Skocz do zawartości

behemort

Hall of FAme
  • Zawartość

    4460
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    3

Wpisy blogu napisane przez behemort

  1. behemort
    Bersiah, kraina magii. Przez wiele stuleci zamieszkujące ją rasy żyły obok siebie w zgodzie. Aż pewnego dnia pojawił się On... Nie wiadomo skąd przyszedł, ani kim był. Pewne jest, że poszukiwał źródła wielkiej mocy magicznej. Kraina Orków, Hexter, pierwsza uległa jego potędze. Pierwsza, lecz niestety nie ostatnia... W czas wielkiej potrzeby siedmiu bohaterów wyruszyło w drogę, by stawić mu czoła i dzięki ich odwadze Zło zostało pokonane. Bohaterów nazwano Rycerzami Xok zaś ich uczynki podczas wielkiej wojny sławiły w pieśniach kolejne pokolenia. W Bersiah zapanował spokój.

    W okolicach pierwszego roku XXI wieku postawiono mnie przed nie lada zadaniem - znalezieniem sobie prezentu urodzinowego bądź pod choinkę w przyzwoitej cenie. Nie mogąc się już wówczas oderwać od piekielnej machiny pecetem nieraz nazywanej, wyruszyłem przed siebie, by wypatrywać jakiejś ciekawej produkcji, która by mnie zaciekawiła.
    Byłem jeszcze za młody, by skusić się na cokolwiek ze stajni Black Isle Studios, a ceny gier oscylowały gdzieś wokół 80-100 złotych, także trochę się nachodziłem, zanim w końcu znalazłem w Vobisie stoisko z grami Extra Klasyki. Wcześniej nabyłem sobie Hopkinsa, Sagę: Gniew Wikingów i Corsairsów (no i paskudne Iron Strategy, które z reguły nie działało, a jak już, to oczy mnie po nim bolały przez tydzień, więc wylądowało za oknem). Poprzeglądałem, co tam ciekawego wystawili - Descenta 3 nie chciałem, bo miałem tego DOSowego, przygodówek nie lubiłem za specjalnie, reszty nie znałem, już miałem, nie spodobały mi się albo względnie miały za wysokie wymagania. Wypatrzyłem jednak Tzara: Ciężar Korony i Kingdom under Fire...
    Namyślałem się chyba z godzinę, po czym poszedłem do kasy z tą drugą pozycją. Przyszłość potwierdziła, że zrobiłem dobrze, bo Tzar wyszedł potem na płytce w jednym z numerów KŚ Gry, natomiast Kingdom under Fire chyba nigdy nie doczekał się innego wypuszczenia w naszym kraju.





    Zgaduj, zgadula, które stronnictwo jest złe, a które nie?

    Jednak czym jest Kingdom under Fire? Najprościej rzecz ujmując - to strategia czasu rzeczywistego i, na pozór, dość typowa - fantasy - i nieco banalna - w grze występują dwa stronnictwa: "dobre" i "złe". Nie da się ukryć, że wpływy pierwszego i drugiego Warcrafta wywarły swój wpływ także i na tę koreańską produkcję. Jednak prócz elementu strategiczno dodano coś, co twórcy postanowili nazwać "misjami trybu RPG", czyli misje, w których kontrolujemy tylko bohaterów i w których możemy odnaleźć artefakty dające bonusy także na późniejszych etapach strategicznych oraz nieco bardziej skupionych na właściwym wykorzystaniu zasobów (czytaj: mikstur), by przeżyć. W nielicznych wzmiankach tej gry w sieci można natknąć się na stwierdzenie, że trochę przypominają pierwszego Diabełka, co nie jest wcale dalekie od prawdy.


    Przymierze,czyli, krótko mówiąc, ludzie, krasnoludy, elfy.






    VS



    Mroczny Legion, czyli gnomy, orkowie, ogry, mroczne elfy, wampiry, ożywieńcy, demony i ich podwładni.




    Jednostki nie różnią się tylko teksturami, animacjami i portretami, jak to miało miejsce w przypadku drugiego Warcrafta, lecz każda z nich posiada swoją własną rolę i różni się od swojego odpowiednika po stronie przeciwnej (np. ogry są typowymi DPS-ami, natomiast templariusze - tankami i jednostkami taktycznymi; orkowie są w zasadzie bezużyteczni w początkowej fazie gry (za wyjątkiem BARDZO wczesnych rushów), natomiast wojownicy są od nich początkowo sporo silniejsi, jednak tracą w późniejszej fazie gry). Problematyczne może być zrozumienie działania części zaklęć niektórych jednostek magicznych, gdyż zdarza się, że posiadają ich naprawdę bardzo dużo, a ich efekty mogą być widoczne dopiero po pewnym czasie.





    Krótki wstęp dla "tych złych".

    W kwestii fabularnej jest, niestety, różnie. Mamy typowy scenariusz pt. "Powstrzymać wielkiego złego przed podbiciem świata", ale wielki zły musi się napracować, by chociażby spróbować podbić świat, w krainach ludzi rozkręca się wojna domowa przerywana okazyjnymi rozejmami i nie brakuje też potężnego artefaktu - Starożytnego Serca - wokół którego (i Ołtarza Zagłady, który pozwala na właściwe wykorzystanie tej energii) kręci się cała oś fabularna. Nie brakuje też klasycznego zawirowania fabularnego i, niestety, potwornej deus ex machiny na koniec kampanii Przymierza. Jeżeli gra poświęca tyle samo (a nawet więcej!) czasu na wydarzenia sprzed linii fabularnej tej produkcji i gdy jest ona pierwszą w danej serii, to nie jest to dobre rozwiązanie.
    Możemy przymknąć oko, że wszystkie misje jednej frakcji (poza tymi "RPG-owymi") są lustrzanym odbiciem misji drugiej frakcji, tyle że ze zmienionymi pozycjami (tak jak w Warcrafcie II, ale lepiej, gdyż cele misji nie są takie same, tylko odwrotne), ale tak naprawdę, poza nielicznymi wzmiankami na rozpoczęciu każdej misji i jeszcze mniejszą ilością dialogów w ich trakcie, za wiele o postaciach się nie dowiadujemy. Wybaczyć można, że bohaterowie drugoplanowi, których możemy stracić (ich śmierć absolutnie nic nie znaczy, a jeżeli są ważni dla fabuły, to teleportują się z końcówką życia poza mapę), są w zasadzie "tylko" kilkukrotnie potężniejszymi odpowiednikami jednostek zwykłych i poza dwoma pierwszymi misjami niczego się o nich nie dowiadujemy, ale w stosunku do bohaterów pierwszorzędnych jest to niewybaczalne. Informacje o nich można streścić na kawałku samoprzylepnego papieru, a i zostanie jeszcze miejsce na listę zakupów. Ja rozumiem, że Warcraft też nie miał rozległych nowel im poświęconych, ale to wyprodukowano 6 lat później. Szkoda.






    Rzut RPG - pierwsza misja tego typu dla Legionu Potępionych.

    Poziom trudności prezentowany przez przeciwnika komputerowego jest różny - potrafi on co prawda rzucać każdą pojedynczą jednostką dowolny czar w kilku miejscach naraz, radzi sobie z budowaniem kilku budynków i obsługą kilku baz jednocześnie, niemniej w kampanii posługuje się z reguły skryptami ze szczyptą dostosowania się do naszych umiejętności. Jest oszukującym skurczybykiem, ale gdy załapiemy jego styl gry, to sam wiele nam nie zrobi... Co innego natomiast tryb potyczki, gdzie rozniesie nas w drobny mak w ciągu 5 minut bez dobrej obrony z naszej strony Skupiając się jednak na jego błędach i stylu gry (kontrolując jednostki magiczne jest bardzo potężny, ale pozostałe jednostki wysyła chmarami bez pomyślunku, więc nasi magowie mogą roznieść całą ofensywę kilkoma dobrze rzuconymi czarami obszarowymi) możemy skutecznie zorganizować kontrofensywę i wygrać.
    Wśród Przymierza mamy więc:
    * Moonlighta - czarodzieja z umiejętnościami zamieci śnieżnej (czar obszarowy, zadający potężne obrażenia), pioruna (atak paraliżuje i trafia kilkukrotnie wiele jednostek) oraz teleportacji jednostek z danego obszaru. Dodajmy do tego, że jest stary, mieszka w wieży i brał udział w wyprawie Rycerzy Xok i otrzymamy wszystko to, czego dowiadujemy się o nim z tej produkcji. Nie, nie poluje na smerfy.
    * Keithera - wojownika z umiejętnościami ataku wszystkich przyległych wrogów, magicznych pocisków oraz przywołania najpotężniejszej jednostki w grze - smoka. O nim wiemy jeszcze mniej, bo prócz tego, że brał udział w wyprawie sto lat wcześniej, nie dowiadujemy się o nim czegokolwiek.
    * Curiana - także wojownika, jednak skupionego bardziej na opancerzeniu i przeznaczonego bardziej na misje RPG i walkę z pojedynczymi jednostkami, zważywszy też na jego umiejętności - paraliż, magiczne błyskawice oraz zwinność. Wokół niego zresztą kręci się spora część kampanii Przymierza i w związku z tym dowiadujemy się o nim najwięcej ze wszystkich bohaterów.
    Mamy też bohaterów drugoplanowych: Russelaunta oraz Celine - bohaterowie z potężnym atakiem jednostkowym (tą drugą nie możemy jednak grać w jakiejkolwiek kampanii!).
    Mroczny Legion reprezentują natomiast:
    * Amaruak - ekstra licz z kosą, zadający małe obrażenia bezpośrednio (niekiedy nawet animacja się zacina i w ogóle nie atakuje), ale posiadający potężne umiejętności - kuszenie, pole nekromancji (ustanawiające na danym obszarze na długi okres spore pole, które wskrzesza każdą poległą na nim jednostkę) oraz bramę piekieł (która usuwa wszystkie jednostki wroga na danym obszarze na kilka sekund oraz zabierająca im kilkadzisiąt procent punktów życia).
    * Likuku - wódz ogrów, ostatni czerwony ogr, wielka góra mięśni. Niestety, jest najmniej przydatnym bohaterem w całej grze - niewielkie obrażenia, żałośnie małe opancerzenie i nieprzydatna umiejętność (można by oczekiwać, że "ognisty atak", który wypuszcza sporej wielkości łuk eksplozji coś zrobi, jednak trafia on bardzo rzadko i nie zadaje znaczących obrażeń).
    * Richter - przywódca wampirów walczących po stronie Mrocznego Legionu i przy okazji dhampir - o jego korzeniach można dowiedzieć się co nieco z ukrytej misji. Posiada umiejętności przyzywania nietoperzy (które są, wbrew pozorom, silnymi jednostkami, zadającymi spore obrażenia) oraz pocałunek wampira, który blokuje odnawianie many, ale umożliwia wysysanie życia z wrogów. Och - prawdopodobnie gej.
    * Rick Blood - czyli zaprezentowany nam jako główny zły Mroczny Imperator we własnej postaci, który na dodatek jest najprzydatniejszym bohaterem w grze - dobry atak obszarowy przy użyciu umiejętności inferno, potężne obrażenia, mocarny pancerz, wielka ilość punktów życia, duża ilość punktów magii oraz czar zapomnienia eliminujący daną jednostkę z rozgrywki na zawsze (czytaj: na czas misji).
    oraz bohaterki drugoplanowe: Mistress Fanservice Lily oraz Lauriana.





    Nie mogło zabraknąć postaci kobiecych

    Z polską wersją językową też jest różnie. Wielu błędów językowych nie uświadczymy, tłumaczenie napisów (po zagraniu w wersję angielską) też jest oddane poprawnie, jednakże nazwy jednostek ("Smoka" zamiast "Smok", "Tylko Rick Blood" zamiast "Rick Blood" - podobnie w przypadku artefaktów) i przetłumaczone odgłosy postaci ("Nie wolno mi rozmawiać z nieznajomymi", WTF?!!1) proszą o wołanie o pomstę do nieba! Niektórym jednostkom (zwłaszcza bohaterom!) nie zaaplikowano nawet tłumaczenia, więc pozostaną niemowami do końca gry. No wstyd!
    Dużym plusem gry są niezłe filmiki raczące nas co kilka misji oraz dobra muzyka. Koreańczycy wybrali się nawet specjalnie do Grecji, by nagrać tradycyjne chóry dla większości wokali w utworach tejże produkcji. Prócz tego widać kilka akcentów typowo europejskich - nazwy różnych miejsc w krainie Bersiah czy nazwy niektórych bohaterów.


    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Grze niewątpliwie pomógł patch wypuszczony przez Koreańczyków (jednak żeby znaleźć właściwą wersję dla polskiego wydania trzeba się trochę napocić), bo bez niego gwarantuję, że zjedlibyście kawałek biurka z nerwów i połamali klawiaturę i myszkę ze złości z trzech prostych powodów:
    1. Pathfinding bez niego jest tak żałosny, że bohaterowie sami pchają się pod ogień nieprzyjaciela, obrywając niemiłosiernie bez jakiejkolwiek kontry.
    2. Bohaterowie komputera są tak napompowani (w kampanii mają czasem o 10 poziomów więcej niż twoi!), że nie ma szans ich załatwić (a jest to celem wielu misji) bez kilku grup najbardziej ulepszonych jednostek.
    3. NAJWAŻNIEJSZE - Brak opcji zapisu gry. Nie jest on co prawda absolutny - można zapisywać po skończeniu misji, ale zważywszy na to, że mogą one zając niekiedy po dwie godziny, nie mówiąc już o misjach "RPG" i wystarczy jeden błąd, by zaczynać całą zabawę od nowa, to można się... nieco zdenerwować.
    Tak, przeszedłem ją bez patcha To chyba wówczas nauczyłem się sporej części szewskiego słownictwa.



    Mimo swoich wad, warto jak najbardziej dać tej produkcji szansę - grywalności jest sporo, można śmiało rozwijać własną taktykę (wykorzystywanie wyższego terenu jest kluczowe!) i strategię dążenia do zwycięstwa i mimo niektórych średnich rozwiązań, przyjemnie spędza się czas przy tej rozgrywce i pewno jeszcze niejednokrotnie do niej wrócę - o ile zdarzy wam się ją gdzieś napotkać. Mnie udało się dostać ją tu, na targowisku forumowym, i to zawiniętą w folię, w oryginalnym (z Extra Klasyki) pudełku, po sporym okresie, który upłynął od momentu, w którym poprzednie nośniki odmówiły współpracy. O ile nie wypuści jej jakiś portal specjalizujący się w dopasowywaniu starych gier do nowych systemów i jej dystrybucji, to najlepszą szansą pozostają aukcje egzemplarzy z drugiej ręki.
    Mam również małą prośbę do was - jeżeli ktokolwiek miał okazję zagrać w inne gry z tej serii, to niech da znać w komentarzach, jak one wyglądają, jak się w nie gra i ogólnie odczucia ich dotyczące.
  2. behemort
    Temat "używek" jest gorący i kontrowersyjny zarówno dla producentów oraz dystrybutorów, jak i użytkowników. Ci pierwsi stwierdzają, że używki w końcu ich wykończą (co uważam za nieprawdę) albo że mają zły wpływ na ich obroty (tutaj częściowo przyznaję rację, jednakże...), natomiast ci drudzy słusznie narzekają, że nie mogą odsprzedawać nabytych gier. Powinniśmy jednak wiedzieć, jakie uprawnienia są nam gwarantowane ustawowo i poprzez akty prawa międzynarodowego.
    Legalne korzystanie z posiadanego programu komputerowego wymaga uzyskania stosownej licencji od osoby uprawnionej do jej udzielenia. W orzecznictwie możemy odnaleźć słuszne stanowisko mówiące o tym, że każda transakcja, której przedmiotem jest program komputerowy, wiąże się nierozerwalnie z zawarciem umowy licencyjnej ? w sposób dorozumiany albo w formie pisemnej1. Krótko mówiąc - dalsza sprzedaż egzemplarza programu jest związana z licencją, która została nań udzielona.
    Użytkownicy końcowi z reguły nie zawierają umów licencyjnych bezpośrednio, tylko nabywają egzemplarze programu, najczęściej u dystrybutora, który ma zawartą umowę licencyjną na sprzedaż egzemplarzy programów, samemu musząc zastosować się do warunków korzystania z programu będących licencjami zwanymi licencjami celofanowymi2.
    To stwierdzenie jest kluczowe - nabywamy egzemplarze programów. Nie nabywamy tylko "licencji", "prawa do korzystania" czy "usługi". Nabywamy je także, lecz kluczem jest tutaj nabycie egzemplarza niejako spętanego z daną licencją. Może być ona związana z jakąś usługą - np. platformą Steam, Origin bądź inną - ale nie wpływa to na nasze uprawnienie do dalszej odsprzedaży. Koniec, kropka i wymyślanie niestworzonych historii przez producentów, wydawców czy dystrybutorów nic tu nie zmieni. Zarzekanie się 20 razy bardzo mocno w umowie też nie. Dlaczego? Ano z kilku ustawowych przesłanek przewidujących m.in. nieważność (części) umowy, która jest niezgodna z prawem albo ma na celu obejście ustawy.





    Główny winowajca... (?) Nie, ale powinien zmienić politykę.

    Jako nabywca mamy niezbywalne prawo do dalszego obrotu egzemplarzem na terytorium Polski - gwarantuje nam to zarówno odpowiednia ustawa jak i dyrektywa unijna. Mamy też do czynienia z pewnym ograniczeniem tego prawa - jeżeli zostało tak zastrzeżone w umowie, to najem i użyczenie są niemożliwe. W związku z tym należy oczekiwać, że gier nie wolno pożyczyć koledze, nawet jeżeli usuniemy je z dysku i nie będziemy z nich korzystać. Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem zmiany zbyt restrykcyjnych i nieprzystających do rzeczywistości elektronicznego handlu przepisów dotyczących obrotu programami komputerowymi, ale nie miejsce w tym wpisie na dyskusje o tym. Problemu z grami, które nie wymagają przypisania, nie ma. Ba, nawet część z nich wymagająca rejestracji umożliwia ich wyrejestrowanie i dalszy obrót. Jest to technologicznie możliwe i wcale nie uciążliwe.
    Pamiętajmy, że egzemplarzem jest nie tylko płytka z grą, ale też "możliwość" (a raczej przypisana do naszego konta kopia) do korzystania z danej gry w formie cyfrowej. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie C-128/11 stwierdził, że pobranie kopii programu komputerowego i zawarcie związanej z nią umowy licencji na korzystanie są ze sobą nierozerwalnie powiązane, a przekazanie przez osobę uprawnioną klientowi kopii programu, któremu towarzyszy zawarcie między nimi licencji na korzystanie, stanowi pierwszą sprzedaż kopii programu komputerowego i w związku z tym dalszy obrót cyfrowych egzemplarzy utworów powinien odbywać się na takich samych zasadach jak w przypadku egzemplarzy materialnych3.
    Ograniczenie zastosowania zasady wyczerpania prawa do rozpowszechniania tylko do kopii programów komputerowych sprzedawanych na nośnikach materialnych umożliwiałoby podmiotowi praw autorskich sprawowanie kontroli nad odsprzedażą kopii, które zostały pobrane z Internetu.
    Nie ma znaczenia też to, czy ta kopia programu komputerowego została udostępniona klientowi przez podmiot praw autorskich w drodze pobrania jej z jego strony internetowej czy też za pomocą materialnego nośnika takiego jak CD-ROM czy DVD.
    Dalszy obrót egzemplarzami cyfrowymi programów (także poprzez platformy dystrybucji cyfrowej) jest dozwolony, a osoba wyłącznie uprawniona nie ma prawa się mu sprzeciwić. Wciąż jednak możemy dostrzec wiele przykładów prób obejścia uprawnień uprawnionych nabywców przez producentów, wydawców czy dystrybutorów (najczęściej poprzez stwierdzanie, że nie dochodzi do nabycia egzemplarza utworu4). Takie stwierdzenia, postanowienia i działania należy uznać jednoznacznie za całkowicie niezgodne z prawem krajowym i unijnym.
    Wręcz skandaliczne są próby wmówienia, że tak naprawdę nie jesteśmy właścicielami naszych egzemplarzy, lecz tylko "nabywamy prawo do używania" albo "usługę". Nie, nabywamy egzemplarz w sklepie, jest on nasz i ewentualne spętanie go z usługą czy platformą cyfrową nie powinno mieć wpływu na nasze uprawnienia. Nie ma większego znaczenia to, czy egzemplarz został nabyty w formie cyfrowej, materialnej (na nośniku) czy mieszanej (na nośniku i następnie przypisany do konta). Takie stwierdzenia nie mają żadnego pokrycia ani w rzeczywistości, ani w prawie. Należy w związku z tym uznać, że uniemożliwianie odsprzedaży gry, która może być nawet przypisane do konta, jest nielegalne i żadne postanowienia umowne tego nie zmienią z prostego powodu - bezwzględnie obowiązującego charakteru norm gwarantujących nam to uprawnienie.
    Co w mojej opinii powinien zrobić Steam i inne platformy tego typu? Umożliwić odsprzedaż egzemplarzy, czyli de facto umożliwić korzystanie z uprawnienia przyznanego przez prawodawcę. Czy przełoży się to na ceny gier? Możliwe, ale w przypadku gier nabywanych w sklepach - nie sądzę. Użytkownik jest konsumentem i ma swoje prawa. Prawa, których umownie, przynajmniej w naszym kraju, ograniczać ani wyłączać nie można. Rynek gier działał dobrze bez tego typu systemów i najwyższy czas zacząć grać fair. Po prostu fair.
    Z drugiej strony rozumiem pewne obawy drugiej strony. Obawiają się, że taki tryb sprzedaży umożliwi niekontrolowane rozpowszechnianie gier. Nabywca sprzeda używkę, zachowując gdzieś pliki z grą, którą następnie scrakuje. Szczerze mówiąc, takie obawy nie powinny być bardziej uzasadnione od... ściągnięcia całej gry bez płacenia. Nie powinno to jednak powodować, że uprawnienia użytkowników są, prosto mówiąc, deptane. Niemniej chyba wszyscy wiemy, kogo należy za taki stan rzeczy przede wszystkim winić za taki stan rzeczy?





