Skocz do zawartości

Mikiotor

Forumowicze
  • Zawartość

    46
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Mikiotor

  1. Mikiotor
    Hej!
    Po dość długiej przerwie znów wracam na mojego bloga, tym razem biorąc pod lupę The Beatles i ich Anthology 2. Miłego czytania i komentowania!

    The Beatles
    Anthology 2

    The Beatles. Jedno słowo, prosta nazwa zespołu, a zna ją prawie cały świat. Gdy spytamy się kogoś napotkanego na ulicy czy zna Beatlesów, on pewnie odpowie- Tak, oczywiście, jak mógłbym ich nie znać? Co prawda nie wszystkim ich muzyka musi się podobać, ale, co ciekawe, jeszcze nigdy nie usłyszałem od nikogo wyjaśnienia, czemu nie podoba się komuś ten zespół. Są też tacy (na szczęście nieliczni), którzy mówią, że Beatlesi nie umywają się do Lady Gagi czy kogoś innego pokroju Justina Biebera. Jeszcze inni powiedzą, że nawet lubią The Beatles, ale nie są ich wielkimi fanami. Ostatnia grupa (ta największa) z dumą stwierdza, że uwielbiają ten zespół. Jedno jest pewne: koło Beatlesów z pewnością nie można przejść obojętnie.


    ?Here comes the sun, and I say it's alright? *
    Data założenia tej legendarnej grupy przypada w 1960 roku, lecz już trzy lata wcześniej istniał on jako The Quarry Men, zespół założony w 1957 roku przez Johna Lennona. Co prawda nie posiadał on takiego samego składu, jak w latach swoich największych osiągnięć, lecz uważa się to już za początek Beatlesów. Później do składu dołączyli Paul McCartney, młody gitarzysta zauważony przez Lennona na jednym z bankietów oraz Ringo Starr, perkusista, który już na zawsze zastąpił dwóch pozostałych członków zespołu. Więc w latach 60- 70 zespół grał w składzie: John Lennon, George Harrison, Paul McCartney oraz Ringo Starr. Z pewnością nie przesadzę, jeśli powiem, że ich członkowie są powszechnie uważani z jednych z najpopularniejszych muzyków wszech czasów.
    Z tej czwórki zawsze najbardziej czepiano się Ringo Starra i jego gry na perkusji. Ludzie twierdzili, że powinno się go zastąpić innym, lepszym perkusistą, lecz pozostawało to bez odpowiedzi Beatlesów. Sam McCartney spytany kiedyś o to, czy Starr jest najlepszym perkusistą na świecie odparł: Nie, on nie jest nawet najlepszym perkusistą w Beatlesach. Ringo miał jednak wyczucie rytmu- wiedział dokładnie, kiedy ma uderzyć w ten sposób, by zabrzmiało to najlepiej. Nie wyobrażam sobie Beatlesów w innym składzie.
    Nie wszyscy wiedzą, że zespół nie zawsze był taki, jakim go pamiętamy- tuż przed podpisaniem kontraktu z EMI, za namową ich menedżera, zmienili wizerunek z niegrzecznych chłopców w skórach na garnitury. Niedługo potem, bo już w lutym 1964 roku The Beatles podbili Amerykę hitem ?I Want To Hold Your Hand?, a na ich koncerty zaczynały zjeżdżać się coraz większe masy fanów, pragnących poznać ?chłopców z Liverpoolu? i ich muzykę. Wtedy kariera Beatlesów zaczęła nabierać naprawdę dużego rozpędu. Na ich występach dochodziło do zbiorowej histerii, którą potem chórem ogłoszono Beatlemanią. Ludzie na całym świecie chcieli być do nich podobni. Swoim charakterystycznym imagiem kreowali modę, zaś ich sposób bycia i liverpoolski humor przysparzały im kolejnych fanów. Zespół bił rekordy popularności, pięć ich utworów okupowało pięć pierwszych miejsc Billboardu, czego nie zdołał powtórzyć żaden inny zespół. Po odrobinie historii trzeba to powiedzieć wprost: Beatlesi byli, są i będą fenomenem, jedną za najwybitniejszych grup rockowych wszech czasów, inspiracją dla pozostałych zespołów.
    Każdy, kto uważa się za fana i znawcę muzyki, musi ich znać. A jeśli ktoś chce ich dopiero poznać, bądź przypomnieć sobie ich utwory? Wtedy najlepiej jest sięgnąć po któryś z trzech, obszernych albumów Anthology.

    ?It's getting hard to be someone, but it always works out? *
    Jakieś dziesięć lat temu Beatlesi zgromadzili się ponownie (niestety już bez Lennona, zastrzelonego przed własnym domem), by stworzyć właśnie tą składankę. Czemu nazwałem ją obszerną? Dość powiedzieć, że w każdym z trzech pudełek znajdziemy około 45 utworów, z czego niektóre są absolutnie nowe, jeszcze wcześniej nie ujawniane szerokiej publice, tak jak ostatni ujawniony utwór beatlesów, ?Real Love?. Jednak na płycie nie znajdują się same piosenki, ale także utwory instrumentalne i zapisy z koncertów, o czym powiem później. Ja sam wybrałem Anthology vol.2 i teraz, wyprzedzając cały artykuł i skracając wszystko to zaledwie kilku słów: Ta płyta jest naprawdę fantastyczna. Aż trudno znaleźć słowa, by napisać o tym coś więcej: tego albumu trzeba posłuchać.
    Najpierw zajmijmy się typem muzyki, jaki grają Beatlesi. Jest to z pewnością stary, dobry rock (a jakże inaczej), można też powiedzieć, że grali Big Beata, ponieważ ich piosenki były niesamowicie melodyjne (wystarczy sobie przypomnieć ?Penny Lane? czy ?Hey Jude?). Jednak to nie wszystko. Wspaniale radzili sobie z rock'n'rollem, a jak już wcześniej wspomniałem, na Anthology vol.2 można znaleźć też kilka utworów, gdzie główne i jedyne skrzypce grają same instrumenty (również smyczkowe, jak w ?Eleanor Rigby?). George Harrison wprowadził też odrobinę muzyki indyjskiej, którą się fascynował, co można czasem wychwycić między kolejnymi taktami.
    Ktoś mógłby się spytać: Czemu wybrałeś akurat część drugą Anthology? Tu muszę się przyznać bez bicia, że Beatlesów wcześniej nie znałem zbyt dobrze, a jedynymi piosenkami, jakie kojarzyłem przed kupnem tego albumu było, a jakże, ?Yesterday? oraz ?Lucy In The Sky With Diamonds?. Szukałem jakiegoś albumu The Beatles zawierającego właśnie te piosenki, a tak jest właśnie w Anthology 2. Miałem nadzieję, że nie pożałuję zakupu tej płyty- i już po kilkunastu pierwszych minutach mogłem to stwierdzić z całą pewnością. Właśnie zapoznanie się z ?dwójką? polecam uczynić jako pierwsze- to tu mamy ?Yesterday?, ?Hello, Goodbye?, ?Fool On The Hill?, ?Across The
    Universe?, ?A Day In The Life?, żeby już nie mówić o innych, mniej znanych, lecz jakże ciekawych kompozycjach, jak np. ?I'm Only Sleeping czy ?And Your Bird Can Sing?.


    ?Living is easy with eyes closed, misunderstanding all you see? *
    Niektóre nagrania pochodzą z koncertów, jeszcze gdzie indziej słyszymy rozmowy, jakie prowadzili członkowie zespołu przed kolejnymi próbami (Paul's broken a glass, broken a glass, Pauls' broken a glass, a glass a glass he's broke today" . Na dokładkę wybrane utwory, jak ?Strawberry Fields? zostały pokazane tu czasem aż w trzech wersjach, niekiedy dość mocno się od siebie różniących.
    Niestety nie obyło się również bez czarnych owiec, które (na szczęście!) można z łatwością policzyć na palcach jednej ręki, jeszcze nie angażując do tego kilku palców. Każdy ma swój gust, lecz nie mógłbym pojąc kogoś, komu podobało by się ?Tomorrow Never Knowns?- dzieło łagodnie mówiąc niezbyt ambitne. Lub też nieco lepsze, instrumentalne ?Within Without You?, który niestety w moim mniemaniu brzmi po prostu jak miauczenie kota, a do tego ciągnie się w nieskończoność. Kto wie, może po prostu nie lubię muzyki indyjskiej?
    Tych piosenek jest na szczęście naprawdę mało i nie są one absolutnie ujmą dla wspaniałej całości albumu. Z drugiej strony co to za płyta, nieposiadająca kilku gorszych piosenek (zwłaszcza w takim ich natłoku)?

    Ale wreszcie: co mnie tak naprawdę ujęło w tej płycie? Jest kilka dobrych powodów. Przede wszystkim piosenki The Beatles są niesamowicie melodyjne, błyskawiczne wpadają w ucho tak, że potem z łatwością i wielką ochotą można jej nucić. Jedynie niezbyt wyszukane teksty zostawiają trochę do życzeń- można było się nad nimi trochę bardziej wysilić, lecz z drugiej strony to nie one są tu najważniejsze i tak naprawdę nie zwraca się na nie uwagi. Beatlesi nie byli poetami, a (jedynie?) wybitnymi muzykami. Zresztą zostało o nich powiedziane już tyle, że naprawdę nie można znaleźć nic innego do dodania. Fab Four naprawdę nie ma sobie równych. Nie wyobrażam sobie dnia bez przesłuchania choć jednej ich piosenki. To niesamowite, jak ten zespół i ich muzyka potrafi wpływać na ludzi. Jeśli słuchałeś kiedyś ich piosenek, wiesz o czym mówię. Nie słuchałeś? Nie wiesz, czym jest muzyka. To, co oni zrobili ponad czterdzieści lat temu, jest niesamowite. Wydaje się, jakby ich muzyka nie została stworzona w tamtych latach, ale istniała od zawsze, a świat nie byłby taki, jaki jest teraz bez niej. Takich zespołów się po prostu nie zapomina. ?Anthology? nie jest kolejną płytą, którą przesłucham, może mi się spodoba, a później odłożę na półkę i zapomnę o niej. Nie- to absolutnie nie wchodzi w grę. A samych Beatlesów nie ma sensu dalej oceniać, bo przecież każdy chyba zna końcowy wynik. Ich muzyka jest piękna. Tyle w tym temacie.
    ?I don't know why you say goodbye, I say hello? *
    Niestety już od 1970 roku Beatlesi przestali istnieć i każdy z muzyków rozpoczął indywidualną karierę, mniej lub bardziej udaną (jak w przypadku Lennona, który nagrał wielki przebój ?Imagine?). Wielokrotnie namawiano ich do reaktywacji, stawiając kosmiczne kwoty za jeden, wspólny występ. Nigdy się nie zgodzili. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy John Lennon został zabity, a George Harrison zmarł, nie ma mowy o reaktywacji, bo, jak niegdyś trafnie spostrzegł któryś z członków zespołu w jednym z wielu wywiadów, które nastąpiły po rozpadzie grupy: ?Beatlesi bez któregoś muzyka z poprzedniego składu nie byliby prawdziwymi Beatlesami?. I na tym, przynajmniej połowicznie, skończyły się wszelkie spekulacje.
    I co by tu więcej dodać? Byłbym głupi, gdybym powiedział, że jeden z najpopularniejszych zespołów w całej historii muzyki jest tak naprawdę niczym. Nie, jest wręcz przeciwnie i z wielką chęcią przyłączam się do kilkumilionowego składu fanów tego zespołu. Na tym świecie nie ma osoby zafascynowanej muzyką i nie znającej Beatlesów (chyba, że są to już naprawdę jego odległe zakątki). Potwierdzi to prawie każdy, nawet napotkany przypadkowo na ulicy homo sapiens. Na dodatek wydana została jeszcze gra The Beatles: Rock Band, jako jedna z niewielkiej serii promującej najlepsze zespoły muzyczne wszech czasów- chyba każdy domyśla się, o co w tym tytule chodzi.

