki Chucky", ponieważ taki tytuł nosi nowa część serii, poniekąd kontynuuje historię przedstawioną w poprzednich odsłonach, co oznacza, że mamy do czynienia z pełnoprawnym sequelem, nie żadnym spin-offem czy remakiem. Scenariusz produkcji nie należy jednak do oryginalnych i wręcz razi niekiedy wtórnością oraz schematycznością. Mianowicie film rozpoczyna się od odebrania dziwnej przesyłki, od anonimowego nadawcy. Główna bohaterka - ciężko doświadczona przez los, młoda niepełnosprawna dziewczyna, Nica, otrzymuje nietypowy "prezent" - znaną z lat osiemdziesiątych laleczkę. Trochę zdezorientowana enigmatyczną przesyłką, postawia oddać zabawkę w ręce swojej siostrzenicy...
    Jak możecie przeczytać, historia nie wyróżnia się niczym nowym. Tak po prawdzie fabuła jest niezmiernie pretekstowa, stanowi tło dla kolejnych scen gore i mordów. Mamy więc do czynienia z typową historyjką charakteryzującą obrazy grozy klasy b. Schemat goni schemat, w wyniku czego "znawcy horrorów" bez problemu przewidzą bieg zdarzeń, jak i samo zakończenie produkcji. Na plus jednak należy odnotować liczne nawiązania do poprzednich części. Twórcy, co rusz puszczają w stronę widzów oczko, co niewątpliwie ucieszy wszystkich fanów. Na uwagę zasługuje również rozwiązanie całej intrygi, przedstawione w formie krótkiej retrospekcji - naprawdę udany pomysł. Pomimo całej przewidywalności i niedorzeczności scenariusza (o której trochę później) w filmie znalazło się kilka udanych pomysłów inscenizacyjnych. Scena z obiadem przygotowanym przez Nicę przywodzi na myśl "zabawę w rosyjską ruletkę", zaś fragment ukazujący na ścianie zbliżający się cień laleczki Chucky, potrafi zmrozić krew w żyłach. Niestety zaraz obok tych kilku udanych pomysłów, pojawia się też kilka totalnie przegiętych i zupełnie nietrafionych. Przykładem może być wątek lesbijski (sic!) lub naprawdę irytujące zagrania, co niektórych bohaterów, którzy w filmie pozbawieni są zdrowego rozsądku oraz jakiejkolwiek inteligencji. Poza tym uważni widzowie odnajdą w filmie masę niekonsekwencji montażowych oraz niedoróbek. Przykładem może być początkowa scena, gdy główna bohaterka produkcji zagląda do pokoju swojej matki (Nica jest niepełnosprawna, jednak w tym fragmencie stoi na nogach i odchodzi o własnych siłach).



    Zaletą filmu jest oczywiście sama laleczka Chucky. Bohater ten od lat bawi i przeraża ludzi. Swoim ciętym językiem oraz specyficznym humorem nie raz nas rozśmieszy. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z komedią, o nie. Film posiada dość mroczną atmosferę i niezły klimat. Zawdzięcza to przede wszystkim surowej scenografii. Pogrążone w cieniu korytarze oraz pokoje, wraz z dobrym udźwiękowieniem, potrafią zapewnić odpowiedni dla horroru klimat. Wracając jednak do samego Chucky'ego... Za laleczkę znów podłożył głos ten sam aktor, co w poprzednich odsłonach serii, czyli Brad Dourif. Dzięki temu Chucky jest równie charakterystyczny i charyzmatyczny, co poprzednio. Brutalny, pozbawiony skrupułów, pewny siebie, ironiczny oraz wulgarny... Tak, to Chucky jakiego wszyscy znają. Szkoda, że w produkcji posłużono się w niektórych scenach komputerem ? dotyczy to przede wszystkim fragmentów, w których laleczka się porusza ? ponieważ psuje to nieco klimat produkcji.
    Najgorzej wypada aktorstwo, które jest po prostu pretensjonalne. Obsada to zbieranina mało znanych osób, których gra razi sztucznością i brakiem talentu. Niektórzy "aktorzy" grają na jednej minie, zaś drudzy przesadzają czasem z ekspresją uczuć i emocji ? główna bohaterka obrazu. Na tle tej sztuczności, gumowa laleczka Chucky wydaje się być bardziej prawdziwa i charyzmatyczna niż cała obsada. Szczęśliwie w produkcji występują dwie urodziwe kobiety, Fiona Dourif (najlepsza z całej obsady, mimo że zagrała jedynie poprawnie) oraz Maitland McConnell - aktorka przypominająca Amandę Seyfried. Dzięki temu można znieść drętwe aktorstwo.



    "Klątwa laleczki Chucky" to kolejny horror klasy B. Widać, że twórcy mieli dobre chęci i chcieli powrócić do korzeni serii. Film posiada odpowiedni klimat, nastrój oraz charyzmatycznego "przestępcę", jednak niedociągnięcia i zaniedbania, a także nie najlepsze aktorstwo nie pozwalają ocenić filmu jako dobrego. Fani na pewno docenią szóstą część, swoją drogą znacznie lepszą niż dwie poprzednie (tym razem to nie komedia, lecz horror z niezłymi scenami gore i szczyptą humoru), jednak na udany powrót Chucky'ego będzie trzeba jeszcze poczekać. Ode mnie 5/10, czyli nic specjalnego.
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
×
×
  • Utwórz nowe...