Skocz do zawartości

bartpuk

Forumowicze
  • Zawartość

    151
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez bartpuk

  1. bartpuk
    Wychodząc z domu w środku nocy, mając na uwadze jaka wiosna nam się zrobiła, przez głowę przelatywała mi właściwie tylko jedna myśl. Czy uda mi się dojechać do celu czy też utknę gdzieś nie wiadomo gdzie. Tydzień wcześniej byłem zmuszony odpuścić wyjazd w góry pomimo super pogody na weekendzie. Najnormalniej w świecie nie byłem w stanie opuścić parkingu. Dlatego też pełen obaw, po piątkowych opadach śniegu, najpierw schodziłem do samochodu, a następnie pokonywałem pierwszych kilkanaście kilometrów. Moje obawy okazały się być nie na miejscu, i tak jak moje miasto było przysypane, tak około 20 km później droga zrobiła się elegancko czarna i można było delektować się spokojną jazdą. Celem podróży były Pieniny i chęć wejścia na Trzy Korony, tym razem od strony południowej z miejscowości Sromowce Niżne.
    Na miejsce dotarłem chwilkę po 6 rano i od razu zacząłem się szykować do wyjścia. Niepewność co do stanu szlaków sprawiła, że nie chciałem za bardzo tracić czasu na zbędne rzeczy. Zwiedzaniem miejscowości miałem się zająć po zejściu z góry. Inna sprawa, że nie ma czego tam zwiedzać, z ciekawszych rzeczy zauważyłem jedynie stary drewniany Kościół, do którego i tak nie zaglądałem. Jako iż zaparkowałem na pierwszym lepszym odśnieżonym parkingu (przy Kościele) to musiałem przejść przez całe Sromowce żeby dotrzeć do szlaku. Miejscowość jest dość mała i kilka minut później dotarłem do końca drogi, gdzie znajduje się punkt informacyjny, w którym można zakupić też różne mapy. Niestety, otwierają go dopiero od kwietnia więc nie jestem w stanie powiedzieć czego można tam się jeszcze dowiedzieć czy też co kupić. Tak czy inaczej przede mną pojawił się nieskażony widokiem innych budynków piękny obraz. Stałem u stóp Trzech Koron mając przed sobą ostatni punkt cywilizacji w postaci schroniska ?Trzy Korony?. Jest on tak fantastycznie położony, że w niczym nie przeszkadza jego widok w podziwianiu góry.
    Po ominięciu schroniska dochodzimy do pierwszego rozwidlenia szlaków. Skręcając w prawo, szlakiem zielonym, możemy się udać przez polanę Kosarzyską, natomiast idąc prosto, szlakiem żółtym, przez wąwóz Szopczański możemy dojść do przełęczy Szopka, zwanej także Chwała Bogu. Długo się nie zastanawiając wybrałem żółty szlak i poszedłem prosto przed siebie chcąc sprawdzić zasadność tej drugiej nazwy przełęczy. O trudności podejścia prawdę mówiąc nawet nie rozmyślałem, całkowicie pochłonęła mnie otaczająca przyroda oraz szum płynącego wąwozem potoku. Pomimo sporych ilości śniegu szczelnie przykrywającego wszystko co tylko się dało zostałem urzeczony tym miejscem i wiem, że na pewno tam wrócę jak tylko zima zdecyduje się nas opuścić.
    Idąc i oddając się rozmyślaniom nawet nie zauważyłem kiedy doszedłem na przełęcz Szopka, nie odczułem także jakiegoś większego zmęczenia, także ta druga nazwa jest troszkę na wyrost. Przynajmniej jak dla mnie Tutaj też należy opuścić żółty szlak (prowadzący do Krościenka) i skręcić w prawo na niebieski kierujący nas prosto na Okrąglicę. Po dotarciu na szczyt mogłem po raz kolejny w ciszy i samotności delektować się rozpościerającym się przede mną widokiem. Całkowicie zasypane Tatry robią niesamowite wrażenie jednak jeszcze nie czas i nie pora na nie. Ciągnie tam strasznie, ale w dalszym ciągu uważam, że moje zimowe doświadczenie na dobrą sprawę nie istnieje i lepiej nie kusić losu zbyt szybko.
    Po zjedzeniu śniadania w budce strażnika udałem się niebieskim szlakiem w kierunku Góry Zamkowej. Co prawda nie miałem zamiaru na nią wchodzić, jednak powrót tą samą trasą nie sprawia zbyt dużych przyjemności. Po dotarciu na polanę Kosarzyską odbiłem w prawo na zielony szlak mający mnie zaprowadzić z powrotem na Sromowców Niżnych. Tutaj spotkała mnie pierwsza tego dnia miła niespodzianka. Brak szlaku Oznaczony na drzewach co prawda był, jednak stawiałem stopy całkowicie w ciemno. Widać było, że od kilku dni (?) nikt tamtędy nie chodził i trzeba było wytyczyć ścieżkę własnonożnie. Niezrażony, brodząc w śniegu w większości przypadków tak ciut za połowę łydki ruszyłem przed siebie. Szło się bardzo fajnie, jednak wszelkie rozmyślania trzeba było odłożyć na później a należało się skupić na tym, aby nie zgubić szlaku. Oczywiście ta sztuka nie do końca mi się udała i po wyjściu na jakąś polankę najnormalniej w świecie nie wiedziałem w którą stronę się udać. Poszukiwania odpowiedniej drogi zajęły mi maksymalnie 5 minut i można było kontynuować schodzenie. Mając za sobą jakieś ¾ drogi w dół spotkałem pierwsze osoby na szlaku. Jakaś para wspinała się na Trzy Korony, natomiast będąc już praktycznie na samym dole spotkałem Słowaków. Całość zajęła mi niecałe 3 i pół godziny i zacząłem się zastanawiać co dalej. Wybór padł na Słowację i znajdujący się zaraz za Dunajcem Czerwony Klasztor.
    Gdy doszedłem pod bramę Klasztoru zacząłem się zastanawiać czy tak naprawdę chce mi się tam wchodzić. Wstęp to 3 euro, ale bardziej kusząca była perspektywa wdrapania się na jakąś górkę po słowackiej stronie Pienin. Szybki rzut okiem na drogowskaz oraz na mapę i już wiedziałem, że idę w teren. Zastanawiałem się czy robić jakąś pętlę, czy też wejść najpierw na pierwszą górę i tam na miejscu ocenić sytuację. Nastawiłem się na drugą opcję, jednak i tak wiedziałem, że w momencie jak tylko wejdę na górę to pójdę po szlaku dalej.
