Skocz do zawartości

Serail

Forumowicze
  • Zawartość

    14
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Serail

  1. Serail
    Dzisiaj krótko i o czymś, o czym niby wszyscy wiedzą, ale jakoś mi się zebrało na żale polityczno-hazardowe.
    Chociaż ustawa o hazardzie była jedną z najgłośniejszych, jakie uchwalono w ubiegłym roku, to osobiście ciekawiło mnie, jaki wpływ miała na miłośników zakładów czy różnorakich gier w Internecie. Jako, że osobiście nie znam nikogo, kto parałby się takim zajęciem, to postanowiłem na własną rękę sprawdzić, czy w teorii mógłbym zarejestrować się na serwisie, który oferuje, np. poker roomy.
    Treść samej ustawy mówi jasno, że zakazane jest organizowanie oraz uczestniczenie w grach hazardowych w Internecie, jednak z zadziwiającą łatwością odnalazłem masę serwisów oferujących tego typu usługi, z polskim supportem technicznym, wsparciem językowym oraz umożliwiających postawienie na mecze odbywające się na terenie Polski. Łamanie prawa? Niezupełnie, bo ? co było do przewidzenia ? właściciele tego typu miejsc znaleźli w ustawie lukę, którą z lubością wykorzystują. W ten sposób jeden portal zarejestrowany jest jako działalność gospodarcza na Gibraltarze, drugi na Wyspie Man, a kolejny na Malcie, gdzie prawo nie zabrania uprawiania hazardu w sieci.
    Chociaż zagrywka ta jest sprytna, to mieszkańcy naszego kraju wciąż nie mogą legalnie uczestniczyć w tego typu zabawie. Po co więc zatrudniać pracowników z Polski, którzy i tak nie mogą obsługiwać swoich rodaków? Nie łudźcie się, nie chodzi tutaj o zmniejszanie bezrobocia na zielonej wyspie. Wystarczy jeden punkt w regulaminie, który w takiej lub odrobinę zmienionej formie znaleźć można na każdym serwisie umożliwiającym hazard w Internecie.
    ?Oprogramowanie nie jest przeznaczone do użytku dla (I) osób poniżej 18 roku życia; (II) osób niepełnoletnich na mocy przepisów w swojej jurysdykcji; a także (III) osób łączących się z Serwisem z krajów, w których jest to prawnie zabronione. PokerStars nie ma możliwości sprawdzania legalności Usług w każdej jurysdykcji i zweryfikowanie sytuacji prawnej w danym regionie jest obowiązkiem Użytkownika.?
    [źródło: pokrestars.pl]
    W ten sposób administratorzy zrzucają z siebie odpowiedzialność za ludzi, którzy w podstępny i nielegalny sposób chcą spróbować swoich sił w pokera, ruletkę lub na zakładach. Chociaż przy wypłacie środków z serwisu wymagany jest skan dowodu osobistego lub innego dokumentu tożsamości, a czasem też skan dowolnego rachunku, to i tak właścieli stron tego typu nie interesuje, że ich klienci zarabiają (lub tracą) pieniądze nielegalnie. A żeby było zabawniej, prawo im na to pozwala.
    Jaki jest z tego wniosek? Ano taki, że z naszych podatków opłacono rzeszę urzędników oraz specjalistów, którzy przez kilka miesięcy w pocie czoła pracowali nad obszerną ustawą, która miała zabronić tysiącom z nas robić to, co lubią, a ludzie, którzy zarabiają na hazardzie największe pieniądze i tak w mgnieniu oka znaleźli furtkę. Moim zdaniem lepszy skutek premier i prezydent odniósłby, gdyby pieniędzmi przeznaczonymi na napisanie ustawy zagrał w ruletkę, może załatałby w ten sposób dziurę budżetową. Kto wie...
  2. Serail
    Nowy Rok już za nami, emocje opadły, więc teraz można zabrać się za obiektywne i chłodne podsumowanie. Tym razem przyjrzymy się jednak portalom zajmującymi się wszelakimi grami. Przypomnijmy sobie, jakie wpadki, reaktywacje czy inne sytuacje z 2011 roku najbardziej odcisnęły się w pamięci dziennikarzy growych oraz samych czytelników.
