Skocz do zawartości

KulawyJohny

Forumowicze
  • Zawartość

    120
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez KulawyJohny

  1. KulawyJohny
    Ostatnimi czasy postanowiłem powrócić do produkcji telewizyjnych, które było mi dane oglądać dzieckiem będąc. Uściślając, nie byłem oczywiście w stanie zobaczyć wszystkich odcinków takich "Pokemonów", za to już przez "Digimony" przebrnąłem z wysoko uniesioną głową i nadzieją, która wspierała grupkę dzieciaków w obronie cyfrowego świata. Zestawienie nie zawiera wszystkich produkcji jakimi się rozkoszowałem, a jedynie moje ulubione. Sami rozumiecie lata 90 zaspamiły dziecięcą wyobraźnie do granic możliwości. Kolejność pozbawiona wszelkiej chronologii.
    "Pokémon"
    Hype i marketing, który wspierał te produkcje po dzień dzisiejszy był/jest ogromny. Ja i tak najlepiej wspominam okres pierwszych tazosów i grania "na zachę" na szkolnym korytarzu. Miniaturowe Las Vegas, było naszym własnym odpowiednikiem areny z Kanto. Co do serialu, patrząc przez pryzmat wspomnień raczej zrozumiałem w czym tkwił jego fenomen. W mnogości ulubionych stworków. Każdy dzieciak miał swojego faworyta i wchodził w dywagacje na temat jego zalet, wad czy atrybutów.
    Główny bohater był miałki, bez wyrazu, a jego ambicja niekiedy zamiast wzbudzać respekt jedynie żenowała. Odcinki przez, które musiałem przebrnąć było ciężko wybrać. Głównie z uwagi na ich schematyczność i powtarzalność. "Indigo League", seria dotycząca zmagań w Kanto zaoferowała mi ciekawe walki w finałowej lidze, gdzie po raz pierwszy było mi żal Asha. Pamiętne starcie, gdy Charizard kapituluje z własnego widzi mi się. Później nastał czas "Wysp Pomarańczowych", zmiany w obsadzie (wyleciał Brock), a cała liga wiała nudą. Najbardziej nie mogłem się doczekać Johto, które zaoferowało innowacje w postaci nowych stworków, do moich ulubieńców wlicza się Totodile i powrót Brocka. "Master Quest" delikatnie poprawiło animację i było smutną drogą powrotną do Alabastii, sugerującą nam wyraźne rozstanie naszych głównych bohaterów i chyba dlatego te końcowe odcinki zapadły mi w pamięć, gdyż ostatni raz widziałem pamiętne trio. Najbardziej ciekawym i dziwnym doznaniem powrotu w świat pokemon było to, że polubiłem Garego, którym gardziłem za dzieciaka. Co do kolejny serii? Krótko mówiąc: NIE.



    "Beyblade"
    Zdecydowanie jedno z moich najmilej wspominanych anime z dzieciństwa, oczywiście na pohybel drugiemu sezonowi "V-Force" i jakiemuś tam obecnemu. Ta bajka, zanim nastąpi "YYY?!!!! NAZWAŁ ANIME BAJKOOOM!" sądzę, że jest to określenie w sam raz gdyż była to zamerykanizowana produkcja, która miała trafić na szerszą skale dystrybucji powtarzając sukces "Pokemonów", oczywiście to musiało się udać. Wirujące dyski z mrocznymi, tajemniczymi bestiami, dynamiczna animacja, świetna muzyka, zróżnicowanie ciekawych postaci i ich taktyk. To było genialne! Od początku do końca trzymaliśmy kciuki za Tysona, Ray, Maxa i mojego ulubieńca Kaia. Co ciekawe dobry upload wszystkich odcinków można znaleźć na jutube. Plus nie zabrakło zabawkowych odpowiedników dysków, wyrzutni, aren czy spinnerów w czipsach.



    "Yu-Gi-Oh!"
    Żadna "Magicka" czy "Duel Master" to "Yu-Gi-Oh!" była moją pierwszą karcianką w jaką grałem. Mimo, że z pozoru zasady skomplikowane, gdzie znajomość-pamięciowa trap card była konieczna, a niezbyt dopracowane schematy i działania stworów mogły spowodować nieścisłości w turze to i tak wszystko sprowadzało się do anime i konkluzji "Tak było w bajce!", która rozwiązywała każdy dziecięcy spór. Co do serialu było to coś nowego, dojrzalszego. Ta lekka, mroczna kreska, fabuła o drugim podłożu i główny bohater z rozdwojeniem jaźni. To wszystko takie inne, takie dobre. Szkoda, że polsat wstrzymał transmisję w środku nowej serii i wykupić dalszych epizodów nie raczył. Teraz już wiem co było dalej, wtedy wyrwa w życiu pozostała.



    "Dragon Ball Z"
    Moja przygoda z Songo zaczęła się dość chronologicznie, a to dość dziwne zważywszy na fakt jak rozbieżna była transmisja wszystkich serii na RTL7. Oczywiście największy rozmach miała Zetka, gdzie walki z coraz to bardziej niebezpiecznymi wrogami przysparzały coraz to większych emocji. Pomijając fakt, że RTL7 serwowało nam wersję francuską z lektorem, co było dość kuriozalnym posunięciem, jednak komu to przeszkadzało? To było jak owoc zakazany, brutalne walki, rozwijający się bohaterowie, czyhająca śmierć na każdym kroku, która nie jest taka straszna jak masz Smocze Kule, a przede wszystkim budzący strach wrogowie. Najpiękniejsze wspomnienie z DBZ? Wyganianie rodziców z przed odbiornika bo mieli czelność oglądać jakąś głupią "panoramę" i zamiana Son Gohana w SSj2 z genialną muzyką w tle. I te karty w chio takie super! Sklepik szkolny oblężony. Polecam okrojoną wersję "KAI", bez cenzury.



