Za sprawą bicia kolejnych rekordów sprzedaży najnowsze odsłony Call of Duty stały się grami, do których część konkurencji stara się równać, próbując ukroić kawałek rynkowego tortu dla siebie. Kopiowanie patentów z tego cyklu rozpoczęło się jednak na długo przed wyciągnięciem łap Koticka po pieniądze graczy i wojną pomiędzy zwolennikami filmowej akcji a miłośnikami demolowania budynków. A to wszystko po to by udowodnić, że lata 1939-1945 stoją nie tylko przepychankami na Starym Kontynencie czy w Afryce, bo i wody największego na świecie oceanu nie były wówczas zbyt spokojne?
Japoński komitet powitalny zdąża na spotkanie z Jankesami. Tak naprawdę to nie żołnierze, tylko Cesarz i jego służba
TORA! TORA! TORA!
Wzburzone to również zbyt delikatne określenie, bowiem Cesarstwo Japonii, reprezentant Osi na ten rejon globu, zdrowo sobie poczynało prąc na wschód i konsekwentnie zajmując zlokalizowane po drodze wyspy, czemu nieufnie przyglądali się Amerykanie. I byłby może Wuj Sam w ogóle nie zareagował na apetyt skośnookich, gdyby Ci z rozpędu nie zaatakowali Pearl Harbor, zastając go z opuszczonymi spodniami. Scenę samej napaści umieszczono w Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku, czyniąc z niej znak rozpoznawczy tej odsłony, analogicznie jak to było w przypadku desantu na Plaży Omaha w Allied Assault. Zrealizowano ją z odpowiednim dramatyzmem, kontrastując sielankowy nastrój panujący w bazie Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych z grozą samego ataku na niczego nie spodziewających się Amerykanów, nie będących nawet w stanie zorganizować jakiejś sensownej obrony. Strata wielu samolotów i głównych sił floty to jedno, ale efekt psychologiczny był jeszcze bardziej dotkliwy i to wszystko w Pacific Assault zawarto: ludzie giną pod gradem kul z przelatujących w zabójczych szarżach japońskich Zero, które dotkliwie żądlą przede wszystkim park maszynowy USA. Śmierć, cierpienie, krzyki konających i heroiczna walka o ocalenie czy to statków, czy rannych jawnie dowodzi, że scenarzyści stanęli na wysokości zadania. Początek jest troszeczkę zbyt idylliczny, ale to w końcu tylko gra, a do patetyczności niedawnego Homefronta i tak wiele tej grze brakuje.
W Marynarce można się nieźle ustatkować i zostać statecznym oficerem
BOSKIE WIATRY PO MISCE RYŻU
Świetny wojenny klimat to najlepsze, co Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku ma do zaoferowania. Tym razem bohater gry nie jest tylko nazwiskiem, jak w Allied Assault ? Thomasa Conlina poznajemy w koszarach, gdy stereotypowy, wrzeszczący i chrzaniący od rzeczy oficer doprowadza wszystkich żółtodziobów do pionu. To wtedy zawierane są przyjaźnie pomiędzy młodymi żołnierzami, których obowiązek wyśle pod ogień skośnookiego nieprzyjaciela. Zamierzeniem scenarzystów było pokazanie ludzi z krwi i kości, a nie zaś milczących herosów rodem z poprzedniej odsłony czy też Call of Duty i to z grubsza im się udało, zwłaszcza, że od strzelanki z 2004 roku nie ma co wymagać dramaturgii na miarę niedawnego serialu Pacyfik. Postaci postaciami, ale klimat zapewniają także (a raczej przede wszystkim) same potyczki z wrogiem ? fanatycznym, grającym bardzo ostro i uciekającym się do perfidnych podstępów, byle tylko ginąc pociągnąć ze sobą do grobu jak najwięcej Amerykanów. Walki są zacięte, kolejne wyspy dosłownie wyrywa się Japończykom metr po metrze, często wczytując szybki zapis lub wołając ostatkiem sił oddziałowego medyka. Śmiem twierdzić, że Wojna na Pacyfiku ma najlepsze wraże AI ze wszystkich Medali na PC, bo ryżożercy zaskakiwali mnie niejednokrotnie zachodząc od tyłu, korzystając z osłon (mendy perfidnie wchodzą do chat i ani myślą z nich wyleźć, jeśli zostanie ich tylko kilku), a kiedy zbytnio ich przetrzebimy, wycofują się na ?z góry ustalone pozycje?. To samo dotyczy naszych ? podczas gdy w Allied Assault ich jedynym zadaniem było głupio zginąć przy akompaniamencie dłoni gracza przykrywającej czoło, tutaj po prostu sobie radzą, dynamicznie reagując na sytuację na polu walki, choć czasem można zarobić kilka pocisków w plecy. Pomaga w tym system rozkazów (nowość), dzięki czemu można zawsze trzymać się naszych nieśmiertelnych towarzyszy, nacierających, podejmujących taktyczny odwrót itd. Czasem samemu się coś zakomenderuje, ale mając na pagonach symbole stopnia szeregowca (potem się to zmienia) nie oczekujcie, że poprowadzicie nowy, wschodnioazjatycki Overlord tym bardziej, że klawisze odpowiadające tę opcję zbindowana dosyć niefortunnie (strzałki).