    Pierwszą górką, na którą zdecydowałem się wejść był Sedlo Cerla (605m. npm (Przełęcz pod Klasztorną Górą). Prawdę mówiąc nigdy wcześniej nie chodziłem po słowackich górach, byłem przekonany, że jest tam tak jak u nas, że oznakowanie szlaku jest dobre, że co kilka drzew jest ładnie namalowany znak. A tu niespodzianka. Oznaczenia pojawiają się rzadko i w momencie gdy wszystko przykryte jest bardzo dokładnie grubą warstwą śniegu poruszanie się sprawia sporo kłopotów. I tak jak po polskiej stronie śniegu było do połowy łydki, tak tutaj tego śniegu miałem już po kolana co w połączeniu z koniecznością przecierania szlaku sprawiło, że moje tempo spadło drastycznie. Nie zrażając się jednak za bardzo uparcie dążyłem do celu idąc praktycznie w ciemno mając za towarzysza jedynie mapę w tradycyjnej papierowej wersji. Po części błądząc, po części idąc na wyczucie udało mi się dotrzeć do znaku informującego mnie, że zadanie wykonałem na 5. I tylko moje siły stwierdziły, że zostają na dole i czekają na mnie w samochodzie. Mimo iż szedłem niecałą godzinę to nie pamiętam kiedy ostatnio byłem aż tak zmęczony. Mimowolnie zacząłem myśleć o chłopakach, którzy nie mieli siły żeby zejść z Broad Peak. Jak strasznie oni musieli być tam zmęczeni, że nie dali rady zrobić kroku.
    Wracając jednak do mnie i do Słowacji. Tabliczka z napisem Vapennik 40 minut była na tyle kusząca, że szybko zapomniałem o zmęczeniu i podjąłem decyzję, że mimo wszystko idę dalej. Tak jak na tym krótkim odcinku dostałem w tyłek to była masakra. Tyle inwektyw co poleciało w stronę tych co są odpowiedzialni za oznaczenia szlaków na Słowacji to rzadko kiedy można ode mnie usłyszeć. Na dobrą sprawę to mapa z rąk już mi nie wychodziła, szedłem na orientację, bez kompasu mając tylko nadzieję, że idę dobrze. I szło mi całkiem nieźle do momentu, w którym wyszedłem na polanę. I tutaj tego typa od malowania szlaku na drzewach nabiłbym na pal i rozkoszował się jego cierpieniem. Ponad pół godziny błądziłem szukając odpowiedniego zejścia z polany do lasu i za cholerę nie udało mi się trafić na odpowiednią ?ścieżkę?. Zmarnowałem grubo ponad godzinę czasu, a nie byłem jeszcze w połowie drogi na Vapennik gdy podjąłem decyzję o powrocie. Miałem najnormalniej w świecie dość przedzierania się w śniegu po kolana nie wiedząc nawet czy dobrze idę. Gdyby było jakieś oznaczenie, w którym miejscu należy skręcić z polany do lasu to na pewno bym się nie poddał i poszedł dalej, ale w takim przypadku jaki był straciłem wszelką ochotę na włóczenie się po górach.
    Z perspektywy fotela, tak na spokojnie, jestem jednak bardzo zadowolony z tej przygody na Słowacji. Na pewno zdobyłem tam doświadczenie w przebijaniu się przez śnieg, teraz widząc szlak w takim stanie wiem mniej więcej ile jestem w stanie przejść, jak zaplanować dalszą drogę. Urodziło mi się sporo pytań, a także sporo wniosków, które mam nadzieję przyniosą odpowiedni skutek. Oby jak najszybciej.
    Tradycyjnie zdjęcia można zobaczyć tutaj: https://plus.google....8625?banner=pwa
  2. bartpuk
    Tym razem miał być Giewont. Szczyt, na który wchodzą paniusie w szpilkach, na który ciągną latem tłumy ludzi. Jako, iż nie przepadam za takim zagęszczeniem człowieka na metr kwadratowy stwierdziłem, że pojadę tam zimą gdy żadne wynalazki nie będą raziły oczu mych. W głowie cały plan już był ułożony, przygotowanych ?kilka? numerów telefonów za noclegiem gdy świat obiegła wiadomość, że w Tatrach jest trójka z plusem (Słowacy w tym czasie u siebie orzekli czwarty stopień zagrożenia lawinowego). W zawiązku z powyższym poddałem się. Brak odpowiedniego doświadczenia zimowego w Tatrach oraz duże niebezpieczeństwo sprawiły, że moim celem okazały się Bieszczady. W te najwyższe mam zaledwie 150 km więc jednodniowa wycieczka nie stanowi większego problemu.
    Tym razem moim miejscem docelowym były Ustrzyki Górne, skąd miałem zamiar udać się w drogę przede wszystkim na Krzemieniec. Jest to szczyt/punkt, w którym jest trójstyk granic Polski, Ukrainy oraz Słowacji. Prawdę mówiąc nie obiecywałem sobie tego dnia zbyt wiele, gdyż wyjątkowo zabrałem ze sobą znajomego, którego kondycja była delikatnie mówiąc słaba, a i w górach ostatnio był kilkanaście lat temu. Ale po kolei.
    Punktem wyjścia były Ustrzyki Górne, skąd szlakiem niebieskim udaliśmy się na Wielką Rawkę (1304 lub 1307 m. n. p. m. w zależności od źródła). Sama trasa jest, że tak powiem, nudna jak cholera. Praktycznie non stop przez las, brak jakichkolwiek urozmaiceń, ciągnie się to i ciągnie, można powiedzieć, że w nieskończoność. Jedynym plusem tego odcinka było ciepło. Pomimo zalegającego śniegu po pas, zmrożonego, wydawałoby się, że musi być zimno. A tu niespodzianka, dało się iść w samej bluzie, kurtki były praktycznie przez całą drogę schowane w plecakach. Dopiero pod szczytem, gdzie las się przerzedził, trzeba było założyć je na siebie. Niestety wcześniejsze prognozy pogody sprawdziły się i z podziwiania widoków trzeba było zrezygnować. Widoczność na Rawce osiągała w porywach do 10 metrów, z rzadka udawało się zobaczyć coś więcej, a i to przez sekundę, albo dwie, gdy wiatr poradził sobie z chmurami. Trochę szkoda, ale nie dla samych widoków chodzi się w góry.
    Dzięki chmurom i dość dokładnym oblepieniu wszystkiego przez śnieg i lód chwilkę szukaliśmy odpowiedniej drogi na Krzemieniec (Kremenaros)(1221 m. n. p. m.). Gdy zeszliśmy dosłownie kilka metrów z Wielkiej Rawki spotkała nas niespodzianka. Chmury zniknęły znad naszych głów, pokazało się słonko i trzeba było dalej się rozbierać. Zaryzykowałem nawet spacer w koszulce, jednak pierwszy leciutki podmuch wiatru sprawił, że pogodziłem się z polarem w trybie błyskawicznym Całość szlaku z Rawki na Krzemieniec prowadzi drogą graniczną z Ukrainą. Co prawda jedyny patrol na jaki się natknęliśmy to byli Polacy, i ruch turystyczny jest wyłączony ze wzmożonej kontroli, to nie radziłbym zapuszczać się na ukraińską stronę. Drutów kolczastych jak za czasów ZSRR nie zauważyłem