    Jeśli zaś chodzi o samo płytę... po prostu brak słów, można o niej mówić jedynie same dobre rzeczy. Utwory są godnymi reprezentantami tej grupy i wciąż nie mogę się powstrzymać od odruchu: ?a może jeszcze raz??, mimo że słucham ich już po raz któryś z kolei. Po prostu: ten album jest niesamowity i doskonale pokazuje, że właśnie tacy sami byli Beatlesi. Ich muzyka wciąż jest żywa i potrafi chwycić za serce. Na dobre zakończenie powtórzę to, co powiedziałem już wcześniej: The Beatles są genialni, a ten album doskonale to pokazuje. Dzięki Anthology 2 można tak powiedzieć- teraz szykuję się już na kolejne Anthology. Swoją drogą, szkoda, że w tych trzech albumach nie ma takich hitów jak ?Here Comes The Sun? czy ?Michelle?, ale mniejsza o to. Ważne co jest, a nie to, czego nie ma. I jak to mówią, nie można mieć wszystkiego. Na tym kończę- idę zmienić płytę w odtwarzaczu.

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski (*)Nazwy śródtytułów pochodzą z tekstów utworów The Beatles.

  2. Mikiotor
    Ameryka, lata 60 i 70 XX wieku. Ruch hipisowski, przemiany polityczne, Nowa Lewica, atmosfera przepełniona obawami, wojna w Wietnamie... Nie wszyscy zgadzali się z tym, co robił rząd, który kompletnie zapominał o życiu, pokoju i miłości. Nie miałeś wyboru: albo otwarcie popierałeś rasizm, albo byłeś przeciwko i nie bałeś się o tym publicznie mówić. Nikt nie stał w bezruchu, nie wiedząc, co zrobić. Dla takiego kraju jak Ameryka największe zagrożenie stanowili artyści ? pisarze, malarze, poeci, mówcy, pieśniarze, którzy nie zamierzali akceptować decyzji rządu i buntowali się przeciwko temu, co działo się wokół. Bo czy osoba opiekująca się przydrożnymi różami i pokazująca jej piękno innym nie jest zagrożeniem dla ludzi, którzy zajmują się ich bezlitosnym niszczeniem?
    Państwo, które do ostatniej suchej nitki przesiąknięte jest muzyką, można zmienić tylko z jej pomocą. Wszystko zaczęło się od folku. Podczas gdy Presley śpiewał o kolejnym nieudanym romansie i innych sercowych rozterkach, pieśniarze folkowi tacy jak Woody Guthrie czy Pete Seeger kazali zmierzyć się swoim słuchaczom z mroczniejszą stroną tego świata, wskazywali problemy, które trzeba było naprawić. Z takich utworów można było nauczyć się, jak żyć, co robić a czego unikać. Folk był głosem, posłańcem prawdy. Prawdziwi pieśniarze potrafili sprawić, że wierzyłeś bezgranicznie w to, co słyszałeś. Jeśli ktoś śpiewał, że zamożny i młody William Zanzinger zabił Hattie Carroll, matkę dziesięciorga dzieci wierzyłeś, że stało się to naprawdę. Tu nie było miejsca na żaden fałsz, więc radia komercyjne nie puszczały za często takich utworów. Zresztą, prawda nie potrzebuje rozgłosu.

    Przez ile dróg musi przejść każdy z nas (*) by mógł człowiekiem się stać,
    Jak wiele razy musi człowiek wznieść wzrok
    Zanim choć nieba dojrzy strzęp,
    I jak wiele uszu musi mieć nim usłyszy
    Ludzki płacz i jęk?

    ?Znasz go? A czy ma on coś do powiedzenia, czy wniesie coś nowego?? - tak wtedy oceniano artystów. Bob Dylan był jednym z takich, którym z pewnością słów nie brakło. Wykorzystując jedynie gitarę, harmonijkę ustną i własny głos przekazał to, o czym wszyscy wokół myśleli, lecz nikt nie potrafił tego wyrazić. Widział, co się dzieje na świecie i potrafił zamienić to w piosenkę. Powiedział to, co musiało być powiedziane. Zatem chcąc czy nie chcąc, stał się Głosem Pokolenia. Ludzie chcieli zrobić z niego artystę zaangażowanego, wciągnąć do różnych stowarzyszeń, podczas gdy nie interesowało go coś takiego, jak polityka. Śpiewał tylko piosenki aktualne czy, jak kto woli, protest songi. W tym momencie nie ważna jest ich nazwa, liczy się przeznaczenie ? uświadomienie wszystkim, ile rzeczy zdąża na tym świecie w złym kierunku i niesienie nadziei, że jeszcze jest to możliwe do naprawienia.
    Utwór Blowin' in the wind był dla Dylana drzwiami do wielkiego świata, otworzył przed nim wrota kariery pieśniarza protestu. Kompozycję można nawet nazwać ojcem wszystkich protest songów. Nie traktowała o konkretnym wydarzeniu, stąd nadal jej przesłanie jest aktualne. Przez stawianie pytań bez odpowiedzi, którą ma przynieść dopiero wiatr uświadomiła ludziom, że ?kule armatnie będą latać dopóty, dopóki nikt się temu nie sprzeciwi?; uczyła, że ?nie można odwracać głowy, udając, że się nic nie widzi?.
    Marsz na Waszyngton odbył się 28 sierpnia 1963 roku na rzecz zniesienia segregacji rasowej. Wystąpiła na nim Joan Baez i Bob Dylan, swe słynne przemówienie wygłosił Martin Luther King. Słowa hymnu Blowin' in the wind każdy uczestnik pochodu zapewne trzymał głęboko w sercu ? dokładnie pokazywały przyczynę, która zmusiła ich do protestów.
    Kompozycja Masters of War była mocnym ciosem wymierzonym w dowódców myślących, że świat należy wyłącznie do nich, ciągnącym za sznurki i każącym żołnierzom iść dalej, by oni sami, gdy już rozpocznie się piekło, mogli bezpiecznie uciec. Hurricane opowiada historię czarnoskórego boksera Rubina Cartera, pretendenta do mistrza wagi średniej, który został niesłusznie skazany na dożywocie z powodu fałszywego oskarżenia o morderstwo. Sąd dopiero po dwudziestu latach uznał, że wyrok opierał się głównie na akcie rasizmu, co już wcześniej w swoim utworze stwierdził Dylan.
    Z kolei Hard Rain's A-Gonna Fall jest relacją małego chłopca z podróży po świecie, podczas której zobaczył ?tłum mówców ze złamanymi językami, małe dzieci uzbrojone w bagnety?, ?słyszał szum burzy, który był ostrzeżeniem?, widział, jak ktoś umierał z głodu, a inni się śmiali, na szept tysięcy nikt ucha nie skłonił?. Na koniec oznajmia, że ?dotrze na szczyt góry, by wszyscy mogli go usłyszeć. Będzie stał na falach oceanu, dopóki nie utonie i pozna swoją pieśń dobrze, zanim zacznie ją śpiewać?. Chce, by wszyscy wiedzieli, że błędy tego świata nie pozostaną bez odzewu i niedługo spadnie ciężki deszcz. I bynajmniej nie chodzi tu o bombę atomową, choć i tego wówczas wszyscy się bali. Chodzi tu coś na kształt potopu, co rozliczy ludzi z ich złych uczynków, będzie też ich wynikiem. Nie jestem pewien, czy ten deszcz przestał już padać ? miejmy nadzieję, że przynajmniej zdążył już trochę zelżeć.
    Gdy Dylan zarzekał się, że przez piosenkę nie da się nic zmienić, spod jego pióra wyszedł chyba jeden z największych protest songów (i nie mówię tu wyłącznie o długości). Czegoś takiego jak Wszystko Dobrze Mamo (Ja Tylko Krwawię) nikt wcześniej nie słyszał. Cała ówczesna rzeczywistość została przelana na słowa i podana na tacy w ponad kilkunastu wersach. Wiele zwrotów, takich jak ?łatwo jest widzieć bez patrzenia zbyt daleko? przyjęła się później jako amerykańskie powiedzenia. Widzimy obraz człowieka, który ?nie był zajęty, kiedy się rodził, ale jest zajęty umierając?; mężczyznę który ?stawia się w stanie wojny i przygląda wodospadom rozpaczy. A kiedy odczuwa potrzebę jęczenia, odkrywa, że byłby tylko jeszcze jedną osobą płaczącą.?; patrzymy na ?reklamy, które nas zdobywają, sprawiając, że czujemy się, jakbyśmy mogli wygrać wszystko, nawet to, co nigdy nie zostało wygrane.?. Nie można wymyślić mocniejszego prztyczka w nos dla ludzi, którzy patrzą na świat przez różowe okulary lub, co gorsza, ich oczy są zamknięte zupełnie.