"Dobra Panowie, jak nie wybijemy tym Japończykom wojny z głowy nigdy nie stworzą PlayStation i Pokemonów. Los świata spoczywa w naszych rękach!"
CZY WIESZ, ŻE??
Z grubsza rzecz biorąc, Pacyfik Assault to stan pośredni pomiędzy Call of Duty a Brothers in Arms ? z jednej strony mamy więc skryptowane, kipiące akcją i dramaturgią sekwencje (np. szaleńczy rajd samochodOWY po terenie wroga, wypisz-wymaluj skopiowany z United Offensive), a z drugiej rozmyślania nad tym, że nowi w szeregach, tzw. uzupełnienia z błyskiem w oczach rwący się do boju jeszcze nie wiedzą, że zamiast szybkiej drogi do chwały napotkają krew, pot i łzy. Wojennego feelingu dopełnia wspomniany wcześniej system zdrowia, każący wołać medyka, by ten opatrzył wszystkie rany, i to ograniczoną ilość razy, więc brawurowe szarże można sobie w tej grze odpuścić zwłaszcza, że ukryty w krzakach Japończyk tylko czeka, by zatopić bagnet w ciele Jankesa gdy ten potrzebuje szybkiej pomocy. To wszystko sprawia, że na charakterystyczne dla serii odznaczenia (i nie tylko) naprawdę trzeba sobie zasłużyć heroicznym wysiłkiem. Część z nich jest dostępna tylko po wypełnieniu zadań opcjonalnych (tzw. Bohaterskich Czynów), o których gra rzadko informuje, więc najczęściej tajemnicą poliszynela pozostają wymagania co do zdobycia danej błyskotki. Z kolei historyczność gry podkreśla nowatorski jak na tamte czasy system wiadomości, z grubsza zbliżony do komentarzy w Epizodach do Half-Life?a 2. Początkowo strasznie ciekawią, bo pozwalają dowiedzieć się wielu mało znanych faktów (często dość luźnych w porównaniu z typową wiedzą encyklopedyczną), ale szybko zaczynają irytować, bo jest ich zwyczajnie za dużo ? monit z kolejną wyskakiwał mi co chwilę, więc wreszcie je wyłączyłem ? w natłoku akcji nie ma czasu na ich czytanie, a jeśli zatrzymują grę, to przy okazji wybijają z rytmu.