    Na Krzemieńcu, jako iż kolega nie do końca sobie radził ze śniegiem oraz podejściami i co chwilę potrzebował odpoczynku, wyciągnąłem mapę w celu opracowania planu dalszej drogi. Początkowo chcieliśmy iść na Małą Rawkę, skąd przez Przełęcz Wyżniańską prosto na Połoninę Caryńską. Obawiając się jednak o kolegę i czy damy radę zejść z Połoniny przed nocą doszliśmy do wniosku, że idziemy na Przełęcz i tam podejmujemy decyzję co dalej. Długo się nie zastanawiając udaliśmy się z powrotem na Wielką Rawkę, skąd odbiliśmy na Małą Rawkę (1272 m. n. p. m.). Niestety przez całą drogę szliśmy w chmurach, widoczność była dość mocno ograniczona, zaczęły pojawiać się pierwsze wycieczki (prawdę mówiąc byłem mocno zaskoczony ilością mijanych ludzi na szlaku, sądziłem, że będziemy tam sami praktycznie przez cały czas, a tu co chwilę z kimś się mijaliśmy) i żeby nie było zbyt fajnie to rozpadły mi się buty. Odkleiły mi się obydwie podeszwy co na pewno nie ułatwiało marszu. Na całe szczęście nie odpadły całkowicie, ale szło się jak w klapkach. Idąc w takich butach, szlakiem dość mocno wyślizganym cały czas w dół, nie dziwiło mnie, że co kilka kroków siedziałem na tyłku. W tym momencie żałowałem, że nie wypożyczyłem sobie raków, a jak mijał nas turysta z rakami na butach praktycznie biegiem to decyzja o zakupie tego urządzenia zapadła w sekundę. Może jeszcze nie tej zimy, ale na następną jak najbardziej.



    Gdzieś chwilę po 12 udało dojść się do schroniska ?Pod Małą Rawką? gdzie weszliśmy i kupiliśmy coś na obiad. Wyboru nie było praktycznie żadnego, ale będąc lekko głodnym i zmarzniętym (ah te buty .. ) nie było co grymasić. Po posileniu się i krótkim odpoczynku, podjęliśmy decyzję, że idziemy jednak zgodnie z planem na Połoninę Caryńską, z której udamy się do samochodu, czekającego na nas pod Ustrzykami Górnymi.
    Pierwsza część drogi, od Schroniska do ulicy, przez Przełęcz Wyżniańską jest bardzo spokojna, praktycznie cały czas bardzo delikatne nachylenie terenu sprawia, że bardziej odpoczywamy w trasie niż się męczymy. Wyzwanie zaczyna się po przekroczeniu drogi i rozpoczęciu wspinaczki na Połoninę. Jak jeszcze przez łąki szło się całkiem dobrze, śnieg nie był wyślizgany, tak w chwili wejścia do lasu rozpoczęła się dla mnie istna mordęga. Raz, że ślizgałem się straszliwie (barierki, które w sezonie pomagają nam się wspinać znajdują się teraz na wysokości kostek), a dwa to ciągłe czekanie na kolegę, który dosłownie umierał po zrobieniu kilku zaledwie kroków. Gdy opuściliśmy las, zrobiliśmy w sumie dość głupią rzecz, z której zdałem sobie sprawę dopiero na szczycie Połoniny. Rozdzieliliśmy się w miejscu gdzie widoczność spadła praktycznie do zera, ciągle trzeba było wchodzić pod górkę, wiał mocny wiatr, który sypał nam śniegiem w twarz. Jako, iż wchodzenie szło mi o wiele sprawniej miałem za zadanie zobaczyć jak daleko jest na górę i ile minut z tego naszego punktu będzie do najwyższego wzniesienia Połoniny Caryńskiej. Niestety, późna pora oraz ekstremalne wręcz warunki spowodowały, że zdecydowaliśmy się iść od razu do Ustrzyk. Co prawda latarkę mieliśmy, ale w warunkach jakie panowały na górze na nic by się ona nie zdała. Żeby to mniej więcej zobrazować to było bardzo podobnie do ostatniej akcji w Bieszczadach, podczas której GOPR-owcy ściągali grupę survivalowców z Bukowego Berda. Brakowało tylko mokrego, padającego śniegu. Tak się składa, że szlak wiodący przez Połoninę Caryńską oznakowany jest na kamieniach leżących na ziemi. W zimie są one przykryte grubą warstwą śniegu więc trzeba było iść po części na wyczucie, a troszkę po znikających ciut za szybko śladach. Na całe szczęście droga w takich warunkach nie była zbyt długa i udało się w miarę szybko i w jednym kawałku dojść do lasu, gdzie pogoda zmieniła się w można powiedzieć wczesno wiosenną.