    Serio, nie "bawcie" się w to...

    Czy przełoży się to na konkurencyjność? Tak sądzę. Pierwszy, który zdecyduje się na taki krok zdobędzie wielkie uznanie, o ile będzie nagłośnione, chyba że... nabywcy i tak będą mieli to gdzieś. Sądzę jednak, że taki krok byłby marketingowym sukcesem i czynem praworządnym (+50 do praworządności!!1). Utrzymując rozsądny poziom cenowy umożliwi się też skuteczniejszą walkę z piractwem (mimo tego, że są osobnicy, którzy nie zapłacą nawet dwóch złotych za dobrą grę, bo przecież można za darmo...) i... zyski dla wszystkich, oczywiście wraz z przestrzeganiem umów licencyjnych. Lepiej, by w formie cyfrowej dystrybucji, która nie pociąga za sobą licznych kosztów związanych z nośnikami materialnymi, opakowaniem i innymi elementami, producent, wydawca i dystrybutor zarobił coś niż nic... a nawet mniej niż nic, bo de facto stracił.
    Problem przypisania danego egzemplarza tylko do jednego konta, jeżeli ktoś nie chce się bawić w długie omijanie zabezpieczeń, jest jednak prosty do rozwiązania, mimo biadoleń co poniektórych, że takie rozwiązanie wymagałoby olbrzymich nakładów.
    Gorąco kibicuję wszystkim inicjatywom odpowiednich organów (gł. instytucji walczących o prawa konsumentów), liczę że pojawi się ich dużo więcej i w końcu normalni użytkownicy będą mogli korzystać ze swoich praw w normalny sposób, a nie być traktowani jak złodzieje i popychadła. Liczę, że wkrótce się to zmieni.
    1 Wyrok NSA w Białymstoku z dnia 25 czerwca 2002 roku, SA/Bk 1232/01, LEX nr 72085.
    2 R. Golat, Programy komputerowe w prawie cywilnym i podatkowym ? zagadnienia praktyczne, Gdańsk 2005, s. 114.
    3 Wyrok TSUE z dnia 3 lipca 2012 roku, C-128/11, Zbiór Orzeczeń Trybunału Europejskiego 2012 00000.
    4 http://eu.battle.net...ic/6689400440#1 (wejście dnia 07 czerwca 2013 roku).
  3. behemort
    Wielu z nas wie, jak ciężko jest niekiedy (raczej częściej niż rzadziej) znaleźć miejsce parkingowe. To, co wyrabiają niektórzy, woła o pomstę do nieba, niemniej... każdy powinien wiedzieć nie tylko to, w jaki sposób należy parkować, ale też co robić, by prawidłowo dochodzić swoich praw. To, co wyczyniają niektóre firmy wynajęte przez wspólnoty, spółdzielnie mieszkaniowe czy sklepy jest równie samowolne i niepoprawne, co parkowanie w każdy sposób, tylko nie ten poprawny.
    O co konkretnie chodzi? O sytuacje takie jak zaprezentowana tutaj. Skupię się na sytuacji dotyczącej terenu prywatnego.
    Na pierwszy ogień weźmy Prawo o ruchu drogowym, czyli naszego, kochanego kodeksu drogowego. Nie martwcie się, nie będziemy musieli daleko weń wchodzić.
    Art. 1.
    1. Ustawa określa:
    1) zasady ruchu na drogach publicznych, w strefach zamieszkania oraz w strefach ruchu;
    (...)
    2. Przepisy ustawy stosuje się również do ruchu odbywającego się poza miejscami
    wymienionymi w ust. 1 pkt 1, w zakresie:
    1) koniecznym dla uniknięcia zagrożenia bezpieczeństwa osób;
    2) wynikającym ze znaków i sygnałów drogowych.
    Zadajmy pytanie - czy kodeks drogowy w ogóle może mieć tutaj zastosowanie? Co do zasady, nie, gdyż:
    a) teren ten nie jest drogą publiczną (tą, w rozumieniu ustawy o drogach publicznych jest droga zaliczona na podstawie niniejszej ustawy do jednej z kategorii dróg, z której może korzystać każdy, zgodnie z jej przeznaczeniem, z ograniczeniami i wyjątkami określonymi w tej ustawie lub innych przepisach szczególnych),
    b) teren ten nie jest strefą zamieszkania (obszar obejmujący drogi publiczne lub inne drogi, na którym obowiązują szczególne zasady ruchu drogowego, a wjazdy i wyjazdy oznaczone są odpowiednimi znakami drogowymi - czyli, krótko mówiąc, tam gdzie są znaki dot. strefy zamieszkania),
    c) teren ten nie jest strefą ruchu (obszar obejmujący co najmniej jedną drogę wewnętrzną (Drogi, parkingi oraz place przeznaczone do ruchu pojazdów, niezaliczone do żadnej z kategorii dróg publicznych i niezlokalizowane w pasie drogowym tych dróg), na który wjazdy i wyjazdy oznaczone są odpowiednimi znakami drogowymi), chyba że został tak oznaczony, ale takowych jest niewiele,
    d) taka sytuacja nie jest konieczna do uniknięcia zagrożenia (zajęte miejsce parkingowe nie powoduje zagrożenia czy trudności w ruchu) ani nie wynika (chyba, że jakimś cudem znaki są) ze znaków i sygnałów drogowych.
    Także, krótko mówiąc, zastosowanie kodeksu drogowego raczej odpada.
    Zaglądając jeszcze przez chwilę do kodeksu, zauważmy art. 130a. Nie będę go cytował w całości - powiem tylko, że dotyczy zastosowania różnych środków na pojeździe celem działania przeciwko jego właścicielowi. Skupmy się natomiast na ustępach 8 i 9:
    8. Pojazd może być unieruchomiony przez zastosowanie urządzenia do blokowania kół w przypadku pozostawienia go w miejscu, gdzie jest to zabronione, lecz nieutrudniającego ruchu lub niezagrażającego bezpieczeństwu.
    9. Pojazd unieruchamia Policja lub straż gminna (miejska).
    Zauważmy zatem, że organami, które mogą zakładać blokady na koła w przypadku wymienionych na początku dróg są tylko i wyłącznie Policja i straż gminna.
    Czy zatem właściciele (a może nawet i inne osoby) mogą zakładać sobie blokady na koła w zasadzie dowolnie? Początkowo, patrząc na zasadę swobody działalności obywateli (co nie jest zabronione, jest dozwolone - wyrażone w kilku przepisach Konstytucji), moglibyśmy dojść do wniosku, że takie działanie jest legalne, a przynajmniej w takiej sytuacji, gdzie osoba łamie normy czy zobowiązania...
    ... jednakże, moim, jak i niektórych innych prawników, zdaniem, takie działanie nie jest legalne. Dlaczego?
    Spójrzmy przede wszystkim do Kodeksu cywilnego:
    Art. 140. W granicach określonych przez ustawy i zasady współżycia społecznego właściciel może, z wyłączeniem innych osób, korzystać z rzeczy zgodnie ze społeczno-gospodarczym przeznaczeniem swego prawa, w szczególności może pobierać pożytki i inne dochody z rzeczy. W tych samych granicach może rozporządzać rzeczą.
    Jako właściciel każdej rzeczy (ruchomej czy nieruchomej), mamy, co do zasady, wyłączność w korzystaniu i rozporządzaniu nią. Nikt nie ma, z pewnymi wyjątkami, prawa korzystać z tej rzeczy bez naszej zgody i wiedzy.
    Tylko państwo ma, co do zasady, wyłączność na stosowanie środków przymusu bezpośredniego. Nikt, chociażby nie wiem jak wielki miała ta druga osoba o niego dług, nie może takowych stosować, z nielicznymi wyjątkami.
    Czy jednak tak ogólne unormowanie wystarcza do tak jednoznacznego stwierdzenia? Po lekturze tego wyroku, i owszem. Sprawa dotyczyła wspólnoty mieszkaniowej, jednak jest też sporo poglądów wykładniczych natury ogólnej.
    Oto, co możemy weń przeczytać:
    Dotychczasowy sposób uregulowania w ustawodawstwie kwestii zakładania blokad na koła pojazdów wskazuje na to, że tego typu rozwiązanie należy traktować jako daleko idący środek represji. Wystarczy tu wspomnieć, że w rozporządzeniu Rady Ministrów z dnia 22 grudnia 2004 roku w sprawie środków przymusu bezpośredniego stosowanego przez funkcjonariuszy celnych (Dz. U. Nr 286, poz. 2874) i z dnia 25 czerwca 2002 roku w sprawie środków przymusu bezpośredniego stosowanego przez inspektorów i pracowników kontroli skarbowej (Dz. U. Nr 96, poz. 845), a także w uchylonym już rozporządzeniu Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z dnia 14 stycznia 2000 roku w sprawie usuwania pojazdów i blokowania ich kół (Dz. U. Nr 5, poz. 64) stosowanie blokad na koła pojazdów jest traktowane jako środek przymusu bezpośredniego. Stosowanie tego typu urządzeń, jako środka represji ograniczającego prawo własności pozostaje tym samym w wyłącznej sferze władztwa państwa. Zgodnie z art. 64 Konstytucji RP własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności. Środki tego typu mogą być więc stosowane wyłącznie na podstawie wyraźnego upoważnienia ustawowego nie budzącego żadnych wątpliwości. Każda ingerencja w prawo własności stanowi środek ostateczny i może być dokonywana dopiero w sytuacji, gdy inne środki zawiodą i to tylko ze względu na ważną wartość mocniej chronioną (zasada hierarchiczności wartości chronionych przez prawo). Wartością wyżej chronioną jest np. interes publiczny, zdrowie czy życie.
    W chwili obecnej uprawnieniem do stosowania blokad na koła pojazdów z pewnością dysponują policja i straż miejska/gminna (art. 130a ustawy z dnia 20 czerwca 1997 roku prawo o ruchy drogowym - Dz. U. z 2005r., Nr 108, poz. 908 - j.t.), oraz funkcjonariusze wskazani w w/w rozporządzeniach Rady Ministrów. Żaden zaś przepis nie daje takiego uprawnienia wspólnocie mieszkaniowej czy też innym wynajętym przez nich osobom fizycznym czy prawnym, w szczególności uprawnienia takiego nie daje przepis art. 13 ustawy o własności lokali. Samodzielne przyznanie sobie takiego uprawnienia przez wspólnotę mieszkaniową musi zostać zatem uznane za sprzeczne z prawem, to jest z Konstytucją RP.
    Zgodnie zatem z zasadami naczelnymi, takie działanie pozostaje nielegalne (brak przewidzianego wyłączenia prawa własności w tym zakresie).
    Skupmy się jeszcze przez moment na możliwości obrony koniecznej i samopomocy odnośnie naszych praw.
    Każdy z nas ma pewne możliwości ingerencji w naruszenia naszych praw - jest to ograniczenie praw i wolności obywatelskich osoby trzeciej przewidziane w ustawie. Jest tego trochę (m.in. obrona koniczna i stan wyższej konieczności w prawie karnym), niemniej chciałbym się skupić ponownie na prawie cywilnym.
    W języku potocznym, posiadanie i własność są synonimami, jednakże w prawie sytuacja jest trochę inna. Własność jest tytułem prawnym właściciela, który podawałem już wcześniej (art. 140), natomiast posiadanie jest "tylko" stanem faktycznym. By to zobrazować w dość prosty sposób, posłużę się przykładem:
    Kilku chłopców gra w piłkę nożną na boisku. Jest ona własnością Janka Kowalskiego - przyniósł ją i użyczył jej do wspólnej gry. Nagle jeden z nich wykopuje piłkę ponad siatkę ogradzającą i pędzi, by przynieść ją z powrotem. Z momentem jej podniesienia, staje się jej posiadaczem - piłka nadal należy do Janka Kowalskiego, ale w chwili obecnej "dzierży" (to pojęcie również znaczy co innego w prawie cywilnym, więc w cudzysłowie) ją wspomniany wcześniej kolega.
    Z takiego stanu rzeczy wynika szereg uprawnień, a przede wszystkim:
    Art. 342. Nie wolno naruszać samowolnie posiadania, chociażby posiadacz był w złej wierze.
    Zatem temu koledze piłki, co do zasady, nie wolno zabrać (nie może tego zrobić nawet właściciel!), mimo że nie jest ona jego własnością. Co więcej, nawet jeżeli kolega nie zdążyłby dobiec do piłki i miejscowy lump zdążyłby wziąć ją wcześniej, to i jemu nikt nie miałby, co do zasady, prawa odebrać posiadanej rzeczy. Brzmi dość groźnie, ale zasady ogólne prawa cywilnego (zasady współżycia społecznego i parę innych) regulują sprawę w tej kwestii. Również w praktyce wychodzi na to, że ludzie wolą się już dogadać (nawet jeśli pierwej postraszy się sądem) niż męczyć się potem miesiącami i płacić odsetki
    Zajrzyjmy jednak do następnego artykułu...
    Art. 343. § 1. Posiadacz może zastosować obronę konieczną, ażeby odeprzeć samowolne naruszenie posiadania.
    § 2. Posiadacz nieruchomości może niezwłocznie po samowolnym naruszeniu posiadania przywrócić własnym działaniem stan poprzedni; nie wolno mu jednak stosować przy tym przemocy względem osób. Posiadacz rzeczy ruchomej, jeżeli grozi mu niebezpieczeństwo niepowetowanej szkody, może natychmiast po samowolnym pozbawieniu go posiadania zastosować niezbędną samopomoc w celu przywrócenia stanu poprzedniego.
    § 3. Przepisy paragrafów poprzedzających stosuje się odpowiednio do dzierżyciela.
    W przypadku, gdy ktoś chce nam naruszyć posiadanie, nawet jeśli byłby to właściciel, mamy prawo zastosować obronę konieczną, z przemocą włącznie. KONIECZNĄ - np. wyrwanie z rąk - czyli nic ponad potrzebę i konieczność. Pobicie odpada, nie mówiąc już o tym, że takie zachowanie może być też przestępstwem, nawet w takiej sytuacji.
    W przypadku, gdy naruszenie posiadania (przypominam - nie musimy być jej właścicielem) nastąpi, to:
    a) jeżeli mamy do czynienia z ruchomością (rzecz ruchoma, niezwiązana trwale z gruntem, ogólnie mówiąc), możemy zastosować środki (samopomoc) w celu odzyskania posiadania, o ile grozi nam niebezpieczeństwo niepowetowanej szkody (czyli, dla przykładu, rzecz zostanie zniszczona). Mimo, że nie jest to pojęcie szczegółowo określone, możemy się zorientować, że nie możemy stosować przemocy, jeśli kolega z ławki weźmie nam listek gumy czy zapałkę,
    b) jeżeli mamy do czynienia z nieruchomością (czyli, cudem w końcu wracając do tematu tego wpisu, z rzeczą trwale związaną z gruntem (np. parking)), w tym, naturalnie, jej częścią, możemy zastosować odpowiednie środki, o ile nie stanowią one stosowania przemocy względem osób (zarówno tych, którzy posiadanie naruszyli, jak i osób trzecich).
    Wracając do przykładu - właściciel parkingu, na którym stoi nieprawidłowo zaparkowany samochód, nie jest jego posiadaczem. Nie może nim dysponować, gdyż ustawa nie przyznaje mu możliwości ingerencji w prawo osoby trzeciej. Owszem, ma prawo zastosować środki obrony koniecznej (co w tej sytuacji raczej nie ma miejsca) lub dozwoloną samopomoc, ale tylko wtedy, gdy działanie takie przywróci stan poprzedni. Założenie blokady na koła tego nie powoduje, zatem nie może być traktowane jako działanie dozwolone z tego przepisu...
    ... co innego, natomiast, odholowanie. To regulowane jest, w przypadku kodeksu drogowego, wspomnianymi już wcześniej przepisami, natomiast w przypadku innych dróg, powierzchni czy nieruchomości, możemy się spokojnie powołać na art. 343 § 2 kc, czyli dozwoloną samopomoc. Takie zachowanie, jeśli prowadzi do przywrócenia stanu poprzedniego, jest legalne, jednak należy pamiętać jeszcze o jednym - w artykule tym pada sformułowanie "niezwłocznie po/natychmiast po", zatem dozwoloną samopomoc wolno stosować, wtedy kiedy następuje jedność czasu i miejsca, kiedy reagujemy natychmiast po naruszeniu (robiąc wszystko, by jak najszybciej rozpocząć stosowanie środków samopomocy, przy czym niezwłocznie nie oznacza, że przejście jakiejkolwiek odległości czy utrata krztyny czasu na pomyślenie oznacza już jej utratę).
    Właściciele miejsc parkingowych próbują stosować różne sztuczki, w tym zapisy (specjalnie dla Ciebie, ...AAA... ) postanowienia umów czy punkty regulaminów, twierdzące, że właściciel zgadza się na założenie mu blokady na koła, zapłaty za to i tym podobnych. Pomijając już to, że takie rozwiązanie jest wątpliwe z punktu widzenia samych ogólnych zasad prawa (swoboda umów nie jest całkowita), to jeszcze takie postanowienia są najpewniej sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, dobrymi obyczajami i są zapewne klauzulami abuzywnymi (niedozwolonymi).
    Art. 385(1). § 1. Postanowienia umowy zawieranej z konsumentem nie uzgodnione indywidualnie nie wiążą go, jeżeli kształtują jego prawa i obowiązki w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami, rażąco naruszając jego interesy (niedozwolone postanowienia umowne). Nie dotyczy to postanowień określających główne świadczenia stron, w tym cenę lub wynagrodzenie, jeżeli zostały sformułowane w sposób jednoznaczny.
    § 2. Jeżeli postanowienie umowy zgodnie z § 1 nie wiąże konsumenta, strony są związane umową w pozostałym zakresie.
    § 3. Nie uzgodnione indywidualnie są te postanowienia umowy, na których treść konsument nie miał rzeczywistego wpływu. W szczególności odnosi się to do postanowień umowy przejętych z wzorca umowy zaproponowanego konsumentowi przez kontrahenta.
    Pomijam też to, że żeby oświadczenie woli (umowa dot. zaparkowania) było skuteczne, strony muszą mieć co najmniej dogodną i wyraźną (mikroskopijny druk za szybą w budce ciecia, do której nawet nie możemy wejść, odpada) możliwość zapoznania się z jej warunkami, inaczej dochodziłoby do takich absurdów, że przekraczając próg losowego budynku okazuje się, iż zawarliśmy umowę sprzedaży wszystkich naszych ubrań natychmiast, za grosz i lada moment mili panowie zabiorą, co ich albo oddania w lenno naszej rodziny Prawo może i tak działa, ale nie w państwach, które system prawny mają przynajmniej jako-taki (czyli w Stanach i takie rewelacje zapewne są możliwe).
    Problem pojawia się w tym, że sądy boją się orzekać (dość bezzasadnie) w sprawach dotyczących unormowań zawierających tak ogólne pojęcia. Owszem, Sąd Apelacyjny w Warszawie, w przytaczanym przeze mnie wyroku, stwierdził, że samo zawarcie umowy zastawu może zatem nastąpić w drodze czynności adhezyjnej, niemniej dodał: nie ulega jednak wątpliwości, że zastawcą rzeczy może być jedynie jej właściciel, a ponadto że umowa ta może dojść do skutku jedynie jeśli zastawnik przejmie władztwo nad rzeczą, co jak wyżej wskazano nie ma miejsca w przypadku zablokowania koła samochodu, gdyż samo zablokowanie koła, czyli uniemożliwienie poruszania się pojazdem, nie jest równoznaczne z wydaniem rzeczy, nie daje bowiem faktycznego władztwa nad nią. Wierzyciel w takim przypadku nie ma możliwości swobodnego korzystania z przedmiotu zastawu. Nie dysponuje kluczykami, ani dokumentami pojazdu. W dodatku trudno byłoby tu mówić o dobrowolnym oddaniu władztwa, bowiem blokada koła ze swej istoty ma cechy przymusu. Średnio zatem uznać takową "umowę" za skuteczną.
    Co więcej, takie działanie (zakładanie blokad na koła), może stanowić przestępstwo bądź wykroczenie zniszczenia mienia. Pytanie - dlaczego zatem policja nie reaguje automatycznie? Dlatego, że, w obu przypadkach, taki czyn zabroniony jest ścigany na wniosek/na żądanie. Nasze działanie ma stanowić dla właściwych organów sygnał do działania i już na pewno nie mogą się wykręcać tym, że narobił pan długów, radź pan se sam.
    Żeby nie było niejasności - w pełni rozumiem chęć ludzi do pozbywania się takowych sytuacji. Rozumiem, że ludzi bardzo irytuje, jak jakiś "łoś" parkuje, zajmując, jakimś cudem, piętnaście miejsc postojowych i ma wszystkich gdzieś. W pełni popieram też działania przeciwko takim ludziom (bo, nie oszukujmy się, raczej "mikropromil" będzie takich, którzy mają faktyczną sytuację awaryjną pt.: rodząca żona właśnie zjeżdża windą), ale, na Boga, trzeba działać z głową i zgodnie z prawem. Rozumiem, że wszyscy by chcieli mieć od razu uregulowane wszelkie swoje wierzytelności i na poduszkach, ale możemy to osiągnąć tylko w sposób przewidziany prawnie - czyli idąc do sądów czy stosując środki ingerencji wyraźnie w prawie przewidziane. Mamy szereg instytucji, które pozwalają nam na własne działanie, ale warto by było poświęcić ich lekturze (ze zrozumieniem) trochę więcej czasu niż na odkrycie myśli "a mi się należy, to sobie wezmę". Dobrze by było, by łatwo i pięknie można było już od dawna i od ręki zrobić sobie strefę ruchu i tym samym zapewnić sobie ochronę wymiaru sprawiedliwości jak na drogach publicznych, ale, mimo wszystko, działajmy zgodnie z prawem. Nawet na drogach nieuregulowanych przepisami kodeksu drogowego, kierowcy mają obowiązek jakoś się zachowywać. Nie chachmęćmy, działajmy z głową.
    Korzystają z okazji, bo przecież wpis na blogu też jest jakąś okazją, chciałbym zachęcić was do wizyt(y) na małej stronie z odrobiną prawniczego humoru. Wiem, że suchary, ale co tam...
  4. behemort
    Często w mediach mamy do czynienia z głosami różnej miary ekspertów (armia ideologów psychologów, gdzie niektórzy nawet nie mają tytułów...?), którzy wypowiadają się o swoistych torturach, które Polacy potrafili zgotować swoim dzieciom, a który to "sadyzm" przetrwał do dziś (z 69%!). Naturalnie nie uważam, i proszę mi tego nie przypisywać, że każdy przeciwny tego rodzaju karom jest tego typu człowiekiem. Znam całą rzeszę ludzi, którzy w sposób wyważony i racjonalny potrafią przedstawić swój punkt widzenia i muszę powiedzieć, że dzięki nim mogłem ujrzeć, iż nie jest to sprawa tak jednoznaczna, jak wydawało mi się od początku.
    Obecna regulacja prawna całkowicie zabrania stosowania kar cielesnych. Idea cokolwiek słuszna, bo absolutnie nie należy (tym bardziej bezzasadnie, ale to już karą wychowawczą nie jest) krzywdzić jakiegokolwiek człowieka. Prawo jednak przewiduje, że w kilku wypadkach możemy tę zasadę naruszyć, stosując kontratyp kodeksowy obrony koniecznej czy stanu wyższej konieczności.
    Wcześniej mieliśmy do czynienia z pozakodeksowym kontratypem wychowawczym zwanym też kontratypem karcenia małoletnich. Wielu się oburza, że zezwalał na katowanie dziecka, jeśli sobie rodzic uznał, że ma to charakter wychowawczy. Jest to jednak zwyczajna ignorancja, względnie niezawiniona niewiedza. Ten kontratyp, wg prof. Kazimierza Buchały, zaistniał, jeżeli były spełnione trzy kumulatywne przesłanki: karcenie musiało mieć cel wychowawczy, karcenie musiało być wykonywane przez rodziców lub prawnych opiekunów dziecka, karcenie nie mogło przekraczać pewnego stopnia intensywności. Odpada więc lanie z kaprysu, jak i odpada lanie w ogólności, bo bicie w ogólności łamie warunek ograniczonego stopnia intensywności.
    Trzeci warunek wyklucza korzystanie z kar ponad jakiś poziom intensywności, co oznacza, że odpada lanie ciężkim paskiem, czymkolwiek ostrym, mogącym wyrządzić defekt czy nawet krótkotrwały uraz. Krócej mówiąc - zostają klapsy dłonią czy laczkiem, które dobrze wykonane ani nie bolą, ani nie zostawiają jakiegokolwiek urazu fizycznego (czemu zaczerwienienie pośladka nie powinno, mym zdaniem, być uznawane za uraz, wspomnę w późniejszej części), bo nie o to chodzi w wychowaniu. Skrajni zwolennicy zakazu zdają się nie zauważać, że jest różnica w tym, w jakim celu wykonujemy daną czynność, oraz co tak naprawdę nią robimy, ponieważ są zasadnicze i istotne różnice między biciem a karceniem fizycznym i to nie tylko na płaszczyźnie poglądów, lecz też prawa.
    Wtrącę tylko, że problemem jest już sam język i nasza go interpretacja. Pod pojęciem "uderzenie" można rozumieć zarówno klaps, jak i realne, fizyczne uderzenie, pobicie. Argument, iż i na to, i na to się tak mówi, więc to to samo/istotnie podobne/jednakie jest jednak pozorny i mym zdaniem całkowicie chybiony. Naturalnie, jeśli ktoś próbuje to różnicować, zazwyczaj od razu jest obrzucany przez skrajnych obrońców zarzutami eufemizacji pojęcia, ale, szczerze, nie oczekiwałbym niczego innego.
    Można o tym przeczytać także tutaj i jest to dość ważne zagadnienie.
    Dziwi mnie, że niektóre telewizyjne nianie z całą stanowczością potępiają klapsy niewiarygodne przejawy sadyzmu i maltretowania, natomiast nie widzą niczego złego w złapaniu dziecka za rękę czy pod ramiona i zaciągnięciu do łazienki. Dziecko potrafi w takiej sytuacji wierzgać i najpewniej trzymanie "boli" je bardziej niż uderzenie w dłonie. Dalej - w łazience z zamkniętymi (nie na zamek) drzwiami może zacząć walić głową o kran, szybę czy posadzkę, doprowadzając siebie do zgonu, a przecież przywiązać nie wolno, bo to kara fizyczna, utrata godności i w ogóle fuj-fuj. Cóż za nieodpowiedzialność! Trzeba wymontować wszystkie wystające przedmioty, krawędzie i zostawić pokój obity miękkimi ścianami, z kolorowymi ścianami i zabawkami, bo inaczej to maltretowanie psychiczne. Nikt nie twierdził, że bycie rodzicem to bułka z masłem.
    Kończąc jednak ten moment z nutką sarkazmu, obecnie, jak już podkreśliłem, ten kontratyp nie obowiązuje, chociaż patrząc na długotrwałe efekty, możemy mieć ujęcia ze swoistym (aczkolwiek pozaprawnym) stanem wyższej konieczności. Dlaczego jednak taka regulacja mym zdaniem dobrą nie jest - wyjaśnię za chwilę.
    Skupmy się jednak na tym, czym kara ma być, czym, niestety, niektóre złe czyny są nią nazywane oraz to, jak jest ona przedstawiana przez jej skrajnych przeciwników.
    Zajrzyjmy do tego tekstu i odpowiedzmy sobie na pytanie - czym ma być kara. Kara ma przede wszystkim zmusić dziecko do refleksji i pokazać, że rodzice absolutnie nie zezwalają na takie czy inne zachowanie się. Brak reakcji jest odbierany jako przyzwolenie. Sam system kar winien być powiązany z systemem nagród, bo właśnie metoda kija i marchewki jest najlepsza. Dziecko ma wiedzieć, co należy robić, a czego nie wolno. Nie jest czasem na tyle rozwinięte (zazwyczaj z powodów naturalnych), by rozumieć język mówiony, abstrakcję czy jakikolwiek argument racjonalny, a jego mechanizm pojmowania, rozumienia i segregacji zachowań działa na podobnej zasadzie (do pewnego wieku, bo przecież 7-8 latek nie zachowuje się jak 1-2 latek) jak u typowych piesków Pawłowa - prosty system kojarzenia, z bardziej rozwiniętą możliwością pojęcia ciągu przyczynowo-skutkowego i dochodzenia do własnych wniosków w pewnym okresie rozwojowym.
    W tym przykładzie, i w poprzedniej wykładni kontratypu kodeksowego, przynajmniej w moim odczuciu i rozumieniu, kara fizyczna polegałaby w zasadzie na samym klapsie (uderzenie dłonią czy laczkiem (laczek to nie but z twardym obcasem, a już na pewno nie kora czy glan - strukturą przypomina dłoń) w pośladki), strzeleniu po dłoniach dłońmi (nie linijką czy innym twardym narzędziem). Nie wyobrażam sobie w zasadzie innych (może jeszcze strzelenie w nogę, kiedy kopie nas, wytrącając nam szczękę i robiąc sajgon w domu).
    Żadna z nich nie może przekraczać pewnego stopnia intensywności (nie może powodować krwawienia, przerwania skóry, rozstroju narządu (pobolewanie zadane przez pół godziny to nie rozstrój, inaczej połową moich kumpli ze szkół mógłby się zająć sąd dla nieletnich i prokuratura z urzędu)), nie ma też boleć, bo tak naprawdę dziecko, które zazna klapsa, "boli" bardziej strach przed nim niż sam klaps. Klaps w ogóle nie powinien być odczuwalny ponad zwykłe klepnięcie, którym ma być. Budowa standardowego systemu reakcji - kara nie musi (a tutaj nawet nie może) być surowa - wystarczy jej nieuchronność, by nie trzeba jej stosować więcej niż raz bądź w ogóle. Ważnym jest też, by dziecko nie widziało w nas kata i nie miało ku temu żadnych podstaw - musi zrozumieć, za co ta kara została nałożona, a następnie z rodzicem się pogodzić - wspólnie, obie strony muszą współdziałać. Jeżeli dziecko nie rozumie, za co była ta kara, a rodzic nie kwapi się z wyjaśnieniem, to ciężko mówić o karze cielesnej wychowawczej.