    Kiedy kaznodzieja modli się o czyjś zły los (*) Nauczyciele uczą o czymś, czego nie rozumieją
    Że czekanie na wiedzę może doprowadzić
    do stu dolarowych talerzy
    Dobroć ukrywa się za jej bramami
    Ale nawet prezydent Stanów Zjednoczonych
    Czasem musi stanąć nago

    Boba Dylana nie nazywano buntownikiem czy legendą. Nadawano mu tytuły o wiele bardzie niebezpieczne, takie jak: Sumienie Pokolenia, Najwyższy Kapłan Sprzeciwu, Car Odrzuconych, Wielki Biały Brat-Buntownik... Nigdy nie chciał być kimś takim, wyrażał tylko nowe realia i zawierał je w swoich wierszach. Żądano od niego piosenek wskazujących palcem, a on palców miał tylko dziesięć. Pragnął pokazywać ludziom jedynie właściwą drogę, a tymczasem wszyscy wokół chcieli, by stanął na czele pochodu i gdzieś ich poprowadził. A od tego były przecież inne osoby.
    Jedną z nich był John Lennon. Już za panowania Beatlesów przejawiał w sobie duszę buntownika, pisząc takie piosenki jak Rewolucja, która była wykorzystywana m.in. w polskich protestach przeciwko władzy komunistycznej w 1968 roku ? realia się zmieniały, więc i chłopcy z Liverpoolu musieli iść z duchem czasu. Miłość jest wszystkim, czego potrzebujesz, gdzie Fab Four stwierdzali, że ?nie ma niczego do zrobienia, co nie może być dokonane? również wyznaczyło nowe ścieżki w ich rozwoju ? a przesłanie tego utworu będzie pewnie aktualne po kres wieków.
    Pełny wiatr w żagle Lennon nabrał jednak dopiero po ich rozpadzie. Jego utwory typu Władza w Ręce Ludu, Dajcie mi jakąś prawdę czy wręcz utopijny hymn pacyfistyczny Imagine były dokładnie tym, czego ludzie wtedy potrzebowali ? ich duchowymi przewodnikami.
    Pierwszym krokiem do powstania czegoś jest zaistnienie tego w naszej wyobraźni. Imagine sprawia, że wyobrażamy sobie ?pokój na świecie, brak chciwości i głodu, wszystkich ludzi dzielących się światem. I może powiedzą, że jesteśmy marzycielami, ale nie jesteśmy jedyni. Któregoś dnia przecież pozostali przyłączą się do nas i świat będzie żył jak jeden?.
    Na półmilionowej demonstracji w Waszyngtonie, która odbyła się 15 września 1969 roku wszyscy kołysali się, ze znakiem pokoju na dłoni śpiewając utwór Johna ?Wszystko, czego pragniemy, to byście dali pokojowi szansę?. Jej przewodniczący, folkowy śpiewak Pete Seeger przerywał to frazami typu ?Czy słyszysz to, Nixon? Czy słyszycie to, wy tam w FBI??.
    Lennon przekonywał, że pokój powinno się sprzedawać jak masło, by ludzie wiedzieli, że mogą wybrać coś innego niż wojnę. Piosenki jedynie uzupełniały jego akcje typu ?Łóżkowy pokój-włochaty pokój?, podczas której wraz ze swoją żoną Yoko Ono spędził tydzień w hotelowym łóżku, nakłaniając innych, by zrobili to samo i nie ścinali włosów, dopóki nie skończy się wojna w Wietnamie. Drugim najważniejszym przedsięwzięciem było świąteczne rozwieszenie billboardów z napisami ?Wojna skończona! (Jeśli tylko tego chcesz)? - w 1969 roku zawisły one w wielkich miastach, takich jak Nowy Jork, Tokio, Amsterdam czy Rzym. Piosenkarz spytany, ile te plakaty kosztowały, odparł: ?Nie wiem. Na pewno mniej, niż ludzkie życie?. Dwa lata później na podstawie tej kampanii powstał znany utwór Happy Xmas (War is Over). Gdyby Lennon tylko siedział i śpiewał swoje piosenki, nikt by się nim nie zajął, nie byłby żadnym zagrożeniem. Jednak jego nowe znajomości z takimi ludźmi, jak Bobby Seale z Czarnych Panter (organizacja radykalnie walczyła o prawa czarnoskórej mniejszości w USA), przewodniczenie demonstracjom pokojowym, zdjęcia na tle amerykańskiej flagi z czaszkami zamiast gwiazdek, otwarte krytykowanie administracji i decyzji Richarda Nixona sprawiły, że zainteresował się nim rząd. Jak sam mówił, nagle wzrosła ilość remontów w jego piwnicy, podobnie jak np. u Martina Luthra Kinga telefony były na podsłuchu, śledzono go, gdziekolwiek się nie ruszył. Chcieli, by dostał paranoi i rzeczywiście tak się stało. Władze pragnęły nawet za wszelką cenę bezprawnie wydalić go z Ameryki, co im się nie udało. Wystarczyło jednak kilka miesięcy, by Lennon w grudniu 1980 roku został zastrzelony przez jakiegoś palanta ? i problem rozwiązał się sam.

    I tylko mam nadzieję, że złożą was w pudle (*) Będę szedł w kondukcie w to blade południe
    Potem stanę nad grobem, by upewnić się całkiem
    Że już was nie spotkam, bo będziecie martwi

    Również zespoły rockowe, sławne ze swych wielkich przebojów niekiedy przypominały sobie o ciemniejszej stronie twarzy tego świata. Dire Straits przekonują, że ?jesteśmy głupcami, wypowiadając wojnę przeciwko naszym Braciom Broni?; Pink Floyd zbudowaliby szpital Fletchera dla nieuleczalnie chorych królów i tyranów, w którym mogliby bawić się w zabawy typu ?bum bum, bang bang ? padnij, nie żyjesz?; Jim Morrison z The Doors śpiewa o ?Nieznanym Żołnierzu? w utworze przeciwko wojnie w Wietnamie; Michael Jackson w Heal the World zachęca do ochrony przyrody przed szponami przemysłu; U2 przypomina nam Krwawą niedzieli z 30 stycznia 1972; Phil Collins trochę sarkastycznie śpiewa o problemie bezdomności, ogłaszając, że ?to jedynie kolejny dzień w raju?. W Polsce chyba najbardziej znaną kompozycją tego typu jest Dziwny jest ten Świat Czesława Niemena, który w latach 60. stał się nieoficjalnym hymnem kontestującej polskiej młodzieży. ?Ludzi dobrej woli jest więcej, choć nadal ktoś słowem złym potrafi zabić tak jak nożem?. Lecz słowem można również pobudzić kogoś do życia.
    Jednak ze wszystkich znanych mi protest songów chyba najbardziej wyróżnia się Star Spangled Banner, czyli hymn Ameryki zagrany przez Jimiego Hendrixa, bodaj najlepszego gitarzystę wszech czasów. Moc tego utworu nie leży w słowach, bowiem on ich zupełnie nie posiada. Wygrywana melodia co chwila przerywana jest dźwiękami gitary, które udają odgłosy przelatujących na niebie samolotów i huk spadających na ziemię bomb. To nie jest żadna profanacja, tylko ukazanie Ameryki z jej prawdziwym obliczem
    Pieśniarzy wykonujących tego typu muzykę jest znacznie więcej, niż ich garstka, której udało się zaistnieć w mediach i powszechnym myśleniu. Nie zawsze można ich też od razu rozpoznać. Pieśniami protestu mogą być bowiem również utwory, które na pierwszy rzut oka są zwykłymi piosenkami, a tymczasem ukrywają prawdę przed tymi, którzy chcieliby ją wykorzystać przeciw twórcom. I nie mówię tu o odgadywaniu, kim jest Pan Jones w Ballad of a Thin Man, który ?pożyczył komuś swoje gardło?, czy ?Anioł-kowboj, który galopuje ze swoją zapaloną świeczką na słońce? w Bramach Edenu Boba Dylana ? tu chodzi o coś innego. Jeśli bowiem poznamy np. wizję Strawberry Fields Forever Beatlesów taką, jaką podaje nam film Across the Universe Julie Taymor, kompozycja zupełnie zmieni swoje oblicze. Pola truskawkowe staną się areną wojny, gdzie nic nie jest prawdziwe, a same truskawki będą spadającymi z nieba bombami. Podobnie jest z I Want You (She's So Heavy). Przyjmijmy, że to rząd Ameryki pragnie nowych żołnierzy do wojny w Wietnamie, a oni muszą dźwigać Statuę Wolności, krzycząc ?Jaka ona ciężka!?. Utwór może mieć nawet więcej niż dwie twarze ? wszystko zależy wyłącznie od naszego punktu widzenia.

    Czy widziałeś przerażonych ludzi? (*) Czy słyszałeś spadające bomby?
    Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się
    Dlaczego musimy szukać schronienia
    Gdy obietnica nowego świata
    odważnie rozwija się pod czystym, błękitnym niebem?

    Zastanówmy się, czy i dzisiaj nie potrzebujemy ludzi, którzy odkryją oblicze prawdy swymi obrazami, mowami i utworami, będą potrafili otwarcie powiedzieć temu wszystkiemu ?nie?. Gdzie są ci pieśniarze i poeci, którzy mają protestować przeciwko temu, co aktualnie się dzieje? Kolejny hit w komercyjnym radiu nie zmienia świata, nie sprawia, że próbuje stać się on choć odrobinę lepszy, nie wnosi nic nowego. Natomiast Another Brick in the Wall grupy Pink Floyd, sprzeciwiający się zabijaniu indywidualności w szkołach nieśli na ustach czarnoskórzy uczniowie w RPA, protestując przeciwko ich dyskryminacji. Zresztą cały film jest wielkim, rockowym protestem, który porusza wiele tematów, takich jak np. wojna w Goodbye Blue Sky. Jest zatem pewna zasadnicza różnica między jakimkolwiek protest songiem, a światowym przebojem disco czy pop ? wpływ na kształtowanie się myślenia u ludzi. Bo sprawdza się stwierdzenie, że jesteśmy tacy, jakiej muzyki słuchamy, w jakim otoczeniu się obracamy i co czytamy.
    Czy w naszych czasach również nie ?wypacza się prawda o wojnie i pokoju?? Czy nie ma takich osób, jak Mistrzowie Wojny, którzy ?skryci za biurkami rzucają na świat strach; zabijają dzieci, nawet te nienarodzone bez imienia? Oczywiście, że są, nie trzeba ich nawet z lupą szukać ? wystarczy tylko zdjąć im maski. Jak to zmieniać? Wystarczy jeden dobry uczynek każdego dnia. To zachęci innych również do czynienia dobra. Wyczytałem bowiem gdzieś, że same wiersze i muzyka to za mało ? muszą również być gdzieś ludzie, którzy przekują słowa poetów w prawdziwe czyny.