    Niczym dotarliśmy do samochodu (nie mam pojęcia ile czasu szliśmy, ale na pewno godzina minęła) moja kurtka jak i plecak w dalszym ciągu miały na sobie pamiątki z Caryńskiej w postaci lodu. Z radością wrzuciłem rozwalone buty do bagażnika i ubrałem suche skarpetki oraz buty. Mogłoby się wydawać, że wycieczka nie była zbyt udana. Wszak niezbyt wiele dało się zobaczyć, dodatkowo strata butów i arktyczne wręcz warunki panujące na Połoninie powinny sprawić, że wracaliśmy zawiedzeni. Było wręcz odwrotnie. Jako, że była to dopiero moja druga zimowa wycieczka po górach jestem zadowolony zdobytym doświadczeniem, wiem że moja kondycja idzie mocno w górę i jestem w stanie pokonywać coraz dłuższe i trudniejsze trasy. Co prawda na zdobywanie wysokich gór jeszcze mam czas, w tej chwili szybciej bym się zabił niż cokolwiek zdobył, jednak z każdym kolejnym wyjazdem jest mi bliżej w zimowe Tatry niż dalej. Co prawda tej zimy chyba sobie jeszcze je odpuszczę, ale w przyszłym sezonie już nic mnie nie powstrzyma przed wędrówkami w poważniejszych górach. A na dzień dzisiejszy nie pozostaje mi nic innego jak uzbieranie na nowe buty i prawdopodobnie za 3 tygodnie udanie się w nową trasę. Szukać przygody mam zamiar w Pieninach, plan już jest, a co z tego wszystkiego wyjdzie to czas pokaże.
    Kilka zdjęć z tej eskapady można zobaczyć na: https://plus.google.com/photos/117678640141195970540/albums/5845944364356725281?banner=pwa
    Jak widać zdjęć zbyt dużo nie ma, niestety wiele z nich przez warunki pogodowe nie wyszło, a to czym mogę się ewentualnie pochwalić udostępniam.
  3. bartpuk
    Dzisiaj cofniemy się troszkę w czasie. Był taki okres gdy byłem piękny, młody i wielce znudzony pracą. W mojej głowie pojawiła się taka mała myśl co by wyskoczyć gdzieś na wakacje. Jako, iż jestem kibicem aktywnym (chodzę do młyna i jeżdżę na wyjazdy) pierwsze co mi przyszło do głowy to to, że można połączyć przyjemne z pożytecznym. Rzut oka na stronę PZPNu i już wiedziałem, że lecę na Cypr. Szybkie załatwienie urlopu, zabukowanie biletów lotniczych i nastąpiło odliczanie do wylotu.
    Po wylądowaniu doznałem pierwszej niezbyt miłej niespodzianki. Otóż rezerwując miejsce w hotelu starałem się wybrać tą miejscowość, do której leciałem. Jakie było moje zdziwienie, gdy po wejściu do taksówki pan powiedział mi, że jedziemy na północ Cypru (Pafos, gdzie znajduje się lotnisko, leży na południowym wybrzeżu). Ciemna noc i perspektywa spędzenia jej gdzieś pod gołym niebem sprawiła, że nie miałem ochoty szukania nowej noclegowni tylko za bagatela 90 euro pojechaliśmy przed siebie. Droga minęła dość szybko, trochę na rozmowie, trochę na modlitwach (mój kierowca w każdym cywilizowanym kraju po takiej jeździe straciłby prawko) i kolejna niespodzianka. Okazało się, że mój hotel (?) jest na noc zamykany a pan z portierni najnormalniej w świecie idzie do siebie spać Całe szczęście, że na jednej z szyb był podany numer telefonu to po kilkunastu minutach udało mi się gościa obudzić i wytłumaczyć, że mam rezerwację i stoję pod drzwiami jak idiota. Ale udało się. Jestem w środku, mam klucz, włączam klimę na grzanie i udaję się pod prysznic. Będziecie zdziwieni jak powiem, że spotkała mnie kolejna niespodzianka ? Tak, moi mili, nie było gorącej wody. Nie powiem, jak na pierwszy dzień miałem wystarczająco wrażeń
    Drugi dzień rozpoczął się dla mnie równie dobrze jak zakończył poprzedni. Po dojechaniu do Pafos i znalezieniu nowego noclegu zorientowałem się, że zostawiłem w poprzedniej miejscowości jeden z dwóch plecaków. Co prawda praktycznie nic w środku nie było, ale zawsze to strata. Na dobrą sprawę machnąłem na ten plecak ręką niemalże od razu i wyszedłem z hotelu na poszukiwania stadionu. Zajęły mi one jakieś 5 minut, spotkałem miejscowego polaka, który bardzo dokładnie wytłumaczył mi jak trafić na obiekt wobec czego udałem się na zwiedzanie miasta. Pierwsze kroki skierowałem na poszukiwania informacji na temat transportu po wyspie. Okazało się, że całkiem niedaleko hotelu swoje biuro miała firma zajmująca się przewozem ludzi busami po Cyprze. Po uzgodnieniu z miłą panią terminu wyjazdu i godziny oddałem się całkowicie przyjemnościom.
    Samo miasteczko jest jednym z wielu jakie można spotkać włócząc się po świecie. Nic ciekawego nie udało mi się w nim znaleźć. Jednak jak tylko wyjdziemy ze strefy miejskiej natrafiamy na Grobowce Królewskie, które znajdują się na liście światowych zabytków UNESCO. Osobiście byłem tam kilka lat temu, ale patrząc na zdjęcia w Internecie widzę miejsca, których albo nie udało mi się znaleźć, albo są one ?nowe?. Powstanie tych grobowców datuje się na IV wiek przed naszą erą, a nazwę swoją wzięły one nie z powodu chowania w nich króli a z powodu wielkości i rozmachu budowli.
    Uroki tych grobowców podziwiałem właściwie do wieczora po czym udałem się na stadion pooglądać nasze orły w akcji. Wygrana z Finlandią 1:0 w połączeniu ze zwiedzaniem sprawiła, że zapomniałem o wcześniejszych niezbyt przyjemnych sytuacjach. Hotel, prysznic, kolacja i spanie. Wszak z rana czekała mnie podróż do Larnaki na drugi koniec wyspy.
    O losie okrutny. Jak ja się łudziłem, że to koniec niespodzianek. Ale po kolei. Z informacji przekazanych mi dzień wcześniej przez miłą panią z firmy przewozowej wynikało, że bus odjeżdża spod siedziby firmy o godzinie 7 rano i za bodajże 20 euro zawiezie mnie do celu. Jako, iż wychodzę z założenia, że lepiej być pół godziny przed czasem niż minutę po wybrałem się stosunkowo wcześniej na miejsce odjazdu. Miałem jeszcze 15-20 minut do odjazdu, kupiłem wodę na drogę i zacząłem okupywać pobliski krawężnik. Godzina 7:00, busa nie ma, a w głowie myśl, że jestem w kraju . O godzinie 7:30 zacząłem niecierpliwie kręcić się tam i z powrotem co by tylko nie siedzieć na tyłku. Niestety była niedziela więc nie było nawet jak i kogo zapytać o tego busa. 7:45 zniecierpliwiony zacząłem przeglądać mapy i przewodniki jakie miałem ze sobą. Po oszacowaniu odległości do następnej miejscowości, w której mam szansę znaleźć nocleg podejmuję decyzję, że jak o 8:00 nie przyjedzie to idę na piechotę do tej nieszczęsnej Larnaki. A właściwie to do Episkopi. Dystans jaki miałem do pokonania pierwszego dnia wynosił 45 km. Nie zastanawiając się chwili dłużej zarzuciłem plecak na ramię i udałem się w nieznane.