    "Digimon"
    Anime okrzyknięte przez nic nieznaczących ignorantów (Co oni tam wiedzą!) podróbką "pokemonów". Prawda jest taka, że fabularnie to ta seria była lepsza. Mieliśmy tutaj większą liczbę bohaterów o dość typowych cechach. W czym tkwi szczegół? Łatwość utożsamiania się. Interakcja między narysowanymi ludzikami była odwzorowana jak ta między dzieciakami w życiu. Popadali w konflikty, mieli różne zdania na dany temat, wspierali się. Różnorakie poglądy i bójki Taia z Mattem to jeden z moich ulubionych motywów. Również fakt, że tytułowe digimony potrafiły mówić dodał dodatkową możliwość rozwinięcia relacji między nimi a ich partnerami, nie ograniczając ich w ten sposób jedynie do użycia w starciach. Szkoda, że wersja z dubbingiem przepadła, a stała na dość dobrym poziomie. TV4 wznowiło transmisje jedynie w oryginalnej japońskiej wersji gdzie imiona postaci odbiegają od znanej nam foxkidsowej edycji. Co ciekawe wszyscy zachwalają nietransmitowany drugi sezon, który jest podobno o niebo lepszy od pierwszego. Może kiedyś się skuszę, aczkolwiek boję się, że zbytnio wyrosłem.




  2. KulawyJohny
    Czy w kinie, czy na czerwonym dywanie, czy na małym ekranie przeżywamy spotęgowany wysyp wszelakich zarostów. Począwszy od narysowanych markerem konturówek, a tych trzydniowych dla modeli i miastowych przystojniaków, czy nadających charakteru tygodniowych, po iście fantazyjne krasnoludzkie gęstwiny. To dzięki brodzie paru członków z zespołu, One Direction zaczeli wyglądać bardziej dojrzale, a małoletnie fanki pragną poczuć na swym policzku szorstkość ukochanego idola. Nawet Justinek zapuścił zbuntowanego wąsa. Koperek? Meszek? Jakkolwiek by tego nie nazywać, nie każdemu dany jest zacny porost. Chociaż Eurowizja pokazuje, że może jednak.





    Mam brodę #nohomo.

    Fakt jest jeden, element brody symbolizuje zachwiania emocjonalne u bohaterów z kartek scenariusza komiksu, serialu, filmu. Mamy kilka etapów porostu. Etap pierwszy, w którym musimy obdarzyć ekranowego dupka lekkim zarostem, zawadiackim uśmiechem, lekko zgniecioną koszulą i poczochranymi włosami. Ten też osobnik musi skrywać jakąś mroczną przeszłość, której nie chce nikomu wyjawić kamuflując pod powłoką dupka prawdziwe uczucia, cięty język jest tutaj obowiązkiem, miło by było gdyby był z pozoru lekkoduchem, robił groźne miny gdy trzeba i dobrze wyglądał z podbitym okiem. Utarty schemat? Może, jednak uważam, że taka wielowymiarowość jest o wiele ciekawsza niż syndrom wybrańca. Najlepszy przykład takowego osobnika to tajemniczy Sawyer z LOST, chyba najciekawszy rozbitek z całej wyspy.





    Sawyer (LOST), wielowymiarowość jest w cenie.

    Udręczony, sponiewierany, zagubiony, to etap drugi porostu. Główny bohater traci wiarę w własne ideały, czy też traci bliską sobie osobę. Broda wymyka się spod kontroli, tak jak życie. Ta głęboka symbolika! Jednak co w takiej sytuacji można zrobić? Należy powstać i się ogolić, niczym Bruce Wayne w ostatniej części trylogii Nolana.





    Powstań Bruce, scenariuszowi "TDKR" już nic nie pomoże.

    Można również zatracić się w odmętach mrocznej psychiki i pokazywać swoją badassowość na każdym kroku, jest to etap narodzin brodacza, czyli ewolucji (jeden z moich ulubionych). Seriale zrealizowały go najlepiej, głównie z uwagi na możliwości jakie daje system mnogiej liczby epizodów. Ostatnio da się zaobserwować popyt na drama series, gdzie głównym czynnikiem jest przeistoczenie się bohatera pod wpływem niejednoznacznych wyborów w jakich jest stawiany. Obranie tej najbardziej moralnej, słusznej drogi nie jest już takie jednoznaczne. Tak powstał Walter White, Rick Grimes czy Jaime Lannister. Ten ostatni w gruncie rzeczy jest hybrydą brodacza. Z początku emanująca z niego dupkowatość, ewoluuje w ciekawy zarys człowieka z dylematami między własnymi ideałami, a oczekiwaniami wobec rodziny, broda znika i się pojawia. Przypadek? Tada!





    Rick Grimes (TWD), psychika groźniejsza od zombie.

    Broda od wieków jest też symbolem wyższości, modrości, doświadczenia zdobytego przez życie. Czym bardziej siwa i dłuższa tym żaden Barlog Gandalfowi niestraszny, czym bielsza i bardziej zadbana tym... Level Up. Posiadał ją Ned Stark, chociaż spisku w Królewskiej Przystani nie wykrył, widocznie broda dała mu więcej honoru. Nie można mieć wszystkiego, chyba że jesteś Obieżyświatem. Wtedy mądrość, waleczność, spryt, odwaga i heroiczne czyny idą z tobą w parze.





    Jestem Aragorn, syn Arathorna, potomek Elendila i Isildura i kogoś tam.