Te cyferki na przyrządach celowniczych karabinu Arisaka to minutnik - gdzieś po 24 minutach strzelania przeciwnik powinien paść, o ile wcześniej nie umrze z nudów
WSZYSTKO PRZECIWKO GRACZOWI
Wiadomości historyczne nie są jakąś wielką wadą Pacific Assault i byłyby nawet przeszły niezauważone, gdybym przypadkiem nie natknął się na możliwość ich włączenia w opcjach ? bo gra z własnej inicjatywy wcale nie informuje o ich istnieniu. Pikusiem czy też Panem Pikusiem nie mogę za to nazwać tego, co się dzieje po najechaniu celownikiem na wroga i wduszeniu cyngla ? broń swą skutecznością i niecelnością przywołuje na myśl Brothers in Arms. Tam było to jeszcze wytłumaczalne, bo walka stanowiła sól w oku i byle kilku niemiaszków wspartym gniazdem z MG-42 zmuszało do kombinowania, zanim się wystawiło łeb na odstrzał. W Wojnie na Pacyfiku natomiast przeciwników jest o wiele więcej, wyłażą z wysokiej trawy i niewidzialnych ścian w tropikalnej dżungli, więc to w połączeniu z mankamentami broni (korzystanie z przyrządów celowniczych trwa mniej więcej tyle co ostatnie zlodowacenie) skutkuje niejednokrotnym zgonem. Gdyby jednak można było powrócić na pole walki w ułamku sekundy, byłoby nawet nieźle, ale w grze, gdzie nawet menu potrzebuje paska loadingu na to nie liczcie - szybkie wczytanie wymaga poświęcenia kilku sekund, przy odliczaniu których za każdym razem narasta większa frustracja, by wywalić komputer przez okno wraz z fanatycznymi, upierdliwymi i walczącymi do ostatka Japończykami. Niech sobie zatrzymają te wysepki. Oby utkwiły im w gardłach. Po co komu kawałek skały, na którym nawet liście na drzewach potrafią zatrzymać kulę posłaną w kierunku przeciwnika? Gdyby nie przewaga liczebna żołnierzy Cesarstwa oraz ich fanatyczność, z pewnością ponieśliby klęskę dużo szybciej, bowiem ich broń jest średnio kilkadziesiąt procent gorsza od amerykańskiego odpowiednika. Jednym słowem ? szrot. Prędzej zabijecie wroga śmiechem, niż przeładowywaną całe wieki Arisaką. Aż dziw bierze, ze spośród państw Osi tylko Niemcy potrafiły stworzyć sobie piękny, skuteczny arsenał, który do dziś budzi podziw?
Japońscy meteorolodzy przewidują na dziś przelotne opady ołowiu i bomb
OBNIŻANIE LOTÓW
Wszystko to prowadzi do jednego wniosku, ?Dwóch Twarzy? w wydaniu Medal of Honor ? jest to jednocześnie najlepsza część serii na PC, najbardziej klimatyczna (na co pracuje również genialna muzyka oraz dobre udźwiękowienie, nagrodzone certyfikatem THX) i najgorsza, głównie ze względu na mankamenty techniczne oraz mechanikę strzelania. Na pewno przyczepić się nie mogę do etapów w sercu tropikalnej dżungli, bo jakkolwiek są trudne (nie ma się bardzo gdzie schować przed kulami), tak dobrze oddają sytuację amerykańskich żołnierzy, których jedynie ostrożność i wyczulone zmysły mogły ocalić przed zakamuflowanymi i wyłażącymi dosłownie znikąd Japończykami. Wytknąć za to trzeba nie zawsze poprawnie działające skrypty (w pewnym momencie wybuch bomby powalał resztę wojaków i mnie niezależnie od tego, czy znajdowałem się w pobliżu, czy stosunkowo daleko) i drobne głupoty, a czasem nawet nietrafione rozwiązania. Tak jest np. z misją w przestworzach, przywodzącą na myśl dodatek do pierwszego Call of Duty. Strzelanie z działka do samolotów wroga to jedno, ale podniebna przesiadka do kokpitu i pilotaż bez lat praktyki (tak, to właśnie robi Conlin!) to już przesada. Gdyby jeszcze było to wygodne, nie wylewałbym żółci, ale z kabiny prawie nic nie widać i weź tu strącaj teraz wraże Zero oraz niszcz cele naziemne/nawodne? Prawdziwi żołnierze na swych wspaniałych latających maszynach to potrafili, ale przecież długo szlifowali swoje umiejętności?!