    I to było to Muszę przyznać, że była to najlepsza wycieczka jaką udało mi się ?zorganizować?. Totalny spontan, brak jakichkolwiek informacji co mnie może spotkać po drodze i ta niepewność czy dam radę. Uprzedzę od razu, że wszelkie sanktuaria i inne miejsca warte zobaczenia, które mijałem po drodze, znajdują się w bliżej nieznanych mi miejscach. Jedyne czego jestem pewny, to że jadąc samochodem trasą Pafos ? Episkopi umiejscowione są one w odległości kilku metrów od głównej drogi.
    Pierwsze ciekawe miejsce, na które się natknąłem to Sanktuarium Afrodyty. Jako iż moja pamięć szwankuje to pozwolę sobie krótki opis tego miejsca zacytować ze strony WWW.visitcyprus.com ?Palaipafos inaczej Stara Część Pafos był jednym z najpopularniejszych centrów pielgrzymkowych starożytnej Grecji i jednocześnie państwem ? miastem Cypru. Tutaj znajdowało się znane sanktuarium Afrodyty, którego najstarsze pozostałości datuje się na XII wiek p.n.e. Dni chwały sanktuarium trwały do III-IV wieku. Muzeum, znajdujące się w rezydencji Lusignan, mieści wiele ciekawych znalezisk z tego obszaru. Wykopaliska na miejscu sanktuarium, miasta i nekropolii wciąż trwają.? Po jakiejś godzinie czasu spędzonej na zwiedzaniu i robieniu zdjęć udałem się w dalszą drogę. Co ciekawe, idąc tak wzdłuż południowego wybrzeża, nie napotkałem praktycznie na żadne samochody. Byłem tylko ja i prażące, mimo lutego, słońce.
    Kolejnym miejscem , które mnie zatrzymało na chwilę była plaża. Zapewne bym na nią nie zjeżdżał, gdyby nie pewne nawiązanie do mitologii. Otóż miejsce to jest podobno miejscem narodzin Afrodyty, która wyszła przy tej skale z morza. Sama plaża jest kamienista, jednak tak pełna uroku, że postanowiłem przeskoczyć niską barierkę oddzielającą ulicę od skarpy i na skróty udać się na nią. To nic, że zdarłem buty, to nic że nabawiłem się ogromnych odcisków na piętach, to nic że jakieś 300 metrów dalej prowadziły na tą plażę schody (inna sprawa, że nie miałem o nich najmniejszego pojęcia). Natura wzywała i trzeba było iść teraz i już. Chwila odpoczynku, uzupełnienie zapasów wody w sklepiku i trzeba było się zbierać w dalszą drogę.
    Podziwiając krajobrazy (w okresie letnim musi być tam naprawdę pięknie) i rozmyślając nad dalszą częścią wycieczki nawet nie zauważyłem jak zaczęło robić się ciemno. Wtedy też zacząłem się po raz pierwszy, i jedyny, obawiać o siebie. Na ulicy znajdywałem coraz więcej łusek ze strzelby, a jakby tego było mało coraz częściej słyszałem strzały. Tego się nie spodziewałem prawdę mówiąc. Do przejścia pozostało mi jakieś 5 km w totalnej ciemnicy gdy udało mi się złapać stopa. Przeładowany pickup z angielską rodziną zdecydował się podrzucić mnie do Episkopi za co byłem im bardzo wdzięczny. Nie wiedząc gdzie się udać stwierdziłem, że idę do pubu. Gdzie jak nie tam będą wiedzieli o tym co się dzieje w wiosce i gdzie znajdę nocleg. Szybka wymiana zdań z barmanką, a następnie z miejscowymi i mam załatwione spanie. Samemu nigdy nie udałoby mi się znaleźć tego miejsca, mieściło się ono w biurze podróży, które z racji późnej godziny i niedzieli było zamknięte. Kolejny prysznic w zimnej wodzie (ocb?!), kolacja i spanie. Wszak nie byłem nawet w połowie drogi do celu. Właścicielka tego biura podróży oraz noclegowni dała mi za darmo jakąś mapę okolicy, a także zaoferowała podwiezienie Larnaki, ale dopiero za 3 dni. Byłem zmuszony odmówić, gdyż za bardzo siedziała mi w głowie myśl, że dam radę dojść o własnych siłach. W południe od Episkopi udałem się na zwiedzanie zamku (same mury, jednak zachowane są one w idealnym stanie), znajduje się także w okolicy tego miasteczka słone jezioro, jednak z powodu braku czasu zrezygnowałem z niego i po zjedzeniu śniadania ?na mieście? poszedłem do Limassol. Odległość jakieś 15 km więc nie było źle.
    Niestety zjazd na piętach po skarpie sprawił, że taka wędrówka zaczęła sprawiać więcej bólu niż przyjemności (ehh te odciski ?). W Limassol znalazłem firmę przewozową (tą samą, która mi ?uciekła? w Pafos) i pomimo godziny czasu do odjazdu nie ruszyłem się z miejsca siedząc na tyłku i studiując przewodnik. Z tego co pamiętam to ominęła mnie tylko jedna atrakcja turystyczna (jakieś wykopaliska, nawet nie interesowałem się za bardzo co to było) więc z perspektywy czasu wydaje mi się wzięcie busa w tym akuratnie miejscu za słuszne.
    Jako iż do meczu pozostały dwa dni to czas w Larnace mijał mi na zwiedzaniu miasta i przy okazji szukania stadionu, na którym miał się odbyć mecz. Co ciekawe nikt nie miał pojęcia, że jakieś międzynarodowe spotkanie ma się u nich odbyć i dopiero na dwie godziny przed rozpoczęciem, objeżdżając całe miasto z taksówkarzem w poszukiwaniu stadionu, udało się trafić. Wygrana 2:1 z Czechami dała dużo radości i w spokoju można był się udać na miasto. Wylot miałem dopiero dwa dni później więc zrezygnowałem z dalszego zwiedzania i udałem się od razu do Pafos w celu leniuchowania.
    Na Cyprze spędziłem w sumie 10 dni. Pomimo pory roku (sam początek lutego) udało mi się nabawić strupów na nosie od słońca, a także dość ładnej opalenizny. Gdyby nie to, że mieszkałem wtedy w Irlandii to raczej nie pozwoliłbym sobie na taką eskapadę. A tak, nie licząc się w ogóle z pieniędzmi spędziłem super czas na bardzo ciekawej wyspie. Jeżeli nadarzy się okazja to z chęcią polecę tam jeszcze raz, tym razem jednak z namiotem i w celu łażenia po górach.
    Tradycyjnie wszystkie zdjęcia z tej wycieczki można zobaczyć na: https://picasaweb.go...540/Cypr1021002
  4. bartpuk
    Godzina druga, minut trzydzieści, kiedy pobudka zagrała i kazała wziąć tyłek w troki i udać się ku nowej przygodzie. Szybkie wstukanie w nawigacji miejsca docelowego, którym tym razem było Krościenko nad Dunajcem i można było delektować się jazdą. Po około 4 godzinach jazdy udało mi się w końcu dotrzeć do celu. Opłata za parking, zwiedzenie ryneczku i można było iść w góry. Tego dnia miałem zamiar wspiąć się na Trzy Korony, następnie schodząc przez górę Zamkową skręcić w stronę Sokolicy.
    Wychodząc z Krościenka trochę niepokoiła mnie dość nisko wisząca mgła. Sprawdzając prognozę pogody dzień wcześniej nic nie zapowiadało tak niemiłych niespodzianek, ale stwierdziłem , że skoro już tutaj przyjechałem to i tak idę. A nóż przejdzie i widoczność będzie zadowalająca. Na dobrą sprawę jeszcze nie skończyłem rozmyślać o mgle, gdy na mojej twarzy pojawił się wielki uśmiech. Już pierwsza górka, pierwsze podejście po zejściu z chodnika pokazało, że może być ciekawie. Pamiętacie z Tour de Ski tą ostatnią górkę na ostatnim etapie, gdzie zawodnicy nie byli wstanie biec tylko szli bardzo wolno ? To było coś podobnego, coś pięknego Oczywiście kilka zdjęć ?z lotu ptaka? na Krościenko i trzeba było iść dalej.



