...wszystko jest dozwolone
Minęło już kilka tygodni, więc najwyższa pora wrócić do mojej nie całkiem zrozumianej (nawet przeze mnie) miłości do serii Assassin’s Creed. W poprzednim wpisie skupiłem się na poszczególnych grach. Jednakże, to zupełnie co innego powoduje, że tak chętnie wracam do „zabawy w zabójcę”.
Mianowicie, Ubisoft za każdym razem „kupuje” mnie realiami historycznymi. Uważam bowiem, że niezależnie od poziomu samej produkcji, świat, w którym się poruszamy, jest odwzorowany genialnie – nawet XVIII-wieczny Paryż w Unity ma swój klimat i poruszanie się po nim to czysta przyjemność.
Ubi również za każdym razem umiejętnie wprowadza autentyczne postacie do serii. Obok tak oczywistych jak Leonardo da Vinci, Rodrigo Borgia, Jerzy Waszyngton, Florence Nightingale czy Napoleon Bonaparte w serii pojawiają się te mniej znane – np. kto wiedział, że Bartolomeo d’Alviano (ten, co szukał swojego miecza) z „dwójki” i „Brotherhood” istniał naprawdę? Albo Stede Bennet – kupiec, którego poznajemy na samym początku Black Flag? Nie wspominając o Fredericku Abberline – policjancie z „Syndicate” – który w rzeczywistości (oraz DLC) rozwiązał sprawę Kuby Rozpruwacza.
No, właśnie – o ile ktoś nie ma w małym palcu wszystkich historycznych postaci to raczej nie będzie ich znał. Seria jest więc całkiem niezłą lekcją historii… no, zagalopowałem się :). Ale zawsze można spróbować zaimponować innym znajomością paru nazwisk historycznych ;).
Jest też jeszcze coś – zabawa teoriami spiskowymi i wyjaśnianie ich konfliktem templariusze-asasyni – najlepiej było to widoczne w „dwójce” i „Brotherhood”, choć i kolejne części nie były w tym takie złe.
Nie mam już chyba nic więcej do dodania w temacie i na nim zakończę… aż do czasu, gdy skuszę się na „Origins” i, zapewne, napiszę jego recenzję na tym blogu. Póki co, w myśl własnych słów z jednego z poprzednich wpisów, czekam na edycję z dlc w jakiejś sensownej cenie ;).
A za tydzień… msm – czujcie się ostrzeżeni :P.
6 komentarzy
Rekomendowane komentarze