Skocz do zawartości

Bregowicz

Akademia CD-Action [ALFA]
  • Zawartość

    58
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Bregowicz

  1. Najlepsza podkoloryzowana historia zza kulis tego programu! Jesteś fanem "Top Gear" w wersji Clarksona, Hammonda i Maya? Brakuje Tobie na ołtarzyku ku czci tejże trójki czegoś dodatkowego? Ta książka jest dla Ciebie, tu nie ma wątpliwości. Czytając, łza się w oku kręci, aż chce się odbyć maraton z dostępnymi sezonem pod ręką. Oczywiście stworzenie spójnej historii opisującej 13 lat w jednym, ciągłym tekście byłoby strasznie męczące i autor, wcześniej pełniący rolę odpowiedzialnego za scenariusz programu, cóż za przypadek, zdawał sobie z tego sprawę i załatwił ten problem, podchodząc do pisania w inny sposób. Po prostu podzielił książkę na rozdziały, każdy (w większości przypadków) będący osobną przygodą, z którą akurat redakcja musiała się zmierzyć lub rozwiązać, jeśli akurat podstawą był problem. Jasne, mamy określoną linię czasu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by poprzedni "felietonik" miał miejsce w chronologii po następnym (bo np. coś się działo przez dłuższy czas, a w międzyczasie wyrosło w piekarniku coś innego, o czym przeczytamy później). Nie wszystkim może to przypaść do gustu, ale ma to swoje plusy. Czytając, nie natrafiamy na dłużyzny, przechodzimy płynnie z akcji do akcji. Jesteśmy wręcz wciągany w strony. Pomaga w tym fakt, że pan Porter to człowiek z niezłą ręką do pisania. Nie stara się zwyczajnie nabić kabzy znaną marką na okładce opisując jakieś smęty o tym, że dana postać lubi daną herbatę albo o tym, że wszyscy padali w ramiona i płakali przez pół dnia, gdy program został zawieszony. Na szczęście daje nam same smakowitości, z dodatkiem nienachalnego humoru. Dawno się nie śmiałem z czegoś co akurat przeczytałem.* Boli jednak to, że to co dostaliśmy sprawia wrażenie pierwszego liźnięcia lizaka, odwinięcie pierwszej warstwy prezentu**. Po skończeniu czytania odczułem, że to co mam w ręku jest tylko wersją podstawową, a resztę dostanę w drugim tomie. Człowiek myślałby, że przez 13 długich lat, działo się więcej rzeczy, które mogłyby znaleźć się na kartkach papieru. Czuję, że tego było naprawdę o wiele więcej, ale musiały nastąpić cięcia, bo książka byłaby za gruba - chociaż prawie 400 stron w dzisiejszych czasach i tak może kogoś odstraszać. Niektóre rozdziały same w sobie mają też cięcia, czasem wyglądają na takie, które są potraktowane jedynie powierzchownie, by nie wybić się długością, by każdy rozdział miał taką samą długość jak pozostałe. Zamiast poświęcenia miejsca danej rzeczy, która mogłaby być dość interesująca, dostajemy krótkie stwierdzenie, że "bywało trudno". No dzięki, moja satysfakcja w tym momencie osiągnęła szczyt. To książka zdecydowanie dla osób w temacie, przynajmniej dla osób, mających choć krótką styczność z programem. Moim zdaniem, minimum do osiągnięcia przyjemności z czytania jest obejrzenie 3 odcinków. Obojętnie których, nie muszą być po kolei. 3 odcinki zupełnie wystarczą, by wykrystalizował się w głowie obraz jak działa relacja między prezenterami, kim jest Stig, jak wygląda typowy epizod sezonu. Wtedy to, co mamy w książce ma znacznie większe wybrzmienie. Autor próbował na początku opisywać postaci, ale chyba zrezygnował w połowie, gdy zdał sobie sprawę, że fani wiedzą, no przecież!, o co chodzi. Wielka szkoda, bo jak wspomniałem, czyta się naprawdę przyjemnie, ale nie mogę jej polecić znanym mi osobom, tym 3 ludziom w mieście, które też czytają, gdyż nie mają pojęcia, że coś takiego jak "TG" było nadawane przez BBC. Tłumaczenie od osoby trzeciej to jednak nie to samo, a pożyczenie z adnotacją "koniecznie obejrzyj jakiś sezon"... powiedzmy, że ludzie niechętnie, by to tego podeszli. Autor wielokrotnie wspomina na początku, że sam jest fanem Jeremy'ego Clarksona. I to widać. Często, przewracając kolejne strony, wyobrażałem sobie, że mam w rękach, przepraszam za skrajne określenie, pamiętniczek wielkiego fanboja. JC jest przedstawiony jako ta nieomylna, wspaniała osobistość, a jeśli ma jakieś wady, to najwyżej drobne. Oczywiście, nie mówię, że tak nie jest, ale im blżej końca tym bardziej mamy czynienia z absurdalnym przejaskrawieniem - straciliśmy pracę przez wybryk Clarksona, jasne, można zrozumieć, ale nie jest źle. Ba! W ogóle przez cały okres pracy, autor nie ma jednej historii, w którym coś było lub poszło źle. Brakuje kontrastu, czytam i zaczynam nie brać tego co mam przed nosem na poważnie. Obawiałem się, by na ostatnich stronach nie okazało się, że to wszystko było całkowicie zmyślone i mamy do czynienia jedynie z marzeniem, taki tam "bombshell and see you next time". (po raz kolejny) Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Czy polecam ten tytuł? No cóż. Jeśli jesteś umiarkowanym fanem (takim, który, gdy zobaczy, że TG będzie akurat nadawane w telewizji i z chęcią go obejrzy) - można. Nie zawiedziesz się jakością, spędzisz miło czas, możliwe też, że polecisz innym. Jeśli jesteś wielkim fanem (takm jak ja, który ogląda wszystkie sezony po kilka razy i wyrywa z rąk każdy papierek z początkiem "Top(...)") - naprawdę warto... Chociaż... warto spojrzeć na cenę. Zwykle tego nie biorę pod uwagę, ale książka kosztuje prawie 40 złotych, za mniej niż 400 stron (odliczając zdjęcia na końcu). Jeśli złapiesz w promocji, np. ze zniżką 30% można brać. inaczej Twój niedosyt może się zwiększyć***. Albo zrób tak jak ja, kup ebooka, np. w światksiążki.pl gdzie udało mi się go zdobyć za 18 złotych. *Mieliście kiedyś tak, że rozmawiając/czytając/słuchając nie powinniście się zaśmiać, bo nie wypada? Bo lekcja/miejsce zatłoczone/pogrzeb? Wtedy najbardziej chce się śmiać jak usłyszycie coś zabawnego. No właśnie. Miałem to samo. ** Tu wstaw inne, głupie porównania. *** "Bo jak to, płacę taki szmal, a dostaję coś tak krótkiego? Ale że czytałem kilka dni? Co to ma do rzeczy?"