    Pierwszą ciekawszą rzeczą napotkaną przeze mnie na szlaku spotkałem na Pienińskim Potoku. Sam potok ma 2,5km długości jednak tylko niewielki odcinek w jego górnej części jest udostępniony dla turystów. Przecina on żółty szlak z Krościenka na Przełęcz Szopka i płynie on w specjalnych drewnianych rynnach. Oczywiście znajdziemy też tutaj miejsce do odpoczynku.
    Dochodząc do Przełęczy Szopka (zwanej też Chwała Bogu, nazwana tak przez ludzi o wątpliwej kondycji) wróciły moje poranne koszmary. Mgła. Wysokość zaledwie 779m n. p. m. a widoczność kilkumetrowa nie napawała optymizmem.



    Powrót jednak nie wchodził w grę i już pół godziny później stanąłem przy pomoście wiodącym na punkt widokowy ulokowany na szczycie Okrąglicy, która jest najwyższą górą Pienin Właściwych (982m n. p. m.). W sezonie są tutaj pobierane opłaty, które w całości idą na utrzymanie Pienińskiego Parku Narodowego. Sama platforma widokowa jest dość mała i może jednocześnie przebywać na niej 5 osób. Porządku pilnuje pan ?na bramce?, jednak jako iż byłem poza sezonem to nikogo tam już nie było i nie niepokojony przez nikogo mogłem w spokoju wejść i wyjść kiedy tylko chciałem. I całe szczęście. Na szczycie spotkałem się ze starą niedobrą znajomą mgłą (widoczność max 5 metrów!) i aby cokolwiek zobaczyć przesiedziałem w stróżówce około godziny czasu. Warto było!