    Żadna z nich nie może zostać wymierzana bez przyczyny - musi mieć charakter wychowawczy.
    Żadna z nich nie może być też wymierzona przez kogokolwiek prócz rodzica bądź ustawowego przedstawiciela za takowego uważanego. W niektórych systemach, o czym wspomnę również pod koniec, mamy wciąż istniejące, pojmowane jako tradycyjne, kary fizyczne w szkole. Z takim rozwiązaniem nie mogę się zgodzić z prostej przyczyny - wyraźnej autonomii rodziców w wychowaniu i kształtowaniu dziecka. Nie oznacza to, że nauczyciel nie jest wychowawcą, bo dobry nauczyciel winien być też dobrym pedagogiem, niemniej pełni swoją funkcję niejako z woli rodzica (wybór szkoły) i narodu (wybór systemu edukacyjnego i wychowawczego).
    Czyli - wypisz wymaluj - kontratyp wychowawczy.
    Spójrzmy tutaj. Na pierwszy ogień wylatuje skrajne stanowisko zwane "wychowaniem bezstresowym" przez wielu uważanym za wychowanie bez przemocy, dla pełnej, szczęśliwej rodziny. Rzeczywistość jest jednak odmienna, ponieważ najczęściej stawianie dziecka ciągle w sytuacjach bezstresowych stawia go z zerowym przygotowaniem do życia - zarówno w społeczeństwie jak i w jego prawnej stronie (wrzask i płacz osiemnastolatka w urzędzie, nie mówiąc już o innych czynnościach fizjologicznych, bo nie dostał paszportu już teraz, za darmo, raczej nie jest pożądaną sytuacją), nie pozwala na wykształcenie się prawidłowych reakcji na różnorodne sytuacje ani nie zmusza do jakiejkolwiek samorefleksji. Zmusza też człowieka do pozostania na niższych piętrach etapu rozwoju moralnego, o zaburzeniach nie wspominając. O praktyce jego stosowania chyba nie muszę się rozpisywać...
    Jak możemy przeczytać na "wieszjaku": Najważniejszą zasadą, którą powinniśmy kierować się przy okazji karania dzieci, jest ich dobro. Każda kara ma służyć wyłącznie temu celowi ? zmianie zachowania dziecka na takie, które będzie dla nie go korzystniejsze, zapewni mu bezpieczeństwo, przysłuży się jego rozwojowi, ułatwi mu współżycie z otoczeniem.
    Wielką krzywdę dziecku można wyrządzić też poprzez "kary" psychiczne, a także sposobu stosowania kar z tego źródła dotyczy kontratyp. Nie zmienia to jednak sytuacji, że Ci nadużywający środków psychicznych i nazywający je "karą" i tak są ścigani, tyle że rodzice nadal mogą, w ramach kontratypu, stosować tego rodzaju kary.
    Jak czytamy dalej: W każdym zaś przypadku musimy pamiętać o wspomnianej już zasadzie nadrzędnej: kara ma służyć wyłącznie dobru dziecka. Nigdy nie może być jej celem wyładowanie emocji dorosłego czy zemsta na dziecku. Jeśli będziemy o tym pamiętać, kwestia cielesności kary stanie się drugorzędna.Jeśli zaś chodzi o skuteczność tego typu kary, jest ona oczywiście sprawą w dużej mierze indywidualną. Dla wielu dzieci klaps jest wystarczającym powodem, żeby unikać ukaranego zachowania, inne zaś ?wliczają go w koszty? rozrabiania i szybko przechodzą nad nim do porządku dziennego.
    Należy także zauważyć, że kara fizyczna winna być ostatecznością - środkiem do zastosowania, gdy inne środki nie skutkują, czyli kiedy, krótko i dla przykładu mówiąc, dziecko demoluje nam dom, mimo tego, że za karę nie zjadło kolacji, nie dostało słodyczy, musiało siedzieć w swoim pokoju i nie miało dostępu do czegokolwiek elektronicznego, a jednocześnie pluje na nas, bije nas, zdziera nam skórę zębami, rzuca w nas wszystkim co popadnie, w tym produktami przemiany materii czy nawet rzuca się z pięściami na innych (nie są to przesłanki łączne, aczkolwiek winna być spełniona większość). Nie może być jednak tak, co chcę podkreślić, że dziecko uczyni coś z powodu swojej niedoskonałości, nieudolności czy niecelowego i niedojrzałego rozumienia świata i dostanie za to klapsa. Nawet tego nie można było i absolutnie nie powinno się stosować w takim przypadku, bo wtedy nie ma to ani charakteru wychowawczego, ani nie jest robione dla dobra dziecka. Nie jest też stosowane jako środek ostateczny i podchodzi wówczas już pod coś, co niektórzy nazywają "odreagowaniem", biciem będącym faktycznym. Jestem pełen podziwu dla rodziców, którzy potrafią wychować dziecko bez jakiejkolwiek kary fizycznej.
    Jeśli wystarczy inna kara czy środek - nie stosuj klapsa! Nie należy tego czynić, jeśli wystarczy zakaz oglądania telewizji, co oczywistym jest.
    Wiele czynów, niestety, było nazwanych "karami", a były one zwykłym maltretowaniem. Ojciec zbił syna, aż mu pękła czaszka, bo zbił talerz - nie był ostrożny, to dostał "w czapę" by się nauczył. Matka zadrapała córce twarz pazurami, bo tej wypadł matczyny pierścionek do toalety. Konkubent pobił ze skutkiem śmiertelnym niemowlę swojej kobiety, bo przeszkadzało mu w libacji. Przykłady brane z głowy, jednak dość typowe, zważywszy na symilarne doniesienia medialne raz na jakiś czas. Społeczeństwo było wzburzone i wcale się nie dziwię, bo ja również byłem i jestem. Nawoływano do zmiany prawa na takie, które uniemożliwiłoby zaistnienia takim sytuacjom lub szybkie reagowanie. Też tego chciałem, bo nie miałem wtedy takie obeznania. Teraz bym zareagował z ostrożnością z prostego powodu - prawo mamy w tej mierze dobre, a przynajmniej nie jest ono złe. Poszło ono jednak w kierunku, którego nie popieram, gdy problem leżał gdzie indziej...
    Zaczęto więc coraz częściej przedstawiać klaps jako prostą i pewną drogę do katowania i maltretowania dzieci, stuprocentowego sposobu na rozbicie rodzin, pijaństwo mężów, bicie żon, głodzenie, przywiązywanie, torturowanie i cały zestaw innych równie przyjemnych czynności. Prosta droga, by Szatan zaczął nam się kłaniać, rzec można. Nie brano pod uwagę zbytnio słów psychologów i pedagogów poprzedniego pokolenia czy instytucji wyspecjalizowanych do pre-kreacji prawa (o jednej wspomnę w końcówce), opierając się na argumentach przestarzałości, prawdopodobnego bronienia ofiar przez "oprawców" ("Bo Pan/Pani teraz tak mówi, bo ojciec Pana/Panią bił!"), czasem wręcz oskarżano o propagowanie przemocy.
    Czy zatem możemy założyć, że przed odpowiednią nowelizacją, dzieci były skazane na bicie i maltretowanie, jeśli rodzice ukryli to pod płaszczykiem "wychowawczego charakteru"? Absolutnie nie. Co do zasady, rodzice odpowiadali na takich samych zasadach, co ktokolwiek inny naruszający nietykalność cielesną czy doprowadzający do rozstroju zdrowia czy czynności narządu, jeśli przekroczyli warunki kontratypu. Kontratyp zaznaczał tylko, że przestępstwem nie jest wychowawcza kara cielesna o odpowiednim stopniu intensywności. Nie jest to pojęcie wyjaśnione w akcie prawa, niemniej utrwaliło się, iż wkracza on tylko w przestępstwo naruszenia nietykalności cielesnej (rozstrój narządów już nie) i to tylko w niewielkim stopniu - chociażby w takim, co kogoś szturchnę palcem czy strzelę z otwartej dłoni w plecy. Czy w związku z tym trzeba nazwać sadystami robiącymi swoiste "pij mleko "Hej!"" koledze na korytarzu? Czy można zacząć się bać, że odwiedzi nas policja, bo komuś nie spodobało się to, że chwyciliśmy za ręce dziecko robiące w sklepie chaos ("Przecież nie chciało, wyrywało się, to je bolało! Aresztujcie tego/tę sadyst(k)ę!)? Czy zarzucenie obrazkiem z pedobearem będzie promocją pedofilii i początkiem takich zachowań ("To tylko się tak niewinnie zaczyna...") - a i takie sprawy już były- co będzie skutkowało mało przyjemnymi konsekwencjami? To już pozostawiam do waszych rozważań, niemniej chciałbym tylko uzmysłowić pewien stan rzeczy:
    a) poprzednia regulacja (bez zapisu o zakazie stosowania kar cielesnych) pozwalała na ich stosowanie tylko i wyłącznie w ramach kontratypu. Ci, którzy zwyczajnie bili swoje dzieci, popełniali zwykłe przestępstwo na równi każdego innego chuligana, który by sprał dzieciaka w drodze ze szkoły do domu, a nawet ciężej, zważywszy na art. 207 Kodeksu karnego:
    Art. 207.
    § 1. Kto znęca się fizycznie lub psychicznie nad osobą najbliższą lub nad inną osobą pozostającą w stałym lub przemijającym stosunku zależności od sprawcy albo
    nad małoletnim lub osobą nieporadną ze względu na jej stan psychiczny lub fizyczny, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.
    § 2. Jeżeli czyn określony w § 1 połączony jest ze stosowaniem szczególnego okrucieństwa, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.
    § 3. Jeżeli następstwem czynu określonego w § 1 lub 2 jest targnięcie się pokrzywdzonego na własne życie, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od lat 2 do 12.
    Tak więc, reasumując ten punkt - rodzice stosujący odpowiednio wyważone środki karze nie podlegali, a jeśli przesadzili, podlegali karze w zasadzie jak każdy inny albo ostrzej, natomiast Ci naprawdę bijący swoje dzieci odpowiadali tak jak każdy inny albo ostrzej. Mym zdaniem jak najbardziej słuszne podejście.
    b) obecna regulacja, zawierająca zapis o bezwzględnym zakazie stosowania kar cielesnych, pozwala na ciąganie po sądach rodziców, którzy szturchnęli, uderzyli w dłoń czy w zad bez uregulowania stopnia intensywności (dlaczego to ważne - wyjaśnię za chwilkę) - krótko mówiąc - zwykłych rodziców stosujących faktyczne kary fizyczne, nie bijących, natomiast tych katujących pociąga się z tych samych artykułów co wcześniej + z tego, co jest faktyczną karą fizyczną (a sadyści takowych nie stosują), co de facto ich sytuacji nie zmienia.
    Konkludując - zwykli dotąd rodzice mogą być ciągani po sądach (przykład) za klepnięcie w pupcię, natomiast Ci, którzy bili do nieprzytomności, krwi, przygaszali na swoich dzieciach papierosy czy narażały je na niebezpieczeństwo bądź maltretowali dalej mogą zostać pociągnięci do odpowiedzialności tych samych zasadach, co najwyżej z jednego artykułu więcej.
    Krócej mówiąc - zmieniło się tylko to, że za klepnięcie w pupcię można iść na rok do więzienia, a za zagrożenie klapsem - na dwa lata (mimo zapewnień, że takich sytuacji nie będzie, to jednak kto trochę zna prawo, to wie, że takie obietnice są co najwyżej ruchem populistycznym, względnie naiwnym optymizmem). Skrajni obrońcy zakazu cieszą się, że "przerwano pasmo przemocy", ale nadal uważam, że prawdziwej przemocy to oni chyba nie widzieli, jeżeli nazywają klapsa katowaniem. Prawdziwe maltretowanie jest karane w taki sam sposób, jak było przed 2010 rokiem.
    Rozumiem, że mogą pojawić się argumenty, że przez to prawdziwi sadyści mogli po prostu powiedzieć, że tak wychowują, a przy reakcji drzeć szaty, że państwo chce im wychować dzieci, a przez to odpowiednie służby by nie reagowały. Nie jest to jednak wina prawa, co najwyżej strachu spowodowaną jego nieznajomością i strachem przed wykładnią (gminy też boją się używać przepisu mogącego zakazać zgromadzenia). Ew. winnych trzeba by szukać w złych ludziach na złych stanowiskach w określonych organach, nie w prawie, bo jeśli prawa się nie przestrzega, to nawet utopijna ustawa za wiele nie da, a ta, jak można zauważyć, w mym mniemaniu, jest od takowej daleka.
    W podanym przeze mnie powyżej odnośniku możemy również przeczytać, co o tym sądziła (może wciąż sądzi) Rada Legislacyjna. Moim zdaniem niesłusznie nie uwzględniono jej obiekcji.
    Spójrzmy proszę przy okazji na dwa obrazki: ten, pokazujący sytuację prawą w Europie oraz ten prezentujący sytuację prawną w Stanach. Zielony kolor oznacza całkowity zakaz, czerwony - jego brak, a niebieski - zakaz kar cielesnych szkołach.
    Zdaniem walczących z klapsem, dla których jest to równe wbijaniu ćwieków czy biczowaniu (zakładam, że wdychając dym tytoniowy czy pijąc lampkę szampana na sylwestra będzie się od razu alkoholikiem czy nałogowym palaczem?), kary cielesne są przejawem barbarzyństwa, sadyzmu i paru innych równie "uroczych" cech. W związku z tym możemy lekką ręką uznać blisko pół Europy i Stany Zjednoczone za państwa barbarzyńskie kulturowo, okrutne, pozwalające na kary równe nabijaniu na pal czy rozrywaniu w pół przez konie bądź sprężynujące drzewa...
    Ciekawi mnie przy okazji to, że jeżeli to "bicie" dzieci jest przyczyną tego, że same stosują "przemoc", to skąd te "bezstresowo wychowywane" dzieci, z dala od "brutalnego otoczenia" mają przeświadczenie, że można mamusi wybić ząbki młotkiem do mięsa, rozwalić telewizor albo rozerwać cudze ubranie, przy okazji go gryząc, skoro przemocy nie zaznały ani nawet o niej nie słyszały czy jej nie widziały?
    Nie traktowałbym też kar fizycznych jako porażkę rodziców, chyba że porażką nazwiemy niebycie idealnym, systemowym, oświeconym i liberalnym rodzicem, który popiera nasze postulaty!. Porażką rodziców można nazwać to, że dziecko zwyczajnie olewają, a zapewniam, ta skala jest cokolwiek przerażająca, niemniej obrońców godności małych drzymórd to nie razi. Wątpię, czy którykolwiek z nich zwrócił uwagę, że jedyny czas jaki rodzice poświęcają dzieciom jest w drodze ze szkoły i z powrotem, a i wówczas nawet nie potrafią często spojrzeć im w oczy.
    Pojawi się, jak sądzę, zarzut, iż moje twierdzenia są tożsame z tym, że sam klapsów zaznałem. Proszę mi to udowodnić, przy okazji udowadniając, że takowych zaznałem (a zniesławienia osób trzecich chyba nikt by się nie chciał dopuścić...?), bo dla mnie ma to zbliżoną wartość jak twierdzenie, że wierzę, bo wbito mi to do głowy w dzieciństwie i oduczono myślenia. Zapewne wielu uzna, że kłamię, stwierdziwszy, że bicia nie zaznałem. Nie mam czego usprawiedliwiać, a potrafiło mi się zobaczyć przykłady bicia, które potępiam. Widzę, gdzie jest zasadność, a gdzie jej brak. Gdzie kara wychowawcza, a gdzie przemoc, bo, co pozostaje dla mnie oczywistym, nie są to pojęcia tożsame, ni jednakie.
    Polecam zapoznać się też z tym, tym i tym tekstem. Zwłaszcza fragment tego ostatniego ładnie wszystko sumuje:
    Wydaje się, że są to warunki zgodne z przekonaniami wielkiej rzeszy także polskich rodziców, wg których klapsy mają sens tylko w określonym wieku, nie mogą zastępować innych środków wychowawczych, ani nie mogą być wymierzane w gniewie i w nadmiarze.
    Podsumowując: z naukowego punktu widzenia łagodne i niezbyt częste kary cielesne wymierzane dzieciom w wieku przedszkolnym w kochających rodzinach, nie wyrządzają im żadnej krzywdy!
    W pozostałych tekstach można przeczytać, że skutki zakazów kar fizycznych są niezgodne z linią poglądową nowoczesnych, liberalnych niań - wcale nie ograniczyły przemocy wśród niepełnoletnich ani nie skutkowały tym, że sami się takich środków nie dopuszczali w przyszłości, więc do kosza idzie argument twierdzący, że kary fizyczne kodują u dziecka prawo pięści czy też to, że każdy, kto stosuje kary fizyczne, był "bity" w przeszłości. Ba, to właśnie u dzieci, które wychowywano bezstresowo, można zaobserwować brak poszanowania czegokolwiek czy kogokolwiek - typowe zatrzymanie się w rozwoju moralnym - także pogląd, że odcięcie się od kar cielesnych powoduje, że wykształcimy spokojnego człowieka, który w przyszłości nie będzie stosował przemocy, jest całkowicie oderwany od rzeczywistości.
    Prócz tego możemy też znaleźć dane o ponad pięciokrotnym wzroście ilości zachowań agresywnych wśród niepełnoletnich... Szwedów już po wprowadzeniu nieprzemyślanej zrywającej z barbarzyństwem ustawy, braku zaistnienia ograniczeń umysłowych, strachu wobec rodziców czy utraty zdolności poznawczych czy emocjonalnych (czyli sztandarowych haseł z "dowodów" naukowych (dowodem nie jest fragment pracy pisemnej, zwłaszcza nie z poradnika, ale może trochę za dużo wymagam)), w przypadku stosowania klapsów, oraz braku negatywnych skutków umiarkowanych kar cielesnych opartych na zasadach kontratypowych lub do nich symilarnych jak i braku dowodów na negatywne oddziaływanie, natomiast twierdzenia o oświeconej idei unikania kar, zastępowania ich uległością rodzica, zostawieniem dziecka samego sobie z chronieniem go przed zagrożeniami (to już nawet nie jest pilnowanie dziecka na każdym kroku, to jest swoiste "pływanie" za niego), racjonalną, logiczną argumentacją (wobec 3-latka...?) czy też tymi z kampanii "Kocham - nic nie robię nie krzyczę" (Seriously? Niedługo będzie "Kocham - nie raczę spojrzeć na pępek świata, jeśli nie pozwoli, bo wtedy naruszę jego godność"?) są oderwane od rzeczywistości. Klaps nie uczy agresji, klaps nie powoduje, że jesteśmy ludźmi pełnymi szału, którzy będą bić losowych ludzi (raczej coś zupełnie innego, zważywszy na to, że to właśnie w takich sytuacjach winien być stosowany, więc koduje się, że takowe zachowanie (bicie innych) jest niedopuszczalne (bo dziecko nie będzie względem osoby trzeciej w takim stosunku jak rodzic-dziecko), nie dopuszczalne (co byłoby nielogiczne)), klaps nie spowoduje, że będziemy się tulić ze strachu w kącie przed każdym dorosłym czy też nie będziemy nic robić, bo zakodujemy sobie, że "moja porażka = klaps od ojca" - to nie byłoby karą cielesną. Nie spowoduje też, że będziemy częściej kłamać (a raczej spowoduje coś zupełnie innego, zważywszy kary za kłamanie wykonywane natychmiast...). Absolutnie nie spowoduje też, że będziemy chorować częściej (chyba że lekko wzmożony przepływ krwi przez pośladki powoduje raka...), bo i takie rewelacje już słyszałem, czy też nasze wyniki w szkole będą gorsze (chyba, że średnia >5,5 przez 9 lat to gorszy wynik...). Absurdalny jest też pogląd, że istnieje stały wzorzec powstawania maltretowania, które jest prostym wynikiem od klapsa czy też to, że powoduje to wzrost zachowań agresywnych (pacyfizm...). Twierdzenia, że Hitler czy Stalin byli bici, więc to stąd wyszli zbrodniarze wojenni, przemilczę ze skromnym uśmieszkiem i wskazaniem na pewne "prawo".
    Co do prawdziwego bicia - tak, to może zostawić urazy na całe życie, uszkodzić ciało czy zaburzyć procesy emocjonalne - względem dorosłych i względem dzieci, jeśli jest to sytuacja powtarzająca się lub wystarczająco mocna. To jest katowanie. Klaps nie powoduje, że chowamy się pod stołami czy padamy na ziemię z płaczem. Nie sprawia, że jesteśmy agresywni, bijemy innych (czyni odwrotnie) czy też mamy myśli samobójcze (art. 207 p. 4 pokazuje, że takie coś występuje i jest na tyle drastyczne, że wymaga zaostrzonego uregulowania), bo... klaps przemocą nie jest - nie w rozumieniu powszechnym. Nie mamy w kraju milionów agresywnych, żądnych krwi, bijących się wzajemnie na ulicy, z zaburzeniami emocjonalnymi i którym głos się załamuje, gdy natkną się na rodziców, tak samo jak takowych nie mamy w krajach, gdzie kary cielesne są dozwolone. Nie ma wynikania i powtórzę (stąd): (...) z naukowego punktu widzenia łagodne i niezbyt częste kary cielesne wymierzane dzieciom w wieku przedszkolnym w kochających rodzinach, nie wyrządzają im żadnej krzywdy!
    Za głupotę uważam również stwierdzenia i gry na emocjach, pokazujące ofiary prawdziwej przemocy domowej, z dopiskiem, że to wynik klapsów, podburzane przy okazji opowiastkami, że dzieci, które klepnięto w pupcię raz, gdy zrobią coś źle, chowają się pod stołami, a zabawki, które mają udawać ich dzieci, są przez nie rozrywane na strzępy (tak, Moi Drodzy, jeśli dostaliście kiedyś klapsa, to najpewniej jesteście już naznaczeni bolesnym piętnem na całe życie, a wasze zachowanie będzie cechowało się brutalnością, sadyzmem, żądzą krwi... moment, gdzieś to już słyszałem... chyba w dyskusji o "złych grach").
    Przykre jest też to, że nawet doktorowie z naszych uczelni nie wahają się stosować uogólnień, krzywdzących generalizacji czy wręcz kłamstw w swoich poglądowych wypowiedziach. Wrzucania do jednego wora obarczonego naszywką "traktujący dzieci jak śmieci" wszystkich, którzy popierają kary fizyczne (a kary fizyczne nie są biciem, for the x-th time...) czy twierdzeń, że nie traktują (w tym też ja) dzieci jako ludzi inaczej nazwać nie mogę, tak samo jak twierdzeń, że robi się to dla własnej przyjemności i nie ma żadnej różnicy między biczowaniem innego człowieka. Na koniec polecam ten tekst (pokazującym, że wcale nie jest tak, że "psychologowie i inni zgodnie twierdzą"), jak i zastanowienie się nad tym zagadnieniem.
    Apeluję z całą stanowczością jednak, by przestrzegać prawa, które jakkolwiek byłoby niesłuszne w mej opinii, prawem pozostaje. Powyższe pozostaje, i za taką proszę ją uważać i tak ją traktować, dyskusją teoretyczną, dyskusją o słuszności, nie zaś namawianiem do czynienia tak, a nie inaczej, zwłaszcza, że jest to niedopuszczalne w obecnym systemie prawnym. Nie jest mym zamiarem nawoływanie do jego nieprzestrzegania, tylko dyskusja na ten temat. Zmiana prawa może być jakimś moim marzeniem, ale nie zmienia to faktu, że winniśmy go przestrzegać.
    Jeśli klaps jest przemocą, to w takim razie wypicie powołanej już lampki szampana jest prostą drogą do alkoholizmu... not. Istnieje jeden wspólny element (klaps i maltretowanie dotyczy ciała, a alkoholizm i toast dotyczą alkoholu), ale za nic nie mogę znaleźć wynikania, niemniej niektórym wystarcza, że używa się siły, by przylepić obu działaniom tę samą metkę. Istniało też przeświadczenie, że kary takowe, jeśli nie powodują uszkodzeń ciała, nie mogą być uznawane za przestępstwo - powołany wcześniej przykład jednej z zielonogórskich matek pokazuje jednak co innego. Mogą one stanowić też swoisty argument niejednokrotnie rozdmuchiwany na sprawach rozwodowych - co było podkreślane bodaj przez prof. Zolla - (podobnie jak wyssane z palca zarzuty o pedofilię, aczkolwiek czy to nie w jednym z państw skandynawskich traktuje się wykąpanie swojego dziecka nago (i czy nie tylko przez ojca?) za praktykę pedofilną i czy to nie przypadkiem stamtąd takowe traktowanie osób stosujących kary fizyczne wyszło?) czy o utratę władzy rodzicielskiej.
    Przejdźmy teraz do drugiej sprawy, która przeszła w zasadzie bez echa. Mam z tego powodu mieszane uczucia, bo faktycznie, jest to przejaw istnienia skrajności w zasadzie w każdym miejscu, i miejsce na tabeli uczelni jak widać nie oznacza, że takowych "rewelacji" nie można spotkać na Top 10, jednak warto by było, żeby więcej osób o tej sprawie wiedziało. Ad rem!
    W kilku miejscach, m.in. w tym możemy przeczytać o pomyśle pewnej dwójki naukowców. Przeczytajcie sami, aczkolwiek streszczę: dziecko nie jest tak mądre jak my, nie myśli tak dobrze jak my, nie rozumie świata i nie wie jeszcze, kim chce być, więc możemy je zabić! Ulżyjmy rodzicom, którzy wcale nie muszą się nim zajmować - wystarczy słowo cierpią straszliwe męki! Niechciane - straszliwe brzemię dla społeczeństwa. Nie skazujmy go na taki ból!
    Jak można się domyślić, wywołało to poruszenie i sam nie jestem zwolennikiem takiego poglądu, najłagodniej mówiąc. Boli mnie jednak coś innego - stałem się swoistym fanatykiem atakującym wartości liberalne (a może jeszcze potencjałem fanatyka?), wśród tysięcy innych, którzy śmieli zaprotestować zaatakować Bogu ducha winnych naukowców, którzy przecież nic takiego nie zrobili. Cytując powyższe źródło:
    W sukurs atakowanym zewsząd naukowcom przyszedł prof. Julian Savulescu, dyrektor oksfordzkiego centrum zajmującego się etyką medyczną i wydawca "Journal of Medical Ethics". Uważa on, że ostra reakcja na pomysł Minervy i Giubiliniego jest próbą kneblowania akademickiej dyskusji. - Bardziej niż kiedykolwiek jesteśmy świadkami ataku fanatyków na wartości liberalnego społeczeństwa - powiedział na łamach dziennika "Guardian".
    Nie mam za wiele do dodania, więc lepiej skończę...
    I mały dodatek - już, jak się okazuje, złapanie dziecka za rękę czy podniesienie go ze sklepowej podłogi gdy wierzga jest uznawane za przemoc, a skrajni przeciwnicy dostają wścieklizny w takich przypadkach. Każde użycie siły jest uznawane za przemoc i wyraz słabości, więc już nawet odciąganie ich od gniazdka jest przemocą... Miałem nadzieję, że wspomniana przeze mnie wyżej sytuacja pozostanie tylko ponurą, pesymistyczną wizją. Staje się ona jednak realiami, i, co więcej, nadchodzi jeszcze coś innego - twierdzenie, że jeżeli robimy dziecku wyrzut z powodu bałaganu, który zrobił, robimy z niego... niewolnika, maltretujemy go psychicznie i odbieramy mu wolność (źródło przemilczę, ale powiem, że to z sejmowych okolic)... Ręce opadają.
  5. behemort
    Witajcie braci blogowa.
    Dzisiaj opiszę kilka gier, które powstały, w znacznej swej części, w zeszłym milenium, a w które po dziś dzień sobie pogrywam, gdyż stanowią one swoistą część mego dzieciństwa, gdy wówczas wciągnęły mnie na tyle mocno, że pozostałem z nimi do teraz.
    A czemu wielu ich kijem nie rusza? Nie mam pojęcia... Zapewne dlatego, że brzydzą się starych gier - nie są dla nich atrakcyjne z tegoż powodu, że są stare, a grafika się w nich zestarzała. To trochę bardziej skomplikowane niż "9x % graczy uważa grafę za najważniejszą". W każdym razie nie skłamię, jeżeli powiem, że z tegoż powodu jestem często źródłem szyderstw wielu - często tylko z tego powodu, że jestem graczem, lecz częściej z tego powodu, że często nie gram w nowe gry (C.O.D. skończył się u mnie na dwójce), przez co jestem w ich (wielu) mniemaniu tym "gorszym". No nic, nie po to piszę bloga, aby użalać się nad sobą.
    Przechodząc do listy, niech będzie to swoistego rodzaju Top 10 gier/serii gier starych, w które się zagrywam.
    No i tym razem będzie to prawdziwe Top 10, bo poprzednie, jak słusznie zauważył Xardas80, było zbiorem tych antagonistów, których uznałem za tych, którzy najbardziej zasługują na poświęcenie im uwagi.
    Miejsce 10:





    ZEUS: PAN OLIMPU

    Ta gra wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie - od zawsze lubiłem tematykę mitologiczną w grach i od początku byłem zaciekawiony nową grą, którą zafundowało mi CD-Action. Zasady, które pozwalają w nią grać są bardzo proste, a radość, jaką można czerpać z jej użytkowania - niesłychana. Można w niej natrafić zarówno na zabawne dialogi, sytuacje, jak i wyzwania oraz poczuć się królem\bogiem panującym nad własnym polis. Walki z potworami, bogami, herosami i armiami innych greckich polis oraz persami, amazonkami, centaurami i nagami zapewnione. Gra się w to zadziwiająca przyjemnie, a pewne błędy co do oryginalnej mitologii oraz inne "śmieszne" sytuacje, typu: Zeus zabronił Posejdonowi zalewać twoje miasto, ale on i tak, pod koniec ostatniego rozdziału zniszczył Ci pół miasta, a w kasie pustka, bo Hades się wkurzył... pysznie, nie stanowią, przynajmniej dla mnie, najmniejszej przyczyny, by się do niej zniechęcić. Dlaczego więc jest na dziesiątym miejscu? Dlatego, że już przeszedłem wszystkie kampanie i misję (także te z dodatku) wzdłuż i wszerz, na każdym poziomie trudności, parę razy i, niestety, stała się bardzo schematyczna i powtarzalna. Niestety nie ma lub nie mogłem znaleźć żadnych innych kampanii i misji, w które mógłbym zagrać. Oczywiście do gry jest załączony edytor, ale nie miałem do nich nigdy smykałki. Pierwszy z nią kontakt miałem dopiero u mojego dobrego kumpla, a był to kontakt jedynie w formie jego relacji... Pierwszy raz dorwałem się do niej dopiero dzięki CD-Action.
    Niemniej, sama gra w pełni zasługuje na miejsce w mej liście. Oczywiście wiem, że są do niej podobne gry - Faraon, Kleopatra, Cezar, jednakże te nie przypadły mi do gustu tak, jak białobrody władca błyskawic.
    Miejsce 9:





    LIERO

    Te sympatyczne robaczki zlepki pikseli pewnie wielu z was kojarzy. Jeżeli nie, to pokrótce opiszę - z grze jesteśmy jednym z dwóch (drugi jest sterowany przez komputer lub przez innego człowieka, ale jeno w trybie hot-seat) robaczków, z początkowo wybranym przez siebie lub losowo arsenałem różnorakich broni - od strzałek, przez kule armatnie po ładunki nuklearne, odpowiednio dobranym w ustawieniach czasem ładowania broni (ja najbardziej preferuję 50%), kolorkiem robaczków, ilością zdrowia, sterowaniem, czasem, ilością żyć każdego robaczka, a nawet ilością krwi na ekranie (gratka dla lubiących posokę i Prof. S. Jonalistów i ich żałosnej argumentacji), czyli de facto wszystkim, co tak naprawdę wystarczy, by cieszyć się tą grą, która jest swoistą areną pojedynków. Największą wadą jest to, że grafika w niej jest jeszcze gorsza od tej znanej z pewnej piszczeli... No i, niestety, pod Okienkami ze znaczkiem XP nie działa dźwięk , ale przecież powstały różnorakie wariacie tejże gry, jak chociażby OpenLiero.
    Nawet bez dźwięku i bez zaawansowanej grafiki można się w niej zatopić tak głęboko, że rozgrywce możnaby oddać się na długie godziny. A na dodatek - cała gra mieści się na dyskietce! CO?! Nie wiecie co to dyskietka?! Hmm... Powiedzmy, że to taka starożytny metoda przekazywania danych, która mieściła zazwyczaj 1,44 MB... No już, już, nie śmiejcie się, od czegoś trzeba było zacząć!
    A osobiście? Co jakieś kilka dni lubię rozwalić fioletowego robaka bombą bananową... Bez domysłów, NO!
    Miejsce 8:





    DUNGEON KEEPER

    Była to pierwsza gra, w której mogłem się wcielić w "tego złego". Mogłem dowodzić hordami potworów, broniących serca lochu przed tymi świątobliwymi i ckliwymi paladynami światłości oraz walcząc z innymi władcami lochów. Pod swoimi komandami mieliśmy kilkanaście rodzajów stworów rodem z piekła\koszmarów\humoru, ba, mogliśmy nawet przekabacić część wojsk ludzkich wysłanych przeciw nam. Mamy tu: chochliki, które kopią dla nas tunele do przejścia i do budowania komnat - legowiska dla stworów, kurnika, skarbca i wielu innych wymaganych do prawidłowego funkcjonowania lochu mrocznego władcy (tak, to właśnie ty!) - oraz do kopania złota i klejnotów - środka płatniczego; robactwo, czyli stwory początkowe - muchy, pająki i żuki, które nie są raczej nazbyt przydatne w walce; demony mniejsze - czyli demony pączkujące; smoki; demony większe - demony żółciowe (naprawdę wyjątkowe!) i rogate rozpruwacze; czarnoksiężnicy; macki i wiele, wiele innych rodzajów stworów. A co mamy po przeciwnej stronie? Krety (żółte krasnoludy), krasnoludy, wróżki, łuczników, rycerzy, złodziei, mnichów i ostatecznie -
    , którego pokonanie stanowi swoiste wyzwanie, zapewniam!
    Całość zawiera specyficzny humor, ciekawą atmosferę towarzyszącą naszym eskapadom, różnorakie mapy, pełne niespodzianek i wiele czarów, jak choćby unikatowy po dziś - czar opętania. Naprawdę fajnie jest pochodzić sobie szkieletorem i pojeść kurczaki A wady? To co zwykle - grafika, potworna rozdzielczość, ale także i specyficzne podejście do tematu, które nie każdemu może się spodobać. Niemniej nie wciągnęło to od młodych lat tak mocno, iż zagrywam się w nią po dziś dzień. A część druga, która się w międzyczasie ukazała? Cóż... Nie przypadła mi do gustu.
    Miejsce 7:





    PIZZA CONNECTION 2

    W tym punkcie miałem swoisty dylemat - wsadzić "Pizzę Connection 2" czy "Jazz'a Jackrabbit'a"... Ostatecznie wybrałem to co wybrałem, ale wiedzcie, że i Jackrabbit wywarł swoisty wpływ na mnie.
    Jakże ciekawą grą może okazać się gra o "robieniu pizzy" przekonałem się w 2002 roku, gdy otrzymałem w prezencie sporej wielkości kartonowe opakowanie z obrazkiem pizzy z "niestandardowymi" składnikami - pieniędzmi i uzbrojeniem... No cóż, zaryzykowałem i... zatopiłem się w świecie Pizzy.
    Jeżeli uważasz, że zarządzanie (bardzo łatwe) restauracjami w stolicach wielu państw (dość skromnie przedstawionych) i pieczeniu pizzy to masło z bułką , to żeś się sporo pomylił. O ile samo zarządzanie jest w miarę łatwe - do nauczenia się w czasie kilku rozgrywek, to do działalności naszej firmy dochodzą takie aspekty jak: konkursy na pizzę, przekupstwo personelu konkurencji lub burmistrza, prowadzeniu wielkomiejskiej kampanii reklamowej, pobicia, wymuszenia, ochrona, jakość składników i wiele, wiele innych aspektów. Gra może wydawać się z czasem schematyczna, ale niewątpliwie wywarła na mnie olbrzymie wrażenie i trzyma się ze mną po dziś dzień, mimo iż żeby w nią zagrać, muszę majstrować za każdym razem w ustawieniach graficznych.
    Miejsce 6:





    EMPIRE EARTH

    Od zawsze uwielbiałem historię. O ile seria Europa Universalis również wywarła na mnie spory wpływ, to nie był on tak wielki, jaki wywarła na mnie seria Empire Earth. Jako że jest to lista Top 10 starych gier i nie jest to kłamstwem, że najbardziej lubię grać w jej pierwszą część, to właśnie ją opiszę. No i oczywiście ponowne podziękowania kieruję do CD-Action, za to że umieściła jej pełna wersję na jednym z numerów. Nic to - zapasowa oryginalna kopia zawszę się przyda, wszakże stare CD są już w nie najlepszym stanie. Przechodząc do sedna - gra pozwala nam zagrać wieloma różnorakimi cywilizacjami wzdłuż całej historii ludzkości (a nawet kawałek dalej), stosując w tym ciągu wszelkie możliwe rodzaje broni, pancerzy, jednostek i machin, jakie pojawiły się w dziejach człowieka. Wstępnie powiedziawszy, mamy: prehistorię, i miotaczy kamieni; neolit - pierwsze statki; epokę brązu - włócznicy i statki bojowe (a właściwie tratwy kamieniorzutne ); epokę żelaza - oddziały lekkiej piechoty, katapulty... i tak aż do ery ówczesnej i dalej - do ery cyfrowej i nano. Są tam niemieckie dwupłatowce, nowoczesne laserowe czołgi, i... kapłani
    Ta gra daje wiele różnorodnych pól do popisu, na gruncie zarządzania, strategii i taktyki. Zawiera również dobry generator map, który pozwala na stworzenie wielu zdumiewających konfiguracji topograficznych, co ma również wpływ na przebieg bitew. Zdarzają się także swoiste błędy - zacinające się statki i wydobywanie kilofami kamieni do produkcji cyborgów... Niemniej jest to gra, która pozwala zagłębić się w świat wielkich bitew oraz kampanii w ciągu całej ludzkiej historii i która naprawdę mnie wciąga po dziś dzień, mimo archaicznej grafiki.
    Miejsce 5:





    DISCIPLES: SACRED LANDS

    Cały cykl gier Disciples jest unikatowym i naprawdę oryginalnym podejściem do gier strategicznych. Opiszę oczywiście jej pierwszą część, gdyż wywarła na mnie największe wrażenie - z jakąż to zawziętością grałem w to na swoim starym Celeronku, ehh... - mimo iż dwójka wprowadziła znaczące ulepszenia.
    Jest to strategia turowa, jednakże z goła odmienna od starego i dobrego Heroes'a - tutaj nie ma kilku dowódców ciągnących za sobą olbrzymie hordy różnorakich potworów. Tutaj mamy cztery strony konfliktu - Imperium, czyli pokrótce mówiąc ludzie; Górskie klany - czyli krasnale i giganty; Legiony potępionych - czyli diabły, demony, czarnoksiężnicy i potępieńcy i na koniec moi ulubieńcy - Hordy nieumarłych - czyli szkielety, zombie, upiory, nekromanci, wampiry i żmije. Całość ma niesamowity klimat i pozwala nam się zanurzyć w świecie, w którym każda walka może okazać się wyzwaniem, gdyż działa tutaj system doświadczenia - odpowiednie jednostki awansują dopiero wtedy, gdy uzyskają odpowiednią ilość punktów doświadczenia, których, jak w życiu, nie da się przekazać lub zachować, także od każdej misji zaczynamy od nowa (wybrany bohater zachowuje w kampanii swój poziom i część przedmiotów) oraz stratę każdego wysokopoziomowego rycerza lub molocha stanowi swoisty cios, zwłaszcza gdy nie mamy wskrzeszających eliksirów. Jednostki awansują wtedy i tylko wtedy, gdy wybudujemy odpowiedni doń budynek... a im dalej w las tym więcej drzew, także należy zwiedzić spory kawał mapy i złupić wiele ruin, aby chociażby zamarzyć o takim chociażby wampirze. Klimat - niesłychany, bardzo przypomina średniowieczne funkcjonowanie społeczeństwa, mimo iż ekonomii nie ma tu żadnej, ponad kontrolą złóż many do rzucania efektownych i efektywnych czarów oraz złota.
    Grafika, grafika, jak zawsze, to największa bolączka... podobnie, niestety, jest ze stabilnością na nowych komputerach. No i wiadomo - komputer oszukuje! Teoretycznie - moja jednostka ma szansę 75% na trafienie jednostki wroga. Może zaatakować 6 celów, więc dla każdej z nich losowany jest osobny rzut na trafienie... Dziwnym trafem trafia się maksimum jedną jednostkę (3/4*6=4,5 jednostki), natomiast wiwerna przeciwnika, mająca szansę 65% i także atakująca 6 celów, trafia 5-6 moich jednostek... I to się zdarza często... Niemniej gra jest na tyle... piękna, że z chęcią sieczę hordy giermków światłości moimi dobrze wyszkolonymi anty-paladynami nawet teraz.
    Miejsce 4:





    HEROES OF MIGHT AND MAGIC

    Części z was zgoła przerazi umieszczenie wielkiego giganta gier turowych dopiero na czwartym miejscu. Swego czasu stanowiła olbrzymią część mojego życia - zawsze po szkole biegiem do domu na obiad, a potem spotkanie z kumplami nad miską frytek i komputerem z odpalonym na nim "konikiem" - tak, tak właśnie nazywam gry HoM&M. Koniecznie, przynajmniej raz dziennie pędziło się grać w "konika" na dowolnej mapie - frajda była ogromna. Ale teraz zapał znacząco osłabł... Gusta się zmieniły, jednak pamięć pozostała i co jakiś czas pogram sobie na jednej, dwóch mapkach.
    Tutaj nie będę się opisywał, gdyż nieznanie tejże serii jest po prostu wstydem... Ale nic straconego - pędem do sklepu kupować Heroes'y - jest to seria tak wybitna, że dotarła do wszystkich grup pokoleniowych, środowisk i społeczeństw na całej kuli ziemskiej. Jest po prostu kultowa i wspaniała i odniosła ona niezaprzeczalny wpływ na wiele aspektów całego świata. Właśnie czytacie teksty jednego z nich, ale to innym razem
    Tutaj również mamy zapewnione olbrzymie możliwości w wyborze ścieżek rozwoju, ekonomii i możliwości wyboru własnego zamku i ras nam posłusznych, co daje nam bardzo wiele możliwości kształtowania różnorodnych strategii rozwojowych i taktyk bitewnych. Liczba czarów, istot, skarbów i możliwych konfiguracji zestawów artefaktów pozwala nam zatopić się w świat Heroesów bez opamiętania na wiele miesięcy, a nawet lat.
    Miejsce 3:





    BALDUR'S GATE (II)

    Na wstępie - czemu dałem dwójkę w nawiasie? Dlatego, że uważam część drugą tejże serii za lepszą od części pierwszej, dzięki optymalizacji silnika, zabiegom ułatwiającym i upiększającym rozgrywkę oraz romansami (hehe)... No i Imoen lepiej brzmiała... Tak mniej rusko...
    Do sedna - Wrota Baldura(na), jak każda gra cRPG ze stajni BioWare'a stanowi swoisty majstersztyk pod względem całości - mamy tutaj bardzo duże możliwości kreowania własnej postaci, drużyny - od pół-orków przez krasnoludy po drowy\drowów (Markosie, pomóż! Jakaż forma jest poprawna?!), a nawet ich charakter, których do wyboru mamy standardowy dziewięciopłaszczyznowy rozkład.
    Praktycznie na każdym naszym kroku napotkamy jeżeli nie wielką batalię, to cenne znalezisko w podziemiach, wątek łowcy skór, honorowego wilkołaka lub odnajdowanie naszego dziedzictwa - jest tego tak wiele, że jednokrotne przejście gry nie umożliwi nam odkrycia wszystkich jej aspektów. No i Ci wspaniali bossowie... Ehh... Fajno!
    No i co więcej mamy? Tony artefaktów, dziesiątki czarów, setki potężnych przeciwników, liczne zwroty akcji i setki niespodzianek, w czasie naszych podróży po Faer?nie, a nawet poza nim! Dodając do tego kilkanaście klas i dziesiątki możliwych ścieżek rozwoju, otrzymujemy bliski ideałowi fantasy cRPG w historii. Podobnie jest z częścią pierwszą, jednakże ta nie przypadła mi tak do gustu (nie zachwycał mnie klimat i wstawki, w których trzeba było piksel po pikselu przeszukiwać obszary, gdyż kobold, którego ubiliśmy, miał przy sobie ważny questowy przedmiot, a padł on pod koroną drzewa, przez co nie możemy zauważyć upuszczonego przedmiotu... dodając do tego brak możliwości podświetlania przedmiotów (co rozwiązuje pewien mod), otrzymałem nieprzyjemne wstawki, które mnie zniechęciły... No i niezbyt wartkie bitwy), jak część druga. Co jakiś czas ciągnie mnie do niej tak mocno, że muszę ją ukończyć znowu, i znowu, i znowu... Ssie z siłą wiru.
    Miejsce 2:





    STARCRAFT

    Tak, nareszcie dochodzimy do dzieła Blizzarda - wspaniałego Starcrafta, który zachwyca miliony po dziś dzień. Mimo iż grafika naprawdę solidnie się już zastarzała, to boje toczone po bezkresnych równinach, wzgórzach, polach, lasach i wzniesieniach planet sektora Koprulu i nie tylko nadal spędzają sen z powiek licznej rzeszy Koreańczyków i sporej rzeszy ludzi z reszty krajów.
    Tutaj również, jak we wszystkich grach Blizzarda (chociaż nie daruję zaniechania "Ghosta"), mamy możliwość rozegrania zaawansowanej kampanii dla wszystkich stron konfliktu (Terranów (ludzi), Zergów (pociesznie nazywanych przez n00bów (nie tylko, ale w większości) glutami oraz Protossów - specyficznej, wysoce rozwiniętej rasy), przerywanej co pewien czas naprawdę bolesnymi zdradami, zmianami stron, nieoczekiwanymi zwrotami akcji i... szczerym zainteresowaniem tym uniwersum.
    Mnogość jednostek i budynków po każdej ze stron konfliktu, które są tak dobrze zbalansowane, że każdy znajdzie coś dla siebie, umożliwia tworzenie różnorodnych taktyk prowadzenia walk - w podziemiu, w powietrzu i na lądzie. Na zawsze w mej pamięci pozostaną dziesiątki carrierów poległych pod strzałami mych battlecruiserów oraz setek zerglingów rozwalonych przez kolce mych lurkerów... Takich bitew się nie zapomina, co potwierdzają rankingi i sprawozdania, z których możemy jasno się dowiedzieć, że Starcraft był strzałem w dziesiątkę i po dziś dzień stanowi wspaniały przykład, jak stare gry potrafią chwytać za serce. Do tego dodając setki map i wariacji, które umożliwiają granie w mapy śmieszne, fanowskie, czy po prostu głupie, widzimy, że Starcraft nawet dziś potrafi zapewnić rozrywkę w licznym gronie kolesi z całego świata na naprawdę długie godziny.
    Miejsce 1!!!:





    GOTHIC

    Tak, właśnie ten Gothic (opisywać będę jedynkę, jako tę najlepszą dla mnie)! Stary, kanciaty Gothic, którego bohaterowie nie umieją po dziś dzień rozprostować dłoni. Markos zapewne jest zadowolony
    Czymże zasłużył sobie więc ten stary wyga tym, by znaleźć się na podium tegoż rankingu?
    Wspaniały klimat gry, w którym się znajdujemy... taki... gothicki Już od pierwszych chwil wiemy, że światem umieszczonym w barierze rządzą twarde i bezwzględne reguły, które już na starcie eliminują słabe jednostki. Mamy tu trzy obozy - Stary, który jako tako prowadzi handel ze światem zewnętrznym, więc ma de facto najwięcej do powiedzenia w tej przeklętej kolonii. Później mamy Nowy Obóz, w których króluje prawdziwe cwaniactwo i brutalność, niemniej to w nim widać prawdziwe zażyłości międzyludzkie, niepodyktowane rudą - można się śmiało brać za łby, a nazajutrz pić razem ryżówkę. A trzeci? Obóz świrów z sekty... Nie za bardzo wiadomo co o nich myśleć... W sumie rozumieją całkiem-całkiem, ale w każdej chwili może się okazać, że to ich bóstwo rozkaże niszczyć wszystkich obcych... Na razie jednak sprawa wygląda na miarę stabilną. No i to zioło co dostarczają - pozwala faktycznie odlecieć, maaaaaaaaaaaan!
    W świecie tym królują: bronie i zbroje - bardzo toporne, jednakże świetnie plasujące się w fantasy oparte na tym, co znamy z naszej własnej historii; magia - bardzo klasyczna i specyficzna, możnaby rzec, będą zlepkiem wielu różnorodnych koncepcji z wielu różnych światów; jest także alchemia, dzięki której przetrwamy poważne starcia; ale ponad wszystko - ruda i szacunek, bez których jesteśmy nikim w świecie Gothic'a... I to poczucie towarzyszy nam przez całą rozrywkę.
    Mamy niesamowicie klimatycznych przeciwników, których w takiej formie nie spotykamy nigdzie - górskie trole; orkowie, będące naprawdę upierdliwymi bestiami; ogary; ścierwojady; topielce i wiele, wiele innych z gamy tegoż bogatego, choć niewielkiego uniwersum. Muzyczka tylko dodaje smaku całości. Bohater jest naprawdę... jedyny w swoim rodzaju... no i humor ma świetny!
    Nie gram w to, oczywiście, tak często jak w inne starsze gry, jednakże gdy zanurzę się w świat Gothica, to z radością, zapałem oraz wielką determinacją będę dążyć do przypominania sobie tego, co w serii tych gier jest tak wspaniałego. Błędy wybaczam - pikseloza pasuje do świata Gothica, a bugi (nie bez powodu nazwan został Bugickiem) są uciążliwe - ale nie aż tak, by w jakimkolwiek stopniu zniechęcić mnie do rozgrywki. No i tutaj też mamy zaskakujące zwroty akcji, przyjemne rąbanie i sieczenie oraz naprawdę uciążliwego Wrzoda (pisownia celowa) na d... sami wiecie gdzie
    Ponownie ankieta - głosujcie według uznania i podawajcie, w razie potrzeby, swoje propozycje. Tej Top listy raczej nie będę aktualizował.
    No i jeszcze kawałek o Settlersach, których nigdzie nie zdołałem przypasować:
    Zawsze lubiłem łatwe, przyjemne i ciekawe gry, także swoistą część mojej młodości zajęli Settlersi II. Jedynka nie przypadła mi do gustu, podobnie jak kolejne części, a tym bardziej wszystkie z numerkiem większym niż 4. Ta gra zapewniła mi kilka zarwanych nocek, gdy kombinowałem jakim to cudem Nubijczycy uzbrojeni w kościane i brązowe bronie są w stanie pokonać moje wytrenowane rzymskie wojska? Grało i ciągle gra mi się w nią świetnie, gdyż nie tylko zapewnia olbrzymie pole do popisu dla każdego, to jeszcze zawiera dziesiątki ciekawych map, specyficzne przedstawienie postaci, kilka cywilizacji do wodzenia, kilka rodzajów wojsk, katapulty, statki, kolonie... Ehh, wielki to był skok dla czasów, w którym ta produkcja wyszła na światło dzienne...A był to rok Pański 1996. Grafika mocno się już zestarzała, ale nigdy nie stanowiło to dla mnie problemu.
    Behemort
  6. behemort
    Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce czasoprzestrzeni...



    Kuchnia, łazienka!



    EPISODE I:
    Perwersyjne przyjemności.

    Chaos! W Republice wrze! Grupa separatystów pod wodzą Hrabiego Dooku tajemniczego osobnika J. rozpoczęła oblężenie siedziby głowy Republiki, jednak ich prawdziwy cel - wyniesienie na ołtarze tylko im znanej osobistości - pozostaje poza wpływami legalnych rządów Republiki. Jej armie toczą beznadziejną walkę z wrogimi siłami w całej galaktyce, podczas gdy w różnych jej miejscach wybuchają nowe ogniska przychylnych separatystom sił.
    W tak ważnej chwili wielki przedwieczny postanowił wysłać osobno dwóch rycerzy, którzy mieli zaaplikować odtrutkę na bieżące problemy niczego nie spodziewającym się szarym obywatelom, by raz jeszcze przywrócić pokój w galaktyce Polsce...
    *Pojawia się jakaś planeta. Ziemia... Przybliżenie ukazuje Rzeczpospolitą>
    Dźwięk wuwuzeli. Śmiechy sporej grupki ludzi. Wtem rozpoczyna się skandowanie separatystów. Zakrzykują pokojową demonstrację hasłami rozpuszczającymi mózgi...Tytaniczna bitwa...
    Zaraz, o czym to ja miałem mówić...
    Po nieco przydługim wstępie czas przejść do sedna.
    Jakiś czas, nie tak dawno temu, jeden z rycerzy (atomowy na dodatek!) zamieścił na swoim blogu wpis o... interesujących przykładach zaspokajania głodu i raczenia podniebienia. Był to dość kontrowersyjny wpis, zwłaszcza dla osób z łagodnym podniebieniem, dla których zjedzenie owczego serca kojarzyłoby się jeno z barbarzyństwem... Cóż, od tamtego wpisu już trochę odpoczęliście, czas na moją dawkę poprawnych inaczej/mało koszernych przyjemności.
    1. Wątróbka.
    Po dziś dzień nie wiem, dlaczego niektórzy ludzie tak bardzo się brzydzą jedzenia tego rarytasu. Jest to danie przede wszystkim zdrowe, bogate w składniki mineralne, które łatwo przyrządzić. Wystarczy odrobinę pomęczyć się z drobiowymi, wieprzowymi czy też innymi wątróbkami, usuwając z nich ścięgna, błony i inne resztki, podsmażyć lekko cebulkę, a następnie wszystko dusić kilkadziesiąt minut pod przykryciem. Nic trudnego, a dobrze przyrządzona wątróbka (ja wolę całkowicie twardą, bez miękkich fragmentów) to niebo w gębie. Kartofle i cebula to wspaniały komponent całego posiłku. Jeszcze jakby dodać do tego kalafior z bułką tartą - niebo w gębie i to niedrogo!
    Całość powinna wyglądać mniej więcej tak:



    Popularny jest także wariant z jabłkami, pokrojonymi na osiem równych części, ale ja za nimi nie przepadam.
    2. Kaszanka, zwana krupniokiem.



    Panie, czy na pewno chce Pan kupić kaszankę?! Już od dawna jedzą ją tylko komuniści zamknięci w rezerwatach!
    Humor z doby PRLu... Zawsze mam do niego jakiś sentyment...
    W każdym razie - kaszanka to danie z historią. Danie proste, danie robotnicze, danie... sycące i to niezwykle.
    Kaszanka to, jak wiadomo, mam nadzieję, kasza, krew (naturalnie nie ludzka) oraz różnorodne dodatki w postaci podrobów i przypraw. Dobra kaszanka winna mieć w sobie fragmenty płucek, wątrób, może słoniny oraz pieprzu i majeranku. Wszystko we flaku. Całość można podawać w kilku formach. Wymienię dwie, które najbardziej przypadły mi do gustu:
    2.1. Kaszanka z mikrofalówki.
    Niecodzienne? Niewątpliwie jest to sposób dość rzadko spotykany, jednak kiedyś, gdy jeszcze kaszanka była popularna w rozmaitych barach i piwiarniach, był bardziej na porządku dziennym. Właśnie w jednym z takich lokali spotkałem się z nią, a byłem wtedy jeszcze małym bąblem, po raz pierwszy i od razu mi zasmakowała!
    Sposób jest chyba najprostszy z możliwych - gotową porcję w formie "kiełbasy" kładziemy na odpowiedni talerz i wsadzamy do mikrofali na odpowiedni okres czasu - aż całość nie spęcznieje. Naturalnie najlepiej byłoby, gdyby flak nie został przebity i nadawał się do jedzenia.
    Gdy całość jest już cieplutka i gotowa, należy podać ją wraz ze świeżym pieczywem i, w zależności od gustów, z dużą porcją musztardy.
    2.2. Kaszanka z patelni.
    Tutaj roboty jest trochę więcej, lecz sposób jest bodajże najbardziej praktykowany. Kupione kaszanki obdzieramy ze skóry, flaka czy w czym tam były, całość ładujemy na patelnie z ciepłym, lecz nie wrzącym olejem, dodając pierwej cebuli, by się trochę zeszkliła. Całość dokładnie mieszamy na patelni i smażymy, uważając, by tak naprawdę przysmażyć jak najmniej, bo właściwie to czynimy to tylko po to, by kaszanka napęczniała, była ciepła i lepsza w smaku. Właśnie - co jakiś czas należy smakować potrawę, czy jest wystarczająco pierna czy słona oraz doprawić ją w zależności od potrzeb i gustów.
    Gdy danie jest gotowe, ładujemy solidną porcję na talerz z ziemniakami. Obowiązkowo winny być podane także kiszone ogórki, gdyż bodajże najlepiej pasują ze swoim kontrastem smakowym do tego dania.
    Wspominałem coś niecoś o musztardzie - w zależności od chęci i gustów, oba warianty można podawać wraz z tym sosem i może on dodać całej potrawie pikanterii, a naszym podniebieniom nowych doznań.
    3. Podroby.
    Wcinać można je nie tylko w kaszance czy w pasztecie. Można jeść rosół z sercami, płucka w galarecie no i wątróbki oraz żołądki... Wszystko zależy od gustów smakowych, bo podroby nadają się niemalże do wszystkiego - w zależności od gustów smakowych. Kto wie, jakie ich fragmenty jedliście w wielu daniach, nie zdając sobie nawet z tego sprawy... Pieczone, w galarecie, na surowo, gotowane - do wyboru, do koloru!
    4. Ryba w galarecie.