  2. Pierwszy sezon Diabła z Hell's Kitchen zmiótł mną podłogę. Nie czytałem nic o nim przed rozpoczęciem oglądania, nie chciałem mieć żadnej opinii. Co spowodowało, że wziął mnie z zaskoczenia. Przyjemna odskocznia od znanej formuły filmowego Marvela w mroczne, brudne klimaty, tak na oko trzech ulic na krzyż, dała niezłą radochę i końcowy wynik 8/10 * dla całości. Na drugi sezon czekałem więc jak dziecko na gwiazdkę. Co prawda przygody Jessici Jones wywołały pewne ambiwalentne odczucia, ale hej!, przynajmniej twórcy nie robili zwyczajnej kalki i dali coś innego. Jestem świeżo po ostatnim odcinku drugiego rzutu Daredevila (damn you, Netflix, miałem plany na ten łikend). Jak wyszedł? No cóż. Zacznijmy od tego, że serial, na szczęście, nie zaczyna się od tego, że życie Murdocka i Foggy'iego płynie miodem i niekończącym się strumykiem pieniędzy oraz sławy po wrzuceniu do więzienia Wilsona Fiska**. Brud, smród i nędza, tylko trochę mniejsza niż wcześniej, nadal jest obecna. Potem jest tylko gorzej, bo cóż, powód do obejrzenia 13-odcinków musiał jakoś wystąpić. Względny spokój burzą informację o pewnej grupie, która wzięła sobie na cel typków spod ciemnej gwiazdy. Metoda? Krwawa, za podstawę biorąca naboje i sprawne bronie. Oczywiście merde trafia w wentylator, ludzie zaczynają się bać, a nasz znajomy Mściciel nie spocznie póki sprawy nie wyjaśni. Ktoś zaskoczony? Plus za założenie fabularne. Jeśli widzieliście trailer do tej produkcji, wiecie, że oprócz Daredevila po ekranie pałętać się będą Punisher i Elektra. I scenarzyści stworzyli nam opowieść idącą dwutorowo. Z jednej strony mamy historię Punka, z drugiej, odrębną Elektry. Założenie świetne! Serial w ten sposób nie męczy jednym motywem przez te wszystkie odcinki, które fani łykną jak pelikan rybę przy jednym posiedzeniu, tylko przeplata wątki. Znudzony badassowymi pozami Franka Castle? Bam, masz długonogą, czarnowłosą piękność. Kolejny plus za same postaci. Casting dał radę, aktorzy wcielający się we wspomnianą dwójkę naprawdę robią dobrą robotę, a zwłaszcza JON BERNTHAL. Wow. Pasuje do Franka znakomicie. Oglądając go, widziałem człowieka, skopanego jak pies przez życie i, choć harcerką nie był, kibicowałem mu za każdym razem jak się pojawiał na ekranie. Nie widziałem aktora. Naprawdę chciałbym go zobaczyć w następnych serialach Netflixa. Tylko uwaga, nie we własnym serialu, Punisher to taka persona, a jego "moce", motywy i działania nie nadają się na typ epizodyczny. Filmowa łupanka-nawalanka, jasne, przyklaskuję, serial, daję trzy razy nie, zapraszamy za rok. Minus za sam efekt podziału fabuły na dwa sznurki, o którym pisałem w drugiej kropce. Mam wrażenie, że cała para z energetyków i pizz, którymi pożywiali się scenarzyści poszła właśnie w wątek Punishera - tutaj naprawdę ogromny plus, przepraszam za zbyt dużą ekscytację, ale jest naprawdę dob Śledziłem tę historię z wypiekami na twarzy, klikając następny odcinek mimo tego, że odczuwałem już zmęczenie po całym dniu. Naprawdę mocna strona tego sezonu. Ale część dotycząca Elektry, postaci znanej z pierwszego sezonu oraz pewnego, tajemniczego (a jakże!) związku zawodowego ninj... jest widocznie słabszy. Tak, jakby scenariusz miał nam opowiedzieć o 11 000 nabojach wystrzelonych przez "Kata", a potem ktoś z boku stwierdził, że to nie wystarczy na wszystkie 13 epizodów i trzeba coś dodać.*** Typowy dodatek na odczepnego. Dodatkowo... ... minusem są przeciwnicy Daredevila. Jasne, Kingpin postawił poprzeczkę naprawdę wysoko i chyba nikt nie spodziewał się, że ktoś go wyprzedzi. Scenarzyści też to przewidzieli. Ach, ci spryciarze! Znaleźli idealne rozwiązanie! Nie dali żadnego głównego Villiana. Frank i jego vendetta broni się sama, tajemniczy zły pociągający za sznurki w tle - przyznam bez bicia, w tym przypadku mi nie przeszkadza, pasuje. Odwrotna sytuacja w drugiej części - oglądasz i nie wiesz, czego masz się bać. Nic tak naprawdę nie stanowi zagrożenia przez większy kawał czasu, a gdy już się coś skromnie wychyla za rogu, prosząc o uwagę robi to za późno, przez co nie sprawia żadnego wrażenia. Dodatkowo robi to zbyt mętnie i tajemniczo, widocznie zostawiając furtkę dla 3 sezonu. Malutkim minusem, minusikiem wręcz, są dziwne zabiegi samego scenariusza. Momentami coś się dzieje w dziwnych okolicznościach, bardziej w oparciu o niezwykły fart niż z logicznego połączenia scen - AKURAT ktoś zjawia się tam, gdzie coś się dzieje. Albo te