    Mikołaj Wyrzykowski (*) Cytaty pochodzą kolejno z utworów Boba Dylana: Blowin' in the wind, It's Alright Ma (I'm Only Bleeding), Masters of War oraz Goodbye Blue Sky autorstwa Pink Floydów.
  3. Mikiotor
    Powoli otwieram powieki, rozcieram oczy, by obraz świata z delikatnie przymglonego stał się dla mnie całkowicie wyraźny. Lekko podnoszę się na łokciach i zwracam głowę w stronę okna, by przekonać się, jakie rozpoczęcia wybrała pogoda dla tego poranka. Następuje euforia... Słońce! Piękna pogoda, niebo bez chmur, słońce ponownie świeci! To aż niemożliwe ? tak wspaniała pogoda przez cały tydzień. I co, na jaki szlak dzisiaj wyruszamy? Przecież nie możemy tego zmarnować... Chyba trzeba pójść na jakiś wysoki szczyt, zobaczyć pełnię uroku gór, z których ten dzień odegnał wszelką mgłę i chmury ? Giewont, Nosal, Kasprowy... Rysy? Wstaję szybko, podekscytowany tym, co mogę dzisiaj przeżyć, lecz po chwili znowu padam na łóżko i przykrywam się kołdrą. Niedziela! Przecież dzisiaj jest niedziela, ostatnia niedziela naszego pobytu w górach! Zostało nam tylko pakowanie i monotonna jazda do domu ? nie będzie żadnego wspinania się na góry, zdobywania szczytów, podziwiania pięknych widoków, picia orzeźwiającej wody prosto z górskiego potoku. Nie tym razem panowie, nie, nie...
    Ale jest też mnóstwo rzeczy, które wychodzą tego dnia na wielki plus. Dzisiaj po przyjeździe do domu będę mógł dzielić swoją radość z kochanymi psami, przeżyć tak wyczekiwany moment, kiedy ponownie zagram na pianinie, a po drodze przecież jeszcze wstąpimy do Wadowic i na Jasną Górę. Właśnie dzięki tym pozytywnym myślom zaczęliśmy się czym prędzej pakować (zdążyłem nawet pobrzdąkać ?Schody do Nieba? na gitarze), zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się z gospodynią domu, zapewniając, że to miejsce było tak miłe, iż możemy tu przyjechać jeszcze przynajmniej raz. Wsiedliśmy do samochodu, a jako że dzisiaj jest niedziela, skierowaliśmy nasze opony ku kościołowi w Jurgowie, gdzie chcieliśmy być na mszy.
    Ludzie patrzyli na nas wielkimi oczami i byli naprawdę zdziwieni, kiedy weszliśmy na teren kościoła z Dilalą (oczywiście na zewnątrz, wprowadzenie psa do środka byłoby już, szczerze powiedziawszy, lekką przesadą). Lecz my, mimo wielu rzucanych w nas ciekawskich spojrzeń po skończonej mszy spokojnie wsiedliśmy do samochodu i wraz ze smacznie drzemiącą Lalką odjechaliśmy w kierunku Wadowic.

    Na miejscu byliśmy, kiedy piękna pogoda miała swoje dzisiejsze apogeum (były aż 32 stopnie). Chcieliśmy to zrobić ze względu na to, że nasze zdjęcia z miasta Ojca Świętego po prostu dostały nóg ( skrzydeł, czy jeszcze czego innego) i bez zapowiedzi czy większego powodu sobie uciekły i to na tyle daleko, że złapać ich nam się niestety nie udało. Nie ukrywam też, że był jeszcze jeden, ważny powód ? chcieliśmy ponownie rozkoszować się smakiem wadowickich, papieskich kremówek, które najbardziej polubiliśmy (a testowaliśmy dwa miejsca) w cukierni ?u Lenia?, gdzie są prawdziwe, z cięższym kremem, o wiele lepsze niż gdziekolwiek indziej.). Ale nie róbcie ze mnie żarłoka, który myśli tylko o jedzeniu ? choć kremówki robią tu chyba najlepsze na świecie, to nie tylko cukiernie są w tym mieście najbardziej oblegane...
    Po raz drugi pomodliliśmy się w wadowickiej katedrze, była chwila, by popatrzeć, jak robotnicy remontują rynek i dom bł Papieża Jana Pawła II (wielu Włochów również było z tego niezadowolonych) i cóż więcej pozostało nam tu do zrobienia ? trzeba było wsiąść w samochód i pojechać dalej, ku Częstochowie i cudownemu obrazowi Matki Bożej czuwającej nad całym krajem ze swojej kaplicy na Jasnej Górze.
    Na rozpoczęcie naszej wycieczki robiliśmy to samo, więc i będąc już u jej zakończenia również przeszliśmy się ścieżką koło posągów przedstawiających wszystkie tajemnice różańca (niestety mieliśmy zbyt mało czasu, by go odmówić), weszliśmy do wnętrza Sanktuarium, gdzie w niedzielę był cały czas odsłonięty obraz Matki Bożej Częstochowskiej z dwoma śladami po cięciach nożem na policzku. Z nowych rzeczy, które poznałem był tylko Wieczernik. Udało nam się również wrzucić karteczki z podziękowaniami i prośbami do Matki Bożej, a gdy przybiłem kolejne kilka pieczątek podróżnika do kolekcji w moim kalendarzyku ? ruszyliśmy dalej, kierując się już prosto w stronę domu.
    Zatrzymaliśmy się jeszcze przed Łodzią, gdzie wszyscy (łącznie z Dilalą, która zdążyła jeszcze poznać nowego psa-przyjaciela) postanowiliśmy się porządnie najeść, by nie paść z głodu podczas podróży powrotnej. Co ciekawe, właśnie podczas zbliżania się do Łodzi nasz GPS odzyskał przytomność i złapał sygnał, wskazując nam znaną nam na pamięć drogę, którą mieliśmy podążać. Wcześniej, kiedy byliśmy bliscy zagubienia się, nawet nie drgnął, by nam coś powiedzieć. Nie wiem, czy ktoś zestrzelił mu satelitę, czy źle wkręcił w niej śrubkę. Teraz udało mu się to naprawić. akurat kiedy w Łodzi zaczynało się robić coraz ciemniej, na tyle, że GPS mógłby z łatwością przybrać tryb nocy...
    Nie, to nie była jeszcze noc. To jej mroczny duch przechadzał się właśnie ulicami miasta, samym oddechem niepostrzeżenie zabarwiając chmury na czarno. Były okropnie ciekawskie. Chciały zwiedzić każdy zakątek miasta, nadać każdej ulicy swoje zasady życia, przeniknąć do każdego domu, stojącego w korku samochodu. Opanowywały miasto, nie zamierzały się pytać, czy i my chcemy być ich najbliższymi przyjaciółmi, po prostu były wśród nas ? wszędzie.
    Latarniom rozbłysły oczy, samochody również świeciły swoimi światłami, które wskazywały im, którędy mają jechać. Nastał mrok, lecz z pewnością nie był to mrok nocy. Było to coś gorszego ? mrok wielkiej burzy, która objawiała się zgromadzonego nad Łodzią siedliska chmur, coraz bardziej oplatającego to miasto swymi wręcz czarnymi, nieprzeniknionymi mackami...
    I stało się ? lekki deszczyk delikatnie rozpoczął odliczanie do potężnej burzy, która już lada moment miała nastać. A my byliśmy w samym jej środku. Kilkanaście metrów za ustawioną wzdłuż drogi ścianą walnął piorun. Wzdrygnął nami, wszyscy poczuliśmy go wręcz na własnej skórze. Najmocniejsza błyskawica, jaką w życiu widziałem uderzyła w ziemię tak blisko mnie, jak nigdy wcześniej. Ot tak, po prostu, jakby chcąc dostarczyć jeszcze lepszych wrażeń w tym szalonym, mrocznym cyrku. Dobrze, że nie wybrała nas jako gwoździ programu swego przedstawienia...Brrr.
    Jechaliśmy w napięciu, spoglądając na wycieraczki wyraźnie nie mogące nadążyć za padającym coraz szybciej deszczem. Było zbyt ciemno, by w jakiś ciekawy sposób zająć czas podróży, obawialiśmy się pioruna, który lada moment może uderzyć gdzieś niedaleko, więc zastygliśmy, zupełnie się nie ruszając ? tak czarnych chmur jeszcze nie widziałem nigdy. Nie chcę nawet wiedzieć, co się wydarzyło, gdy my się oddalaliśmy i zdążyły zerwać się z trzymających je łańcuchów. A sięgały daleko poza samą Łódź ? na tyle, że miarę naszego zbliżania się do domu ta spowodowana nimi szarość wcale nie rozproszyła się, a jedynie płynnie przemieniła w zapadający wieczór...
    Wszyscy okropnie się cieszyli, kiedy w końcu udało nam się dotrzeć do domu. Delilah witała się z naszymi pozostałymi psami, czym prędzej opowiadając im wszystkie historie, jakie przeżyła. My odpieraliśmy ich radosne ataki, wcale nie chcąc, by ich przestawały. I tak nie było, bo Nebra, Bliska, Karek i Drimka jeszcze przez długi czas miło się do nas przytulały i zachęcały do ich głaskania, a ich oczy pokazywały wyraźnie, jak bardzo tęskniły za nami.
    Otworzyłem drzwi, wszedłem do domu i cały czas witając się z psami, od razu usiadłem przy pianinie. Przy delikatnym ?Dla Elizy? nieśmiało wypływającym spod klapy instrumentu przypomniałem sobie słowa, które niegdyś wypowiedział bł Papież Jan Paweł II, jak sądzę, pasujące niezwykle do całej tej naszej górskiej wyprawy: ?Nie wystarczy przekroczyć próg, trzeba pójść w głąb.?

    Tak samo właśnie jest z górami. Nie wystarczy tylko być w górach i jedyne, co robić, to spoglądać na nie z balkonu. Nie wystarczy też być w Zakopanem i chodzić po Krupówkach, jak i po tych ?wielkich? i pięknych, choć pełnych turystów szlakach. Trzeba poznać nowych, ciekawych ludzi, odkryć coś niezwykłego i przejść się tymi mniej uczęszczanymi, lecz często równie pięknymi szlakami, by poznać prawdziwe oblicze polskich Tatr. Potrzebne też są przeżycia duchowe, jak i przygody których nie zapomni się przez całe dalsze życie, choćbyśmy mieli ich w nim jeszcze dużo, dużo więcej (o czym chyba marzy każdy z nas).

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    wydarzyło się 07.08.2011
  4. Mikiotor
    Nasz ostatni szlak podczas tej podróży musiał spełniać przynajmniej jeden aspekt ? chcieliśmy wejść na niego wraz z Dilalą ( naszą collie), oczywiście nie idąc ciągle lasem i mogąc podziwiać piękne, górskie widoki. Tego wszystkiego dostarczyła nam (nie licząc jeszcze tłumów turystów) spacerowa droga prowadząca głównym szlakiem Doliny Chochołowskiej.

    Tego właśnie miejsca brakowało nam jeszcze do zaliczenia wszystkich ulubionych miejsc w górach naszego bł. Papieża Jana Pawła II: była już Rusinowa Polana, Morskie Oko, Hala Gąsienicowa, do kompletu pozostała więc już tylko Chochołowska. Słońce na nasze szczęście ponownie patrzało na nas swym ciepłym okiem, a Delilah szła raźno, zaciekawiona nowym miejscem.
    Już na samym początku drogi, widząc zgrupowania bacówek zatrzymaliśmy przy jednej, chcąc przekonać się, jak smakuje żentyca (wcześniej w ogóle nie wiedzieliśmy, co to jest, jedynie czytaliśmy w książce). Od góralki dowiedziałem się, iż jest to po prostu serwatka z mleka owczego, otrzymywana przy wyrabianiu oscypków i bundzu (coś mi się wydaje, że w praktyce jest to chyba nieco bardziej skomplikowane;)) Pierwszy raz piłem coś takiego i muszę powiedzieć, że jest przepyszne. Gdy będziemy wracali z wycieczki, chyba będziemy musieli tu jeszcze raz wstąpić i bardziej zapamiętać ten smak...