    Także, noście brody, zasłonicie swe nieciekawe rysy twarzy, dresiwo przestanie was bić, a gdy kobieta powie, że ją drapiesz rzeknij dojrzale, że nie dorosła do poważnego związku. Nie przesadzajcie jednak z tymi krasnoludzkimi, chyba że jesteście częstymi bywalcami najpopularniejszych kawiarni w mieście.
  3. KulawyJohny
    Czym więcej nielogicznych zachowań bohaterów, pozbawionych jakiejkolwiek sensownej argumentacji, tym bardziej zaczynam doceniać jak wielkim wysiłkiem ze strony aktora jest stworzenie przez niego tak niespójnej postaci, pozbawionej jakiegokolwiek samokrytycyzmu. Kolejność przypadkowa, miejscami bywa spoilerowo.
    Lori Grimes (The Walking Dead)
    Kobieta, która pod wpływem chwili uniesienia w post-apokaliptycznym świecie potrafi oddać się najlepszemu przyjacielowi niedawno zmarłego męża. Oczywiście mamy powrót małżonka do świata żywych, a właściwie trupów... Cała zdrada Lori i jej argumentacja jest tak zabawna, że aż przypomina mi się fatalny "Pearl Harbor". Żałoba po Ricku ledwo co się rozpoczęła, a tu przecież trzeba jakoś uhonorować Shane'a za ten wysiłek opieki nad żoną i synem przyjaciela, jakby to nie był jego obowiązek. Gdy do miasteczka zawita szeryf zrobi się jeszcze ciekawiej. Namawianie męża do morderstwa kochanka, by romans się nie wydał, a późniejsze zarzucanie mu tego straszliwego czynu gdy ten się go już dopuścił, bo faktycznie ów osobnik zagrażał grupie sprawia, że na myśl przychodzi mi jedna możliwość, humorki związane z ciążą naszej lolitki. Tak jest, ciążą. Dziecko prawdopodobnie 'shane-owe'. Potrzebowałem trzeciego sezonu, by zobaczyć, że Rick ma jaja. Wyłączcie te myśli. Wtedy zacny małżonek przeradza się w badassa, z krwi i kości i występuje o rozwód. Oczywiście, nieumocniony prawomocnie, sądów brak. Lori, wkrótce ginie, a nasz bohater przeżywa załamanie nerwowe na tle psychicznym.
    W komiksie jak i w serialu, ta postać jest równie mdła. W tym drugim zaś nawet po swym odejściu jako telefoniczne, ciało astralne obwinia Ricka o śmierć najbliższych. W poście nie umieściłem syna owej parki z uwagi, że postać ciągle się rozwija, a na kartkach powieści graficznej wyrósł na porządnego obywatela ZombieCity. Tak trzymaj Carl.



    Joffrey Baratheon (Gra o Tron)
    Czego oczekiwać po małoletnim władcy, zrodzonym z nieprawego łoża? Chęci zaistnienia jako dobry król, który mógłby dzięki swym czynom zjednać sobie lud, a przy okazji zyskać pokaźną ilość sojuszników? Nie ta bajka, tę opowieść kreuje Pan Martin. Mamy tu zapatrzonego w siebie, rozpieszczonego przez matkę pyszałka, który na każdy swój przejaw tyrani ma jedną odpowiedź, "Jestem królem, mogę robić co chcę!", w kwestię zastanowienia poddaję myśl czy Joff nie oglądał za młokosa "Króla Lwa", a jego ulubionym bohaterem nie był Skaza. Katowanie obfitych, to dobre słowo, obfitych dam do towarzystwa, czy zadręczanie psychiczne przyszłej królowej i na deser mordowanie jej ojca to jedne z prozaicznych czynności władcy Westeros. Postać genialnie odegrana przez Jacka Gleesona, który czerpie wyraźną radość z nienawiści, którą obdarzyła go widownia. Sam Joffrey to spaczony tyran, którego abstrakcyjnych wypowiedzi wprost uwielbiam wysłuchiwać.



    Kate (LOST)
    Ową osóbkę z pewnością można nazwać "zagubioną", wiecznie niezdecydowana, rozchwiana w miłosnym trójkącie, rozwleczonym na sześć sezonów. Z początku wymieniająca jedynie pocałunki między Sawyerem i Jackiem, by w kolejnych etapach zaliczyć ostatnią bazę. Przez widzów nazywana puszczalską, przeze mnie typową nastolatką. Sawyer, badass z mroczną przeszłością czy Jack, lekarz z zachwianym powołaniem, nudziarz do kwadratu? Fanki serialu tworzyły swoje kluby, kłóciły się o wybranków Kate, a ja łapałem się za głowę, że po kolejnym barabara z Sawyerem i klasycznym strzeleniu na niego focha, leciała przez pół wyspy za Jackiem.



    Skyler White (Breaking Bad)
    Oczywiście, małżonki słynnego narkotykowego barona Heisenberga nie mogło tu zabraknąć. Czemu tak wiele osób znienawidziło te postać? Duży wpływ na to miała zbyt szybka zmiana osobowości bohaterki, można to wyargumentować szokiem, czy kumulującymi się tajemnicami męża jednak większość jej postępowań było zwyczajnie w świecie mało logiczne. Ciągłe obwinianie, zamiast próba znalezienia wyjścia, presja jaką nieustannie narzucała na Walterze, a najgorsze to chyba ta irracjonalna zdrada i wyjawienie tego mężowi z dziką satysfakcją wypisaną na twarzy. Chyba mamy sezon na puszczalskie żoneczki? Nie pomogą "ambitne" sceny nurkującej Skyler w basenie, czy inne abstrakcyjne, nadaremne zabiegi scenarzystów służące nakreśleniu głębi postaci. Przydała się chyba jedynie do prania brudnych pieniędzy męża, dzięki swemu przedsiębiorczemu umysłowi, a nagroda Emmy dla Anny Gunn zbyt wyświechtana, możliwe że jedynie za kulminacyjną scenę z znakomitym Cranstonem, który sprowadził żonkę na ziemię w ostatnim sezonie.