    Niekwestionowanym liderem tego rankingu jest portal Gramy na Maxa, którego redaktorzy zabłysnęli niewątpliwą przedsiębiorczością. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że egzemplarze recenzenckie gier, które dziennikarze otrzymują od oficjalnych dystrybutorów służą do zapoznania się i opisania danego produktu, jednak nie każdy dziennikarz używa ich zgodnie z przenzaczeniem. W trakcie mojej kilkuletniej kariery spotkałem się z ludźmi, którzy wcale nie ukrywali, że zajmują się tym procederem. Droga wolna, problem jednak w tym, że Gramy na Maxa noga się powinęła. Zaczęło się od forum na konkurencyjnym portalu, gdzie wypłynął link do aukcji, gdzie nabyć można było Call of Duty: Modern Warfare 3. Żeby było śmieszniej, w treści aukcji napisane było, że gra jest tzw. ?promką?, czyli egzemplarzem promocyjnym. Warto dodać, że takowe nie powinny trafiać do drugiego obiegu, ponieważ do tego nie służą i każdy z branży o tym wie. Kilku internautów się skrzyknęło i rozpoczęło śledztwo, wyszło na jaw, że gra pochodziła ze zbiorów GnM i wtedy afera zaczęła nabierać rumieńców. Sprawą zainteresował się oficjalny dystrybutor na Polskę ? LEM. Redakcja wystosowała oficjalne oświadczenie i odcięła się od swojego pracownika, jak Bill Clinton od Moniki Lewinsky, po czym sprawę postanowiono zamieść pod dywan. I tak by się stało, gdyby nie dociekliwi internauci ? znowu. W komentarzach pod sprostowaniem napisali, przeszukali aukcje gier na Allegro i okazało się, że odnaleziono oficjalny profil portalu Gramy na Maxa, gdzie gry sprzedawano wręcz hurtowo. LEM z serwisem współpracę zerwał, komentarze ukryto, a przedsiębiorczy dziennikarze stali się przestrogą dla nie do końca uczciwych kolegów po fachu.
    A skoro już o negatywnych sytuacjach mowa, to warto na chwilę zatrzymać się przy nagonce medialnej wokół najnowszego Need for Speed o podtytule The Run, który miał chyba najgorszy marketing z wszystkich ubiegłorocznych premier. Zaczęło się od jednej recenzji na amerykańskim portalu o grach, gdzie napisano, że ukończenie gry zajmuje średnio 2 godziny. Nie zdziwi nikogo fakt, że w dobie Internetu natychmiast zaczęły powstawać kopie recenzji na konkurencyjnych serwisach, a także dziesiątki lub setki newsów, które powielały tę informację, docierając do potencjalnych klientów Electronic Arts ? wydawcy gry. Wieść doszła także do Polski i w odstępie kilku godzin na większości liczących się portali o grach pojawiła się informacja, że NFS: The Run to produkcja, którą ukończyć można w przerwie na reklamy podczas ulubionego serialu lub czekając aż zagotuje się woda na herbatę. Dział marketingu EA Polska wówczas milczał, a nawet jeśli nie, to nikt nie zadał sobie trudu, by opublikować sprostowanie firmy. Co okazało się kilka godzin później, już po napisaniu o beznadziejności gry, faktycznie najnowszego NFS-a można ukończyć w ciągu dwóch godzin, pod warunkiem jednak, że każdy wyścig przejdziemy za pierwszym razem, z miejsca na miejsce gracz będzie się w tajemniczy sposób teleportował oraz ani minuty nie poświęci na oglądanie przerywników filmowych, zabawę z misjami pobocznymi oraz wyzwaniami. Jeśli jednak nie jesteśmy na tyle zdolni, by rozpędzić wirtualny samochód do prędkości światła, to gra powinna starczyć nam na około 5 godzin. Oczywiście o tym napisali już tylko nieliczni, bo i po co przyznawać się do błędu? A internauci, którzy pod newsami i recenzjami pisali, że ?woleli by wyrzucić swoje pieniądze przez okno niż kupować tak krótką grę za taką kasę? wciąż wierzą w każde słowo rzetelnych growych dziennikarzy.
