Spływ, że czapki z głów
Dziś premierę swą będzie miała kategoria-antynomia. Antynomia czego? Ano kategorii tytułowo-narzekalnej, czyli 'a idź pan w pyry'. Jak więc nietrudno się domyśleć kategoria ta będzie wyciągana na wierzch, gdy będę chciał coś polecić, pochwalić, pogłaskać lub też w inny sposób się pochwalić, że miałem z tym czymś okazję obcować.
Tym razem miałem okazję obcować (ponownie) z rzeką Wel. Zorganizowany cztery lata temu spływ był pierwszym z organizowanych prywatnie spływów bożocielnych. Zaczęło się właśnie od Weli, następnie była Drwęca, Wda, Brda i znów Wel. Powrót na Wel był dość znaczący, gdyż jest to chyba najtrudniejsza z tych rzek, a pierwszy spływ wielu zapadł w pamięć. Trzeba było sporo się namachać, przenosić, przeciągać przez drzewa, rozpędem pokonywać drzewa, a także pokonać piekiełko, czyli parokilometrowy odcinek o charakterze górskim niemalże. Teraz chcieliśmy sprawdzić, czy rzeczywiście było tak wesoło, czy to tylko kwestia tego, że był to dla większości pierwszy spływ.
Tym razem na miejsce startu przybyliśmy w środowy wieczór, więc zaczęło się od ogniskowo-śpiewnego zmierzchu. Prognozy nie zapowiadały zbyt ciekawych warunków, ale czwartek słońcem nas powitał. Z czwartku na piątek się nieco popsuła aura, lecz w trakcie dnia ciężkiego wiosłowania po jeziorach słońce wróciło. Niestety... Spływ zakończył się przedwcześnie - w sobotę rano zaczęło padać i padać przestać nie chciało, zapadła więc decyzja o powrocie. Nie dane więc było mi znów zmierzyć się piekiełkiem oraz podziwiać kilkunastometrowych skarp leśnych. Ale i tak było bardzo dobrze. Rzeka meandruje w wielu miejscach dość mocno, wijąc się w tę i we w tę, przez pola, lasy. Czasem bywa bardzo wąska, co pozwala poczuć się dość blisko 'tego wszystkiego'. Na dodatek jest to rzeka nie aż tak często uczęszczana (choć akurat w dłuższe weekendy ktoś tam zawsze bywa) i płynąca przez tereny mało ludne, więc nie ma za bardzo syfu, sporo jest poprzewracanych drzew i dużo spokoju.
Trzeba tak od czasu do czasu uciec zupełnie od biurowego krzesła, poczuć mięśnie przez siedem godzin machania wiosłem i nacieszyć się mokrym tyłkiem. Może to ostatnie niekonicznie, ale soczysta zieleń, kaczeńce, lilie wodne i gęste lasy już tak. Polecam każdemu, kto chce się nieco zmęczyć na niekoniecznie łatwym szlaku. A za rok następna rzeka!
Howgh!
6 komentarzy
Rekomendowane komentarze