Jestem po seansie drugiej części Sin City i totalnie nie wiem co myśleć... Z jednej strony, dalej daje się kupić stylistyce wykreowanej przez Millera i Rodrigueza z drugiej jednak czegoś tu wyraźnie brakuje. Damulka Warta Grzechu jest przerażająco nijaka, ogląda się to bez emocji, scenariusz jest taki sobie, ale jednak nie skreślam tego filmu. Zastanawiam się, jednak na ile odpowiada za to sentyment do komiksów Millera, które mimo schematyczności i powtarzalności uwielbiam, czy też zachwyt pierwszą częścią filmu...
Fabuła drugiej części Sin City skupia się na trójce postaci, które de facto miałem gdzieś... no może poza jedną postaci. Chronologicznie to po części prequel, a po części squel z jednej strony bowiem mamy historię Dwighta który pojawił się w pierwszej części, a tutaj dopiero ma zmienić image na taki jak reprezentował o niebo lepszy Clive Owen, z drugiej jednak Nancy mści się za śmierć Hartigana, tak więc historie łączy de facto tylko tytułowe miasto. Tak więc śledzimy dużo gorzej zagranego Dwighta, który na własne życzenie pakuje się w kłopoty podążając za piękną Avą, mamy Johnnego szulera, który szuka kłopotów i znajduje je zasiadając do gry z senatorem Rourkiem, a wreszcie mamy zapijaczoną Nancy Callahan, która chce pomścić śmierć Hartigana obecnego w filmie jako ducha (widać, że nawet Bruce Willis nie bardzo wiedział jak to grać...). Fabuła ogólnie nie ma polotu i jedyną postacią której kibicowałem był Johnny, może dla tego że po prostu lubię Gordon-Levitta który grał tą rolę. Nie zawodzi samo Sin CIty, które tutaj też ma do odegrania własną rolę, są więc dziewczyny ze Starego Miasta, są przekupni policjanci, podejrzane typy i jest Marv...
Jeśli chodzi o obsadę, to lwia jej część nie przypadła mi do gustu. Jak już wspomniałem Josh Brolin totalnie nie pasował mi na Dwighta (abstrahując już od tego, że Clive Owen mógł się tu pojawić, a zamiast tego zaserwowano nam zmianę wizerunku jak u Monty Pythona). Nowy Dwight to idiota, pakuje się w kłopoty na każdym kroku, a przy tym brak mu zadziorności i prawdziwej, niewymuszonej determinacji. Zawodzi też Jessica Alba, lepiej wychodziło jej kręcenie tyłkiem w pierwszej części, niż odgrywanie zapijaczonej mścicielki. Pokiereszowanie twarzy praktycznie pozbawiło jedynego plusa w tym filmie. Ostatnie z wielkich rozczarowań to Manute, który wygląda wręcz anemicznie i brak mu jakiejkolwiek charyzmy... Podobały mi się za to role Johnnego i Avy. Młody zawadiaka jest uparty i płaci za to wysoką cenę, ale jego brawura granicząca z głupotą głęboko wbija szpile pewnemu niemiłemu panu, więc chyba warto było... Nie wiem na ile ta rola została tak zgrabnie napisana, a na ile Gordon-Levitt po prostu nadał jej własny szlif i wykreował własnego Johnnego. Eva Green z kolei popisuje się świetnymi cyckami warunkami aktorskimi, jej postaci nie mówi zbyt wiele, gra bardziej ciałem, mimiką, gestami i uważam, że naprawdę jest damulką dla której warto zabić... albo omamiło mnie jej wymachiwanie gołym tyłkiem i jestem takim samym idiotą jak Dwight...
Jeśli chodzi o powroty, to Mickey Rourke jako Marv dalej się świetnie sprawdza i tworzy własne show, a Rosario Dawson jako Gail szefowa prostytutek ze Starego Miasta jest bardzo przekonująca i drugi raz świetnie gra tą rolę. Jest to jednak główna wada tej produkcji wszystko to już kiedyś było, role są wtórne i de facto oglądając Damulkę widzimy de ja vois, które jednak jest gorsze od oryginału. A zapomniałbym o Brusie Willisie, który został tu wciśnięty na siłę tylko po to by się pojawić na plakacie i praktycznie nie ma czego grać... Mocną stroną filmu są też kostiumy, garnitury, suknie, stare płaszcze dodają uroku poszczególnym postacią i nadają im szlifu znanego z komiksów, co w ciekawy sposób podkreśla ich rolę.
Czasem niestety kuleje też scenografia, o ile w jedynce efekt czerni i bieli zaserwowano nam w ciekawy sposób, o tyle teraz zbytnio biją po oczach efekty CGI. Za dużo tu komputera, trudno czasem określić co się w ogóle dzieje na ekranie, po prostu gdzieś zabrakło wyczucia i odpowiedniego kadrowania. Mimo to film wygląda po prostu ładnie i gdyby pozbyć się wspomnianych wcześniej mankamentów, stanowiłby prawdziwą ucztę dla oka. Zaletą są tu piękne kobiety, klasyczne samochody i kolory przebijające się przez czerń i biel. Nie pochwalę scen walki jako całości, ale dobre potyczki też się zdarzały. Wisienką na torcie jest wszechobecny brud, krew i rynsztokowe ukazanie miasta.
Damulka Warta Grzechu mnie po prostu zawiodła, nie jest to może zły film, ale daleko mu do kina wybitnego, ba jest nawet o lata świetlne za pierwszą częścią Sin City. Ciekawa stylistyka tym razem nie wystarczyła, scenariusz jest drewniany, aż dziw bierze że odpowiada za niego ten sam Miller. Sin City miało swoje pięć minut, niestety tym razem nie zabłysnęło, nie żałuje, że nie poszedłem na ten film do kina, aczkolwiek warto dorwać go w jakiejś taniej serii DVD, albo obejrzeć w telewizji, bo jeszcze raz podkreślam, że to nie jest zły film. Trudno go polecić, nikogo nowego do marki nie przyciągnie, ale fani Millera i poprzedniej adaptacji i tak go obejrzą, choć nie ma się co na niego napalać. Główne plusy są dwa, ale ile można mówić o Evie Green...
7 komentarzy
Rekomendowane komentarze