    Trzecim i ostatnim z ?główych? newsów jest pomysł reaktywacji Valhalli, czyli jednego z dwóch pierwszych portali o grach w Polsce. Powstał on jeszcze w latach 90., kiedy Internet w naszym kraju raczkował, a jedyną konkurencją było Gry-OnLine. Chociaż Valhalla lata swej świetności ma już za sobą, to ostanio wydawca i redaktor naczelny projektu ogłosił na forum dyskusyjnym serwisu, że chociaż portal nie odpowiada zapotrzebowaniu rynkowemu i przynosi więcej strat, aniżeli zysków, to i tak ma zamiar kontynuować przygodę z V. Zanim jednak zaczniecie otwierać szampana, warto przypomnieć sobie, że Valhalla na swoim koncie ma już kilka reaktywacji, z których żadna nie zagwarantowała projektowi większego sukcesu. Chociaż setki komentarzy na stronie świadczy o ogromnym sentymencie do tej marki, nie uważam, żeby teraz portal miał większą szansę na odniesienie sukcesu, niezależnie od tego, czy ma to być sukces marketingowy czy jakikolwiek inny. Ostanio jednak na stronie pojawiło się trochę reklam, pojawiły się też obietnice o środkach wyłożonych przez wydawcę, czyli Adama Jesiona, jednak oprócz tego nie widzimy nic, co świadczyłoby o pracach nad reaktywacją V. Nadal widnieje tam przestarzały silnik oraz oprawa graficzna, a news pojawia się średnio raz na półtora tygodnia. Panie Jesion, nie tędy droga.
    Chociaż branża portali o grach przeżyła w tym roku znacznie więcej, to moim zdaniem tylko trzy powyższe sytuacje zasługują na to, by je zapamiętać, nie tylko w formie ciekawostki, lecz może przede wszystkim w ramach przestrogi. Zanim jednak się z wami pożegnam, chciałbym przedstawić dwie historie o pisaniu recenzji, jedna z naszego podwórka, druga ze Stanów. Jak myślicie, która praktyka lepsza dla czytelnika?
    1) To, że tabloidy na swój sposób zajmują się opisywaniem rzeczywistości żadną tajemnicą nie jest. Zabawnie robi się dopiero wtedy, kiedy zamiast pisać o polityce, dziennikarze ? w tym przypadku SE ? zabierają się za recenzowanie gier. Kiedy jeden z nich spłodził tekst dotyczący L.A. Noire, w mig stał się hitem wśród dziennikarzy zajmujących się grami zawodowo. Tekst szumnie nazwany recenzją, objętością przypomina zwolnienie lekarskie albo ubogą recenzję. Artykuł składający się z dwóch akapitów oraz na oko 1000 znaków bez spacji może pełnić co najwyżej rolę parodii recenzji. Całe szczęście artykuł wciąż wisi na stronach SE.pl. Nawet dobrze, bo może uczyć początkujących dziennikarzy, jak nie recenzować gier.
    2) Recenzjo, napisz się! ? Chociaż akapit wyżej psioczyłem na jakość tekstów, to lepiej napisać artykuł kiepski, ale prawdziwy, aniżeli opublikować definitywne kłamstwo. Najwyraźniej nie wiedzą o tym pracownicy studia Monkeybin, którzy napisali do amerykańskiego portalu o grach, żeby ten zrecenzował ich produkcję. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że do prośby dołączono kilka gotowych recenzji, żeby dziennikarze nie musieli tracić swojego cennego czasu na pracę. Może producentów gry zmyliła nazwa portalu? W końcu kontaktowali się z LazyGamer.net...