    Stoimy na polanie w grupce ludzi, wraz z nimi wpatrując się i uważnie słuchając unoszącego ręce ku niebu księdza, głośno śpiewamy wraz z nim. Słyszmy przytłumiony przez liście o wielkości dłoni szum płynącego nieopodal strumyka. Dzieci szarpią rodziców za ręce, prosząc by powiedzieli im więcej o tym, co się właśnie rozgrywa. Przyszedł czas na spontaniczną modlitwę, każdy może na głos wypowiedzieć swoje intencje. Później wszyscy klękamy przed prowizorycznym, rozłożonym na wózku ołtarzem, stojącym przed dwoma zieleniącymi się brzózkami. Przechodzący ludzie patrzą się na nas dziwnym, wręcz pytającym wzrokiem, lecz my zupełnie nie zwracamy na nich uwagi ? w znaku pokoju wszyscy podajemy sobie ręce, na same oczy przekonując się, jak wielką siłę ma wspólnota serc, potrafiąca stworzyć prawdziwy Kościół na, można powiedzieć, zwykłej polanie.

    Myśleliśmy, że już nic tak niezwykłego się nie wydarzy ? jak widać, myliliśmy się. Podobnie jak wielu innych turystów również przechodziliśmy koło tamtej polany, lecz widząc grupę ludzi i ubierającego sutannę franciszkanina, zatrzymaliśmy się tam, dowiadując się, że już za chwilę odbędzie się tu kameralna msza na świeżym powietrzu. Zaciekawieni, wraz z kilkoma ludźmi, którzy również do tej grupy dołączyli postanowiliśmy zostać i przeżyć to, w czym jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyłem. To niesamowite (i pewnie nie jest zwykłym przypadkiem) ile podczas naszego wakacyjnego wyjazdu w góry zdążyłem zrobić rzeczy, których nigdy wcześniej nie próbowałem. Chociażby przyjęcie Komunii Świętej pod dwiema postaciami, Mszę św. przeżywając w małych wspólnotach ? w pierwszą sobotę naszego wyjazdu na Groni Jana Pawła II i ostatnią, w której miałem okazję uczestniczyć w ostatnią sobotę tej podróży, w Dolinie Chochołowskiej. Naprawdę, nie do wiary.
    Niestety, kiedy zostało już jedynie pół godziny do schroniska, Delilah po jedzeniu nie mogła już dalej iść, musiała odpocząć. Cokolwiek byśmy więc nie robili, nasze kolejne rozdzielenie się było nieuniknione.
    Do schroniska (1150 m n.p.m) wobec tego dotarłem jedynie z mamą, w drodze powrotnej podziwiając małą, drewnianą kapliczkę imienia św. Jana Chrzciciela (wybudowaną specjalnie na potrzeby serialu ?Janosik?) na wzgórzu, oglądając stare szałasy wraz z pasącymi się wśród nich stadami owiec (jaka szkoda, że nie ma tu z nami Dilali ? wtedy w końcu mogła by nam udowodnić, że jest prawdziwym psem pasterskim). Na zapas napełniałem się najpiękniejszymi widokami w tej dolinie właśnie tutaj, na Polanie Chochołowskiej.

    Deszcz przez chwilkę lekkim siąpieniem próbował nam popsuć humory, lecz kiedy dotarliśmy ponownie do bacówki, słońce, choć już nie z taką mocą, jak rankiem, próbowało się przebić przez lekki mur z szarych chmur ułożony. Górale pytali się nas, czy nie mieliśmy żadnych problemów z żołądkiem po żentycy ? lecz my, jedzący już chleb na zakwasie i inne rzeczy z natury pochodzące, odpowiedzieliśmy śmiało, że absolutnie nie. A co lepsze: zamówiliśmy drugi drewniany kufel (który teraz ze smakiem wypiliśmy już o wiele szybciej) wraz z dużym oscypkiem, który chcieliśmy zabrać z powrotem do naszego leśnego domu w Rozgartach.
    Na ten dzień mieliśmy jeszcze wiele planów (oprócz smutnego pakowania się oczywiście) jednak po zorientowaniu się, że zabawiliśmy tu aż do czwartej, zrezygnowaliśmy nawet z pójścia szlakiem rozpoczynającym się za kaplicą Jaszczurówką, jadąc prosto do naszej ulubionej restauracji położonej na widowiskowej polanie Szymkówki, po której przy sprzyjającej pogodzie lubimy biegać.

    Siedzimy przy grubym, drewnianym stole, czekając spokojnie na nasze potrawy i rozglądamy się wokół: na zimowy wyciąg, prowadzący poza ścianę lasu kończącą falistą polanę, na której z ziemi wyrastają dwa, małe domki, na wyglądające zza wierzchołków drzew majestatyczne, chcące sięgnąć nieba góry słowackie. Kelnerka przyniosła już nam pierogi z jagodami, przypomnienie zimowej wycieczki w te rejony sprzed kilku laty, kiedy to zjeżdżaliśmy z górek obok tej restauracji na sankach i jabłuszkach, bawiąc się w śniegu. Docierając do dna pitej przeze mnie pysznej czekolady, zdaję sobie sprawę, że właśnie nadbiega koniec naszej wspaniałej wyprawy, lecz i wspominam wszystkie przygody, jakie zdążyliśmy tu przeżyć. Powracając myślami do naszych spacerów po Kalwarii Zebrzydowskiej, zwiedzaniu Wadowic i Krakowa, chodzeniu szlakami papieskimi, wspinaniu się na niekiedy wyczerpujące szczyty, uczestniczeniu w dwóch tak kameralnych mszach, zbliżaniu się właśnie do Jasnej Góry mogę śmiało powiedzieć tak, jak niegdyś Ojciec Święty, Jan Paweł II.
    Jest nas troje (a właściwie czworo): Bóg, moi rodzice, góry i ja.

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski Wydarzyło się 06.08.2011

  5. Mikiotor
    Kuźnice- Hala Gąsienicowa ? Boczeń- Czarny Staw Gąsienicowy- Mały Kościelec- Karb- Dolina Jaworzynki- Kuźnice
    Na samym początku miałem zamiar pójść na ten szlak wraz z mamą, jednak gdy zobaczyliśmy czas przejścia (6,5 h) i wysokość szczytu, na który chcieliśmy razem wejść (powyżej 1800 m n.p.m.) ostatecznie i publicznie mama zrezygnowała ? w związku z tym rysowała się przede mną kolejna wycieczka z tatą, wycieczka na wyższe szczyty.
    Chcąc być jak najszybciej na miejscu (z powodu Tour de Pologne, przez który część dróg jest zamknięta) do Kuźnic dotarliśmy kilkanaście minut po dziewiątej poszliśmy wygodnym chodnikiem w kierunku początku szlaku, do punktu poboru opłat. Na rozstaju dróg skierowaliśmy się w lewo, czyli do schroniska na Hali Gąsienicowej przez Boczań (1224 m n.p.m.).

    Początkowo szło się nie tak bardzo stromym podejściem wśród lasu, po mniej niż godzinie wyszliśmy już na otwartą przestrzeń, by móc podziwiać wszystko to, co rozciągało się wokół nas (a trzeba powiedzieć, było co oglądać, bo szlak niebieski jest naprawdę widowiskowy).
    Lecz mimo wszystko po półtorej godzinnym podejściu ogarnęło nas lekkie zmęczenie i z utęsknieniem wypatrywaliśmy strzech drewnianych domków na Hali Gąsienicowej (1500 m n.p.m.). Jeszcze tylko jedno, dwa podejścia i za nimi już będzie... ale nie, nie schronisko, a kolejna górką, pod którą musimy się wspiąć.
    Po zajrzeniu do przytulnego wnętrza drewnianego domku, przybiciu pieczątek i przerwie technicznej ruszyliśmy na Czarny Staw (ale nie ten pod Rysami, a Gąsienicowy), do którego według tabliczek pozostało nam jakieś pół godziny.

    Dość łatwą, wysadzoną kamieniami ścieżką szliśmy pomiędzy rozległymi, nisko położonymi gałęziami kosodrzewiny jeszcze krócej, niż nam mówiono ? dzięki czemu mieliśmy więcej czasu na oglądanie jednego z najpiękniejszych widoków tych wakacji (a może i całego mojego życia).
    Zobaczyliśmy szlak prowadzący na Zawrat, majestatyczne szczyty wyrastające z ziemi za Czarnym Stawem (1624 m n.p.m),
    niekiedy posiadające małe zagłębienia, w których jeszcze nocował śnieg; Kościelec, który nam wydawał się wręcz nie do zdobycia (choć widzieliśmy ludzi wspinających się po jego skalistej grani) wraz z jego młodszym bratem i sięgającym równie wysoko Karbem (1853 m n.p.m), na które właśnie zamierzaliśmy się wspiąć.
    Widząc momentami niczym nieubezpieczone podejście na widoczny z daleka Kościelec (2155 m n.p.m), postanowiliśmy, że wejdziemy jedynie na Mały Kościelec i Karb, znajdujące się prawie na tym samym wierzchołku. W końcu grzechem i hańbą jest być na Czarnym Stawie i nie spróbować swoich sił w podejściu na tamten szczyt...

    Wielki sukces ? nie bez problemów, ale w jakiś sposób udało nam się zwyciężyć starcie z górą i stanąć dumnie na jej szczycie ? teraz trzeba jeszcze tylko zejść na dół, nie oglądając się już za siebie. Delikatnie badamy każdy, najmniejszy śliski kamień, uważając, by nasz kolejny krok nie było ostatnim przed poślizgnięciem się. Patrzymy w lewo: usiana kamieniami przepaść; w prawo: jeszcze większy i bardziej skalisty spad. Lawirujemy na wąskiej przełęczy, w której zdołałaby się zmieścić maksymalnie jedna osoba i bez względu na zmęczenie pniemy się dalej, wierząc, że już za chwilkę będziemy schodzić w dół. Wiadomo, że całkowicie wypoczęty wędrowiec, który wspiął się na wysoki szczyt nie poczuje tej satysfakcji płynącej ze zmęczenia i możliwości oglądania pięknych krajobrazów ? jest jak kozica nie posiadająca skocznych nóg, nie mogąca uczestniczyć w swym żywiole...
    Mieliśmy rację mówiąc, że lepiej dla nas nie wchodzić na duży Kościelec ? przy samym wejściu powitała nas duża, czerwona tabliczka głosząca, że jest to niebezpieczny szlak, na który niedoświadczeni wędrowcy wchodzić nie powinni (pośrednio poprzez kamienie, które mogą spadać ze szczytu). Wybraliśmy więc drogę w dół, prowadzącą obok kilku ładnych stawów (również Zielonego) i stawików oraz wyciągu narciarskiego prowadzącego na Kasprowy Wierch.
    Przy okazji zdążyliśmy nabrać jakieś trzy butelki wody górskiej prosto z czystego strumyku, specjalnie po to, by również mama mogła jej spróbować. I nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy już po godzinie tą trasą spacerową wijącą się po dolinie jezior i potoków dotarliśmy pod same drzwi Murowańca...

