Przeminęło z 2011
Nowy Rok już za nami, emocje opadły, więc teraz można zabrać się za obiektywne i chłodne podsumowanie. Tym razem przyjrzymy się jednak portalom zajmującymi się wszelakimi grami. Przypomnijmy sobie, jakie wpadki, reaktywacje czy inne sytuacje z 2011 roku najbardziej odcisnęły się w pamięci dziennikarzy growych oraz samych czytelników.
Niekwestionowanym liderem tego rankingu jest portal Gramy na Maxa, którego redaktorzy zabłysnęli niewątpliwą przedsiębiorczością. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że egzemplarze recenzenckie gier, które dziennikarze otrzymują od oficjalnych dystrybutorów służą do zapoznania się i opisania danego produktu, jednak nie każdy dziennikarz używa ich zgodnie z przenzaczeniem. W trakcie mojej kilkuletniej kariery spotkałem się z ludźmi, którzy wcale nie ukrywali, że zajmują się tym procederem. Droga wolna, problem jednak w tym, że Gramy na Maxa noga się powinęła. Zaczęło się od forum na konkurencyjnym portalu, gdzie wypłynął link do aukcji, gdzie nabyć można było Call of Duty: Modern Warfare 3. Żeby było śmieszniej, w treści aukcji napisane było, że gra jest tzw. ?promką?, czyli egzemplarzem promocyjnym. Warto dodać, że takowe nie powinny trafiać do drugiego obiegu, ponieważ do tego nie służą i każdy z branży o tym wie. Kilku internautów się skrzyknęło i rozpoczęło śledztwo, wyszło na jaw, że gra pochodziła ze zbiorów GnM i wtedy afera zaczęła nabierać rumieńców. Sprawą zainteresował się oficjalny dystrybutor na Polskę ? LEM. Redakcja wystosowała oficjalne oświadczenie i odcięła się od swojego pracownika, jak Bill Clinton od Moniki Lewinsky, po czym sprawę postanowiono zamieść pod dywan. I tak by się stało, gdyby nie dociekliwi internauci ? znowu. W komentarzach pod sprostowaniem napisali, przeszukali aukcje gier na Allegro i okazało się, że odnaleziono oficjalny profil portalu Gramy na Maxa, gdzie gry sprzedawano wręcz hurtowo. LEM z serwisem współpracę zerwał, komentarze ukryto, a przedsiębiorczy dziennikarze stali się przestrogą dla nie do końca uczciwych kolegów po fachu.
A skoro już o negatywnych sytuacjach mowa, to warto na chwilę zatrzymać się przy nagonce medialnej wokół najnowszego Need for Speed o podtytule The Run, który miał chyba najgorszy marketing z wszystkich ubiegłorocznych premier. Zaczęło się od jednej recenzji na amerykańskim portalu o grach, gdzie napisano, że ukończenie gry zajmuje średnio 2 godziny. Nie zdziwi nikogo fakt, że w dobie Internetu natychmiast zaczęły powstawać kopie recenzji na konkurencyjnych serwisach, a także dziesiątki lub setki newsów, które powielały tę informację, docierając do potencjalnych klientów Electronic Arts ? wydawcy gry. Wieść doszła także do Polski i w odstępie kilku godzin na większości liczących się portali o grach pojawiła się informacja, że NFS: The Run to produkcja, którą ukończyć można w przerwie na reklamy podczas ulubionego serialu lub czekając aż zagotuje się woda na herbatę. Dział marketingu EA Polska wówczas milczał, a nawet jeśli nie, to nikt nie zadał sobie trudu, by opublikować sprostowanie firmy. Co okazało się kilka godzin później, już po napisaniu o beznadziejności gry, faktycznie najnowszego NFS-a można ukończyć w ciągu dwóch godzin, pod warunkiem jednak, że każdy wyścig przejdziemy za pierwszym razem, z miejsca na miejsce gracz będzie się w tajemniczy sposób teleportował oraz ani minuty nie poświęci na oglądanie przerywników filmowych, zabawę z misjami pobocznymi oraz wyzwaniami. Jeśli jednak nie jesteśmy na tyle zdolni, by rozpędzić wirtualny samochód do prędkości światła, to gra powinna starczyć nam na około 5 godzin. Oczywiście o tym napisali już tylko nieliczni, bo i po co przyznawać się do błędu? A internauci, którzy pod newsami i recenzjami pisali, że ?woleli by wyrzucić swoje pieniądze przez okno niż kupować tak krótką grę za taką kasę? wciąż wierzą w każde słowo rzetelnych growych dziennikarzy.