  4. KulawyJohny
    Serial, przy którym "Prison Break" to naiwna bajeczka dla dzieci. Serial, w którym główni bohaterowie giną szybciej niż w "Grze o Tron". Czym jest "OZ"? Jest wyznacznikiem gatunku drama-series, ojcem chrzestnym większości współczesnych produkcji, które czerpią z niego garściami, a przede wszystkim jest mało znany, przez co rozwój gatunku mylnie przypisywany jest "The Sopranos".
    Z uwagi na kontrowersyjną tematykę, sceny i język serial został zakazany w większości krajów, w tym naszym (obecnie jednak transmisja odbywa się na antenie CBS Action). W '97 nie do pomyślenia było by w telewizji ukazywać jawną przemoc, gwałty, morderstwa, rasizm i sadyzm, a to wszystko wewnątrz jednego z oddziałów w stanowym więzieniu o zaostrzonym rygorze.
    Tom Fontana, który dogłębnie zbadał temat więziennictwa starał się oddać jego realizmy w swym dziele, wyszło mu to znakomicie. Owszem nie brakuje paru przerysowanych scen, jednak całość jest genialną, brutalną, mroczną historią o utracie człowieczeństwa w miejscu, które paradoksalnie ma być formą resocjalizacji. Jest to również pierwsza produkcja HBO, która rozpoczyna złoty wiek dla tej właśnie telewizji. Hipnotyzujący scenariusz, z genialnie zrównoważoną, filozoficzną narracją jednego z więźniów, plus świetne, wielowymiarowe postaci sprawiają, że jest to nurt, którym telewizja będzie brnęła do dziś.



    Plejada znakomitych aktorów to kolejny atut, wielu właśnie dzięki "OZ" stało się rozpoznawalnych. Mamy tu taką mnogość kreacji więźniów, pracowników, strażników czy polityków, że aż dziw bierze, że każda postać jest tak świetnie napisana i wcale niemarginalizowana. Nawet mniej ważni bohaterowie, mają własną historię, którą poznajemy w czasie świetnie rozplanowanych sześciu sezonów. Owszem przed szereg wybija się paru kryminalistów, pośród których obieramy sobie swoich faworytów i z przyjemnością obserwujemy ich matactwa, spiski, interakcje z innymi czy zwyczajną chęć przeżycia w najgorszym miejscu w jakim się mogli znaleźć.
    Wśród moich faworytów są między innymi Ryan O'Raily, irlandzki spryciarz, który opracował sobie własną, specyficzną sztukę przetrwania, jest krętaczem manipulującym przywódcami poszczególnych gangów, następnie mamy prawnika Tobiasa Beechera (bezbłędny Lee Tergesen), oskarżonego za jazdę pod wpływem i spowodowanie śmiertelnego wypadku.



    Beecher jest czymś w rodzaju tabula rasa, wchłania całe zło z OZ, w efekcie dokonuje się w nim głęboka przemiana, z wykorzystywanego prago (odpowiednik męskiej prostytutki w więzieniu) w bezwzględnego kryminalistę. Skoro o Tobiasie mowa, warto zwrócić uwagę na jeden z najlepszych wątków serialu, mowa o duecie Keller-Beecher. Z początku śmiertelni wrogowie, następnie poddają się wzajemnej fascynacji. Kontrowersyjny wątek jak na lata 90, gdzie aktorzy rzadko kiedy odgrywali tak intymne sceny homoseksualnej miłości, ich związek jest pełen niezdrowego pożądania, prowadzącego do tragicznych w skutkach wydarzeń i chyba dlatego ten duet jest tak lubiany przez nie jednego mi znanego homofoba, z uwagi na to jak wiele wnosi do serialu.
    Mógłbym wymieniać wiele innych postaci, jednak ich przekrój jest ogromny także wspomnę jeszcze o kilku. Ważnym elementem serialu jest konflikt muzułmanina Saida z przywódcą czarnoskórych, niezrównoważonym, socjopatą Adebisim. Uwielbiam też postać Miguela Alvareza, który jako przywódca 'latynosów' miał wszystko, by następnie w wyniku niefortunnych zdarzeń to stracić, wtedy rozpoczyna na nowo walkę o względy poddając się coraz bardziej wymyślnym "próbom", zatracając swoje własne człowieczeństwo. W OZ nie zabraknie również kanibali czy schizofreników rozmawiających z Bogiem, mamy tu też bunt więźniów, wojny gangów, karę śmierci i ucieczkę. Wszystko to na co liczy każdy fan kinematografii czy seriali o podobnej tematyce.



    Produkcja ma również swoje wady. Uwielbiam filozoficzne monologi narratora, jednak czym bardziej w głąb epizodów tym więcej skłaniało się ku banalnemu wątkowi istoty zbawienia w takim piekle jakim jest OZ, oklepane. Płytki był również wątek gubernatora, który prezentował postawę typowego, politycznego łajdaka działającego na szkodę naszej, kryminalnej paczki. To jedynie nieliczne wady, które nie wpływają znacząco na tak ważny element serialu jakim są intrygi, morderstwa czy walka o przetrwanie, któregoś z naszych ulubieńców. Co do możliwości nabycia serialu... Tu jest krucho, z uwagi na wszędobylską swego czasu cenzurę, nałożoną na dzieło Fontany. Polecam komplet płytek z Amazon (jedynie wersja angielska), czy też skłonienie się ku piractwu i pobraniu napisów, zwalając winę na dystrybutorów.