    Siedzimy przy grubym, drewnianym stole, powoli dużą łyżkę z pyszną zupą i przegryzając ją pajdą chleba. Nad naszymi głowami na czarnych sznurach wiszą przykuwające uwagę również drewniane żyrandole, otaczają je silne, rzeźbione w ludowe wzorki belki. Wpatrujemy się w innych zajadających ludzi, przygotowujących się do dalszej wędrówki. Z ciekawością spoglądamy na stojący przy recepcji tłum ludzi i zawiniętą niczym ogon u świni kolejkę, gdzie ludzie wykrzykują nazwy potraw i szybkim krokiem zmierzają po odbiór. Słyszymy radosnych Hiszpanów, głośno śpiewających jedną ze swoich radosnych pieśni i wprawiających wszystkich zgromadzonych w środku w dobry nastrój. Cieszymy się z tego, co widzimy i czujemy: duchoty, głośności, kręcących się wokół nas ludzi, ogólnej krzątaniny i zlewających się ze sobą głosów ? bo właśnie dzięki temu czujemy, że jesteśmy w prawdziwym, górskim schronisku.

    Jako że nie lubimy nigdy wracać tą samą drogą, po zjedzeniu obiadu i krótkim podejściu pod górkę postanowiliśmy na rozstaju szlaków wybrać ten prowadzący do Doliny Jaworzynki, której jeszcze odwiedzić nie zdążyliśmy. Wysadzone twardymi kamieniami zejście ze szczytu zajęło nam całą godzinę, po którym nasze obolałe podeszwy musiały odpocząć nim ruszymy w dalszą trasę, prowadzącą już szlakiem spacerowym. Gdy po zejściu z dna doliny do stworzonego z rozłożystych koron drzew leśnego tunelu ujrzeliśmy na jego końcu światło, wiedzieliśmy już, że jesteśmy prawie u celu. Przeszliśmy koło budki poboru opłat za wejście do Tatrzańskiego Parku Tatrzańskiego, by potem oglądnąć dawne zdjęcia w galerii traktującej o górskich wyprawach i na końcu usiąść na ławce obok kilku dorożek, w oczekiwaniu na mamę dając chwilę odpoczynku naszym zmęczonym nogą i wspominając naszą wędrówkę.

    Jednym z powodów, dla których wchodzimy na góry, jest satysfakcja płynąca ze zdobycia danego szczytu. Największą satysfakcję czujemy jednak dopiero, gdy zejdziemy na dół, spoglądając wyrastający z ziemi skalny masyw, który przed chwilą zdobyliśmy - podziwialiśmy piękne widoki ze szczytu tego cudu natury, lecz teraz jesteśmy już na dole, w bezpiecznym miejscu, gdzie jeden krok w bok lub osunięcie się stopy nie oznacza zamienienia się w górskiego ptaka...

    Mikołaj ?Mikiotor" Wyrzykowski wydarzyło się 05.08.2011

  6. Mikiotor
    Led Zeppelin Mothership

    "Czujesz, że bębenki w uszach uginają się jak żagle na wietrze. To bolesne, lecz cała sala doznaje tego samego: jest podniecenie i coś wulgarnego, coś tak żywego, aż pachnie... Potem znów zaatakował Page. To prawdziwa umiejętność, by przedstawić się w korzystnym świetle. Podkręcił nutę cichutko, potem zaszczekał jak elektryczny pies ze stertą ostrych kości w zębach... Porusza się zgrabnie, wykorzystuje wszystkie możliwe sztuczki, przekrada się po scenie. To wspaniałe widowisko. Tymczasem Plant ciągle krzyczy. Może za głośno, a może nie. To obsceniczne." - dziennikarz "Melody Maker" o koncertach "Ołowianego Sterowca.
    Koncerty jednego z najlepszych zespołów wszech czasów rzeczywiście były niesamowite i znacznie się wyróżniały. Przyciągały tłumy. Wystarczy wspomnieć koncert w Pontiac Silverdome w Ameryce, na który przyszło aż 77 tysięcy fanów! Zeppelini bili rekordy popularności na koncertach, jak i w sprzedaży wszystkich swoich płyt. A wszystko dzięki, a jakże, granej przez nich muzyce.
    Grupa grała hard rock ? niektórzy określali też ich muzykę jako heavy metal, co jednak było niezgodne z prawdą i niezbyt podobało się członkom zespołu. Nie młócili oni przecież samych riffów ? mimo że ich utwory powstawały właśnie z nich, zawsze była w tym jakaś melodia. Jak powiedział Page, "Zawsze była w tym wewnętrzna dynamika, światło i cień, dramaturgia i wszechstronność?.Grana przez nich muzyka opierała się na energicznej grze sekcji rytmicznej, mocnej, wibrującej grze gitary elektrycznej bądź też akustycznej, jak i niezwykle ekspresyjnym śpiewie Planta, który nadaje niepowtarzalnego charakteru każdemu z utworów. W ciekawym połączeniu rocka, folku i bluesa daje się też wyczuć wpływy rocku progresywnego, soulu, czy chociażby reggae, jak w lubianym przeze mnie ?D'Yer Mak'er?? to właśnie ta różnorodność wraz ze świeżym powiewem, jaki wnieśli do świata muzyki sprawiała, że Zeppelini zyskiwali tak ogromne rzesze fanów, nie wspominając o zespołach, które czerpały z nich inspirację ( jak np. Queen, w którym bodaj Roger Taylor powiedział, iż utwór ?Innuendo? powstał pod dużym wpływem ?Kashmiru?). Byli niczym piękna perła, która po odnalezieniu swym blaskiem przyćmiła wszystko inne. Jak nigdy nie psujące się wino, które mimo upływu lat wciąż smakuje tak wspaniale jak wcześniej, a do tego z każdym łykiem niesie ze sobą nowe uczucie...

    ?Then as it was, then again it will be? *
    Teraz czas na małą lekcję historii. Trzeba powiedzieć, że Led Zeppelin (sama grupa, jak i jej nazwa) powstał nieco przypadkiem, kiedy to Jimmy Page, prowadzący gitarzysta The Yardbrds po odejściu kolegów z zespołu został ?na lodzie?, jedynie z menadżerem grupy, Peterem Grantem. Nie mógł sobie w żadnym razie pozwolić na postój, więc od razu też zaczął działać. W gazecie zamieścił ogłoszenie, w którym poszukiwał członków do stworzenia nowego zespołu. Prawie od razu zadzwonił John Paul Jones, grający głównie na basie multiinstrumentalista, który jako długo już pracujący muzyk sesyjny pragnął dołączyć do jakiegoś zespołu. Jimmy poszedł też na koncert Hobbstweedle, gdzie śpiewał Robert Plant? blond włosy chłopak o głosie jękliwym i donośnym jak syrena. Od razu zrobił na Page'u wrażenie i chętnie wstąpił do tworzącego się zespołu. Pozostało jedno puste miejsce, przeznaczone dla perkusisty. Plant skontaktował się ze swoim dawnym kolegą z dzieciństwa, Johnem ?Bonzo? Bonhamem, który bębnił wówczas wraz z Timmem Rose'm . Początkowo był niechętny, jednak po długich namowach trzech członków zespołu zgodził się zaryzykować i wstąpić do grupy, dopełniając składu. Zapewne później już nigdy nie żałował swej decyzji.
    Ciekawa historia wiąże się też z samą nazwą Led Zeppelin. Jej autorstwo przypisuje się Keithowi Moonowi, który po nieudanych koncertach zwykł mówić, że muzyka ?unosiła się jak ołowiany sterowiec? (czyli lead zeppelin). Później członkowie grupy ze słowa ?lead? wyrzucili literkę ?e?, by nazwa była łatwiejsza i poprawnie wymawiana przez Amerykanów.
    Pod tą nazwą też zespół wydał swoją pierwszą płytę w Atlantic Records, zatytułowaną po prostu ?Led Zeppelin?, pokazującą, na co tak naprawdę stać Zeppelinów. Z tłumu zdołali oni się wybić jednak dopiero koncertami i drugim longplayem, który szybko stał się bestsellerem, strącając mistrzowską koronę z ?Abbey Road? Beatlesów i samemu stając na pierwszym miejscu zestawienia ?Billboardu?. Kolejne płyty również zdobywały niemałą popularność, wystarczy wspomnieć chociażby ?Psychical Grafitti? czy nienazwany czwarty album, zawierający największy hit zespołu, czyli słynne ?Schody do Nieba?. Dla fana rocku aż wstyd się przyznać, iż nie posiada w swej kolekcji żadnego z albumów Zeppelinów. A przynajmniej wydanej w 2007 roku ?Mothership?, która pozwala zapoznać się z zespołem z jak najlepszej strony, prezentując same najlepsze utwory grupy, wybrane zresztą przez jej żyjących członków.

    ?Rivers always reach the sea? *
    Są przeciwnicy i sprzymierzeńcy takich składanek. Z jednej strony nie jesteś w stanie poznać zespołu w całości, gdyż przy grupach takich jak Pink Floyd, The Beatles czy właśnie Led Zeppelin jedna składanka to naprawdę mało i nigdy nie zaprezentuje wszystkich godnych uwagi utworów i wspaniałej całości wykreowanej przez zespół w ciągu jego kariery. Bo przecież nie zawsze naszą ulubioną piosenka zespołu jest jego największy hit. Patrząc na to jednak z innego kąta, można dostrzec wiele plusów takich składanek: idealne na udany start z zespołem, gdyż utwory te to nic innego jak najlepsze wybrane z najlepszych stworzonych przez najlepszych (tak, wiem że brzmi nieco dziwnie). Takie składanki potrafią też niezwykle często zachęcić do kupna którejś z płyty zespołu. Tak samo dzieje się w przypadku Mothership.