    Podawana prawie zawsze na Wigilię. Słona galareta, słona ryba, warzywa do smaku... Wspaniała, smaczna i zdrowa, lecz dość... specyficzna. Nie każdy lubi konsystencję galarety w połączeniu z jej smakiem.
    Z octem - pyszna!
    5. Flaki.
    Pomyśleć, że nic ze zwierzyny więcej wyciągnąć się nie da... Nic bardziej mylnego! Żołądki mogą mieć wiele funkcji. Jedną z nich jest funkcja trawienna, ale kto by pomyślał, że inną jest funkcja bycia trawionym?
    Flaki można jeść w różnej postaci. Popularniejszą jest postać w bulionie lub zupie. Inni wolą flaki bezpośrednio z uboju, bez żadnych dodatków płynnych. Jeszcze inni (a spotkałem się i z takim wariantem) lubią wszystko suszyć i podawać z grzybami albo robić z nich coś na kształt gulaszu. Flaki - mało koszerne, ale jakie dobre... Pod warunkiem, że będą pochodziły z dobrej i czystej (oraz wolnej od bakterii) ubojni...
    6. Zupa z rybich głów.
    Mniam, mniam! Pyszna i słona zupa, dobrze doprawiona i ciepła zapewni nam mnóstwo energii... Ma wszakże jeden mankament - łypie na nas oczami i nie są to bynajmniej oczy z tłuszczu. Raczej niewskazana dla osób z wrażliwą psychiką (fizjologią w sumie też...).
    Natomiast jeżeli się już przełamiemy i zdołamy włożyć do ust łychę boskiego wywaru z rybią głową, być może poczujecie to, co ja poczułem - błogość we wspaniałości smakowej. Oczywiście rybie głowy powinny być na tyle miękkie by można było je rzuć w całości, bez obawy o ości czy czaszkę, które można usunąć wcześniej lub wyjąć zawczasu z ust.
    Całość nie wymaga przypraw niestandardowych - w ostateczności wystarczy pieprz i sól, chociaż można posłużyć się także odrobiną liści pietruszki i bazylii do smaku. Oczywiście, jak kto lubi, to można też dodać maggi.
    Opcjonalna jest wersja ze śmietaną.
    Rybie głowy mają także inne kulinarne zastosowanie - smaczne podobno też są ususzone głowy szczupaków. Nie próbowałem, ale może kiedyś...
    7. Groch z kapustą.
    Danie z kategorii mało poprawnych inaczej przed, a więcej po spożyciu. Całość, wraz z masełkiem - podgrzana lub usmażona - zapewnia przyjemne uczucia smaku i sytości w prostocie i niskiej cenie przyrządzenia. Opcjonalnie do całej masy (bo całość powinno się ubijać w miarę jednorodną masę w formię papki) można dodawać kostki grzankowe lub całe grzanki.
    A co z niedogodnościami? Właśnie - cały "ból" pojawia się po spożyciu tej potrawy - wzdęcia i gazy mogą nam towarzyszyć przez kilkanaście godzin... I nie są to średnio wonne pozostałości przemiany materii, tylko aromaty porównywalne z tym, co przeżyli żołnierze I Wojny Światowej pod Ypres. Otwarte okna wymagane.
    Ale co to za niedogodność przy takim smaku? Żadna!
    8. Haggis.
    Raz w życiu miałem okazję skosztować tej potrawy...
    Całość osobom niewtajemniczonym może przypominać kaszankę - i słusznie, bo główne składniki są podobne, jednakże haggis jest daniem unikatowym. Naturalnie ta wersją, której ja kosztowałem, była zapewne tylko skromną wersją prawdziwego haggis, ale nadal smak był wręcz nieziemski. Dla mnie było to jak połączenie kaszanki, ze słonym pasztetem i dużą gamą przypraw.
    Pyszne i wyjątkowe, lecz trudno dostępne...
    Poza tym...





    Demoman poleca!

    9. Kiełbasa ze słoika.



    (Podobno) Bardzo popularne w mym województwie danie. Całość ma smak, na pierwszy rzut językiem, zły. Zimny tłuszcz, miękka kiełbasa bez flaka - nie da się rzuć - i zdecydowanie za dużo pieprzu! Cóż mogę powiedzieć - to to co lubię (mimo, że tłuszczu staram się akurat z całości unikać)!
    Danie dla osób lubiących pierne potrawy. Świetne z lekko suchym chlebem i musztardą. Kapary też mogą być.
    10. Metka.



    Danie też raczej dla wąskiego grona odbiorców, gdyż smak i konsystencja może odepchnąć. Surowe mięso z chrząstkami i długimi "ścięgienkami"? Może odepchnąć, jednak gdy pokonamy już te niedogodności, możemy poczuć naprawdę przyjemny smak - chłodne, surowe i słone mięso może być rarytasem.
    Metki występują w kilku wariantach: są metki rybne (łososiowe), są wołowe i tatarskie, są wieprzowe i (podobno) także drobiowe. To jednak sprawa drugorzędna, bo każda metka w konsystencji i powierzchowności jest taka sama - niezjadliwa dla łagodnych żołądków.
    11. Czernina/Czarnina.
    Pyszna zupa, chociaż Żyd jej nie tknie. Dlaczego? Bo jest to zupa z krwi... Zonk? Z krwi!
    Sam jadłem ją trzy razy - dwa razy z krwi kaczki, raz krwi gęsiej. Popularna i tańsza jest też wersja z krwi kurzej.
    Całość ma, wedle upodobania, albo gorzki, albo słodki, słodko-kwaśny smak. Jeżeli będzie to niemalże sama krew, przyprawy i makaron, całość może być gorzka. W celu ukwaszenia i osłodzenia, dodaje się do niej ocet oraz różnorakie owoce - wcale, mniej lub bardziej suszone - takie jak śliwki, wiśnie czy czereśniowiśnie. Całość doprawić można też octem winnym lub nawet winem jabłkowym, oczywiście jeżeli jest się pełnoletnim.
    12. Skwaśniałe mleko.
    Miły dla podniebienia napój, jednakże, jak w ww. przypadkach, raczej dla wąskiej grupy ludzi, którzy lubią kwaśny smak i nie przeszkadza im lekko (tylko lekko, broń Boże pić zepsute mleko z datą przydatności do spożycia przekroczoną o tygodnie!) zużyte mleko. Można pić samo, z dodatkiem cukru i owoców lub jako bazę do koktajlu owocowego (cukier, lód, owoce (gł. truskawki), zsiadłe mleko) stworzonego w dowolnym mikserze. Świetny napój!
    Całość powinna być niepasteryzowana, chociaż i z pasteryzowanego można coś zrobić - wtedy jednak należy dodać doń łyżkę śmietany z cukrem, dobrze wymieszać - wtedy skwaśnieje i nie zgorzknieje, jakby to miało miejsce bez tej czynności.
    13. Konina.
    Jak można jeść biedne koniki... Tak samo jak można jeść krowy, świnie, kurczaki, gęsi i kaczki...
    W każdym razie konina jest specyficzna - niektórzy jej nie tkną, bo śmierdzi na kilkanaście metrów. W kiełbasie - rozpada się i może być za twarda. Na chlebie - jakoś tak nie pasuje. Pieczeń - podeszwa, jeżeli się nie będzie uważać.
    Ja jednak ją lubię, chociaż nie jem jej zbyt często. Mnie też czasem zapach może zniechęcić, ale smak jest co najmniej przyjemny.
    14. Tatar.
    Czy mielone mięso wołowe wraz z podstawowymi i/lub ostrymi przyprawami, cebulą, ogórkiem i jajkiem - wszystko w formie surowej! - może być dobre? Odpowiedź jest jedna - może i to jak najbardziej!
    W tej potrawie zasmakowałem stosunkowo niedawno, jednak teraz jest ona jedną z moich ulubionych. Gdy chude i miękkie mięso skomponowane przyprawami, warzywami, a nawet grzybami dotyka podniebienia i kubków smakowych, możemy poczuć się jak w kawałeczku raju. Pierne i słone, może być pokropione z sokiem z cytryny.
    Ponownie jest to danie zapewne dla nielicznych, bo jedzenie surowego mięsa nadal jest w pewnym stopniu tabu, przynajmniej dla niektórych.
    Nie ukrywam, że ta potrawa niesie ze sobą pewne ryzyko - jako że całość jest surowa i nie może być w jakikolwiek sposób poddana obróbce termicznej, w bardzo rzadkich przypadkach mogą pojawić się zagrożenia różnymi chorobami. Należy o tym pamiętać i kupować mięso i jajka od zaufanych dostawców.
    Całość wygląda tak:



    To tyle z tych "niecodziennych" form zaspokajania apetytu, jakich ja doświadczyłem. Wy mogliście, oczywiście, doświadczać różnorakich innych przyjemności w niecodziennych potrawach (jak chociażby Lord ze swoimi kurzymi łapkami). Wdzięczny będę, jeżeli o nich wspomnicie.
    Wpis inspirowany wcześniejszym wpisem Lorda Nargogha ufundowany w formie odtrutki od przytłaczających czy żenujących wydarzeń na arenie pseudo-religijnej i politycznej. Mam nadzieję, że wasze żołądki są i pozostaną całe
    Naturalnie zachęcam do udziału w ankiecie.
    Behemort
  7. behemort
    Dzień wszystkich kobiet - ważny jest to moment,
    Dla wszystkich matek pilnujących dziatek,
    Dla Ol, Ań, Kaś, Magd, Beatek, Agatek,
    Nieznajomych, niekoniecznie jak diament.
    Piękno Wasze świeci w największym mroku,
    Uśmiechy dane, serca radują nam,
    Słowa i gesty żyją w całym roku,
    A wzrok każdego ukoi, wiem to sam.
    Miłość, znajoma, rodziny czy obca,
    Trudniąca się pracą, domem, modląca,
    Niech świętuje i pamięta tak o nim,
    Okupionym cierpieniem wieloletnim.
    Piękno Wasze nie jeno ciała, ducha,
    Lecz każdej chwili waszego tu życia,
    Niech każdy wychwala i tego słucha,
    Danego wszystkim świetnego obycia.
    Niech Panie wiedzą - młode i te młodsze,
    Że je cenimy ponad wszystko insze,
    Lecz niech zawsze ród męski pozna, kim są,
    Bez nich życia droga jest taką lichą.
    Oazą na pustyni, ciepłem w smutku,
    Wielkim szczęściem, lepszym niż szóstka w totku,
    Pocieszeniem, dobrą radą, radością,
    Ukojeniem, sercem oraz miłością...
    Jesteście...
  8. behemort
    W ostatnich postach poruszałem głównie tematy, które mnie wkurzały, także najwyższy czas na zmiany. Opiszę listę top 10 antagonistów gier, które przeszedłem. Wspomnę też o paru antagonistach z gier, których nie przeszedłem i\lub słyszałem o nich wiele ciekawego lub nieciekawego. Będzie także sporo spoilerów, gdyż nie chcę, by jakiś losowy oglądający zepsuł sobie zabawę, zanim ją zacznie.
    Miejsce 10:





    TYTAN OGNIA

    Niestety, główny boss
    srodze mnie zawiódł. Właściwie nic o nim nie wiadomo, poza tym, że to on
    . Żadnych ciekawych zapisków, żadnych jego knowań, żadnego wpływu na rozrywkę, żadnego STYLU, NIC! Nic o nim właściwie nie wiadomo, nie wiemy czego po nim oczekiwać, zanim go nie spotkamy. A co wtedy? Dla mnie to nic więcej niż kawał ciała i metalu, mimo iż zawiera szeroką gamę ciekawych umiejętności bojowych, a walka z nim jest co najmniej średnio trudna, to jest to o wiele za mało, by zaciekawić mnie na dłużej niż sekundę. Jedynym ciekawym elementem jest projekt tejże postaci, który jednak na dłuższą metę nie zachwyca. Dziesiąte miejsce jest jedyną alternatywą lub nagrodą pocieszenia od całkowitego zapomnienia... O wiele lepszy był Mendoza - miał swój styl, ciekawe poglądy i w miarę oryginalną historię, lecz nie załapał się on na miejsce w top 10. Wspomnę (także) o nim pod koniec.
    Miejsce 9:





    Ups, to nie to






    KAGAN

    Ojczulek Rayne - przed jego spotkaniem można się spodziewać stylowej i ciekawej postaci, a tu ZONK - jest to ostatnia pierdoła, nie tylko w walce, zresztą od której stroni, ale także w projekcie postaci, dialogu, ruchów, stylu i walki. O ile w filmach wewnątrzgrowych został on przedstawiony dobrze - jego sposób bycia, cele i sposoby działania są co najmniej ciekawe, a moce są olbrzymie, to sama gra nie przedstawia żadnych wątpliwości - zupełnie spartolony potencjał na głównego bossa, który jest wielokrotnie słabszy od swojej córeczki już na początku podróży. W połowie wielu walk, które z nim stoczyłem (a było ich wiele, bo nie mogłem uwierzyć jak szybko pada) nie zdołał mnie nawet zranić... W pozostałych zabierał mi co najwyżej 50% HP. Walki nie trwały zazwyczaj dłużej niż minutę... Chyba jedynie Gołota padł szybciej... Jego plusem jest to, że całkiem nieźle knuje w czasie gry i sprowadza nie lada chaos w świecie, tylko co z tego, skoro jest silny jak mucha w Dungeon Keeperze. Licho, Pane, licho!
    Miejsce 8:





    DARTH MALAK

    Kolejny główny antagonista, na którym się srogo zawiodłem - jest on podobnie jak poprzednik całkowitą pierdołą, jeżeli chodzi o poziom i styl walki. Mroczny lord sithów w zasadzie nie korzysta z mocy, a lepszy styl od niego ma jego uczeń, który pada od trzech ataków mieczem świetlnym. Mówiąc o machaniu jarzeniówką, również się nie popisuje - nie prezentuje nic ponad przeciętność. Mimo jego dziur w walce, szkoleniu i jedynie nasyłaniu na nas kretyńskich zabójców, prezentuje całkiem ciekawe cechy, takie jak determinacja, nieodparta chęć władzy, uwielbienie techniki i okpiwanie sporej części cech przeciwników oraz bezwzględność czynią z niego całkiem niezłą postać, jeżeli chodzi o cechy, jednakże ponownie - schrzaniony potencjał powoduje, że walka z nim nie jest żadnym wyzwaniem.
    Miejsce 7:


    <Niestety, bez obrazka, nie mogłem już umieścić ich więcej>



    KRÓL CIENI

    Główny boss całkiem niezłej gry, chociaż znacząco ugrzecznionej i z całkiem niewykorzystanym potencjałem - Neverwinter Nights 2. Mimo iż jego działania towarzyszą nam od samego początku gry, to sam jest co najwyżej przeciętnym bossem - nie prezentuje on dla mnie nawet średniego poziomu trudności w walce, nie mówiąc już o jego mizernych dialogach. Całkiem dobrze wypada za to na arenie knowań -
    - całkiem niezłe metody, chociaż styl mało oryginalny. Budzi on jedynie strach w postaciach gry - we mnie ni szczypty, nie wspominając już o braku siania grozy. O nim samym nie dowiadujemy się zbyt wielu konkretów, poza jego historią, która jest oszałamiająca. Niestety, to trochę za mało, by zaskarbić sobie przychylność i wysokie miejsce na tej liście - brakuje "tego czegoś" i polotu. Mimo wielkiego potencjału, nie został on wykorzystany tak jak chociażby u Piramidogłowego (o nim pod koniec).
    Miejsce 6:





    FRANK HORRIGAN

    Uwierz mi, nie chciałbyś spotkać go w ciemnym zaułku, gdyż nie bez powodu jest nazywany przez co gorliwszych falloutowców Hooligan'em . Możemy go swobodnie uznać za głównego bossa Fallouta 2. Spotykamy go niedługo po rozpoczęciu gry, i jest to 100% pewne spotkanie - w każdej grze tego samego tygodnia. Już wtedy widzimy, że jest to postać całkowicie bez skrupułów, niszcząca wszystko, co zechce, z całkowicie spaczonym charakterem, brakiem wyższych odczuć i siłą oraz możliwościami walki, które wręcz powalają. Samo jego pojawienie budzi grozę zarówno wśród wrogów, jak i sojuszników. Z oczywistych względów, nie ma on przyjaciół. Mimo, że nie spotykamy go więcej niż 3-4 razy (w tym tylko 2 razy bezpośrednio), to samo jego pojawienie budzi grozę, przez co styl jaki kreuje pozwala sądzić, że jest niemalże nie do zabicia. Niestety, to tylko pozory - grając średnio wykoksowaną postacią, nie zrobił mi większej krzywdy. Nie prowadzi także żadnych działań mających wpływ na rozgrywkę (poza nielicznymi, niewiele znaczącymi wyjątkami). Niemniej jego styl, sposób działania i eksterminacji oraz niewątpliwie ciekawe umiejętności plasują go na szóstym miejscu. Zapamiętajcie sobie wszakże jedno: Frank NIE MA przyjaciół.
    Miejsce 5:





    DIABLO

    Pan grozy - takoż zwan, a określenie to pasuje do niego jak ulał. Aktualny władca piekła zadziwia nas nie tylko swoimi potężnymi umiejętnościami bojowymi i magicznymi, lecz także chaosem i grozą, jakie pozostawia po sobie już od pierwszej części gry. Gdziekolwiek się pojawi, tam pozostaje jedynie płacz i zgrzytanie zębów, a my mamy to naprawić, co nie jest łatwym zadaniem. Właściwie, stał się on symbolem zła i nikczemności - nic dziwnego, zresztą był tworzony na podstawie ludzkich wyobrażeń.
    Nie poznajemy go bezpośrednio więcej niż raz, a szkoda, bo przydałyby się mniejsze próby siłowe z nim w międzyczasie, jednakże tym ostatnim razem albo zwyciężymy, albo świat zatonie we wiecznym mroku (ew. skorzystamy z miejscowego portalu i wrócimy do ciała ). Ogólnie projekt jego postaci wypada bardzo dobrze, tak samo jest w filmach wewnątrzgrowych, skąd bije całkiem niezłym widowiskiem (czekamy na film, tylko błagam(y) - NIE UWE BOLL!!!). Jak grafika pozwoli, efektowniej będzie się prezentował w "trójeczce".
    Miejsce 4:





    MISTRZ

    Główny wróg w
    . Jego postać wzbudziła we mnie szczere i głębokie zainteresowanie. Z holodysków znalezionych podczas naszych wojaży oraz relacjach postaci możemy zbudować jego całą historię oraz kartotekę zbrodni. Jest to postać zdecydowanie bezwzględna, posługująca się znaczącymi wpływami i umiejętnościami, które pozwalają mu zbudować pozornie niezniszczalną armię ślepo lojalnych sług. Sam również ma różnorakie możliwości - zarówno bojowe, jak i mentalne, jako że
    . Siła jego oddziaływania jest na tyle wielka, że potrafi przekonywać do swojego planu -
    - znaczne rzesze zwyczajnych ludzi, mimo że obiektywnie, jego metody budzą głęboką odrazę. Jest on głęboko oddany swojej idei, a jego działania widzimy
    , co nie przeszkadza w tym, aby uplasować się tuż za podium, za swój styl, możliwości, oddziaływania na innych oraz siłę pozwalającą mu na kreację potencjalnej siły do rządzenia całym światem.
    Namów klasowego dresa z aparatem na górnej szczęce, z wielkimi mięśniami i wzrostem (zalecany zielony kolor skóry ) aby woził Cię na przyczepce po szkole; wlej do niej brązowy kisiel z kawałkami różowego mięsa; przyklej sobie laptopa do czoła z włączonym syntezatorem mowy; wskakuj i... gratuluje! Jesteś Mistrzem , a twój porucznik wozi Cię po szkole. Znajdź jeszcze salę od chemii i zabunkruj się w kanciapie i otwórz Mariposę.
    Miejsce 3:





    FRANK TENPENNY

    Kto raz go spotkał, nigdy go nie zapomni. Od pierwszego spotkania wiedziałem, że niesamowitą przyjemnością sprawi mi załatwienie go. Gość ma niesamowity charakter, właściwie nie potrafię go dobrze opisać - trzeba zagrać w GTA:SA, by wiedzieć o czym mówię. Mogę powiedzieć, że cholernie często uprzykrza nam życie w tak upierdliwy sposób, że w końcu
    , gdy tylko wykorzysta nas do cna. Jest także całkowitym koszmarem patrząc na niego jak na policjanta - wymuszenia, haracze, zastraszenia, zabójstwa dla zabawy, kradzieże, tuszowanie spraw, mordowanie bezbronnych, usuwania świadków, korupcja, narkotyki - to jego życie, o czym dowiadujemy się często w trakcie rozgrywki. Udał się Rockstarowi, nie ma co!
    Miejsce 2:





    JON IRENICUS

    Koleś daje nam ostrego łupnia już na początku - porwanie dziecka boga mordu jest nie lada odwagą lub głupstwem. Miał on jednak swoje plany odnośnie naszego głównego bohatera. Jak widać w trakcie naszych podróży, nie stroni on od tortur, od których twórcy "Pił" zaczynają wymiotować i mdleć. Życie, w jakiejkolwiek formie, nie ma dla niego żadnego znaczenia - możnaby się pokusić o stwierdzenie, że jest on wrogiem całego życia. Potrafi on skutecznie niszczyć nie tylko ciało, i to w sposób tak okrutny, że aż strach mówić, ale i duszę - potrafi pozostawić w stanie nie-życia istoty, które wiernie mu służyły, odebrać uczucia, zniszczyć miłość, przyjaźnie, nadzieje, wiary i dusze. Niszczy on wszystko z czystej chęci mordu, chęci zemsty oraz innych własnych pokręconych celów, które napawają strachem i obrzydzeniem. Walka z nim należy do jednej z najtrudniejszych w grze, jeżeli nie zna się trików. Czego chcieć więcej?
    A co z minusami? Jego postać (chodzi o projekt ciała i portretu postaci) została przedstawiona, według mnie, w kiepski sposób. Moim zdaniem prezentowałby się lepiej, jako starzec z siwymi włosami i bródką bez dziwnego kostiumu, za to z twardym i dumnym krokiem, z bardziej solidną i napawającą strachem posturą.
    Miejsce 1!!!:





    SAREVOK

    Zapewne wielu westchnęło lub jękło, gdyż spodziewało się kogoś innego. Dla mnie jednak, przynajmniej na razie, zajmuje on pierwsze miejsce wśród antagonistów. Jego pogarda dla życia jest zdumiewająca - jest on właściwie całkowitym niszczycielem wszystkiego. Nie stroni od zbędnej przemocy, brutalności, tortur, oszustw, spisków. Prezencja, jaką posiada w swej pełnej zbroi jest niesłychana i przypomina o boskim dziedzictwie. Wszelkie emocje i uczucia, mogące w jakimkolwiek stopniu służyć pomocy innym są mu obce. Uwielbia się w zadawaniu bólu ofiarom, niszcząc nie tylko ich ciało, ale wszelkie człowieczeństwo, miłości, nadzieje i odbierając jakiekolwiek szanse na przeżycie. Na pierwszy rzut oka, można by stwierdzić, że jest prostym brutalem. Nic bardziej mylnego - nie stroni on od intryg, jest niesamowicie zaradny i inteligentny, potrafi zorganizować spisek niszczący władze polityczne bądź zamach na życie, z którego właściwie nie ma szansy się ujść. Najgorszym jest to, że nie wiadomo, czego tak do końca pragnie - wiecznego mordu, władzy, niszczenia oponentów czy czegoś innego? Groza, strach, rzeź i okrucieństwo, to jego starzy kumple.
    Ankieta otwarta, możecie głosować wedle własnego uznania.
    Oczywiście umieściłbym w ankiecie jeszcze wiele innych przykładów, takich jak chociażby: Śniący, Avatar, Archimonde, Piramidogłowy i Mendoza którzy swój udział w grach, które przeszedłem, mieli. Nie ukończyłem Morrowinda, Obliviona, Wiedźmina i paru innych gier, w których podobno występują ciekawi antagoniści. Może z czasem zaktualizuję tę listę.
    A na deser, mała notka o piractwie. Nie dotyczy ona mojej osoby, tylko pewnego znajomego. Będzie ona przykładem prawidłowej nauczki dla pirata.
    Otóż pewien znajomy za wszelką cenę postanowił zdobyć Fallouta 3, będąc wielkim fanem tejże serii (widać pozer...), a że wyznawał "filozofię" pod tytułem: "Zasysam z internetu, więc jest dobrze, bo tak naprawdę nie kradnę, bo nic z półek nie znika, a ja nie tracę kasy!!!111one", postanowił skorzystać z jakże "użytecznych" torrentów. Minęło parę dni - hurra, udało mu się zassać wymarzony produkt. Klika instalację... Sorry, wirus, zmarnował kilka dni ściągania i zyskał niezły problem, gdyż wirus nie za bardzo chciał się usunąć. W końcu jakoś mu się udało.
    Minęło kolejnych kilka dni - ściągnął nową wersję, o dziwo, bez wirusa! Bierze się do instalacji... D'oh! Cyrylica... Jakże to typowe... Na ślepo klika next, next, next, yes, no, never register, itd... Udaje mu się zainstalować... Po skopiowaniu cracka, mając nadzieję na zanurzenie się w świat post-nuklearny dostaje... ruski komunikat o błędzie... No cóż... Pech - płytę ze złości zniszczył.
    Kolejnych parę dni - hurra, udało się znowu zassać bez wirusa! Ale cóż to? Nie chce się instalować... Spędził on godzinę szukając rozwiązania w isoku z grą i na forach. Dowiedział się, że grę należy zainstalować poprzez wpisywanie do rejestru... Mówiąc szczerze, to "niezbyt" dobry pomysł, ale co tam, zaryzykował. Gra instaluje się, instaluje się... mijają cztery godziny... Fajnie, zainstalowała się, crack skopiowany i... DZIAŁA!!! Hurra! Jazda zainstalować spolszczenie (najwyraźniej nie zna w ogóle angielskiego) i jazda do gry, która okazała się... koszmarem. Znajomemu gra wysypywała się dosłownie co 10 minut, nie mógł porozmawiać z połową NPC'ów, a na dodatek, i chwała programistom za to, gra zawsze, ale to zawsze wysypywała się w tym samym momencie -
    . Na nic zmiany konfiguracji, ustawień i szukanie pomocy na forach - There's no solution! Just download it again...
    Znajomy nie wyrobił i bezpowrotnie zniechęcił się do gry... Jak oni śmieli zepsuć mu zabawę! Wstrętni producenci!
    Krótko to skomentuje - dostał to na co zasłużył i może gdyby było więcej tego typu przypadków (zamieszczania przez podstawionych ludzi dużej ilości zepsutych piratów), zmalałby odsetek tegoż procederu.
    Behemort
  9. behemort
    AlE żAl - KoNCik KóLiNarNy oDc. 11:



    Za ile wchodzimy na antenę?
    Jutro.
    Serio się pytam.
    Za trzydzieści sekund.
    Ok, zdążę poprawić fryzurę.
    10, 9, 8, 7, 6, 5... Wypluj gumę do cholery! I umyj ręce, bo masz brudne! Jak możesz tak gotować?
    <wypluwam gumę, rąk nie zdążyłem już umyć>
    1...
    <Głos w studiu się roznosi. Zamiast słynnego "Wszedłeś na antenę" słychać "No i kicha...">
    Ekhem. Mam zaszczyt przywitać państwa w najnowszym odcinku naszego... mojego kącika kulinarnego! Jak zapewne państwo wiedzą rozpoczęliśmy tak zwane "nekst dżinerejszyn". Otóż przeszliśmy na kanał HD i mamy zezwolenie na przyrządzanie zwierząt. A co do dzisiejszego odcina, to zacierajcie już ręce, bo oto przed Wami... Mnich behemort! Witaj Zdzi... Mnichu.

    Wchodzi behemort, chowając twarz za kapturem, z której wystaje tylko krótka broda i oczne ogniki.
    Ave kucharze i ty, Markosie!
    <cisza>
    No ja chrzanię... Może jakieś oklaski?

    <wysyła scenarzyście sygnał wzrokiem, by zrobił co trzeba>
    <Przed widownię wychodzi mężczyzna trzymający kartkę z napisem "Owacje". Widownia szaleje, na scenę poleciało parę pluszaków, jeden wylądował w garnku>
    - Witaj, witaj.
    <podaje dłoń i szepcze na ucho: "Po coś tu w ogóle przylazł? Początkowo miał tu być ten... no... Makiełowicz", po czym uśmiecha się do widowni jak gdyby nigdy nic>

    Behemort unosi ręce do góry i zza rękawów wylatują płomienie. Publika szaleje.
    Opuszcza ręce, pochyla się nad Markosem i mówi.
    Numer z dezodorantem i zapalniczką zawszę się sprawdza.
    <Siada obok niego, i bawi się pluszakiem wyjętym z garnka w dość charakterystyczny sposób, wyrywając mu po kolei kończyny.>
    No, Markosie, zanim się wezmę za gotowanie, to może powiesz mi o popularności tego programu?

    Eeee... <mówił do wszystkich> Nasz program oglądają ludzie na całym świecie, w pozostałych wszystkich krajach jest dubbingowany przez najlepszych mówców i aktorów. Dzięki naszemu kanałowi ludzie na całym świecie uczą się gotować. Zrozum, ja nie robię tego dla pieniędzy, ale po to, by Ci wszyscy zasr<pip> kucharze z restauracji i innych takich stracą prace i nie będą potrzebni. A ludzie z natury nie chcą wydawać pieniędzy, wolą więc oszczędzać gotując samemu i nie dając jednocześnie zarobić tym zdziercom.


    I o to chodzi, Panie i Panowie! Oto dlaczego ten Pan jest tutaj prowadzącym i szefem kuchni, a ja jestem tylko szeregowcem. BRAWA!
    Publika klaszcze niemalże do nieprzytomności.
    :brawa: :brawa: :brawa:
    No, to skoro już pogadankę mamy za sobą, to może przejdę do prezentacji?

    Może opowiedz najpierw o tym jakie miałeś dzieciństwo. Haha, żartuję. Zanim zaczniesz powiedz co chcesz ugotować i jakie trzeba mieć umiejętności [poziom trudności]. Potem kuchenka jest Twoja.

    <Wyjmuje z togi wielki tasak i duży nóż.>
    Dzisiaj pieczony Markos.

    (...)

    Nie, no, żartuję sobie tylko, ludzie zawsze robią dziwne miny gdy tak mówię. Nie, nic Ci nie zrobię. Ale was muszę ostrzec...
    <Przejeżdża tasakiem przed widownią>
    ...To danie do łatwych nie należy, gdyż wymaga dobrego oka, inaczej będziecie jedli własne paluchy!
    <Ubiera fartuch>

    A oto, co będzie nam potrzebne:
    Nóż... Może być taki, chociaż ja będę używać takowego Miska Woda Olej UWAGA! Nie pomylić z inną żółtą cieczą! Tasak Mój to taki Zioła - najlepiej domowe, ew. zakupiwszy pierwej w sklepie. UWAGA, SKŁADNIK NIEBEZPIECZNY! TYLKO DLA EKSPERTÓW! Papryczki Chilli
    Sposób przyrządzenia:
    Bierzemy miskę i kładziemy ją na szerokim blacie prosto przed sobą. Już? Świetnie. Bierzemy wodę... Ostrożnie, bo rozlejecie! Aj... Dobra, bierzemy ścierkę lub fartuch i wycieramy. Nalewamy wodę, aż nalejemy tak gdzieś z pół szklanki. CO?! Nie mówiłem, ile ma być wcześniej i nalaliście za dużo... Nic to! Odlewamy trochę.
    Jeżeli doszliście do tego momentu, to już jesteście dobrymi kuchcikami. Dobra, to teraz rzecz dużo trudniejsza. Bierzemy zioła i w zależności od tego, jakie mamy, wsypujemy je do wody albo bierzemy nóż...
    <wyciąga swój>
    ...i sieczemy zioła na drobno. <Zaczyna siekać, co jakiś czas dziwnie sycząc. Pojawia się przed nim czarna cenzura, która nie zasłania czerwonych potoków>

    Nagle światło gaśnie, w oddali słychać krzyki i światło wraca.

    Dobra, nie obyło się bez ofiar, ale mamy już czyste zioła w czystej wodzie. Spokojnie, drogie dzieci, to był tylko ketchup.
    <uśmiecha się>
    OK! To teraz, gdy mamy dotąd wszystko gotowe, polecałbym zrobić sejwa... A nie, zaraz... Życie to nie gra.
    <z publiki dochodzi trochę śmiechów. Jeden facet poprawia sobie muchę i dumnie patrzy na behemorta>
    Dobra, żarty mamy za sobą, przejdźmy dalej. Bierzemy olej i ostrożnie wlewamy tyle samo co wody do miski. Nie wylejcie, bo tego tak łatwo nie zmyjecie.
    <Niestety, trochę oleju się rozlało, i pomocnik poślizgnąwszy się, upuszcza niefortunnie nóż. Zza blatu słychać jęki, kamera nie pokazuje obrazu. Chwilę później przychodzą sanitariusze, zmywają krew i olej oraz zabierają rannego>
    Kurcze, co wszyscy tacy dzisiaj roztrzepani?!
    W każdym razie, mamy już gotowy olej, wodę i zioła. Właściwie, to muszę wam pogratulować - właśnie zrobiliście sos sałatkowy!
    <gromkie brawa i gwizdy zadowolenia>
    Ale, to jeszcze nie koniec. Mój przepis jest specjalny! Bierzemy papryczki chilli, tasak... Ostrożnie, papryczki są bardzo ostre! To ja może zaprezentuję... Alien! Chodź tu!
    <Do studia wchodzi nie kto inny jak alien! O dziwo, jest przyjazny i macha do wszystkich, a następnie staje obok behemorta>
    Dobra, Alien powiedział, że się poświęci i zaprezentuje, jak ostra jest papryka chilli! Prosimy!
    <Alien plunął małą kroplą kwasu na tytanową płytkę. Ta rozpuściła się w ciągu pięciu sekund>
    <behemort pokazuje papryczkę, bierze stalowe rękawice i drugą tytanową płytkę. Ściska papryczkę, sok z niej leci, a płytka znika w obłoku dymu w ciągu dwóch sekund wraz z rękawicami>
    I tak, proszę Państwa, działa chilli, dlatego dalsza część programu jest dla ekspertów! Dziękujemy Alienowi!
    <Alien macha i zaczyna wychodzić. Nagle zza winkla wychodzi pajączek. Alien biegnie za nim>
    "CHRYY JIIII SYYYS!"
    <tłumaczenie: WRACAJ TU!>
    <Ten najwyraźniej go nie słucha, bo rzuca się na najbliższego kamerzystę. Obraz znika, a dźwięki nie sugerują niczego miłego>

    Powrót na wizję! Raz raz!

    Witam po krótkiej przerwie! Niespodziewane okoliczności spowodowały, że znowu trzeba było kogoś odwieźć do szpitala, ale wróćmy do przepisu.
    Bierzemy tasak i NAPRAWDĘ OSTROŻNIE siekamy kilka dorodnych papryczek. Gdy już je posiekamy, to bardzo szybko wrzucamy je do sosu sałatkowego, gdzie olej zniweluje niszczycielski wpływ chilli, bo inaczej blat zmieni nam się w Hiroszimę! OK?!
    A teraz uwaga!
    <Szepcze>
    Proszę o bębny.
    <Bębny zabrzmiały w rytmie niepokoju>
    Zrobiliście właśnie diabelny sos sałatkowy! Gratuluję! Jesteście wielcy!
    <Brawa biją bardzo długo, nagle ktoś zduszonym okrzykiem i wskazującym palcem pokazuje behemortowi, że powinien się odwrócić.>
    <Behemort odwraca się i widzi unoszący się czarny dym z miski.>
    O kur...
    <Następuje eksplozja>

    <Po dwóch minutach obraz i dźwięk wracają, a Markos, behemort i publiczność siedzą na swoich miejscach z poker face'ami>
    No Markosie, muszę powiedzieć, że jestem zadowolony... Danie się właściwie udało, gdyby nie to, że pomyliłem wodę z nitrogliceryną... Właściwie, większość przeżyła, więc możemy mówić o sukcesie...
    <Słabe brawa, więc behemort robi groźną minę. Gromkie brawa>
    Niestety, miska się sfajczyła. Na szczęście, zrobiłem wcześniej danie i wstawiłem je do lodówki, abyś mógł spróbować.
    <Wyjmuje z przenośnej lodówki gotowy sos>
    Ten jest absolutnie bezpieczny i wyjątkowo smaczny! Życzę wszystkim smacznego i ponownie gratuluję! Więc jak Markosie?

    Bezpieczne czy nie, ja żadnego z Twoich dań nie spróbuję. Jak będziesz mnie zapraszał do siebie na kolację, to weź lepiej chipsy jakieś czy coś, albo sam zrobię kanapki i przyniosę ze sobą. Poza tym parę osób ze studia gdzieś zniknęło i musimy kończyć. Państwu życzę smacznego i mam nadzieję, że nie wzięliście tej nitrogliceryny.

    Schodzimy z wizji. To był straszny odcinek. Jak on będzie w następnym odcinku gotował, to ja piszę wypowiedzenie.

    Dobra, znajdziemy kogoś innego.

    (Szeptem) Muahaha... Jeszcze tu wrócę!
    Przed studiem ustawia się kolejka ludzi w kominiarkach chcąca zakupić diabelny sos sałatkowy.

    Sami by se zrobili, o!

    PS


  10. behemort
    MUAHAHAHA ZOWNIŁEM BLOGA! Co by tutaj popsuć... O, już wiem! Wejdę mu w kategorie i po...
    Szczęk otwieranego zamka.
    Cicho! Markos idzie! Jak który wypapla, to was po...
    Zagłuszające skrzypienie drzwi.
    Wchodzi Markos.
    Co tu się...
    Nie, nic... Nic czego mógłbyś żałować Trochę się rozglądam trochę tu i trochę tam i widzę, że trochę tutaj pobędę
    "Trochę", powiadasz... A co byś powiedział, gdybym tak "trochę" przemodelował Ci twarz... i ew. jeszcze "trochę" kopnął w tylną część ciała?
    Za niski jesteś, żeby mnie tam kopnąć, kurduplu A na pojedynek, to już za późno. Może byś sprezentował, cośmy ustalili odnośnie mojego pobytu tutaj.
    Takiś cwany, co? To umówmy się tak: Ty dajesz mnie walizkę z pieniędzmi i rób co chcesz, dobra?
    Hmm... Niech pomyślę... Dobra masz tu walizkę dolarów zimbabweńskich. Nominalnie to gdzieś 20 miliardów. Ciesz się
    Ja?! To Ty się ciesz gówniarzu, że Ci dałem tu dostęp! Jak chcesz pokazać, że się jednak możesz na coś przydać, to opublikuj pierwszy wpis.
    No już, już, cicho! Ja już wolę nie mówić, kto tu jest młodociany. Może wkrótce coś dodam, jak mi się zachce. Teraz jestem le tired.
    Oj tam, oj tam. Zrozum - tu trza być widowiskowym. Blog, w którym redaktorzy się nie biją, nie obrażają i nie kasują sobie wzajemnie szkiców jest... przestarzały. ()
    <Szept>
    Biedaczek nie wie, co dla niego szykuję...
    </szept>
    Tak, tak! Oczywiście! Zgadzam się! ... Drowku
    To owocnej współpracy nam obu życzę!

  11. behemort
    Siema, siema! Mój ostatni wpis o jakieś większej treści był tak dawno, że to chyba była inna era geologiczna, tak, wiem to...
    Mam nadzieję, że w przyszłym miesiącu (już po maturach) coś więcej naskrobię w sprawie bardziej trudniejszych tematów i zagadnień... Ale na dzisiaj zafunduję wam coś takiego
    No więc... (nie zaczyna się zdania od "No więc", "A więc", "Więc"...)
    TAKOŻ WIĘC, o czym to ja będę dzisiaj pisać? Kapinkę o mym języku... Toruńskim języku, zwyczajach i kulturze
    Konkretnie chodzi mi o toruńską gwarę, dość często spotykaną na mych ulicach, niemniej często myloną z gwarą śląską, kaszubską, poznańską... Najwyraźniej przyczyną są tutaj wielkie podobieństwa między nimi z powodu przynależności do kręgu kultury niemieckiej.
    Będę posiłkować się nie tylko własną wiedzą, lecz także postami w tym temacie, więc bardzo proszę go odpalić i śledzić wraz z czytaniem tego wpisu.
    Zacznijmy więc od czegoś prostego: Jak Toruńczyk/Torunianin wyraża się codziennie? Szczególną rolę w tej gwarze ma odpowiednio zaintonowany wyraz:


    Jo

    "Jo" jest bazą toruńskiego języka codziennego. Jak możemy przeczytać (o dziwo, Nonsensopedia dała prawdziwą informację...), "jo" należy odpowiednio i umiejętnie używać i intonować. Spójrzmy więc na przykład. "Jo" możemy zastosować jako:
    aprobatę ? Jo!
    zdziwienie ? Jooo?
    prośbę o potwierdzenie faktu ? Jo?
    potwierdzenie faktu ? No jo.
    przypływ pożądania - Niech no jo...
    olśnienie ? A jooo!
    rozczarowanie ? Jooo...
    niedowierzanie ? Jo, jo...
    ekstra zabawkę na sznurku ? jojo.