    Po zejściu z Okrąglicy udałem się w stronę Góry Zamkowej (Zamek Pieniny). Kilka zejść i podejść i nawet nie zauważyłem gdy stanąłem przed figurą Błogosławionej Kingi. Sama Kinga jak i tutejszy zamek (a właściwie to ruiny, gdyż został on zburzony w XV wieku) mają bogatą historię jednak na przytoczenie tutaj opowiadań najnormalniej w świecie braknie miejsca.
    Chcąc udać się na Sokolicę trzeba wrócić się żółtym szlakiem na Bańków Gronik. Tutaj następuje rozwidlenie, idąc dalej żółtym dojdziemy do Krościenka, nas natomiast interesuje szlak niebieski i nim udajemy się w dalszą drogę. Szlak ten, aż do Ociemnej jest dość łatwy i przyjemny, można na spokojnie podziwiać otoczenie. Jednak gdy miniemy tą górę zaczyna się (dla turystów bez kondycji) prawdziwa gehenna. Prawdę mówiąc zastanawiam się jak to tak ładnie opisać, żeby chociaż w minimalnym stopniu oddać urok tej trasy jednak chyba nie podołam zadaniu i po prostu odeślę was do zdjęć. Liczne strome i ciężkie podejścia i zejścia, ścieżka biegnąca nad przepaścią (brak zabezpieczeń!) to jest to co najpiękniejsze w tym sporcie (fakt, że czysto amatorsko, ale co tam ).



    Droga taka jest praktycznie cały czas, aż na Czertezik. Tutaj następuje chwila odpoczynku i możemy iść podziwiać najsłynniejszą sosnę świata rosnącą w skale na szczycie Sokolicy. Piękne widoki w pełni rekompensują cały wysiłek włożony w przejście całych Pienin tego dnia. Zdjęcia, posiłek i pozostało zejście zielonym szlakiem wzdłuż Dunajca do Krościenka.
    Jako ciekawostkę mogę podać, że w ciągu całego dnia na szlaku spotkałem dwie grupki. Jedną gdy już schodziłem z Góry Zamkowej, a drugą przy wyjściu z lasu do Krościenka. Także jeżeli ktoś nie przepada za tłumami, a w górach bardziej woli towarzystwo przyrody to zdecydowanie polecam wyjazdy poza sezonem. Widoki takie same, a cisza i spokój na pewno pozytywnie oddziaływają na człowieka.
    No i tradycyjnie resztę zdjęć można obejrzeć w moim albumie na: https://picasaweb.google.com/117678640141195970540/KroscienkoTrzyKoronyZamekPieninyCzertezikSokolicaKroscienko
  5. bartpuk
    Chwilę po zejściu z Wysokiej do miejscowości Jaworki (patrz poprzedni wpis) udałem się do Czorsztyna zwiedzić ruiny zamku. Droga minęła dość szybko, wszak do pokonania było tylko kilkanaście kilometrów, i już po chwili mogłem zakupić bilet wstępu. Wejściówka tylko 5 zł więc grzechem byłoby ominąć tą atrakcję turystyczną.



    Sam zamek powstał w XIV wieku i miał na celu obronę szlaku handlowego oraz dyplomatycznego przed poszerzającymi swoje granice Węgrami. Twierdza była kilkukrotnie zdobywana oraz oblężona nie tylko przez siły wroga, ale zdarzały się także bunty i zdrady wśród naszych rodaków. Niestety nic ciekawego na temat zamku nie udało mi się znaleźć w kasie (sklepiku z pamiątkami), a wiadomości o nim jakie znajduję na necie są dość pobieżne. Pod koniec XVIII wieku w wyniku uderzenia pioruna posiadłość spłonęła i popadła w ruinę.



    Samych zabytkowych przedmiotów nie zachowało się zbyt wiele, na dobrą sprawę zobaczyć możemy dyby oraz kilka kamiennych płyt. Pomieszczenia natomiast są zachowane w dość przyzwoitym stanie, każdy poziom zamku oraz pokój jest odpowiednio opisany, dzięki czemu mamy dość dobry pogląd na to jak to wszystko wyglądało w przeszłości.



    Wychodząc na dach możemy podziwiać bardzo ładny krajobraz bezpośredniego otoczenia jeziora czorsztyńskiego, a także widać na drugim brzegu zamek w Niedzicy (w odróżnieniu od czorsztyńskiego zachowany jest w bardzo dobrym stanie, z wieloma rekwizytami, ale o tym w innym wpisie) oraz zaporę (jest możliwość zwiedzenia jej). Samo zwiedzanie nie trwa zbyt długo, specjalnie dla tego zamku nie ma sensu przyjeżdżać w Pieniny, jednak będąc przejazdem jak najbardziej powinno się zatrzymać na chwilkę i odwiedzić te ruiny.