  5. KulawyJohny
    Najnowsza reinkarnacja "Zwariowanych Melodii" wzbudziła wśród fanów wiele kontrowersji, najczęściej negatywną opinię na temat serialu wyrażają maniacy Bugsa i jego ferajny, którzy na dobre utknęli w erze slapstick'u.



    Sam do produkcji podchodziłem dość sceptycznie, nie przekonywał mnie pomysł 'ucywilizowania' moich ulubionych bohaterów. Od teraz znane z dzieciństwa postacie muszą borykać się z problemami codziennego życia. Pracują by zarobić na czynsz, dbają o swe relacje w związku, czy zwyczajnie w świecie oddają się swemu hobby, mimo wszystko nie zostały pozbawione oryginalnego charakteru. To ta ich nietuzinkowość sprawiała, że "Melodie" były tak śmieszną produkcją, a ten najważniejszy element został zachowany w "TLT Show", który ogranicza slapstick skupiając się całkowicie na gagach i klasycznych elementach zawartych w komediach pomyłek. Scenariusze odcinków są precyzyjnie dopracowane, często można popłakać się ze śmiechu, jednak jak to w serialu, zdarzają się lepsze i gorsze epizody. Z uwagi, że produkcja skierowana jest raczej do dojrzalszego odbiorcy, spora ilość gagów może być niezrozumiana przez młodszych, w szczególności, że niekiedy finałowe sceny pozbawione są morału. Zresztą w starszej wersji również było go ze świecą szukać, to czysta rozrywka.



    Serial często balansuje na granicy czarnego humoru, czy też opiera właśnie na nim całe epizody, prowodyrem takich sytuacji jest oczywiście Kaczor Daffy. Za szczyt jego bezczelności może posłużyć odcinek gdy Kaczor chce dorobić się luksusowej łodzi, wyłudza więc od naiwnego Porky'ego pokaźną sumę pieniędzy okłamując go w temacie śmiertelnej choroby jaką rzekomo posiada. Wszystko to może wydać się wręcz dramatyczne, gdyż Porky ląduje na ulicy, jednak jest to okraszone tak wspaniałym humorem, że mimo całej sytuacji nie jesteśmy w stanie się nie uśmiechnąć, same dialogi Daffego są tak abstrakcyjnie irracjonalne, że aż śmieszne.



    Bohaterowie, nie przeszli gruntownych zmian względem pierwowzoru, jeżeli już to bardziej ich rozbudowano, uwypuklając odgrywaną rolę w animowanej społeczności. I tak mamy Bugsa, z którym łatwiej jest się nam utożsamiać, to zwykły, szary, kicający przeciętniak, trzeźwym okiem patrzący na wyczyny swego współlokatora Duffego, nadal cynicznego, egoistycznego kaczora. Dodajmy do tego miasteczko, a z radością możemy spoglądać na wyczyny tej dwójki w współczesnym świecie, do którego muszą się przystosować i póki ten świat ich nie przytłacza, a stanowi jedynie tło, to jestem jak najbardziej za. Porky to nadal uroczy, naiwny pionek wciągany do intryg Kaczki, a Lola, dziewczyna Bugsa tylko zyskała na swej kreacji. Z porno wersji z "Kosmicznego Meczu", przeistoczyła się nam w nietuzinkową, egocentryczną, rozchwianą emocjonalnie dziewczynę z wydumanymi problemami, dzięki czemu idealnie wkomponowuje się w całą, wesołą gromadkę. Swoją drogą nie mogłem się nie uśmiechnąć przy aluzjach twórców, którzy świetnie przerysowali kobiecą logikę działań, przy jej pomocy. Pozostała część ferajny pojawia się nam co chwilę, a to w tle, a to w odcinkach im poświęconych i uwierzcie naprawdę miło jest zobaczyć wszystkie kreacje ponownie razem, dla odmiany w nie 'średniawym' filmie.



    Serial oczywiście nie jest pozbawiony wad. Nadal nie mogę wybaczyć twórcom, że jedna z moich ulubionych postaci, mianowicie Diabeł Tasmański został sprowadzony do roli agresywnego psa. Teledyski w środku show bywają dość marnej jakości, z paroma wyjątkami, pochwały dla polskich dubbing-owców, którzy starali się z nich coś wykrzesać. Kreska jest bardziej kanciasta, z pogrubionymi konturami. Osobiście spodobały mi się te idealnie stonowane kolory, nadające charakteru całej animacji. Dbałość o szczegóły miasta, jak i szczegóły przedmiotów codziennego użytku, również zadowala. Polecam oglądanie w wersji z polskim dubbingiem, głównie z uwagi że mamy większość tych samych, znakomitych głosów, które wzbudzą w nas nostalgie, a przecież chodzi tylko o odświeżenie znakomitej rozrywki sprzed lat.