    Jak widzimy, "jo" można stosować praktycznie do większości znanych człowiekowi codziennych emocji i sytuacji. Ucieknie nam autobus? Joooo, znowu uciekł! Dostaliśmy 5 ze sprawdzianu, chociaż wcale się nie uczyliśmy? Jooo? Twój znajomy wygrał 10 patyków w totka? Jo, jo...
    Oczywiście, można stosować ich różnorakie wariacje intonacyjne w zależności od sytuacji.
    Jest jedna wada tego zwrotu... Trzeba mieć do niego serce... Z tym się albo człowiek rodzi, albo się w tym wychowuje. Jak podane jest w temacie, do którego dałem linka:
    ""Jo" musi wypływać z serca ". Coś w tym jest. Wielu spośród tych, co do Torunia migrują w takim bądź innym celu, nigdy tego nie przyjmie.
    Jest w tym na pewno element kultury niemieckiej i ich "Ja", niemniej ścisłe "Ja" ostało się w Bydgoszczy i na Śląsku, natomiast w Toruniu i na Kaszubach i Mazurach dominuje "Jo".
    Dalej mamy Gwiazdora... Starego dobrego Gwiazdora, co 24 grudnia przynosi dzieciakom albo rózgę, albo prezenty. Przepytuje także ze znajomości pacierza, modlitw, kolęd i uczynków i w zależności czy się było dobrym czy złym, to albo daje wielkie pakunki, albo leje rózgą aż miło. Jest to wpływ również kultury niemieckiej, a raczej niechęci protestanckich władz do katolicyzmu polaków i ich ucieczki do Kościoła przed wynaradawianiem. Obecnie, przynajmniej w Toruniu i u znamienitej większości, obie tradycje koegzystują razem obok siebie w grudniu.
    Mamy też laczki
    Są u nas również popularne wiązanki zdaniowe z trzyliterowymi wyrazami oraz charakterystyczne zjadanie końcówek, bardzo u nas popularne. Przykładem może być: "toć" lub "cho no tu i popa!".
    Występuje również wiele regionalizmów wielkopolskich. Popularne w Poznaniu szneki z glancem (lub glancą), sznytki (ze smalcem) i czarne łepki (kto wie, co to znaczy, co? ) są równie popularne i w piernikowym mieście.
    Mamy schódki...
    Jak jako mały szkrab biegałem na podwórku to błagałem, aby rodzice pozwolili mi jeszcze zostać na dworzu! Nie na dworze, tylko na dworzu!
    A z mniej znanych? Mamy m.in. bujaczki (czyli huśtawki), ostrzynki (czyli temperówki). Mamy też fyrtel - czyli rewir/rejon, pałkę - udko, czy jak to się też mówi - "ytko" drobiowe, a sowa to wcale nie ptak... bo to jadalny grzyb, znany gdzieniegdzie jako kania
    Kilka jeszcze fragmentów z tego tematu:
    1. "W Toruniu w warzywniaku mozna kupic (TĄ) PORĘ i (TEN) POMARAŃCZ !!";
    2. "W perfumerii PO SCHÓDKACH nabędziesz (TEN) PERFUM !! Jak nie teraz to INNĄ RAZĄ. "
    3. "Regionalizmem jest też brak umiejętności odmieniania nazwisk!!!!" - tak, to niestety prawda...
    A teraz perełka!:


    "Żeby zdażyć w Toruniu wychodzi się SZYBCIEJ, nie wcześniej
    "

    Jako Toruńczycy/Torunianie, chodzimy też na pachtę! Popularne jest to w naszym regionie i również w Bydgoszczy dość powszechnie praktykowane, mimo że możnaby za to wystawić mandat... Ale ludzie nie protestują
    Jak mówimy - uwal się, nie mamy wcale na myśli spożycia większej ilości napojów wyskokowych, tylko położenie lub usadowienie się na wygodnym siedzeniu (także w stosunku do zwierząt).
    Jak mówimy - pi*dzi (tutaj był beep, mimo że to nie jest przekleństwo...) lub pizga, to nie mamy nic seksualnego na myśli - tylko to, że jest zimno i mocno wieje
    Zamiast mówić "usiąść", to mówimy "usiąść się", jakkolwiek by to nie brzmiało...
    No i nie mamy jakiś tam faworków, tylko chruściki
    Jest jeszcze zakluczyć, ale ja go nie stosuję
    No i pode drogą widziałem fajny sklep
    Bardzo miło jest mieć takie zarąbiste regionalizmy i własną gwarę. Mimo, że ostatnimi czasy, młode pokolenie Toruńczyków bierze wiele z gwary góralskiej, to nadal pielęgnujemy tego typu dziwaczne sformułowania i odzywki we własnej mowie.
    A, byłbym zapomniał! Mam dla was zagadkę!


    Co to są PORTY?

    Odpowiedź prosimy wysyłać na numer 7xx9 podać w ankiecie.
    To tyle w tym odcinku. Jo... Wiem, że wam smutno Kupcie sobie szneka z glancem i nie płaczcie
    Behemort
  12. behemort
    Tym razem nie będzie narzekań - miast tego dam lekką odtrutkę od współczesnych, na ogół chamskich dowcipów, w formie innego rodzaju humoru.
    Franciszek Bohomolec:
    Kto się wstydzi roześmiać, powinien się wstydzić, że jest człowiekiem.
    Jean Bonot:
    Dowcip - uśmiech inteligencji.
    Demokryt:
    Życie bez radości jest jak długa podróż bez gospody.
    Fiodor Dostojewski:
    Wieczny śmiech jest jałowy.
    Zły to znak, kiedy ludzie przestają rozumieć ironię, alegorię, żart.
    Mikołaj Gogol:
    Śmiech to potężna rzecz; nie pozbawia nikogo życia ani mienia, ale w jego obliczu grzesznik czuje się jak spętany zając.
    Fryderyk Nietzsche:
    Najdowcipniejsi autorzy wywołują ledwie dostrzegalny uśmiech.
    Seneka:
    Nie sądźcie, że radość polega na śmiechu, radość to rzecz bardzo poważna.
    Karol Juliusz Weber:
    Dowcip jest przyprawą, a sama przyprawa potrawy nie zastąpi.
    Sławomir Wróblewski:
    Smutny jest stary humor - musi śmiać się nie mając zębów.
    O pisarzach i poetach cz. 1:
    Zapytano Solona, jak doprowadzić do tego, by w państwie było jak najmniej przestępstw. Odpowiedział: "Gdyby tak samo oburzali się na przestępstwo ci, których ono nie dotknęło, jak i ci, których bezpośrednio dotknęło".
    Bajkopisarz Ezop mawiał, że każdy z nas nosi dwie sakwy, jedną z przodu, drugą z tyłu. Do tej z przodu składamy błędy innych, do tej z tyłu nasze własne i dlatego ich nie widzimy.
    Katon w mowie o łupach powiedział: "Złodzieje okradający osoby prywatne kończą życie na postronku i w kajdanach, złodzieje grosza publicznego - w złocie i purpurze".
    Bion, autor sielanek, mówił:
    - Dobry rządzący ustępuje ze sprawowanych urzędów nie bogatszy, ale sławniejszy.
    Fenelon był kaznodzieją Ludwika XIV. Raz król przyszedł na kazanie i zastał tylko kilkunastu dworzan, gdy zwykle było ich w kościele pełno.
    - "Co to znaczy?" - zapytał król. A Fenelon odpowiedział: "Kazałem ogłosić, że WKMość dziś do kościoła nie przyjdzie, abyś przekonał się, ilu tu przychodzi, aby uczcić Boga, a ilu, by się królowi przypodobać".
    Bibliotekarz królewski i uczony, Duval, często mówił: "Nie wiem". Pewien dworzanin, chcąc mu dokuczyć, powiedział, że powinien wszystko wiedzieć, bo król mu za to płaci. Na to uczony: - Król płaci mi tylko za to, co wiem, bo gdyby chciał płacić za to, czego nie wiem, zabrakłoby mu pieniędzy.
    Prosper Merimée cieszył się dużą popularnością na dworze Napoleona III. Na nim ciążył obowiązek organizowania gier towarzyskich na zamku Compi?gne. Pewnego razu Merimée wpadł na pomysł oryginalnego dyktanda, pozbawionego sensu, ale rojącego się od pułapek. Książę Metternich zrobił 3 błędy, Fenillet - 17, Dumas - 24, cesarz - 43, cesarzowa - 62. Kiedy ogłoszono rezultat, Dumas zwrócił się do ambasadora Austrii:
    - Książę, kiedy postawi pan swoją kandydaturę do Akademii, aby nauczyć nas ortografii?
    Swifta męczyło czytanie utworów, którymi go zarzucali początkujący autorzy. Raz kiepski poeta przyniósł mu swoją komedię i zgłosił się za dwa tygodnie. Swift oddał zwinięty rękopis ze słowami: Poprawiłem pański utwór. Teraz w nim znajdziesz o połowę mniej błędów niż przedtem". Poeta podziękował, a gdy w domu otworzył rękopis, ujrzał, że w całym utworze co drugi wiersz był przekreślony.
    W końcowych latach swego życia pani de Staël gościła z córką u znakomitego dyplomaty francuskiego, księcia Talleyranda. Córka pani de Staël była niepospolicie piękna, toteż komplementy Talleyranda kierowane były do córki. Wreszcie odzywa się pani de Staël:
    - Gdybyśmy teraz w trójkę znajdowali się w tonącej łodzi, która z nas by pan uratował?
    - Kobiecie tak wszechstronnej i o tylu zaletach jak pani nie byłaby obca także sztuka pływania, dlatego ratowałbym raczej córkę pani - odparł Talleyrand.
    Na wąskiej ścieżce w parku w Weimarze spotkał się poeta niemiecki, Johann Wolfgang Goethe, z krytykiem, który ostro ocenił jego dzieła. Krytyk, stojąc na ścieżce, burknął gniewnie:
    - Ja nie ustępuje głupcom!
    - A ja to zawszę czynię - odrzekł autor Fausta i zszedł uprzejmie ze ścieżki.
    Rozmowa ministra dworu Jego Książęcej Mości Weimaru z Goethem:
    - Drogi Goethe, pragnę panu zakomunikować, że JKM postanowił nadać panu tytuł ministra.
    - Czuję się zaszczycony!
    - A teraz już jako koledze, chcę panu zwrócić uwagę na pewien nielogiczny zwrot. W ostatniej pana książce pt. Ciepienia młodego Wertera pański bohater mówi tak: "Boli mnie pustka, co jest we mnie". Ja rozumiem, że Werter cierpi, ale przecież coś, co jest puste, nie może boleć!
    - A pana, panie kolega, nigdy nie bolała głowa?
    Przyjaciel Goethego, malarz, Tischbein, miał zwyczaj dopatrywania się w twarzach ludzkich fizjonomii zwierzęcych. Pewnego razu spotkał znajomego, któremu już poprzednio zakomunikował rezultat swoich obserwacji:
    - Mój drogi, przepraszam cię tysiąckroć, ale pomyliłem się. Nie jesteś psem, ale osłem.
    Gdy Schiller uczył się grać na harfie, rzekł mu jego sąsiad:
    - Pan grasz na harfie jak Dawid, tylko nie tak dobrze.
    - Pan zaś gadasz jak Salomon, tylko nie tak mądrze - na to poeta.
    Pytano kiedyś znakomitego bajkopisarza rosyjskiego, Iwana Kryłowa, dlaczego, będąc tak wyjątkowymi obdarzony zdolnościami, pisze tak mało bajek?
    - Tak powinno być - odpowiedział Kryłow. - Lepiej gdy ludzie narzekają, że mało piszę, niżbym miał dopuścić do tego, aby się pytali, dlaczego w ogóle piszę.
    Henryk Heine tak raz powiedział: "Mimo protekcji różnych osób byłbym z głodu umarł, gdyby się mną nie był zajął pewien dzielny człowiek. Jestem mu wdzięczny i szkoda, że go ucałować nie mogę, bo tym człowiekiem - jestem ja sam."
    Heine miał uczciwą, ale bardzo nieporadną żonę. Gdy pewnego razu miał atak epilepsji, żona biadała: "Nie możesz umrzeć, dziś zdechła moja ulubiona papuga, więc ty mnie nie zostawiaj!" Wspominając to zdarzenie, Heine powiedział przyjaciołom: "I co panowie powiecie? Na taki kategoryczny rozkaz mej połowicy musiałem żyć dalej!"
    Razu pewnego Henryk Heine wyjeżdżał z Lyonu do Paryża. Przyjaciel prosił poetę o zabranie dla znajomego lekarza homeopaty prezentu w postaci pęta kiełbasy lyońskiej, słynnej w owych czasach ze swego smaku.
    Heine podczas długiej podróży dyliżansem z nudów, a trochę z głodu, spróbował kiełbasy, a ponieważ była bardzo smaczna, kilkakrotnie do niej zaglądał. W końcu do Paryża dowiózł zaledwie malutki kawałeczek. Heine nie przejął się tym zbytnio i przesłał lekarzowi cząstkę kiełbasy z następującym listem:
    Szanowny Panie Doktorze! Pańskie dociekania naukowe dowodzą, że terapia, polegająca na przyjmowaniu mikroskopijnych cząstek substancji, daje doskonałe rezultaty. O ile homeopatia jest kierunkiem naukowym w medycynie słusznym, niewątpliwie ta mikroskopijna cząstka kiełbasy, przesłana przez Pańskiego przyjaciela, przyniesie te same efekty, co cały jej krążek. Z głębokim poważaniem


    Henryk Heine

    Heine wyrzekł w swej młodości zdanie, które zgorszyło całą rodzinę:
    - Moja matka przed moim urodzeniem czytała dużo dzieł literackich, a ja urodziłem się poetą... Ponieważ matka mego wuja Salomona zaczytywała się w przygodach rozbójnika Cartouche'a mój wuj został bankierem...
    Gdy wracał z zagranicy do Niemiec, młody wówczas Henryk Heine został zapytany na stacji granicznej przez urzędników celnych, czy posiada zakazane książki.
    - O tak, całą masę - powiedział Heine.
    - Gdzie? - zainteresowali się celnicy.
    - Tu - powiedział poeta, wskazując na swoje czoło.
    Heine, najznakomitszy liryk swoich czasów, zachował humor do ostatka. Gdy przewożono go do szpitala, a pielęgniarki znosiły go do karetki szpitalnej, powiedział przyjaciołom:
    - Jak widzicie, w moim życiu nic się właściwie nie zmieniło. Kobiety wciąż jeszcze noszą mnie na rękach!
    Największy poeta rosyjski, Aleksander Puszkin, napisał raz ostrą satyrę na chciwość i rozpustę ministra dworu i faworyta carskiego - Adelrberga. Ten wezwał do siebie szefa żandarmów, generała Beckendorfa i polecił mu surowo ukarać Puszkina. Z kolei wezwano poetę i generał rzekł do niego:
    - Przyznaj mi się, kogoś miał na myśli, pisząc tę satyrę, a słowo daję, że ci to udzie bezkarnie.
    - Jeżeli Wasza Ekscelencja chce to koniecznie wiedzieć, to przyznam się, że miałem na myśli Waszą Ekscelencję - rzekł autor Eugeniusza Oniegina.
    - Jak to? Przecież ja nie jestem ani chciwy, ani rozpustny. Pan widocznie miał na myśli hrabiego Adelrberga, bo sam mi się skarżył.
    - To dziwne! Pan, panie generale, nie poczuwa się do tego wizerunku, mimo iż pana o nim upewniam, a hrabia Adelrberg przyznaje się do niego, choć temu przeczę - ze zdziwieniem odrzekł Puszkin.
    Adam Mickiewicz, tłumacząc w 1840 roku na wykładzie w College de France sympatię Polaków ku Francuzom, wyraził się, że sympatia ta jest tak wielka, iż każdy Polak już czwartego dnia po przybyciu do Francji umie po francusku.
    Pewien Francuz, słysząc to, powiedział:
    - Widać pan Mickiewicz przebywa we Francji dopiero trzeci dzień.
    Balzak, przyłapawszy złodzieja, który po nocy grzebał w jego biurku, wybuchnął radosnym śmiechem.
    - Co pan w tym widzi śmiesznego? - zapytał zaskoczony złodziej.
    - Panie, w nocy i bez światła szukać pieniędzy w moim biurku, w którym ja sam w biały dzień nie mogę ich znaleźć...
    Pani George Sand zbierała datki w roku 1832 na polskich emigrantów. Zwróciła się do jednego z bankierów: "Pan baron zechce coś kupić, bo umie kupować!" - "Chętnie - odrzekł - kupię pani autograf". - "To wspaniale" - powiedziała słynna z dowcipu pisarka i napisała: Oświadczam, iż otrzymałam od barona R. kwotę 5000 franków na rzecz biednych emigrantów. Baron-bankier, śmiejąc się kwaśno, wypisał czek.
    Do Wiktora Hugo przyszedł przyjaciel, który dzięki wysokiej protekcji miał zostać dyplomatą. Przyszedł po poradę do wielkiego pisarza:
    - Powiedz mi od czego zależy wielkość dyplomaty?
    - Od wielkości działa, które za nim stoi - wyjaśnił autor Nędzników.
    Jak wiadomo, Rouen jest miastem rodzinnym autora Cyda - Corneille'a, a zarazem miastem, w którym zginęła na stosie Joanna d'Arc, Dziewica Orleańska. W tym to właśnie mieście stanął w charakterze świadka w procesie teatralnym Aleksander Dumas.
    - Zawód pański? - zapytuje przewodniczący.
    - Pisarz dramatyczny, jeśli mi wolno tak nazwać się w mieście, które wydało na świat wielkiego Corneille'a.
    Z kolei staje przed sądem młodziutka aktorka.
    - Pani stan cywilny? - pyta przewodniczący.
    - Dziewica, jeśli wolno mi to wyznać w mieście, gdzie się je paliło na stosie.
    Pewien znany malarz umieścił na wystawie portret młodej, bardzo pięknej, lecz przerażająco chudej panienki ze wspaniałym psem leżącym u jej stóp. Na wystawie był Aleksander Dumas ze swoją znajomą.
    - Kto to jest? - pyta dama.
    - To? To jest pies, który strzeże kości! - wyjaśnił Dumas.
    Bajkopisarz duński, Hans Christian Andersen, znany był z tego, że nie dbał zupełnie o swój wygląd zewnętrzny. Jego stary, zniszczony i wytarty płaszcz znała cała Kopenhaga. Pewnego razu jakiś człowiek zaczepił Andersena na ulicy i złośliwie zapytał:
    - Ten nędzny przedmiot na głowie nazywa pan kapeluszem?
    Bajkopisarz - nie tracąc spokoju - odrzekł:
    - A ten nędzny przedmiot pod pana kapeluszem nazywa pan głową?
    Jeden z poematów wybitnego poety angielskiego, Alfreda Tennysona, zawiera między innymi następujące zdanie: Co chwila umiera człowiek i co chwila się rodzi.
    Wkrótce po ukazaniu się owego poematu Tennyson otrzymał od pewnego matematyka list tej treści:
    Szanowny Panie! Twierdzenie, które znajduje się w Pańskim poemacie, a mianowicie: "Co chwila umiera człowiek i co chwila jeden się rodzi" - nie wytrzymuje krytyki. Pan chyba sam przyzna, że gdyby ono było słuszne, to ludzkość utrzymywałaby się w stanie ciągłej równowagi pod względem liczebności, podczas gdy jest rzeczą stwierdzoną, iż cyfra ludności naszej kuli ziemskiej stale wzrasta. Wobec tego byłoby pożądane, aby w następnym wydaniu poematu obliczenie to zostało zmienione jak następuje: "Co chwila umiera człowiek, i jeden i jedna szósta się rodzi". Gwoli ścisłości muszę jeszcze zaznaczyć, że dokładna cyfra wynosi 1,16749. Pewne ustępstwo jednak na rzecz rymu można oczywiście zrobić...
    Tyle w tej części.
    Behemort
  13. behemort
    (Na wstępie zaznaczam, że słowo "upośledzony" jest w kontekście osób... skrajnie niemyślących z wyboru, po prostu społecznych debili (nie chodzi bynajmniej o chorobę.)
    "(...) Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania lub skonsultuj się z lekarzem, lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany, zagraża twojemu życiu lub zdrowiu (...)"
    Każdego dnia, na każdym kanale MUSI, ale to obowiązkowo MUSI pojawić się reklama jakiegoś środka farmaceutycznego. Nie ważne czy to Dip Rilif (za jakie grzechy!), czy to Nosalex, czy to Gardlox, czy to Wdu*ex, czy inny "lek" o badziewnej nazwie i "cudownym działaniu".
    Niby nic szczególnego, wszakże firmy płacą innym firmom grube pieniądze za reklamowanie czegokolwiek w jakiejkolwiek formie (tylko czemu musi być tak idiotycznie?! Za dużo chcieli ludzie z kabaretów?! A może bydło (wybaczcie) lubi idiotyczne reklamy, w których ciemnotę większą od wiary dla antyteisty wcisną?)... Jednakże, niech mnie jasny piorun trzaśnie, czy w KAŻDEJ z nich, musi być czytana "mantra" zacytowana na początku? Do cholery jasnej, chyba każdy człowiek o ilorazie inteligencji wyższym niż, dajmy na to, 70 jednostek, i z JAKIMKOLWIEK wychowaniem, chociażby słabym, wie, że jeżeli "zażyje" doodbytniczo środek na porost włosów w formie połykalnej tabletki, to mu to nie pomoże, a wręcz zaszkodzi!
    Co się do cholery dzieje? Społeczeństwo idiocieje aż w takim stopniu? Prawo się zmienia do formy (jeśli istnieje takie PRAWO, to proszę, podajcie, gdzie tak jest napisane), która nakazuje łopatologiczne przekazywanie wiedzy, bo nie daj Bóg, jakiś idiota nie zrozumie i zrobi sobie krzywdę, za co odpowiedzą niewinni ludzie?
    Krótszą formę, czyli bez "gdyż każdy lek (...)" byłem jeszcze skłonny zaakceptować, gdyż takie prawo w sumie miałoby jeszcze sens, ale NIE ZAAKCEPTUJĘ takiej formy, jaką ma ono teraz i będę się jej sprzeciwiał takimi środkami, jakimi będę w stanie i możliwości użyć.
    Wizja, co to będzie, teoretycznie, za 10 lat (wersja hard):
    "(...) Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania lub skonsultuj się z lekarzem, lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany, zagraża twojemu życiu lub zdrowiu oraz może stanowić zagrożenie dla życia lub zdrowia innych, albowiem zdrowie każdej jednostki zapewnia dostatnią przyszłość dla całego społeczeństwa (...)";
    ...20 lat (very hard):
    "(...) Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania lub skonsultuj się z lekarzem, lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany, zagraża twojemu życiu lub zdrowiu oraz może stanowić zagrożenie dla życia lub zdrowia innych, albowiem zdrowie każdej jednostki zapewnia dostatnią przyszłość dla całego społeczeństwa, które powinno być przykładem zdrowia dla każdego obywatela, gdyż stanowi zaświadczenie o zdrowotnej trosce całego państwa nad każdym obywatelem, które jest gwarantem długo i spokojnego życia, bez trosk, chorób, zmartwień, głodu i bólu (...)";
    Ja wysiadam.
    Behemort
×
×
  • Utwórz nowe...