Życie Pi
Na ekranizację jednej z moich ulubionych książek przyszło mi długo czekać. Cały ten czas był wypełniony obawami i nadziejami co do kształtu filmu. Które ostatecznie się rozwiały, a które przyjęły realną formę?
Życie Pi to historia Piscin Molitor Patela, indyjskiego chłopca, który spędził dzieciństwo w prowadzonym przez ojca zoo, a następnie, po katastrofie statku, którym płynął z rodziną do Kanady, spędził 227 dni dryfując przez ocean na szalupie z tygrysem bengalskim. W błędzie jest jednak ten, kto sądzi, że tylko czas spędzony na łodzi z wielkim kotem jest wart opisania. Film - podobnie jak książka - obejmuje całą historię, od narodzin Pi aż po raport dla japońskiego armatora i jego dorosłe życie w Kanadzie. Ang Lee nie zmienia formy, którą przedstawiono w książce - spina całą opowieść rozmowami pisarza z dorosłym Pi (grają go w sumie trzej aktorzy); Widz jest raczej świadkiem tej opowieści niż jej uczestnikiem.
Film zaczyna się od pięknej sekwencji zwierząt w ogrodzie zoologicznym, która wprowadza nas w świat, w którym mały Pi dorastał - krainę gdzie zwierzęta były dla niego przyjaciółmi, a hinduscy bogowie superbohaterami. Wątek wiary został dobrze zaakcentowany, obserwujemy fascynację hinduizmem, chrześcijaństwem i islamem, dowiadujemy się też, że Pi wykłada kabałę. W filmie brakło jedynie islamskiego piekarza. Reżyser nie rezygnuje z wątków, które mogłyby nie przypaść do gustu masowej widowni, nie próbuje ugrać własnej historii, ani przenieść ciężaru na inną część historii. Wątek Anandi nie rozrasta się tak, jak można by się tego spodziewać, a pozostaje ledwie akcentem, Pi nigdy później o niej nie mówi. Taka wierność bardzo mi się podoba, poza kilkoma detalami* Ang pokazuje, że w pełni rozumie znaczenie książki i przekazuje je nam, wzbogacając o swoją plastyczną wizję.
Wspomniałem wcześniej, że początkowa sekwencja jest piękna, ale jest tylko preludium do tego, co zobaczymy po katastrofie statku. Wszystkie niezwykłe i cudowne sceny, które Martel opisał w książce, Lee intensyfikuje i przedstawia z rozmachem. Doskonale operuje kolorem i światłem, tworząc z pozornie monotonnego krajobrazu fantastyczną i zróżnicowaną scenerię. Fosforyzujący plankton świeci niczym neon, a spokojna powierzchnia oceanu staje się idealnym lustrem. Nawet po odrzuceniu całego znaczenia filmu i jego fabuły warto go obejrzeć chociażby dla tych scen.
Kolejną rzeczą, na której warto zawiesić oko, są zwierzęta. Ze względów technicznych nie można było wszędzie użyć prawdziwych zwierząt, ale ich komputerowe odpowiedniki są wykonane tak dobrze, że trudno odróżnić je od ich prawdziwych odpowiedników. Doskonałe są również ich animacje - każdy ruch i gest Richarda i hieny są bardzo naturalne, świetnie reagują na otoczenie; Nie ma wrażenia, że żyją w jakimś innym świecie.
Nie ma tutaj klasycznej konstrukcji - początku, rozwinięcia i zakończenia oddzielonego punktami zwrotnymi. Pi nie schodzi na ląd do taktu orkiestry symfonicznej, nie następują po tym napisy; Jego ocalenie nie jest tutaj kluczowe, chodzi o coś innego. Prosty, a zarazem bardzo inteligentny indyjski chłopiec mówi nam o rozumie, wierze, o przyjmowaniu rzeczy takimi, jakie są, zmienianiu ich, i puszczaniu (angielskie "letting go" dużo lepiej tu pasuje) gdy trzeba.
A film? Film spełnia pokładane w nim oczekiwania - nie odziera opowieści z mistycyzmu, nie robi z niej blockbustera z targetem 12-16 (choć de facto się nim staje). Jest po prostu dokładnym odwzorowaniem książki na język kina. Chociaż słowo 'po prostu' tutaj nie pasuje, nic nie jest w tej historii 'po prostu'. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji jej poznać, nadróbcie braki jak najszybciej.
* - Pominięto m.in. ślepotę Pi i Richarda oraz człowieka, którego zabił tygrys, wspomnianego już nauczyciela islamu czy takie drobiazgi jak dryfująca lodówka albo zabite surykatki. Zmieniono też nieco proporcje - ocean zajmuje ok. 2/3 filmu, w książce dryfowanie wydawało się znacznie dłuższe niż reszta opowieści.
10 komentarzy
Rekomendowane komentarze