Nie rozumiem feministek
Kilka dni temu skończył się IV Kongres Kobiet - w dużym uproszczeniu arena do popisu dla feministek. Nie obyło się oczywiście bez medialnego echa. Na Kongres składały się z różne wykłady, 'mini-szkolenia', instruktaże oraz eventy rozrywkowe - np. koncert Kayah. Jak na poprzednich zjazdach i tym razem debatowano o równości, sytuacji kobiet itp. Sformułowano również postulaty do premiera, które mają przysłużyć się kobietom.
Oczywiście jestem za równością i wszystkim, co z tym związane. Podobno kobiety już obecnie są bardziej ambitne od mężczyzn i chcą od życia trochę więcej. Jednak nie zawsze rozumiem feministki. Co więcej one często same siebie nie rozumieją. Wśród różnych grup walczących o prawa kobiet można znaleźć, takie których 'programy' i postulaty są kompletnie odmienne. I tak jedne uważają, że parytety, naprzemienne umieszczanie na listach wyborczych czy przyjęcie ustawy o przemocy w rodzinie są niezbędne w walce o równość. Natomiast pozostałe, że takie udogodnienia i ingerencje im uwłaczają. I bądź tu mądry.
Określenie "feministka" ma dzisiaj chyba bardziej znaczenie negatywne. Przyznam, że wcale się temu nie dziwę, bo najbardziej widoczne są feministki radykalne, a ona mogą szybko zrazić. Mam dziwne wrażenie, że przez długi czas ruch ten starał się dotrzeć do mężczyzn. Moim zdaniem to chybiony odbiorca. Podmiotem działań feministek powinny być przede wszystkim kobiety (i tak chyba dzisiaj głównie jest). Można wprowadzić parytety, można zarządzić zasadę suwaka na listach wyborczych, tylko jaki to ma cel? Czy od tego kobiety zyskają pewność siebie, przybędzie im charyzmy (szczególnie ważne przy polityce), a może automatycznie podskoczą ich kompetencje? Szczerze w to wątpię. Ten kto chce przebić się do świata polityki, biznesu czy czegokolwiek innego i ma coś do zaoferowania, przy odpowiedniej determinacji cel osiągnie bez sztucznych wspomagaczy. W którymś z europejskich krajów (niestety nie pamiętam którym) rząd przyjął ustawę zapewniającą kobietom 40% miejsc w zarządach spółek. Jaki był tego skutek? Często jedna kobieta znajdowała się w kilku bądź kilkunastu zarządach, gdyż reszta po prostu nie miała do tego odpowiednich kompetencji. Nie da się na siłę zmusić kogoś do robienia wielkiej kariery i tyle.
Kolejna sprawa dotyczy macierzyństwa. Znowu sprzeczne sygnały - obok haseł w stylu "odłóż macierzyństwo na później" (na szczęście coraz rzadziej spotykane) pojawiają się postulaty o rozsądną politykę prorodzinną, ulgi dla matek itp. Problemem ogólnoeuropejskim jest ujemny bądź niski przyrost naturalny, co więcej niewiele wskazuje na zmianę tego stanu. W interesie wszystkich obywateli, w tym feministek, jest postaranie się o 180-stopniowy zwrot w tej kwestii. A z czym kojarzy się feministka? Wiem, z czym nie - na pewno nie z macierzyństwem. W tym wypadku byłabym skłonna zaakceptować 'pomoc' odgórną - wciąż zdarza się, że pracodawcy nie chcą zatrudniać młodych kobiet, które w zamierzeniu będą chciały założyć wkrótce rodzinę albo zwalniają matki wracające z urlopów macierzyńskich.
Reasumując - feminizm liberalny jak najbardziej, ale raczej polegający na dążeniu do samoistnej zmiany samopostrzegania kobiet, a nie sztucznych regulacjach prawnych. A za agresywny feminizm radykalny podziękuję.
8 komentarzy
Rekomendowane komentarze