dialogi pod koniec. Wzruszyłem się, naprawdę. Przypomniały mi się bowiem te uroczo nieporadne początki ekranizacji komiksów z początku tego tysiąclecia. "- Nie rób tego, bo umrze wszystko w tobie umrze! - I tak jestem martwy" Rozumiecie, coś w tym stylu. Najgorsze jest to, że nie dzieje się to przez cały sezon! Naprawdę, 11-12 odcinek wszystko gra (oprócz tego o czym wspomniałem), dialogi nie urywają jaj złotym kurom, ale pasują. Potem widocznie dobrali się do nich stażyści, ale cóż, może się czepiam. Czy jednak podobała mi się całość. Mogliście już wyczytać wcześniej i was niczym nie zaskoczę - podobała mi się i chcę więcej! Ostrzegam jednak, moim zdaniem jest słabszy od pierwszego, ale nie diametralnie! Tamten oceniam na ósemeczkę. Ten? Solidny 6+, możliwe, że 7, jak prześpię się z tą myślą. Mój łikend z Daredevilem ogłaszam za zakończony. Serialu o Luke'u Cage'u i (ze świeżo wybranym aktorem) Iron Fist'cie. Wychodźcie szybciej! *O moim poglądzie na temat ocen, w krótkich, żołnierskich słowach możecie przeczytać w notce o Patrzących Psach. **SPOILER!! Nie no, dajcie spokój, mówimy tu o drugim sezonie serialu. Drugim. *** Wiem, że to bzdura, ale miałem takie wrażenie. Ostatnio podobne odczucie miałem w przypadku Shreka 3, tam też zamach stanu Księcia z Bajki był wyraźnie lepszy od próby wsadzenia bezbarwnego Artura na tron Zasiedmiogórogrodu.
  3. Wszystko przez moją kupkę wstydu i wykorzystywanie okazji, bo a-nuż-się-ogra. Dodaj do tego czas i potem muszę wybierać. I Skyrim swoim brakiem tego jednego elementu ucierpiał.
  4. W Skyrimie, jak pisałem, chodzi mi o główny wątek. Jest bezpłciowy, rzuca nas po świecie, a cele są... by być, szału nie ma. Nie mam na myśli ani pobocznycn misji, ani historii w księgach (które powinny być udostępnione w formie aplikacji towarzyszącej na androidy i ios, tak swoją drogą). Jedynie o wątek główny, to jest to, co ma mnie przyciągnąć. I jest moim zdaniem słaby. Nie interesuje, nie zaciekawia, nie powoduje, że się nie chce oderwać od konsoli/peceta. To mój zarzut.
  5. W momencie, gdy publika oszalała i dobrowolnie traciła lata życia w Skyrimie, odbijałem się od tego tytułu jak tłusta facecja codziennie w lustrze na korytarzu. Powtórka z rozgrywki nastąpiła przy Powstaniu Łupieżcy Grobowców. Dobrze zrobione gry*, nie poruszające we mnie choćby nuty ekscytacji na myśl o spędzeniu z nimi czasu. Po prostu nie umiem w gry bez fabuły. Postawmy sprawę jasno ? nie oczekuję od elektronicznej rozgrywki (skupiającej się zazwyczaj na mordowaniu pikseli nastawionych równie przyjaźnie do mnie), by miała powodować zmianę mózgu w jajecznicę. Ewentualnie na rozmyśleniu nad życiem w rogu pokoju przez najbliższy tydzień. Przynajmniej nie za każdym razem. Ba! Według mnie, nie jest to nawet wskazane, przecież gdyby każdy film miał powodować głębokie emocje, za każdym razem inny kraniec skali (od depresji po 100% radość, bez stanów pośrednich), skiślibyśmy po tygodniu. Kultura wysoka swoją drogą, ale kto dałby radę obejrzeć maraton psychologicznego dramatu młodej dziewczyny (koprodukcja indyjsko-pakistańsko-chińska)? Popcorniaki są potrzebne. Trzeba jednak wiedzieć, że nawet zwykłe kino rozgrywkowe musi mieć interesującą fabułę, choćby prostą jak cep, z ogranym motywem zemsty/odwagi/przeżycia ? cokolwiek, co znajdzie pierwszy lepszy praktykant na stanowisku scenarzysty w swojej biblii pisarstwa. Efekty specjalne, tak samo jak w grach, przyciągną uwagę na pół godziny, potem człowiek się przyzwyczai i czym takiego człeka zaciekawić, jak nie historią i postaciami? Zwłaszcza, jak mamy w planach sequele i prequele, a także plany na gadżety związane z danym filmem.** Najgłupsze gatunki, wbrew pozorom nie mam na myśli tu o polskich komediach romantycznych, przynajmniej się starają zostawić lata 90 za sobą, w których to wystarczył ekran zapełniony tekstem, a potem trybiki ruszyły. Przykład? Całkowite mordobicie ekranowe, John Wick. Schemat na schemacie ? zły człowiek jest dobry>dobremu człowiekowi obecni źli robią źle>dobry staje się zły dla tych złych. Oprócz rewelacyjnej reżyserii walk, a raczej w tym przypadku wymian ognia, kupił mnie właśnie charakterem Keanu. Absurdalne i dość przewidywalne zachowanie zwyczajnie mi do niego pasowało. Tak samo powinno być w grach. Mam mało czasu, a przynajmniej mniej niż, gdybym chciał, moja kupka wstydu niezachwianie utrzymuje wysoki poziom. Coś, co ma przyciągnąć do ekranu na parę