  3. Serail
    Zdawać by się mogło, że olbrzymie koncerny, wchodząc na nowe i specyficzne rynki, dokładają wszelkich starań, aby przyciągnąć nowych klientów, jednocześnie zatrzymując przy sobie tych starych. Chociaż praktyki takie wydawałyby się zrozumiałe, to najwidoczeniej marketingowcy w T Mobile wyznają inną zasadę - zniechęcić do siebie jak najwięcej użytkowników, w jak najkrótszym czasie. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z tym, zdawać by się mogło, poważnym graczem na rynku telefonii komórkowej.
    T Mobile, duchowy spadkobierca Ery, jednej z najstarszych sieci komórkowych w Polsce, wszedł niedawno w wielki stylu na nasze nadwiślańskie podwórko. Kosztowna kampania reklamowa, rebranding marki przeprowadzony na światowym poziomie i atrakcyjne oferty to tylko kilka rzeczy z długiej listy, którymi gigant kusił - i wciąż kusi - użytkowników komórek. O ile w teorii wygląda to iddylicznie, to już w praktyce... cóż, wystarczy powiedzieć, że powiedzenie "takie rzeczy tylko w Erze", pomimo zmiany nazwy wciąż jest jak najbardziej aktualne, czego świetnym przykładem będzie historia pewnego telefonu komórkowego i "kompetentnych" serwisantach.


    Smartfony przeżywają obecnie swoją złotą epokę. Każdy chce mieć "wybajerzony" telefon, za pośrednictwem którego będzie mógł połączyć się z Internetem, pobawić się elektroniczną gitarą lub po prostu obejrzeć film, jakby zapominając o pierwotnym przeznaczeniu tego urządzenia. Pomimo tego, że na chwilę obecną smartfony stają się coraz tańsze i coraz bardziej dostępne, to te z wyższej półki wciąż kosztują całkiem sporo. Po zakupie śpimy jednak spokojnie, ponieważ wiemy, że komórki nasze są nowe i chroni je gwarancja, stąd przy dowolnej usterce niespowodowanej naszą winą, będziemy mogli zwrócić się do operatora, by ten zajął się usunięciem problemu. Tak przynajmniej odbywało się to w przypadku innych operatorów, nie sądziłem jednak, że T Mobile praktykuje odwrotność polityki miłości, tak chętnie promowanej przez miłościwie nam rządzących. Okazuje się, że nasz nowy operator za nadrzędny cel postawił sobie nie tylko pokazanie klientowi "kto tu tak naprawdę rządzi", ale także zrobienie z tego nieszczęśnika, zwanym w dalszej części artkułu, niewolnikiem T Mobile, kompletnego idioty, bo tak się właśnie poczułem, kiedy wyszedłem z moim uszkodzonym telefonem z salonu operatora.
    Pomimo tego, że smartfon bardziej przypomina przenośną konsolę lub centrum multimedialne, to czasami zdarza się z niego wykonać kilka połączeń, bo po to w końcu się telefon powinno kupować. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia odkryłem, że mój Sony Ericsson zawiódł mnie i wysłał mikrofon weń zamontowany na wakacje, z których nie ma powrotu. Jako, że niezbyt uśmiechało mi się wysłuchiwanie monologów moich rozmówców, to - po zebraniu w sobie wszelkich pokładów odwagi - odwiedziłem królestwo T Mobile, niebiesko-czerwonego giganta. Nic nie zapowiadało zbliżającej się katastroy, wprawdzie uśmiechnięta obsługa, która sprawiała wrażenie, jakby chciała rozsunąć pod moimi stopami czerwony dywan i otworzyć z powodu mojego przybycia butelkę francuskiego szampana, uśpiła moją czujność.