Inny rejon świata, ale koszmar D-Day'a ten sam
MULTI Z KLASĄ(AMI)
Zmiany wprowadzone w singlu (medycy, rozkazy) oraz różnorodne bronie (w tym również artyleria) pozwalały mi przypuszczać, że multi w Medal of Honor doczeka się podziału na klasy. I tak jest ? mamy po 4 dla każdej ze stron, od klasycznego strzelca po sapera podkładającego ładunki oraz możliwość awansowania na kolejne stopnie. Nie zachwyca za to ilość trybów rozgrywki w liczbie trzech ? do sztampowych DM i TDM dodano Najeźdźcę, czyli z grubsza rzecz biorąc potyczkę zorientowaną na wykonanie przed drużyny przeciwstawnych zadań. Gra się dość przyjemnie, choć bez rewelacji. Niby można znaleźć partnerów do zabawy, ale nie zawsze połączenie będzie zestawione z sukcesem. Widać, że EA chciało by multi było bardzo ważną częścią Wojny na Pacyfiku, stąd rozbudowane statystyki, awanse i przyjemny moduł dołączania do zabawy, który już na dzień dobry oferuje losowo wybrany serwer. Nie ma się jednak co czarować ? CoD jest na tym polu jeszcze bardziej grywalny, a jeśli ktoś szuka klas i rozgrywki zorientowanej na dobre zgranie drużyny, lepiej zrobi sięgając po darmowe Enemy Territory. Tam przynajmniej nie ma problemów z rejestracją, bo w Pacific Assault nie byłem w stanie zalogować się do swojego konta EA, w związku z czym musiałem stworzyć kolejne. Niby niewielki problem, ale jednak denerwuje.
Wiadomości historyczne - czyli co zrobić, by nie tknąć podręcznika, a robić wrażenie na psorze
KOPĘ LAT, ID TECH 3
Obraz całości dopełnia grafika. Znany z trzeciego Quake?a silnik wyewoluował tutaj w stronę Call of Duty, bowiem odnosi się wrażenie, że do dołożeniu kilku efektów oraz ogólnym dopracowaniu całości otrzymalibyśmy nadal całkiem ładną drugą część tej serii. Zbliżone są także efekty rozmazania ekranu czy pobliskiego wybuchu. Z jednej strony nie ma się co dziwić, bo to ten sam engine, ale przecież pracowali nad nim inni ludzie. Ogólnie Pacific Assault nie prezentuje się źle jak na dzisiejsze standardy, tym bardziej, że o kilka młodsze World at War oferowało te same niewidzialne ściany w tej samej tropikalnej dżungli, tylko nieco dokładniejszej i lepiej oświetlonej. Rzuca się za to w oczy znacząco poprawiona mimika twarzy, którą gra często obnosi się w cut-scenkach. W tej części zaczęto także eksperymentować z fizyką ? wywracane beczki czy naparzana kukła treningowa nie są może jakoś szczególnie udanie animowane, ale należy docenić chęci i przecieranie pola pod późniejsze produkcje, dopracowane pod tym względem. Za to zostałem totalnie zaskoczony i przez kilka sekund trwałem przed monitorem z rozdziawioną gębą, gdy mój samolot strącił rozpędzony kawałek zestrzelonego przed chwilą Zero. Takich niespodzianek (nie skryptowanych!) mogłoby być dużo, dużo więcej.
Multi. Można pograć, ale nie warto tylko dla niego kupić Pacific Assault
I WANT YOU TO JON OUR PATIENCE TEST!
Medal of Honor: Pacific Assault to niesforny łobuz, który imponuje intelektem, ale jednocześnie jest zbyt leniwy, by w pełni wykorzystać swój potencjał. Osiadł na laurach dobrego zaplecza fabularnego, na opinii opowieści o żołnierzach z krwi i kości dojeżdżając do napisów końcowych. To jednak za mało, by zapomnieć o dość topornym gameplayu, dlatego też lojalnie ostrzegam: jeśli brak Wam cierpliwości i odporności na babole, Wojna na Pacyfiku z dzikim okrzykiem zatopi Wam bagnet w piersi zanim się obejrzycie. Chociaż? a nuż to w walce z najgorszym tkwi wielkość żołnierza/gracza??
PLUSY:
? nowy teatr działań w serii
? wojenny klimat
? AI Japończyków i po części Jankesów
? dramatyzm
? świetna muzyka
? multi z podziałem na klasy
MINUSY:
? niedopracowanie techniczne
? rozgrywka bywa frustrująca
? drobne głupoty
? niezbyt udany patent z wiadomościami historycznymi
WERDYKT: 82%
6 komentarzy
Rekomendowane komentarze