godzin, powinno zaoferować jakieś przeżycie. Pierwszym przykładem jest właśnie Skyrim. Nie zrozumcie mnie źle, widzę, że ta gra ma potencjał genialności, ale nie jest idealna. Byłaby nią, gdyby zaoferowała do całości ciekawą opowieść. Jesteśmy przecież Smoczym Dziecięciem! Człowiekiem, który w zamierzeniu ma wyklepać smokowi paszczę jedną ręką, okradając niewiasty z kwiatów*** drugą. Pierwszy kontakt z piaskownicą, o, wydałaby się, nieograniczonych możliwościach robi wrażenie, ale pretekst do zwiedzania świata i wykorzystania tych możliwości jest zupełnie nijaki. Oczywiście, można to zwalić na mój brak wyobraźni, przecież od czego jest sam gracz, niech stawia sobie cele, twórcy tylko by nas ograniczyli. Czy na pewno? Ta sama podstawa działania świata, ale z lepszym wątkiem głównym niewiele by się przecież zmieniła. Wszyscy bylibyśmy zadowoleni, część modowałaby grę, aż do zawieszenia/czerpała naturalną radość z wykucia smoczej zbroi, a ja, plus zapewne jakieś grono równych dziwaków jakem imć ino ma osoba, bym wesoło przeszedł na dietę złożoną z czipsów i żarcia na zamówienie. Czemu więc narzekam na Rise of the Tomb Raider? Przecież ma fabułę. Niby ma, ale jest złożona z tak ogranych motywów, nie oferując zarazem ciekawego podejścia do postaci, wywołując na scenę ?#nikogo?. Uwielbiam ogólny klimat tej produkcji, lokacje naprawdę są ciekawe, a zagadki, choć dość proste i nieskomplikowane, przyciągają jak świąteczna wyprzedaż u wujka Gabena. Jednak droga, którą mam przejść jako młoda pani archeolog, równie przecież prosta i nieskomplikowana, jawi się równie interesująco jak rozmowa z uroczą blondynką, której główny temat wszelkiej dyskusji opiera się na tipsach. W serii Uncharted, nie ukrywajmy, fabułka zazwyczaj też nie wytrzepuje ze mnie jelit, ale główna postać, swoim humorem i relacjami z innymi, sprawia, że łaskawie siedzę przed ekranem i bez problemu chcę dalej ściskać pada. Nie marzę i też nie zależy mi na tym, by Lara, w kolejnej odsłonie serii, nagle zaczęła rzucać dowcipami na prawo i lewo. Była na to okazja przy restarcie, teraz już ma określone cechy osobowości i niespodziewana zmiana, przy braku logicznego wytłumaczenia, wprowadziłaby jedynie niepotrzebny dysonans. Gdyby jednak Croftówna dawała choć cień ludzkich reakcji, czasem luźniejszego podejścia, a przynajmniej komentarzu na temat zwiedzanych miejsc ? a przypomnę, czasami robią wspaniałe wrażenie i aż chce się postać, zwyczajnie pozachwycać się teksturami ? odbiór całości znacznie by zyskał. Znajdźki wszystkiego nie rozwiążą. Tytuł ten w efekcie macha mi swoją niewidzialną ręką od czasu premiery na Xboxa One i do tej pory nie udało mi się go ukończyć. A mówimy tu o grze, która powinna ?pyknąć? akurat na bezrybiu świątecznym! Z powodu mojego spaczenia, mimo pewnych plusów spływających od wszelkich Internetów, podchodzę jak pies do jeża na przykład do The Division. Abstrahując już od nastawienia na współpracę między graczami, bo to jest temat na inny wpis. Od dłuższego czasu nie spodziewałem się arcydzieła, zamiatacza Wiedźmina 3 pod względem opowieści. W końcu mówimy tu łącznie o dwóch przesłankach przemawiających za takim założeniem: o grze a) Ubisoftu, b) pierwszej z serii. Może jem za dużo mięsa, ale przypomnijcie mi produkcję od Ubi, która, będąc jednocześnie nowym IP, miała coś więcej niż śladowej fabułki, będącej tylko podstawą do zbudowania takiego, a nie innego świata. Z dalszymi nie jest o wiele lepiej, ale wtedy przynajmniej postaci poboczne wykazują krztynę własnej osobowości. A Wy? Macie równie podobne podejście? Czy może nie przeszkadza Wam proste założenia, byle reszta (grafika, muzyka, rozgrywka) była wyśmienita? Dalibyście dychę Skyrimowi? *Tak, wiem, ?dobrze zrobiona gra Bethesdy? zakrawa na zabawę w oksymoron. ** Zawsze miałem ochotę na zakup ziemniaków sygnowanych logiem ?The Avengers?. Schaboszczak z tym dodatkiem już nigdy nie smakował tak samo. *** i eliksirów, kluczy, zbroi, monet, mieczy, co tam się znajdzie.
  6. Szkoda całej sytuacji. Nadal utrzymuję, że Netflix jest świetnym serwisem, pod względem całości. I tak zmiata polskie odpowiedniki - przykład pierwszy z brzegu, popcorniak Avengers (1), koszt wypożyczenia na seans 7 złotych, tylko z dubbingiem, bez możliwości wyboru innej ścieżki językowej. 7 złotych! 6 takich filmów i masz abonament u N. Ale człowiek staje się leniwy, przyzwyczaja się do wygód i chce więcej. A wspomniane wady psują obraz.