    Mina mi zrzedła w momencie, kiedy po jakimś czasie powróciłem do przytulnego pokoiku wypełnionego po brzegi przeróżnymi telefonami i podobnymi im urządzeniami, zwanym także salonem T Mobile. Tam już obsługa potraktowała mnie znacznie mniej przyjaźnie, tym razem poczułem się nie, jakby chciano otworzyć z okazji mojego przybycia szampana, a co najwyżej chciano oblać mnie beznyną i zgasić niedopałek papierosa na czubku mojej głowy. Burknięto w moją stronę coś, co przypominało raczej język Wookiech z Gwiezdnych Wojen i rzucono na blat dwa świstki papieru, po czym wręczono mi pudło z telefonem. Jako, że strasznie lubię czytać, to od razu zabrałem się za lekturę karteczek, z któych jedna okazała się Kartą Gwarancyjną, a drugi ekspertyzą z serwisu. Przeczuwałem już, że będą problemy, bo na wspomnianej Karcie Gwarancyjnej wyczytałem: "ODMOWA NAPRAWY GWARANCYJNEJ, Ingerencja cieczy, Uszkodzenie mechaniczne, Nieautoryzowana ingerencja". Co prawda na sprawach technicznych niezbyt się znam, ale zacząłem się już domyślać, że jednak nie naprawiono mojego telefonu. Zapytałem się zatem przezornie pani w salonie, jakim cudem mogło dojść do ingerencji cieczy, kiedy jakiś czas temu wspólnie oglądaliśmy ten telefon i nie zauważono jakiejkolwiek widocznej usterki lub próby ingerencji ze strony mojej lub kogokolwiek innego. Powiedziano mi wtedy, że mogę się odwoływać, ale i tak nic to nie da, bo "telefon sam zepsułem, więc nie mam co zawracać serwisantom głowy". Cóż, pomyślałem chwilkę i olśniło mnie! Powiedziałem, że faktycznie mogło dojść do ingerencji cieczy, pod warunkiem, że pocę się tak mocno, że wspomniana wyżej ciecz przesiąknęła przez kieszeń, etui i podstępnie zalała mi telefon, w dodatku w taki sposób, że zalała tylko głośnik, bo przecież cała reszta działa bez zarzutu.


    Nie wiem, czy ktoś z was może pochwalić się podobnymi przygodami, ale ja naprawdę nie wiem już, co zrobić, a nie chcę płacić, bo operator jest mi winien zagwarantowanie serwisowania urządzenia. Pomożecie?
  4. Serail
    Wydawać by się mogło, że największym wrogiem producenta gier jest pirat, osoba pobierająca z sieci gotowy produkt, nie płacąca za niego, a czerpiąca z zabawy taką samą radość, jak nabywca oryginalnej kopii, która często kosztuje grubo ponad 100 zł. Też tak myśleliście? Naiwniacy! Każde dziecko wie, że największym wrogiem publicznym w branży jest ten, kto kupuje gry z ?drugiej ręki?, tak przynajmniej twierdzi część dystrybutorów.
    Mafia z Allegro
    Maj tego roku był wyjątkowo gorący, oczywiście nie z powodu wysokiej temperatury za oknem, co za sprawą wypowiedzi Matta Westa ze studia Lionhead, twórców serii Black & White oraz Fable. Stwierdził on jakoby wydawcy i developerzy ponosili straty nie ze względu na piractwo, ale przez gry z tzw. ?second-handu?. W porządku, czyli polityka Lionhead jest jasna i klarowna: piraci ? tak, ludzie kupujący oryginalne, ale używane gry ? nie. Zdawać by się mogło, że wypowiedź Westa jest absurdalna, ale ? jak się okazuje ? podobne stanowisko mają również inni branżowcy, którzy podpisują się rękami i nogami pod słowami kolegi z Lwiej Głowy.
    Electronics Arts, THQ czy (od teraz) Ubisoft, postanowili wytoczyć ciężkie działa przeciwko bezwzględnym draniom, którzy mają czelność nie kupować nowych gier. O ile utrudnianie im życia sprowadza się do odebrania dostępu do dodatkowych leveli czy nieistotnych elementów gry, to już o wiele bardziej bolesne są inne zagrania, które wkrótce w branży staną się powszechną praktyką. O czym mowa?