  6. KulawyJohny
    Od dawna wyczekiwałem na tak ambitną produkcję jaką okazał się serial HBO. "True Detective" to dojrzała, mroczna opowieść, klimatem porównywalna z "Se7en" Finchera, przedstawiająca śledztwo dwóch, z pozoru różnych policjantów w sprawie seryjnego mordercy.
    Na wstępie zaznaczę, że jestem ogromnym fanem kryminałów i thrillerów i jak tylko dowiedziałem się, że HBO w najnowszej produkcji obsadziło w głównych rolach dwóch rewelacyjnych aktorów jakimi są Matthew McConaughey i Woody Harrelson nie mogłem doczekać się premiery. Nie zawiodłem się. Stopniowo budowane napięcie, intrygująca zbrodnia, a przede wszystkim znakomity duet detektywów, te aspekty sprawiły, że serial oglądałem jak zahipnotyzowany. Chodź schematy wydawały się wtórne jak w każdym klasycznym kryminale, tutaj zostały pokaźnie rozbudowane, a same śledztwo przeplata się z bardzo ważnym wątkiem relacji aspołecznego Rusta z ambitnym Martinem, wątek ten został podzielony na dwie osie fabularne. Dialogi dwóch głównych bohaterów są siłą napędową "True Detective". Wymiany poglądów, przedstawianie własnych ideologii i naruszanie stref prywatności zbliża ich do siebie, mimo początkowej niechęci. Co wyróżnia ten policyjny duet od innych nam znanych z kina czy telewizji? Przede wszystkim autentyczność. Obydwaj nie kryją się z własnymi odczuciami, bezustannie wzajemnie się oceniają, mówią gdy nie chcą ingerować w życie drugiego, jednak gdy przychodzi co do czego są w stanie poświęcić się dla partnera. Prawdziwa, męska przyjaźń, chcę się rzec. Oczywiście złożoność ich relacji rozwijała się przez kilka odcinków prowadząc do punktu kulminacyjnego, który zachwiał długoletnią więzią. Dodajmy do tego tajemniczą zbrodnie, zaskakujące zwroty akcji i prowincjonalną, ciężka atmosferę mokradeł Luizjany. Brutalność i bezpardonowe ukazywanie jak niekiedy nasi główni bohaterowie wykraczają poza granicę prawa sprawia, że skonstruowana intryga zyskuje na sile. Co rusz podrzucane zostały nam nowe poszlaki, jak i fałszywe tropy, dzięki czemu widzowie na bieżąco mogli prowadzić dywagacje na temat domniemanego mordercy.
    Od strony technicznej serial prezentuje się wyśmienicie, wystarczy spojrzeć na rewelacyjne intro. Genialna wpasowująca się w lata dziewięćdziesiąte muzyka, czy szerokie ujęcia kamery nadają serialowi depresyjnej pustki. McConaughey i Harrelson stworzyli duet, który spokojnie można określić już mianem kultowego. Role drugoplanowe stoją na dobrym poziomie, chodź bez rewelacji, wyróżnić można Michelle Monaghan, wcielającą się w postać żony Martiego. Czy serial wyznacza nowe trendy w gatunku? W żadnym wypadku, jednakże rozbudowuje aspekt psychologiczny do granic możliwości. Zarzucić można scenarzystom pominięcie paru wątków jednak cała historia tworzy doskonałą spójność, zamkniętą w ośmiu odcinkach. Z pewnością rarytas dla każdego kinomana, 'serialoholika' szukającego mrocznej, ambitnej fabuły z wybitnym aktorstwem.

  7. KulawyJohny
    Zaznaczę, że ranking jest całkowicie subiektywny, Pod uwagę brałem złożoność przedstawionych kreacji filmowych, metodykę działań i grę aktorską.
    5. Mr Blonde, "Reservoir Dogs" (1992)

    Michale Madsen jest jednym z ulubieńców Quentina Tarantino, już na początku swej, reżyserskiej kariery powierzył mu rolkę gangstera o pseudonimie Mr Blonde, który wraz z innymi, specyficznymi indywidualistami dokonał napadu na sklep jubilerski. Skok nie poszedł po ich myśli, ktoś zdradził i został wtyką policji. I tak rozpoczynają się dywagacje i wzajemne oskarżenia, gdzie przed szereg wysuwa się Mr Blonde. W rytmie przeboju lat 70 "Stuck in the middle with you" rozpoczyna makabryczne tortury policjanta. Gangster jest opanowany i dokładny w działaniu, czerpie wewnętrzną radość z okaleczenia ofiary, jest to idealny przykład człowieka o skłonnościach socjopatycznych. Jedna z lepszych ról Madsena, a scena tortur przeszła do historii jako jedna z najbardziej brutalnych w kinie lat 90. Do ciekawostek związanych z tą postacią należy dodać, że jest to prawdopodobnie brat Vincenta Vegi z "Pulp Fiction", Tarantino miał nawet w planach film gdzie bohaterami są oni obydwaj.
    4. John Doe, "Se7en" (1995)

    Kavin Spacey, to zasłużony aktor, który w filmie Davida Finchera wcielił się w rolę seryjnego mordercy z syndromem 'zbawcy'. John Doe, wymowny odpowiednik polskiego Jana Nowaka (pospolite imię), jest autorem specyficznych, makabrycznych morderstw, które popełnia według biblijnych, siedmiu grzechów głównych. Karze "grzeszników", nie widząc w tym własnej hipokryzji. Doe jest niebezpiecznym typem mordercy, gdyż w całości wierzy w własną ideologię, a najgorsze jest w nim to, że mimo społecznego wypaczenia jest diabelnie inteligentny, niekiedy ku swemu zdumieniu sami jesteśmy skłonni do przyznania mu racji. Kevin Spacey stworzył rewelacyjną kreację, która od początku pojawienia się na ekranie przeraża, buduje napięcie każdą wypowiedzianą kwestią. Postrzega siebie jako 'mesjasza', a my widzimy w nim diabła.
    3. Hans Landa, "Inglourious Basterds" (2009)