    24 utwory zebrane na dwóch krążkach zostały starannie wyselekcjonowane przez żyjących Zeppelinów. Znajdziemy tu więc takie hity jak oczywiście ?Stairway to Heaven?, ?Kashmir?, blues rockowe ?Since I've Been Loving You? czy też nieco psychodeliczne ?Dazed and Confused?. Gdy porównałem jednak utwory zgromadzone na tej składance z listą 50 najlepszych utworów tego zespołu wybranych przez Amerykanów, zauważyłem, że na dwóch krążkach nie zostały wytłoczone jedynie utwory znajdujące się w ścisłej czołówce. Oczywiście ich tu też nie mogło zabraknąć, jednak znalazło się miejsce na takie piosenki jak znajdujące się na dopiero 48 miejscu wręcz direstraitsowe, pełne refleksyjnych, łagodnych brzmień ?All My Love?, który jest jednym z moich ulubionych utworów, czy chociażby ?Houses of The Holy?, o dobrym riffie i melodii, w moim mniemaniu jednak i kilka stopni gorszy. Stąd wynika pewna nauka: nie kierujcie się zawsze takimi zestawieniami. Bo czasem utwór który znajduje się na jednym z ostatnich miejsc może być o wiele lepszy (oczywiście w odczuciu subiektywnym) niż ten znajdujący się bodajże na miejscu piętnastym.
    Utwory na Mothership poukładane zostały chronologicznie. Oznacza to, że zabawę z albumem zaczynamy wraz z płytą Led Zeppelin I, na ich ostatnim, dziewiątym krążku In Through The Out Door kończąc ? wrażenie jest takie, jakbyśmy poznawali zespół od jego wielkiego debiutu aż po rozpad, mogąc przy tym dokładnie prześledzić ewolucję ?Ołowianego Sterowca? i kierunek, w którym poszła muzyka, jaką grali. Jedyną niezmienną jest jakość utworów, która od początku do końca pozostaje na takim samym, wysokim i wręcz nieosiągalnym dla innych zespołów poziomie. Dodatkowym plusem jest to, że utwory przechodzą w siebie płynnie ? chodzi o to, że np. po zakończeniu ?Stairway to Heaven? nie czeka na nas taki utwór jak ?Communication Breakdown?, który jest po prostu czystym hard rockiem (mówiąc nawiasem jest też pierwszym dużym hitem grupy). Jednocześnie utwory cechują się dużym zróżnicowaniem, a każdy z nich posiada swój własny, niepowtarzalny klimat, który nawet mimo upływu czasu mamy ochotę coraz bardziej zgłębiać.

    ?We are eagles of one nest, The nest is in our soul? *
    Godne rozpoczęcie zapewniły nam cztery kawałki z debiutanckiej płyty grupy, czyli utwór opowiadający o dobrych i złych czasach (?Good Times Bad Times?), niezbyt mocny, o ciekawej melodii ? podczas jego słuchania doznamy samych miłych chwil, całkowicie wyłączając te złe Mruga. Dalej mamy ?przerwę w komunikacji?, za którą czekają już z niecierpliwością kolejne utwory, czyli mocne (jak zresztą wszystkie utwory ?Ołowianego Sterowca?), ?Dazed And Confused? , w którym w główną rolę pełni ochrypły krzyk Planta, a przygrywający mu cicho Page grający smyczkiem na gitarze, można powiedzieć, ?daje czadu? po każdej skończonej kwestii (ciekawy jest też moment, w którym głos wokalisty naśladuje dźwięki gitary) wraz z również folkowym, granym na gitarze akustycznej ?Babe I'm Gonna Leave You?, melancholijnym, przejmującym utworze, któremu jedynie dla nie pozoru nadano okładkę spokojnego (bez bicia muszę się przyznać, że uwielbiam ten kawałek, stworzony początkowo przez Anne Bredon). Pozostały nam utwory z pozostałych trzech oznaczonych liczbami (bądź nienazwanych, jak w przypadku czwartej płyty) albumów. Znajdziemy tu ?Whole Lotta Love? z nieśmiertelnym riffem i tak samo niezapomnianą całością, zwłaszcza refrenem (nie wspominając już o niecodziennym środku, w którym jęki wokalisty naśladujące nieco odgłos kichania przysparzały problemy rozgłośniom radiowym), inspirowane twórczością Tolkiena ?Ramble On?, ?Heartbreakera?, z szybko wpadającym w ucho riffem, jednym z lepszych, jakie słyszałem. Perełką w dorobku grupy, którą bardzo sobie upodobałem, jest fantastyczne (jeśli w waszych umysłach świtają jakieś inne słowa najwyższego uznania, ich miejsce powinno być właśnie tutaj, przy tej piosence ? gdy ją usłyszycie, dowiecie się, o co mi tak naprawdę chodzi), blues rockowe ?Since I've Been Loving You?, z niesamowitą solówką Page'a, najtrudniejszą jaką zagrał. Utwór cały czas trzyma w napięciu, które wraz z upływającymi sekundami i coraz głośniejszym krzykiem Planta nieustannie wzrasta, niekiedy powodując przechodzące po plecach dreszcze ? w pewnych momentach następuje uspokojenie, swoista cisza przed burzą, wypełniona subtelnymi dźwiękami gitary i cichszym śpiewem zaś zaraz potem następuje kolejne mocniejsze uderzenie, a utwór ponownie porywa nas i powoli, lecz niesamowicie skutecznie wplątuje w swą złożoną sieć, z której już nie można się wydostać... niesamowite uczucie. Od kiedy pokochałem ten utwór, nie mogę już od niego uciec... i nawet nie chcę tego zrobić. Bo od takich dzieł odwracać się nie można, trzeba je wciąż na nowo poznawać.

    Ta przejmująca piosenka jest po prostu kolejnym dowodem na geniusz Page'a i spółki. Właśnie dzięki temu kawałkowi, jak i ?Kashmirowi?, ?Stairway to Heaven? czy chociażby ?Achilles Last Stand? na Motherhip powinna być naklejka : ?Uwaga, wciąga!?
    Apetyt rośnie wraz z jedzeniem, który przynajmniej w części zaspokoją ?Black Dog?, niezwykle ciekawe ?When The Levee Breaks? z bębnowym rytmem, czy najsłynniejsza ballada rockowa, która niejednemu starczy chyba na niezliczoną ilość posiłków. Chyba każdemu homosapiens, który ma choć odrobinę wyczulone zmysły słuchu, powinien podobać się ten utwór (wspaniała solówka na początku, przepiękny śpiew Planta, melodia, klimat, niezapomniane zakończenie... po prostu cudo)
    Przechodzimy na drugi krążek wraz z takimi kawałkami jak genialne ?Over the Hills and Far Away?, gdzie jesteśmy jakby świadkami ?rozmowy? między dwoma gitarami (niezwykle ciekawej, muszę dodać, również pod względem tekstu), przesyconym mrocznym klimatem, skomponowanym przez Johna Paula Jonesa podczas radości z kupna nowego fortepianu ?No Quarter?, jak i mocnym ?Trampled Under Foot?, w którym również ten sam muzyk ujawnia swoje zdolności klawiszowe. Jednym z kolejnych utworów jest ?Kashmir?, utwór, trzeba powiedzieć, mocno hipnotyzujący, którego główna linia melodyczna grana jest na gitarze i melotronie, instrumencie naśladującym dźwięki smyczków. Początkowe wersy są jakby wstępem do tego, co szykuje dla nas utwór w dalszej części. Wokalista wprowadza nas w nieco indyjski klimat utworu, raz przyspieszając i śpiewając agresywniej, zaś zaraz potem jakby mówiąc, opowiadając, o zmarnowanym życiu (choć nie można też powiedzieć, by robił to spokojnie). Mimo że utwór ma bardzo silny przekaz emocjonalny nie zalicza się go do gatunku takiego jak heavy metal ? ma swoją melodię i jakąś magię, która nie pozwala nam się od niego oderwać. A mocna, ważna gra perkusji oraz tak banalne wyrażenia jak ?oooh yeah yeah? nabierają tutaj nowego znaczenia i dodają utworowi rumieńców. Jest to po prostu ponadczasowy kawałek, który aż chcemy, by się nie kończył. Już chyba nikt nie zdoła go zaśpiewać tak ekspresyjnie jak Plant, mimo iż nieraz próbowano.
    Kolejne utwory, jak ciekawie zaaranżowane ?Nobody's Fault But Mine? czy jedno z najdłuższych ?Ołowianego Sterowca? (który mimo to w żadnym razie nie ma prawa się znudzić), jakim jest ?Achilles Last Stand?, o mocno wyczuwalnej grze rytmicznej i ciekawej grze gitar, który jest po prostu jedną wielką, wspaniałą opowieścią (w jednym z twierdzeń tytuł powstał na wskutek skręconej kostki Roberta Planta) ? te kawałki potwierdzają tylko geniusz Zeppelinów, nie zostawiając mi żadnych wątpliwości co do końcowego werdyktu wobec tej składanki ? muzyki takich zespołów jak Led Zeppelin po prostu się nie kwestionuje i nie powinni (przynajmniej w większości przypadków) wystawiać notowań innych niż te najwyższe.
    Szkoda jedynie, że takiej piosenki jak np. średnie ?In The Evening? czy ?The Song Remains The Same? nie zastąpiono wspaniałym ?Ten Years Gone?, ?Thank You? lub też innymi ciekawymi utworami zespołu, których przecież jest tak wiele. No ale cóż, przecież ze zdaniem mistrzów się nie dyskutuje...
    A chociażby szybkie i krótkie ?Immigrant Song?, o niepowtarzalnym klimacie i wysokim krzyku wokalisty, który przecież potrafił sięgnąć aż dwóch oktaw (to właśnie tę pieśń śpiewali wikingowie podczas swoich wypraw!Mruga czy ?Rock And Roll? w całości, a może i z nawiązką ten mały niedosyt fanom wynagrodzą.

    ?Is this to end or just begin?? *
    Wydarzenie, które miało miejsce 25 września 1980 roku w domu Page'a zmieniło wszystko i przekreśliło dalszą karierę grupy, przynajmniej w dotychczasowej postaci. Wtedy to John Bonham zmarł w wyniku całonocnej libacji alkoholowej, uduszony podczas snu własnymi wymiocinami. Grupa rozwiązała się, wydając złożone 4 grudnia oświadczenie do prasy o ich odejściu ? nie mogli już dłużej grać jako Zeppelini, gdyż przecież jakikolwiek zespół po utracie jednego ze swoich członków nie będzie już taki sam, zawsze będzie czegoś w nim brakowało i panował będzie niedosyt. Zwłaszcza jeśli chodzi o kogoś takiego jak Bonzo, którego uderzenia po prostu nie da się zastąpić.
    Członkowie zespołu rozeszli się na jakiś czas, kierując swoją karierą w mniej lub bardziej udany sposób. Wydano jeszcze pod koniec, w 1982 roku płytę ?Coda?, będącą swoistym pożegnaniem dla perkusisty i ostatnim oddechem wielkiego zespołu, który rozpadł się, lecz nadal trwał w naszych sercach i (d)uszach? najważniejszym utworem było tu ?Bonzo's Montreaux?, jak mówi sama nazwa, poświęconym Johnowi Bonhamowi.
    Wkrótce jednak Jimmy Page dołączył do Roberta Planta podczas bisów na jednym z jego koncertów, co było widocznym znakiem, iż od tej chwili będą grali razem na koncertach piosenki Zeppelinów, nie wyłączając nagrywania nowych płyt (w których już nie używali nazwy Led Zeppelin) Obaj grając z innymi czuli pewien niedosyt, zwłaszcza Page ? wokaliści, jacy z nim grali, jedynie trącali Plantem, próbowali śpiewać tak jak on, jednak wiadomo wszystkim, że tego po prostu nie da się zastąpić, podobnie zresztą jak gry na gitarze Jimmie'go. Mimo wszystko do współpracy nie zaproszono basisty, Johna Paula Jonesa, który dołączył do składu dopiero na koncercie na O2 w Londynie w 2007 roku, gdzie też do tejże trójki dołączył syn sławnego perkusisty, czyli Jason Bonham, którego ojciec wcześniej zasiadał za bębnami w Zeppelinach.