  7. Od dwóch miesięcy mamy Netflixa oficjalnie w Polsce.Wiem, szokująca informacja. Po pierwszych dniach, zachłyśnięciu się możliwościami, zatracaniem się w serialach i pogorszeniu relacji z najbliższą rodziną* nadszedł czas na ocenę pseudowskazanie negatywów. Bo jak nie teraz to kiedy. Zanim zaczniemy jechać tym szalonym rollercoasterem narzekania**... Nie uważam dużego N za zło, paskudztwo i przereklamowanie, Starbucksa internetów, itp. Mimo tego wszystkiego co znajdzie się poniżej, polecam każdemu ten serwis (przynajmniej) sprawdzić. Miesiąc gratis to nie w kij dmuchał, każdy może wyrobić swoją opinię. Mając to na uwadze, lećmy. 1. Największym problemem z jakim każdy użytkownik się zetknie po wpisaniu danych swojej karty kredytowej/debetowej i zgodzeniu się na wyssanie swojej duszy*** jest brak polskiej wersji językowej. Tak i materiałów dostępnych do obejrzenia, jak i samego serwisu. Jasne, ktoś tam w tłumie krzyknie jaki ja jestem głupi, angielski to nie jest wielki problem, a ja jestem głupi (tak, ponownie). Tyle, że w tym przypadku nie chodzi o mnie, lecz o osoby, którym z chęcią bym polecił, ale wiem, że się odbiją. Znam Janusza, człowiek inteligenty, rozmowny, wiem, że zaciekawiłby go Breaking Bad, ale jako język zagraniczny zna bardzo dobrze... niemiecki. Pozamiatane. Dałem Netflixowi okres bezpieczeństwa na styczeń, przecież dopiero weszli na rynek, obiecali zmiany, dostosowanie napisów, całej strony do polskiego użytkownika. Połowa marca i pusto. Nie wymagałbym wszystkiego z podpisami zrozumiałymi dla nas, ale liczyłem przynajmniej na największe hity, wspomniany Breaking Bad (tak, wiem, ma napisy niemieckie, ale chodzi o całokształt), Batmany Nolana, hity z Leonardo Di Caprio, rozumiecie, typowe rozgrywkowe kino, żadne ambitne produkcje psychologiczne z Iranu. Grupy tłumaczy-amatorów dzielą się swoimi napisami nieodpłatnie w ciągu 2 dni od premiery nowych odcinków****, wielki płatny N nie może tego zrobić od dwóch miesięcy? Ciężko kogoś przekonać jak usłyszy ten kontrargument strony negatywnie nastawionej od początku, zwanej hejterem. 2. Mała baza. Rozumiem, problemy licencyjne. Ktoś kupi jeden film, odnawia, kiedy licencja zmierza do wygaśnięcia, puszcza w tysiącach powtórek, nie pozwala położyć łap na swoim skarbie jakiemuś zagranicznemu kondominium. Kumam. Ba! Osobom, które w Internecie ograniczają się do Onetu, Poczty, Youtube'a, słyszały tylko o polskich serwisach od filmów na żądanie, liczba dostępnych filmów i seriali w naszej swojskiej bazie, pachnącej grochówką i kiełbasą, jest zapewne ogromna. Patrząc jako osoba działająca jedynie legalnie (a przynajmniej nie znającej takiej formy działalności, oczywiście nie zachęcam do korzystania ze stron udostępniających nielegalnie, nie ukrywajmy jednak, że problem nie istnieje), ale też nie znająca ramówki bazy amerykańskiej, cieszyłbym się jak dziecko. Gdybym miał do wszystkiego polskie napisy. Ja jednak zostałem dosłownie zalany porównaniami i to naprawdę wyglądało ponuro. Ile to było? 20, 25% wszystkiego na start? Sposobem na obejście było korzystanie z vpn-ów lub, np. Smartflixa udostępniającego za pomocą magii wróżek dostęp do całej, światowej bazy. Wiązało się to z dodatkowymi opłatami, ale cóż, poświęcenie. Netflix jednak ostatnio postanowił zawalczyć z tym, jakże chamskim!, postępowaniem poprzez dodatkowe blokady. Jesteś z Niemiec - baza niemiecka. Polak? No to baza polska. I tyle. Nie ważne, że płacisz taką samą daninę, za coś bardziej ograniczonego.***** Osobiście uważam to za strzał w stopę. Jeśli blokada utrzyma się dłużej, nie będzie dało się jej obejść, to te parę seriali, których nie obejrzałem, nie przekona mnie do płacenia ponad 40 złotych miesięcznie. #biednystudent 3. Drobne problemy techniczne. Wspomniałem o braku polskiej wersji serwisu, do tego można się przyzwyczaić. Gorzej jest z dyskryminacją przeglądarek. Już tłumaczę. Netflix w wersji na komputery umożliwia zalogowanie się i oglądanie na każdej przeglądarce. Chromka, safari, mozzarella, ognisty lis. Kto co woli, gdzie korzysta najczęściej. i jeśli lubi 720p. Możliwe jest oglądanie w przyjemniejszym dla oka 1080p, ale tylko w przeglądarce Microsoftu i w oficjalnej aplikacji Netflixa z Windows Store. Serio? Edge może być o wiele lepszym środkiem do buszowania po Internecie, ale jestem zacofanym cebulaczkiem, nie lubię zmian, korzystam na co dzień z czego innego i mam swoje przyzwyczajenia. A aplikacja? Pierwszy miesiąc minął mi na a) niemożliwości jej zainstalowania, b) braku obrazu po włączeniu pełnego okna. Boję się próbować dalej. Pamiętajmy jednak, że poza tymi wadami, duży N działa sprawnie, filmy i seriale ładują się błyskawicznie, kolejne odcinki wlatują płynnie, nie bacząc na napięty terminarz, zapamiętywanie w którym miejscu skończyłeś niesamowicie przyjemne, propozycje co obejrzeć później wręcz uzależniające. A co Wy sądzicie? "Comment below, let mi know!" - Jeremy Jahns *To, plus oczywiście choroby, bóle brzucha i cokolwiek innego, inwencja twórcza komentujących jest wielka. Zwykle te wszystkie winy spływają na gry, ale Netflixa można wrzucić na komputerze. Z zewnątrz niewiele się to różni od gier, coś się świeci na monitorku i nie za bardzo wygląda to na Word lub inny Excel. ** No dobra, nie do końca. Takie określenie jednak podbudowuje moje ego (O wow, szalony rollercoaster na blogu?! I ten człowiek to ogarnia? Musi być niezwykły). Ok, ok, tylko sobie robię żarty z takich określeń używanych w zwykłych wyliczeniach. *** Kto nie przeczytał regulaminu i kliknął po prostu dalej? A tam jest taki zapis! **** Słyszałem z drugiej ręki. ***** Och tak, wiem, że świat jest niesprawiedliwy. Konsole też nie oferują przy takiej samej cenie w Europie wszystkich funkcji jak w poszczególnych krajach. Tutaj, z Netflixem, różnica jest jednak na tyle wyraźna i głęboka, że aż wprowadza w osłupienie.