    Rola, która zapewniła Christoph'owi Waltz niezwykłą popularność. Wciela się on w rolę ss-mana, eksterminatora Żydów, obdarzonego niezwykłą charyzmą. Jego przesadzona życzliwość i uśmiech od pierwszych minut wzbudza lęk. Mimo szarmanckiego zachowania odczuwa się nieobliczalność Landy. Uwielbia kontrolować sytuację, staję się wtedy nadmiernie podekscytowany, ma się wrażenie, że rozkosz sprawia mu nieświadomość rywala, dlatego delektuje się nią z każdą, kolejną wypowiadaną, niejednoznaczną aluzją. Oczywistość zabija zabawę. Czemu rolę Waltza umieściłem tak wysoko? Głównie za 'warstwy' jakie stworzył. Co rozumieć pod tym pojęciem? A to, że Hans Landa stopniowo ujawnia swoje oblicze. Czasami widz sam nie wie czy Niemiec już rozpracował całą intrygę, czy tylko rozkoszuje się poznaną prawdą, a może nie jest niczego świadom? Brawurowo zagrane, Oscar za najlepszą rolę drugoplanową.
    2. Hannibal Lecter, "Milczenie Owiec" (1991)

    Literacka postać, stworzona przez Thomasa Harrisa, która doczekała się kilku wcieleń, filmów jej poświęconych oraz serialu. Najwybitniejszą kreacją z pewnością była ta odegrana przez Anthonego Hopkinsa. Lecter w pełnej krasie został ukazany w "Milczeniu Owiec", również genialny w "Czerwonym Smoku" jednak było go tam za mało, natomiast "Hannibal" to przesadzony i średni obraz. Doktor Lecter to niezwykle inteligentny psychiatra, analityk natury ludzkiej, wielokrotnie współpracujący z policją, w celu pomocy w chwytaniu seryjnych zabójców, do których sam się wlicza. Lecter bowiem jest kanibalem, uwielbia mordować, by następnie konsumować swe ofiary według własnych, wykwintnych przepisów. Kolejną pasją doktora jest poddawanie dogłębnej analizie innych, jednak nie samego siebie. Potrafi okazać szacunek tym, którzy w jego mniemaniu na to zasługują, bądź są niezwykle złożeni i na swój sposób interesujący. Lecter mimo swej wiedzy i obycia jest jednym z najniebezpieczniejszych, filmowych psychopatów, a może właśnie dlatego. Kultowa, oscarowa rola Hopkinsa, który swą grą hipnotyzuje i przeraża.
    1. Joker, "The Dark Knight" (2008)

    Na pierwszym miejscu, moim zdaniem bezkonkurencyjna kreacja Heatha Ledgera, który umiejętnie odświeżył wizerunek najbardziej nieprzewidywalnego wroga Batmana. Joker to zbieg z szpitala psychiatrycznego Arkham, z początku okrada banki, które przechowują pieniądze największych gangsterów Gotham. Bezwzględny w działaniu Joker, szybko zwraca na siebie uwagę. Z początku lekceważony, głównie przez wizerunek, szybko udowadnia swą wysoką pozycję i przekonuje członków zorganizowanej grupy do zabicia człowieka-nietoperza. Rozpoczyna się niebezpieczna rozgrywka między dwoma osobnikami. Joker odnajduje w Batmanie swoje nemezis, nie obchodzi go tożsamość mściciela, jak i jego śmierć, twierdzi że są identycznymi 'dziwadłami', wyklętymi i niezrozumianymi przez społeczeństwo. Tajemniczy klaun rozsiewa swoją ideologię chaosu na terenie całego miasta, terroryzując ludność Gotham swoimi psychologicznymi grami. Ma na celu udowodnienie, że w każdym czai się zło. Czym Joker zasłużył sobie na tak wysokie miejsce w tym rankingu? Z pewnością świeżym i racjonalnym spojrzeniem na współczesną społeczność, nieprzewidywalnością działań, dodajmy do tego niezwykłą inteligencję i precyzyjne planowanie, a otrzymamy psychopatę z krwi i kości. Pośmiertny Oscar dla genialnego Heatha Ledgera.
  8. KulawyJohny
    Dramat biograficzny, przedstawiający historię zdegenerowanego Rona Woodroofa, który dowiaduję się, że jest nosicielem wirusa HIV. Postanawia opracować system sprzedaży niedozwolony leków osobom chorym. I jak mylnie można odnieść wrażenie po tych słowach, nie jest to opowieść o dobroczyńcy, który postanowił zbawić ludzkość, a jest to historia homofoba, narkomana, dziwkarza i kanciarza, któremu przez zbyt intensywny tryb życia pozostało trzydzieści dni do nieuniknionej śmierci.
    Nieuniknionej? "Ja was uczulam, że nie ma takiej francy, co by zabiła Rona Woodroofa w 30 dni.", zarzeka się główny bohater, wertuje książki, przeszukuje internet, stając się najlepszym, nielegalnym farmaceutą w Dallas. I tu tkwi cały urok oscarowej kreacji genialnego McConaugheya, który do tej roli schudł ponad siedemnaście kilogramów. Woodroof kieruję się egoizmem, chęcią prywatnego zysku, z początku odcina się od choroby by następnie stawić jej czoło. Jak polubić te postać? Widzowi przychodzić to może z wielką trudnością, jednak podziwiamy jego zaradności, charyzmę i chęć walki z chorobą. Widzimy jak szybko jego dotychczasowe życie legło w gruzach, mimo wszystko stara sobie je ułożyć na nowo. W czym tkwi sukces tej kreacji? Ponadprzeciętność przeciętnego. Mam na myśli, to że Woodroof nie aspiruje do kogoś kim nie jest, jest sobą, owszem zmienia się pod wpływem choroby i właśnie ta przemiana jest głównym elementem filmu, jednak to cały czas On, ten urokliwy buc, którego polubiliśmy lub zmieszaliśmy z błotem. Czuję się, że jest to postać z krwi i kości, widać autentyzm.
    W filmie nie zabrakło elementów przewidywalnych, tutaj urokliwych. I tak rzeczą naturalną było wyklęcie Woodroofa przez zacofaną społeczność (w końcu to lata 80) i sprowadzenie go do rangi homoseksualisty, czyli najgorszego z najgorszych, niegdyś według samego Rona. Mamy również wątek przyjaźni z transseksualnym Rayon'em (zasłużony Oscar dla Jareda Leto), który stanowi coś w rodzaju impulsu ku przemianie. Sam Leto z początku traktowany był przeze mnie jako postać humorystyczna, by następnie zyskać w oczach na swej złożoności. Kolejny aspekt, który w takich produkcjach jest obowiązkowy to walka z systemem. Tutaj również scenarzysta wybrnął obronną ręką, przeciwstawienie się czołowym dystrybutorom służy jako ukazanie wzlotów i upadków naszego bohatera. Chyba jestem bardziej zwolennikiem konwencji wykorzystania systemu do czerpania własnych zysków, jak w "Wilku z Wall Street", natomiast w "Klubie" było to niemożliwe i nie miałoby racji bytu. Zastrzeżenie mam do zbędnego wątku z lekarką Saks, który spowolniał i tak dynamiczną fabułę, dodam jeszcze, że sama lekarka nie istniała naprawdę. Solidne, mocne, emocjonalne kino, dopiero co raczkującego reżysera, z genialnymi, oscarowymi rolami McConaugheya i Leto. To trzeba zobaczyć.