Trzecim i ostatnim z ?główych? newsów jest pomysł reaktywacji Valhalli, czyli jednego z dwóch pierwszych portali o grach w Polsce. Powstał on jeszcze w latach 90., kiedy Internet w naszym kraju raczkował, a jedyną konkurencją było Gry-OnLine. Chociaż Valhalla lata swej świetności ma już za sobą, to ostanio wydawca i redaktor naczelny projektu ogłosił na forum dyskusyjnym serwisu, że chociaż portal nie odpowiada zapotrzebowaniu rynkowemu i przynosi więcej strat, aniżeli zysków, to i tak ma zamiar kontynuować przygodę z V. Zanim jednak zaczniecie otwierać szampana, warto przypomnieć sobie, że Valhalla na swoim koncie ma już kilka reaktywacji, z których żadna nie zagwarantowała projektowi większego sukcesu. Chociaż setki komentarzy na stronie świadczy o ogromnym sentymencie do tej marki, nie uważam, żeby teraz portal miał większą szansę na odniesienie sukcesu, niezależnie od tego, czy ma to być sukces marketingowy czy jakikolwiek inny. Ostanio jednak na stronie pojawiło się trochę reklam, pojawiły się też obietnice o środkach wyłożonych przez wydawcę, czyli Adama Jesiona, jednak oprócz tego nie widzimy nic, co świadczyłoby o pracach nad reaktywacją V. Nadal widnieje tam przestarzały silnik oraz oprawa graficzna, a news pojawia się średnio raz na półtora tygodnia. Panie Jesion, nie tędy droga.
Chociaż branża portali o grach przeżyła w tym roku znacznie więcej, to moim zdaniem tylko trzy powyższe sytuacje zasługują na to, by je zapamiętać, nie tylko w formie ciekawostki, lecz może przede wszystkim w ramach przestrogi. Zanim jednak się z wami pożegnam, chciałbym przedstawić dwie historie o pisaniu recenzji, jedna z naszego podwórka, druga ze Stanów. Jak myślicie, która praktyka lepsza dla czytelnika?
1) To, że tabloidy na swój sposób zajmują się opisywaniem rzeczywistości żadną tajemnicą nie jest. Zabawnie robi się dopiero wtedy, kiedy zamiast pisać o polityce, dziennikarze ? w tym przypadku SE ? zabierają się za recenzowanie gier. Kiedy jeden z nich spłodził tekst dotyczący L.A. Noire, w mig stał się hitem wśród dziennikarzy zajmujących się grami zawodowo. Tekst szumnie nazwany recenzją, objętością przypomina zwolnienie lekarskie albo ubogą recenzję. Artykuł składający się z dwóch akapitów oraz na oko 1000 znaków bez spacji może pełnić co najwyżej rolę parodii recenzji. Całe szczęście artykuł wciąż wisi na stronach SE.pl. Nawet dobrze, bo może uczyć początkujących dziennikarzy, jak nie recenzować gier.
2) Recenzjo, napisz się! ? Chociaż akapit wyżej psioczyłem na jakość tekstów, to lepiej napisać artykuł kiepski, ale prawdziwy, aniżeli opublikować definitywne kłamstwo. Najwyraźniej nie wiedzą o tym pracownicy studia Monkeybin, którzy napisali do amerykańskiego portalu o grach, żeby ten zrecenzował ich produkcję. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że do prośby dołączono kilka gotowych recenzji, żeby dziennikarze nie musieli tracić swojego cennego czasu na pracę. Może producentów gry zmyliła nazwa portalu? W końcu kontaktowali się z LazyGamer.net...
5 Comments
Recommended Comments