    Multi i inne wymysły
    Wiadomo, tryb zabawy wieloosobowej w dzisiejszych czasach odgrywa znaczącą rolę w branży. To on wydłuża żywotność gry o miesiące, a nawet lata. Dlaczego by go zatem nie odebrać typom, którzy mają czelność kupić używaną grę? Właśnie taki zamiar ma Ubisoft, a za nim kolejni wydawcy, którzy walczą z plagą obrotu używanymi tytułami. Driver: San Francisco, który w Polsce swą premierę będzie miał już we wrześniu, ma być pierwszym tytułem ze stajni francuskiego giganta, wykorzystującym Uplay Password. Cóż to za ustrojstwo, ktoś zapyta. Ano dzióbki, nic czego już byśmy nie zaznali - jest to kod umożliwiający zabawę w sieci oraz pobieranie dodatkowych materiałów. Nawet, jeśli ktoś kupi grę z zamiarem późniejszego jej odsprzedania, to istnieje szansa, że nawet nie grając w multi, wbije Uplay Password z automatu: "a bo tu pisze, że muszę coś wpisać!!11". Tak więc, jeśli ktoś z was zamierzał nabyć drogą kupna nowego Drivera, to zapomnijcie o śmiganiu po San Francisco w kilka osób... chociaż nie do końca. Uplaya będzie można kupić, z tym że kosztował on będzie 10 dolarów, co - jeśli dodać koszt "używki" - przedroży nam cały biznes. Jaki wniosek? Lepiej kupić oryginał (Ubi aż klaszcze uszami na tą śmiałą konkluzję) albo ściągnąć pirata. Że niby to złe? Jak to? Przecież sami producenci wielokrotnie wypowiadali się, jakoby piraci byli mniejszym złem od secondhandowców. Że śmieszne? Że absurdalne? Mi to mówicie?
    Ale jak to?
    Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież brak tego nieszczęsnego multi można przeboleć, ważne żeby grę kupić za rozsądne pieniądze. Ano racja, jednak i o tym pomyśleli nasi branżowi giganci! Ha, nie docenialiśmy ich pomysłowości, nie? Świetnym tego przykładem jest przedwczorajszy panel dyskusyjny na Gamescomie. Mark Cerny, znany twórca gier, powiedział tam, że tryb dla singli, w takim znaczeniu, w jakim występuje dzisiaj, zniknie w przeciągu trzech lat. Jako przykład warto podać chociażby Fable 3, za które odpowiada nie kto inny, jak cytowany na początku wpisu Matt West i jego klika. W Fejblu nawet grając w pojedynkę natykaliśmy się na ludzi z różnych zakątków świata. Wymagało to oczywiście połączenia z Internetem. A co można wprowadzić, żeby umożliwić połączenie z siecią? Tak, zgadliście! Kod, taki jak m.in. Uplay Password. W telegraficznym skrócie, zdaniem Cerny'ego, twórcy będą dążyli do tego, żebyśmy nawet w singlu mieli namiastkę multi, co sprawi, że po pewnym czasie singiel zniknie całkowicie, a zastąpi go tryb wieloosobowy, chociaż będziemy mogli bawić się w nim w pojedynkę. Że zagmatwane? Spokojnie, na przedwczorajszym panelu miejsce miały jeszcze bardziej odjechane teorie.
    Jestem zły, jestem subiektywny
    Tak, na razie zdążyłem przedstawić tylko jedną stronę medalu. Troszkę to nieprofesjonalne, ale kogo to obchodzi? No dobra, pewnie wydawców, więc stańmy teraz po ich stronie barykady i zastanówmy się, dlaczego ludzie kupujący gry z drugiej ręki są złem wcielonym. Według statystyk, 47 milionów Amerykanów każdego roku kupuje "używki", a skala tego zjawiska z miesiąca na miesiąc rośnie. Świetnym tego przykładem jest sieć sklepów GameStop. Ustrojstwo to oferuje graczom wszystko, czego potrzebują, z tą różnicą, że wcześniej to "wszystko" miało już jakiegoś właściciela. Nie musimy nawet spoglądać za ocean, żeby zobaczyć, o co chodzi. Włączcie sobie Allegro i zobaczcie, co, jak i za ile można tam kupić, jeśli chodzi o gry. Przyznam, że będąc mądrzejszy o te dane jestem w stanie zrozumieć stanowisko branżowców. Może więc w tym szaleństwie jest metoda i faktycznie powinni praktykować ograniczania w stosunku do używanych egzemplarzy gier? Nie wiem. Nie mi o tym decydować. Natomiast pytanie, jakie powinniśmy sobie zadać, to czy dotychczasowi nabywcy "używek" przeniosą się na nowe gry czy zaczną ściągać je z Internetu, nie płacąc nikomu?