    Resztę zdjęć można zobaczyć w moim albumie na: https://picasaweb.google.com/117678640141195970540/ZamekWCzorsztynie120113#
  6. bartpuk
    Kiedy budzik dał znać, że pora zacząć się szykować do wyjazdu była druga w nocy. ?Szybkie? ogarnięcie się, przygotowanie śniadania i można było udać się do samochodu. Celem podróży były Pieniny Małe i najwyższy szczyt Pienin ? Wysoka (1052m n.p.m.). Tak wczesna godzina wyjazdu spowodowana była odległością (ok. 250km do przejechania w jedną stronę) oraz chęcią zobaczenia jak najwięcej kosztem jednego dnia.
    Wędrówkę rozpocząłem w miejscowości Jaworki udając się do wąwozu Homole. Sam wąwóz jest malowniczo położony wzdłuż potoku Kamionka, wysokość skał sięga 120 metrów, a długość samego wąwozu nie przekracza 800 metrów. Będąc tam jesienią wręcz zakochałem się w tym krajobrazie, natomiast gdy wszystko przykryte jest grubą warstwą śniegu traci on wiele ze swojego uroku. Co nie znaczy, że nie warto tam jechać zimą. Jednakże należy bardzo uważać na co stąpamy gdyż podłoże jest złożone z wielu sporych rozmiarów kamieni i o nieszczęście dość łatwo.



    Po pokonaniu wąwozu wychodzimy na Dubantowską Dolinkę. Osoby o nienajlepszej kondycji znajdą tutaj sporo miejsca do odpoczynku, a także kolejną atrakcję turystyczną. Są nią Kamienne Księgi. Według legend zapisane w nich są losy każdego człowieka na ziemi, jednak nikt nie potrafi tego odczytać. Sztuka ta udała się pewnemu popowi ze Słowacji, jednak Pan Bóg odebrał mu mowę, aby nikt nie był w stanie poznać losów ludzkości.



    Dalsza trasa przebiegała dość łatwo. Dość wysoki śnieg nie był w stanie mnie zatrzymać, na dobrą sprawę nawet nie przeszkadzał w marszu, Tak idąc i podziwiając krajobraz (lasy ) doszedłem do Polany pod Wysoką. Tutaj przyszła kolej na posilenie się przed najtrudniejszym etapem tej wycieczki. Tak jak do tej pory szło się praktycznie niezauważalnie pod górę (czasami i w dół), tak teraz nachylenie terenu dość mocno się zwiększyło. Śnieg po kolana i praktycznie nieprzetarty szlak powodował częste postoje, które wykorzystywałem na robienie zdjęć i podziwianie widoków. A widoki były naprawdę cudowne.



    Po dotarciu na górę polany na mojej twarzy pojawił się wielki uśmiech. Wiem, że to chore, ale dla mnie im trudniej tym lepiej, a przed moimi oczami pojawił się cudowny widok. Jeszcze więcej śniegu, jeszcze słabiej widoczny szlak i jeszcze bardzie stromo Pomimo pojawiających się barierek, które w swoim założeniu powinny pomagać we wspinaniu się (w okresie letnim pewnie taką funkcję sprawują) nie raz i nie dwa byłem zmuszony pokonywać wzniesienia na czworaka. Jednak wszelkie przeciwności losu udało mi się pokonać i w końcu postawiłem swoje stopy na szczycie najwyższej góry Pienin. Widoczność miałem dość dobrą, Tatry widziałem praktycznie jak na dłoni. Kilka zdjęć i trzeba było schodzić na dół gdyż w planach było zwiedzenie tego samego dnia ruin zamku w Czorsztynie.



    Wszystkie zdjęcia można pooglądać w moim albumie na: https://picasaweb.google.com/117678640141195970540/PieninyMaE120113#
  7. bartpuk
    Ale mam tremę Na dobrą sprawę nigdy wcześniej nie pisałem żadnego bloga, ani nie chwaliłem się pisaniem przed nikim. Jakby na to nie patrzeć jestem totalnym nowicjuszem, ale kiedyś trzeba przecież zacząć. Zwłaszcza, że zabieram się za bloga już od dłuższego czasu. Co mną kieruje ? Prawdę mówiąc nie wiem, nawet nie jestem pewny czy uda mi się odpowiednio przelać wszystko na papier, wszystkie emocje jakie mi towarzyszą podczas przygody. Do odważnych świat należy, najwyżej jak będzie to beznadziejnie wyglądało to skończę szybciej niż zacząłem
    Przejdźmy jednak do rzeczy . Mój blog będzie zawierał tematykę turystyczną, będę starał się opisywać zwiedzane przeze mnie miejsca dość skrupulatnie, aczkolwiek w zbytnie szczegóły nie chcę się wplątywać. Mam nadzieję, że lawina krytyki jaka na mnie spadnie przyniesie zamierzony skutek i każdy kolejny tekst będzie coraz lepszy. Postaram się pisać jak najczęściej, aczkolwiek w chwili obecnej sytuacja finansowa nie pozwala mi na częstsze wyjazdy niż raz w miesiącu. Wszystko oczywiście będzie okraszone zdjęciami wykonanymi przeze mnie (aparat to zwykła cyfrówka, nad kupnem lustrzanki dość mocno się zastanawiam).
    Wszelkie sugestie co jest dobrze robione, a co źle są jak najbardziej na miejscu. Ciekawe miejsca warte odwiedzenia, a które są mało znane (im mniej tam ludzi tym lepiej), z chęcią poznam i z jeszcze większą ochotą tam pojadę.
    Tytułem wstępu to by było chyba na tyle, pora zabrać się za właściwe pisanie Pierwszy wpis pojawi się jutro, jak tylko ogarnę tego bloga.
×
×
  • Utwórz nowe...