  8. Po półtora roku od premiery, zupełnie niespodziewanie tuż przed premierą kolejnej części (zaskakujące jak działają trybiki marketingu! to się nazywa fart), do graczy konsolowych (marnujących czas przed obecną generacją*) płacących krwawą daninę za drobną usługę** Xbox Live, trafiła Zbrodnia i Kara. Warto zajmować łączę? Zanim zacznę... Przygodówki obecnie to dość drugoligowy gatunek, sam mniej gram niż wcześniej. Szkoda, że twórcy gier mobilnych go nie zagarną, brak szalonego tempa i proste sterowanie to idealne połączenie na dotyk! To samo z turowymi strategiami, z łazienki bym nie wychodził przez cały łikend. Omawiana produkcja to szósta w katalogu studia Frogwares związana z detektywem. Chłopcy (i te parę kobiet oczywiście) widocznie nieźle czują się z tą postacią, grając można odczuć, że maczali w całości jej - tej postaci, misie - fani. Element istotny, Ghost Games (Need for Speed 2015) ucz się i zapisuj w kajeciku!*** Gra nie jest bez wad, nagrody dla najlepszej w roku nie zdobyła z powodu braku humoru szanownego jury - fakt, nie mogę się z tym kłócić. Nie są jednak na tyle istotne, by zniechęcać do spędzenia czasu. Trzeba mieć jednak minimalne samozaparcie, by przymknąć na nie oko, potem stają się wręcz tłem, a człowiek wchodzi w ten (gdy spojrzeć z boku dość ograniczony i pusty, ale interesujący) świat. Osobom, którym nie starczy jednak cierpliwości, energii lub odwagi (by zmierzyć się z problemami gameplayu o których za chwilę), polecam ogrywanie tytułu metodą odcinkową - całość jest podzielona na 6 spraw i przynajmniej 3 pierwsze (które zdążyłem ograć) są oddzielnymi zbrodniami niemającymi związku. Zbrodnia Ikara, tak jak poprzednie tytuły z serii, przedstawia nam detektywa sztywnego jak pal Azji oraz doktora w wersji przyblokowanej - jak pokazać wysoki poziom inteligencji i ogólnego górowania nad innymi jednej postaci? ogłup, byle porządnie, pozostałych, a najbardziej towarzysza nieustępującego na krok****; zawsze działa. Oczywiście personifikacja szczotki nie powoduje mojej nienawiści, broń naturo, Holmes w takiej postaci jest po prostu świetny. Jeśli lubisz ujrzeć postać z kart książki na ekranie, w tym momencie możesz łaskawie pozwolić na pobranie. Gdyby był większym dupkiem tylko bym przyklasnął. I gdyby twórcy zaszaleli i dali nam Watson v. "Elementary"... Ach, marzenia. "Ale gdzie te wady, o których wspominałeś?". Oczywiście, już tłumaczę. I Karać Za Brodę ma parę baboli. Najczęstszym, najbardziej wymagającym i męczącym są ekrany ładowania. Widzisz je za każdym razem, gdy chcesz przejść do innej lokacji. I biada temu, który źle wybrał. Nie są długie, trwają kilka sekund, książki nie otworzysz. Chyba, że korzystasz z czytnika i lubisz przerywać po stronie. Z początku nawet są interesujące, bowiem przedstawiają nam Holmesa jadącego dorożką (a nie zwykły ekran z poradą, by użyć X do skoku) oraz umożliwiają nam spojrzenie do akt sprawy oraz łączenia faktów. Tyle, że gracz przyzwyczajony do innych ekranów, robi te rzeczy podczas zwykłego grania, przez co nie ma w co ręce włożyć podczas jazdy oprócz tępego patrzenia w przestrzeń. W końcu staramy zadziałać tak, by wykonać wszystko naraz - by ograniczyć liczbę ruchów. Nie wykonujemy zadań zgodnie z zamierzeniami twórców, tylko na zapas. Naturalne zachowanie grających. Tyle, że w tym przypadku wyraźnie wymuszone przez samą grę. Śmieszy też animacja ruchów Holmesa. Radzę unikania biegania. Nie zauważysz wtedy małpich ruchów rąk bohatera i pokracznego skręcania za pomocą nienaturalnie szerokiego łuku. Oczywiście, one nadal istnieją przy spokojnym maszerowaniu, ale wtedy skupisz się bardziej na otoczeniu, nie na sylwetce bohatera. Jak już staniesz z kolei, uważaj na doktora. Jak wspomniałem, nie błyszczy on inteligencją i potrafi (przyznaję, dość kulturalnie, iście po Alfredowsku) stanąć. A gdzie jest najlepsze do tego miejsce? Korzystający z autobusu w godzinach tłoku szczytu wiedzą. W drzwiach. I nie ma, że prosisz, grozisz, krzyczysz. Nie przepuści, póki nie zaprezentujesz przed nim tańca deszczu, który go zadowoli. A przynajmniej miałem takie wrażenie za każdym razem jak manewrowałem grzybkami, by opuścić te piekielne, puste miejsce, w którym akurat się znajdowałem. Warto też wspomnieć o mniejszych dolegliwościach - poszukiwanie elementu do popchnięcia rozwiązania zagadki, o którym nikt nie wspomniał od początku rozdziału, a jeśli