  9. KulawyJohny
    Zawsze pociągało mnie kino minimalistyczne, także z przyjemnością obejrzałem dramat Shanleya, gdzie w jedną z głównych ról wcielił się niedawno zmarły Philip Seymour Hoffman. Zanim przejdę do treści obrazu przedstawię moją opinie na temat tego aktora. Znakomity warsztat wyniesiony z desek teatru, mistrz drugoplanowych ról, jeżeli natomiast chodzi o pierwsze skrzypce niestety wypadał blado i zdaje się sam miał tego świadomość o czym wspominał w wywiadach, wyjątkiem jest oczywiście jego oscarowa rola tytułowego "Capote".
    Zarys fabuły można by rzec, że jest ponadczasowy i w sam raz wpasowuje się w współczesne dywagacje na temat pedofilii w kościele. I tak oto przenosimy się poza mury katolickiej szkoły na Bronxie, rok po zamordowaniu Kennedy'ego, pieczę nad plebanią sprawuje przyjaźnie usposobiony Ojciec Flynn, natomiast status dyrektorki przysługuje staroświeckiej Siostrze Aloysius (rewelacyjna Meryl Streep). I tak obraz z początku skupia się na ukazaniu oczami młodziutkiej Siostry James metod jakie propaguje dyrektorka, które niekiedy są zbyt rygorystyczne. Jedno jest pewne, pierwsze minuty filmu sprawiają, że widz nie podziela poglądów Aloysius, chyba że jest radykalny klerykałem. Jednak w tym filmie najważniejsze są "wątpliwości".
    Dyrektorka zyskuje przy bliższym poznaniu, odkrywają się przed nami strzępki jej przeszłości, widzimy że w gruncie rzeczy jest ciepłą osobą, która stara się wykonywać swoją pracę najlepiej jak tylko może, kurczowo trzymając się swoich poglądów, które niekiedy niweluje samo życie.
    Główna oś fabularna skupia się jednak na konfrontacji wspomnianej Siostry z Ojcem Flynnem, który zbyt natarczywie ofiaruje swoją przyjaźń jedynemu, czarnoskóremu chłopcu w szkole. Pojawiają się kolejne wątpliwości i nikłe dowody wobec teoretycznych, haniebnych czynów księdza. W wszystko wplątuje się Siostra James (Amy Adams), która zastaje upojonego alkoholem małego Donalda, ówcześnie wezwanego na plebanie. I tak przechodzimy do moim zdaniem najlepszej sceny filmu, czyli pierwszej konfrontacji Ojca z dwiema Siostrami. Ciepła kolorystyka znika z ekranu, pojawiają się chłodne filtry, a zamiast narastającej muzyki mamy dzwoniący w tle telefon, który idealnie buduje napięcie. Argumentacja na zarzuty jest dość spójna, jednakże nie przekonuje samej Dyrektorki. Wtedy rozpoczynają się partyzanckie ataki Flynna w kazaniach, czy wzywanie przez Siostrę matki chłopca. Widz sam musi zdecydować, w którą wersje bardziej wieży, a reżyser co rusz podrzuca nam pod nos kolejne, tytułowe wątpliwości.
    Cały ten obraz skradła rola znakomitej, jak zawsze Meryl Streep, Hoffman był po prostu poprawny jak w większości swych ról, co nie umniejsza jego wartości jako aktora. Znakomicie wcielił się w postać Ojca Flynna, przez co widz ma więcej wątpliwości co do jego winy, rola nie należała do łatwych, został za nią nominowany do Oscara.
    Czego mi zabrakło w tej produkcji? Z pewnością większej ilości konfrontacji Siostry Aloysius z Ojcem Flynnem, a tak scenarzysta zaoferował nam zaledwie dwie sceny z poważną wymianą zdań i były to najlepsze sceny całego filmu, może wystarczyłoby ograniczyć role Amy Adams i poszerzyć wątek czarnoskórego chłopca i jego relacji z rodziną. Polecam wszystkim fanom Meryl Streep i Hoffmana.

×
×
  • Utwórz nowe...