    Sami wiecie najlepiej, która opcja jest najbardziej prawdopodobna...
    Może o zdanie powinniśmy zapytać samych wydawców?
  5. Serail
    No, zanim przejdę do konkretów, czyli obsmarowywania odchodami wszystkiego, co nawinie mi się pod ręce, wypadałoby się chyba przedstawić, prawda? Blog ten założyłem w jednym, konkretnym celu - aby pisać o tym, czego oficjalnie ogłosić się nie da. Jestem amatorskim dziennikarzem, który już czwarty rok męczy internautów swoimi mądrościami. Zaczynałem skromnie, bo od współpracy z gram.pl... ej, nie, spokojnie, to tylko tak fachowo brzmi. Współtworzyłem jeden z serwisów kolektywu, czyli zbioru fansajtów. Pisałem tam przez ponad rok, po czym przeniosłem się do segmentu gier PC Poltergeista. Awans całkiem spory, bo ów Polter jest największym graczem w internetowym światku fantastyki, o czym zresztą przekonać mogliście się kilkukrotnie, kiedy przeglądaliście zawartość DVD dołączanych do CDA. Przygoda intensywna, acz krótka. Pracowałem tam niespełna 3 miesiące i bez słowa wyjaśnienia opuściłem to miejsce w poszukiwaniu czegoś, co lepiej odzwierciedli moje oczekiwaniu związane z internetowym dziennikarstwem. W międzyczasie trafiłem na realitynet.pl, gdzie dane mi było pisać newsy o grach, jednak w momencie, kiedy dostałem zestaw 10 kierownic do testowania... odpadłem. Stwierdziłem, że praca w redakcji, gdzie nacisk kładzie się przede wszystkim na techniczną stronę gamingu, to nie dla mnie. Błąkałem się to tu, to tam, trafiając w końcu na Insimilion. Było to ponad rok temu. Przez ten czas zdążyłem pomęczyć trochę mojego Worda i nawet awansować na redaktora naczelnego serwisu. Nie powiem, doświadczenie przydatne. Dzięki temu nawiązałem kontakt z polskimi dystrybutorami i producentami gier, a przy okazji podszlifowałem angielski, bo newsy pisałem nadal. Jako rednacz opanowałem podstawy marketingu i PR-u (tego czarnego też!), co otworzyło mi drzwi do odrobinę bardziej profesjonalnych redakcji. W ten sposób zaciągnąłem się/zaciągnięto mnie siłą na pokład Gaminatora. Obecnie odbywam tam okres próbny, a przy odrobinie szczęścia od września stanę się pełnoprawnym członkiem ekipy. No, to tyle o moim CV.
    Ale że po co ten blog? Ano życie nauczyło mnie, że pewnych kwestii w formie newsów/felietonów poruszać nie wypada. Może to się komuś nie spodobać, a mi nie widzi się poznawanie ściółki leśnej od spodu. W ten sposób wpadłem na pomysł, aby założyć bloga i tam wylewać wszelkie internetowe żale. Ha! Misterny plan, co nie?
    Przygotujcie się zatem na to, że specjalnie dla was będę pisał tutaj o tzw. "kuchni", nie tylko dziennikarstwa, ale też samej gamingowej branży, absurdach i ciekawostkach, a czasem też po prostu o wieściach ze świata gier.
    Ktoś jeszcze to czyta? O, fajnie. A zatem enjoy! A ja zabieram się za tworzenie pierwszego true wpisu.
×
×
  • Utwórz nowe...