zapomniałeś to Twój problem; lokacji cierpiących na niski budżet, z ograniczoną ilością przestrzeni i obiektów; zdarzyły się też minigierki dość niezgrabnie przedstawione, a wymagające bardziej zręczności niż sprytu*****. Czy mi to przeszkadzało? Przy pierwszym kontakcie - owszem. Potem... machnąłem na to padem i grałem. Polubiłem ten mały światek, chciałem wiedzieć co będzie dalej. I wiem, że przejdę całość mimo tego, że tajemnice dwóch pierwszych spraw nie porwały mnie w niebiosa. Jeśli masz Xbox Live Gold i Ikspudło Jeden, śmiało polecam, tak już za to zapłaciłeś abonamentem, co szkodzi. Nie masz? Jest to powód do wypróbowania tej usługi, przynajmniej na miesiąc. Albo skorzystaj z paskudnie niskich cen na komputerach osobistych. Znajdziesz pudełko z ceną do 60 złotych (na konsolach), warto się zastanowić. Może zagrasz, polubisz, popchniesz drezynę Hype'u przed nową częścią, opowiesz o mnie twórcom (skok sprzedaży w Polsce przecież wzrośnie o 50%) i dostanę grubą sumę dolarów za marketing szeptany. Same plusy! * tak, wiem, że Szerłog zagościł w PSPlusie wcześniej, ale w wersji na GrowąStację 3, a ta cierpiała... nie instalowała Windowsa Millenium, ale wydawała mi się paskudnie spowolniona, nie mówiąc o ekranach ładowania - po pierwszych trzech odpuściłem i zacząłem układać puzzle bezchmurnego nieba nad morzem ** Jasne, rozumiem, w zamyśle ma to nie tylko nabić kabzę twórcom sprzętu, ale wspomóc działanie serwerów, co, nie licząc tych nieszczęsnych ataków "hakerów" w okresach świątecznych, daje pozytywne efekty. Ale to trochę mi przypomina płacenie ciężko uciułanych 2 złotych (gdy cały mój majątek wynosił 50 zł zgarniętych na święta) za możliwość pogrania w strzelankę przez godzinę. Ah, złote czasy kafejek internetowych. *** Duży plus za to, że każda kolejna produkcja o Szarlotce jest coraz lepsza. Może niewybitnie, ale widać postęp. **** Przynajmniej się nie teleportuje, gdy tylko zniknie z oczu gracza. Kolejny plus. Wspomniałem o pozytywnych zmianach, prawda? ***** Kląłem straszliwie przy siłowaniu się na rękę.
  9. Ostatnio wędrując po Internecie trafiłem na okazję. Tani bilet na pociąg. Linia od dawna cierpiała na mniejsze zainteresowanie klientów, co odbiło się widocznie na stanie składu. Miejscami wytarty, trochę zużyty, ot niewyróżniający się. Usiadłem jednak nie mając wielkich oczekiwań, rozejrzałem się, przywitałem z miłą pani z obsługi. Powiem od razu, było wygodnie, na tyle, że spędziłem w nim ponad tydzień. Trafiłem do Hype Trainu Watch Dogs. Nie ukrywam, nie lubię dawać porywać się tłumowi, silnemu zwłaszcza przed premierą danej gry. Udało mu się to raz, z okazji Bioshocka Infinity i do tej pory mam od czasu do czasu niezbywalny kapeć w ustach. Ciężko uciułane pieniądze znikają (nie wiem jak, krasnoludki mnie czarują? W jednej chwili mam środki na koncie, do którego nie znam nawet hasła, by w pięciu sekundach znaleźć w dłoniach zafoliowane pudełeczko.) i zostaje mi tylko pomachać stronom z innymi, ciekawszymi produkcjami. Z Patrzącymi Psami było inaczej, na chłodno (jak spojrzenie mojej nauczycielki biologii z liceum) oglądałem zwiastuny, a dzień premiery, niczym prawdziwy geniusz zbrodni, przegapiłem. Raptem, po dwóch latach, postanowiłem w końcu skreślić tytuł z listy "do zagrania" i z pokerową twarzą (kupka wstydu w mojej, już ściągniętej na dyski, bibliotece patrzyła na mnie sarnimi oczami, ale musiałem pozostać nieugięty) zakupiłem płytkę, polecam, dostałem nawet pudełko! Dołączam do klubu narzekaczy na głównego bohatera. Oficjalnie. Rozumiem, Aiden nie jest królem życia i szczęścia, ale jego ponura postura utrzymuje się nawet po zestrzeleniu wokseli hordy obcych. Widzę jednak schemat w działaniach Ubisoftu, każda z ich trzech marek (Asasynów zwanych Psami zajmującymi się Dalekim Płaczem) zaczynała się z bohaterem, który odzywał się sporadycznie (i to mu nie wychodziło), by w lwiej części rozgrywki być mimem (i być w tym świetnym). Co prawda cierpiała (i uwaga, zaskoczenie, nadal cierpi) przez to fabuła jako całość, ale hej!, ten element u wielkiego U nigdy nie był wybitnie mocny. Co mamy tym razem? Wielka chęć zemsty wielkiego mściciela po wielkiej stracie, kończąca się wielkimi wybuchami i wielkim dialogiem z wiel... z nijakim złym. Przez 5 aktów na których składa się gra. Jako fan interesujących historii czuję zawód. Jaki? Jak to jaki! Oczywiście.. ekhm... WIELKI. Nie pomaga również fakt, że misje są dość monotonne. I znów, przypomina mi się pierwsze Kredki Synów Asa (największy suchar zaliczony). Przyjdź, zlokalizuj wroga, zabij wroga, jak byłeś [beeep] wołową miałeś dość skradania i cieszyłeś się z bycia growym odpowiednikiem Arnolda S, ucieknij z miejsca zdarzenia. Fajne? To powtórz to. Ile razy? W nieskończoność misiu, w nieskończoność. Remedium na powyższe na szczęście nadchodzi w misjach pobocznych. Lubisz czyścić mapkę ze znajdziek? Zależnie od czasu w dobie możesz wybrać czy masz farta, czy jednak trafiłeś jak śliwka w słoik. Rzeczy do zaliczenia/znalezienia/złapania/wykrycia świecą się jak jelenie oczy w światłach samochodu zewsząd, wydają się nie znikać mimo włożonych godzin w odhaczanie. Ale... mi to nie przeszkadzało. Wykonałem bez zgrzytów większą cześć tego, co przewidzieli twórcy i nie mam wyrzutów. Co prawda wpływa na to fakt, że nadal gardziłem moją, wspomnianą wyżej, kupką wstydu, akurat trafiłem na spokojniejszy okres w życiu, a do tego, najważniejsze, trofea za te czynności uroczo kusiły niezwykle niskim procentem odblokowania. Ale, ale, wracajmy do tego remedium. Mieszając zdroworozsądkowo dodatkowe i te, formalnie, bardziej priorytetowe zadania uzyskujemy coś zupełnie strawnego. Postacie stają się ciekawsze, fabułka potrafi zaskoczyć, Szikago*, nawet oblane deszczem, wygląda bardziej słonecznie, a co 3 sekundy pojawiające się informacje o problemach npców witasz z uśmiechem. Oczywiście jeśli zaciśniesz zęby i wyłączysz pamieć związaną z prowadzeniem jazdy, który znajdziesz w innych grach. Moim katastrofalnym błędem była szybka przesiadka z Forzy Motorsport 6 na model jazdy Psów. Sam w sobie nie jest zły, nie zabija pikseli na Twoim monitorze i nie wyrywa paznokci palców trzymających pada (nie to co model jazdy z nowego Need for Speeda, totalna katastrofa, kto pomyślał, że taki sposób prowadzenia będzie interesujący w tej serii??). Za każdym razem muszę bić siebie po łapach i nie naciskać gazu do końca. Jeśli zapomnę (np. rozmyślając o tym kto dostał Nike albo innego Pulizera) to samochód, a raczej skutek gorącej, miłosnej nocy mydelniczki i gokarta, rozpędza się, z koniecznym piskiem opon, w ciągu pół sekundy. Dobre, znakomite, kocham. O ile jadę po prostej. Każdy zakręt to cyfrowy dowód nienawiści, zapewne jakiegoś stażysty, na którego wydarł się przełożony, a nikt nie zauważył w post-produkcji.** Ostatnie słowa o grafice. Krótko - nie jest źle. Jelit nie przetrzepuje, ale też nie powoduje odrzucenia od telewizor(k)a. W skali 10, 6. Czysto neutralna, wystarczająca do wygodnego spędzenia czasu, ale nie zapadająca w pamięć. A jeśli już jesteśmy przy ocenach... Nie jest to recenzja, ot parę moich myśli sklepanych bez większego składu dla szalonego hipstera. Nie mogę jednak odrzucić tej możliwości podlania mojego ego, więc niestety musisz łyknąć ostateczne, końcowe zdania. Watch Dogs według mnie zasługuje na 6/10. Nie dlatego, że lubię miażdżyć gry wystawiając upiornie niskie gry. To nie wina gry, ale moja. Ja mam... inny pogląd na skalę ocen. W świecie związanym z grami, obecnie nie powstają zazwyczaj słabe gry. Jasne, trafiają się jeszcze perełki zasługujące na mocne 3/10, ale jeśli komuś zależy i chce się wybić, wydaje coś, co można oznaczyć przynajmniej "dobrym". Co powoduje, że skala staje się skrócona. 2-3 trafiają do gier słabych, a 7-10 gry dobre. Gry wybitne dostają 10, ale nie wybijają się od gier dobrych, które dostały 9. A według mnie duża część 9 zasługiwała na 8, czasem 7, ponieważ o ile działały, dawały radochę... to nie zapadały w pamięć, nie wspomnę ich za 7 lat. I dalej, gry dobre, pod pewnymi względami ciekawsze od 9-tek, nie trafiają do graczy, bo uznawane są za... crapy?! Zupełnie niewykorzystywane są przecież 5-tki i 6-tki. A przecież, w normalnym rozumowaniu to są właśnie średniaki. Siódemki to już gry dobre. Nie zapominajmy o tym. Dostosujmy skalę ocen do obecnych standardów. Jeśli w świat pójdą niedoceniane 5-tki, spowodują, że twórcy znowu będą musieli się starać, by osiągnąć 9-tki. #makegamesgreatagain. Widziałem taki slogan w Ameryce. Albo podobny. *Miejsce, w którym przyjdzie Ci się rozbijać, zamieszkane w świecie rzeczywistym przez liczne mrowisko Polaków, w grze nie zawiera nawet jednego, postanowiłem chociaż spolszczyć nazwę #ktobogatemuzabroni ** Że niemożliwe? Że ktoś zauważy? Ekhm, Unity.
×
×
  • Utwórz nowe...