    A wracając do Mothership... Pewnie każda składanka z Zeppelinami mogłaby nosić miano przynajmniej ponadprzeciętnej, jednak ta ma w sobie ?to coś?, co powoduje, że nie możemy pozbyć się chęci kolejnego przesłuchania któregokolwiek z dwóch krążków. A z każdym kolejnym przesłuchaniem wyśmienita uczta nabiera nowych smaków, a co więcej, smakuje coraz lepiej.
    Motherhip jakby zamknęło w butelce niezapomniane utwory (mam nadzieję, że na jak najdłuższe lata) ? wkładając płytę do odtwarzacza jakby odkręcamy korek i mamy okazję wlać zawartość do naszych uszu, serc, umysłu, całkowicie się nią napełniając. I jest to o tyle niesamowite, że nigdy nie doznamy uczucia przepełnienia. A słowa, które pewnego razu powiedział Jimmy Page ? ?Moje piosenki zawsze były pełne emocji. Muzyka polega właśnie na przekazywaniu emocji? doskonale się tu sprawdzają i pokazują, że gitarzysta nie tylko mówił, ale i robił. Motherhip (pomijając różnice między wersją z fragmentami z koncertów i zwykła) zaś dostarcza nieporównywalnych wrażeń i emocji, zachwycając nie pojedynczymi utworami, lecz wspaniała całością, o której trzeba powiedzieć, iż jest z pewnością więcej niż warta uwagi, co potwierdzą rzesze fanów ?Ołowianego Sterowca? (a także ?ołowianego portfela, jak nazwano Jimmy'ego Page'a, Roberta Planta, Johna Paula Jonesa i Johna ?Bonzo? Bonhama) I jak to zostało zakończone w małej książeczce dołączonej do tej składanki...
    Zespół odszedł. Dreszczyk pozostał.

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    (*) Śródtytuły pochodzą z tekstów utworów Led Zeppelin, a dokładnie ?Ten Years Gone? (którego już na tą płytę niestety wtłoczyć się nie udało) i ?All My Love?.
  7. Mikiotor
    Morskie Oko ? Wodogrzmoty Mickiewicza- Czarny Staw pod Rysami-Dolina Pięciu Stawów- Dolina Roztoki
    Blade promienie słońca nieudolnie próbujące się przebić przez grubą ścianę szarych chmur, posępnie spoglądających na ludzi maszerujących krętymi, górskimi ścieżkami. Śnieżnobiały płaszcz ciasno okrywającej wierzchołki drzew mgły, krok po kroku wpełzającej ?schodami do nieba? w górę po stromych, skalnych graniach. Przejrzyste wody bystrych potoków, w swym zwierciadle odbijających postacie wspinających się, objuczonych potężnymi plecakami wędrowców. Soczyście zielone igły świerków, delikatnie pochylających się nad ścieżką i subtelnym szeptem opowiadających nam o wielu historiach, jakie miały miejsce w tym starym lesie. Piętrzące się nad ich wierzchołkami skalne szczyty, swym cudnym, lecz trudno dostępnym obliczem jakby zachęcające ludzi, by przekonali się o ich głębi, by ujrzeli, co kryje się po drugiej stronie...


    Plan był taki: mieliśmy przejść się spacerkiem nad Morskie Oko, potem pójść odrobinę dalej, bo do Czarnego Stawu pod Rysami (w końcu to blisko) a potem, nigdzie się po drodze nie zatrzymując, prosto z mostu ruszyć w kierunku Doliny Pięciu Stawów. Powiem to już na samym początku: planując i patrząc na mapę w domu, zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że nasz szlak może być aż tak ekstremalnie wyczerpujący...
    Morskie Oko było jak bułka z masłem ? szło się 9 km, ale po asfalcie, szlakiem jedynie delikatnie podchodzącym pod górę. Minęliśmy Wodogrzmoty Mickiewicza, przypominającymi o swym istnieniu wody, z głuszonym przez okoliczne, wysokie świerki hukiem spadającej kaskadami na lite skały. Co kilkanaście minut do dalszej wędrówki próbowała nas zniechęcić lekka mżawka, lecz my jedynie zakładaliśmy kaptury naszych kurtek na głowy i szliśmy dalej, mając nadzieję, że w dalszej części dnia dzisiejszego ta niezbyt piękna pogoda wróci do swej ciemnej nory, zostawiając miejsce na niebie ciepłym promieniom słońca.

    Już po przybiciu pieczątek i wyjściu ze schroniska nad Morskim Okiem (1395 m. n.p.m.) nasze oczekiwania prawie całkowicie się spełniły ? gdy ponownie oparliśmy się o barierkę nad rozległym lustrem wody, wiatr zdążył już odegnać mgłę ze szczytów otaczających nas chmur i pozwolił nam w pełni rozkoszować się urokiem nietuzinkowych widoków, jakie serwowało nam to górskie jezioro. Rozglądałem się wokół, podziwiając te sięgające swymi skalnymi palcami nieba góry, okalające Morskie Oko i zastanawiałem się czy uwierzyć w to, że rzeczywiście ma ono według legendy podziemne połączenie z Adriatykiem? - moim zdaniem sprawa jest bardzo wątpliwa, choć może starzy górale powiedzą co innego...

    Idąc zaś wokół, nie mogłem się powstrzymać od ciągłego wyciągania aparatu z kieszeni i uwieczniania na zdjęciach tych z każdym krokiem się zmieniających, wspaniałych krajobrazów. Gdzieś w połowie drogi zauważyliśmy wreszcie ostro wspinający się w górę szlak prowadzący prosto ku Czarnemu Stawowi (1583 m. n.p.m.). Po trwającym pół godziny zdobyciu swoistego ?podestu? dla Rys zmęczenie ogarnęło nasze nogi, a pot grubymi kroplami spływał po naszych włosach, mocząc koszule. Przed sobą widzieliśmy strome wejście na najwyższy szczyt w Polsce i mały, drewniany krzyż, zaś po odwróceniu się piękny widok na rozciągające się w dole Morskie Oko, wraz z rozbijającym się o gładkie, wielkie kamienie potokiem.
    Podczas drogi powrotnej w stronę asfaltowego szlaku, kiedy przechodziliśmy przez jeden z licznych strumyków, postanowiłem pierwszy raz w życiu napić się prosto z niego wody ? i choć była oczywiście zimna, jej orzeźwiający smak pamiętam do dziś.

    Po dotarciu do schroniska, jego mury pozwoliły nam swobodnie przejść obok i popędzić dalej, wykorzystując te chwile, w których nasze nogi nie były jeszcze obciążone zmęczeniem. Kilkadziesiąt kroków za bramą zobaczyliśmy już nasz niebieski szlak, z wbitą w ziemię tuż obok tabliczką informującą, że do Doliny Pięciu Stawów pozostały nam jedynie dwie godziny. Zachęciliśmy się do wspinaczki, ciesząc się już chwilą, kiedy za mniej niż kilka godzin podziwiać będziemy kolejne szczyty. Dobrze, że wtedy nie patrzeliśmy zbyt długo w na górę, nie zdając sobie sprawy, na jak duże wysokości i to jakim stromym szlakiem będziemy szli ? gdyby na początku drogi dane nam było dowiedzieć się, jak skrajnie będziemy wyczerpani, pewnie wtedy niechybnie byśmy się zawrócili.

    Jednak już połowie trasy, podczas której wciąż pięliśmy się w górę po niekiedy niebezpiecznie osadzonych kamiennych stopniach już nie było na to czasu ? zostało nam tylko wytrwale podążać wybraną przez nas ścieżką, choćby nie wiem jak była trudna. Wolno upływający czas stawał się naszym coraz większym wrogiem ? kiedy zdawać by się mogło, że już nadszedł moment schodzenia, góra bez litości kazała nam się piąć w górę, nie patrząc się za ramię. Na ostatnich ponad stu metrach nie obyło się bez krótkich przystanków co kilkanaście metrów na większych, białych kamieniach i nawet gdy już schodziliśmy ucieszeni w stronę schroniska, nogi drżały (przynajmniej u mnie) a serce łomotało nieznośnie w piersi. Rozglądaliśmy się wokoło, patrząc na zielone igły nisko rosnącej kosodrzewiny, piętrzące się w małych żlebach gruzowiska skalne i ciągle wyostrzając wzrok, by wypatrzyć cokolwiek w gęstej mgle, w którą właśnie się zagłębialiśmy.

    Do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów (1625-1900 m. n.p.m) dotarliśmy zupełnie wyczerpani i jedyne, co zdołaliśmy zrobić to ostatkami sił zamówić coś ciepłego do jedzenia i picia. Przypomniałem sobie w tym momencie wspinającego się przed nami faceta, który po każdym trudniejszym fragmencie, który pokonał wraz z żoną krzyczał: ?Jiii-haaaa?, jakby chcąc oznajmić najgłośniej jak potrafił otaczającym go górom (a przy tym innym turystom) o jego kolejnym zwycięstwie . Też tak chciałem zakrzyknąć po wejściu do schroniska... ale właśnie wtedy przypomniało mi się, jak bardzo jestem wyczerpany i zdołałem jedynie ociężale opaść na potężną, drewnianą ławę. Apogeum mojej niemocy było wylanie na siebie ciepłej herbaty ? nie mogłem w sobie znaleźć na tyle siły, by unieść rękę, jedynie przesunąłem ją po stole i w ten sposób trąciłem filiżankę. Myślałem wtedy, że chyba nawet nie dam rady zejść z tej góry i albo przenocujemy tutaj, albo będą musieli nas ściągać stąd helikopterem...
    Po odzyskaniu choć odrobiny sił (dzięki Bogu za ten sycący bigos!), wyszliśmy ze schroniska i... jedyne, co było nam dane zobaczyć, to nieprzenikniona mgłę unosząca się nad jednym z jezior i deszcz lejący się strugami z szarego nieba. Po krótkim namyśle wspólnie z tatą zdecydowałem, że nie będziemy niepotrzebnie przeć naprzód, poczekamy chwilkę na ławce, porozmawiamy z biegającymi wokół myszkami i w ten sposób przeczekamy deszcz. Byliśmy też na tyle zmęczeni, by zapuszczać się dalej i przejść wszystkie Pięć Stawów, zobaczyć najwyższego w Tatrach wodospadu Siklawa ? teraz jedynym naszym pragnieniem było już tylko za wszelką cenę zejść na dół...

    Po zejściu z czarnego trafiliśmy prosto na zielony szlak, którym spacerowym tempem prowadził nas przez Dolinę Roztoki.
    Wtedy schodziło nam się już o wiele lepiej, nawet przez strumyki niekiedy wkraczające na ścieżki, przez co musieliśmy skakać po kamieniach. Największą ulga zaś doświadczyła nas dopiero, gdy pod naszymi obolałymi stopami wreszcie pojawił wyczekiwany asfalt. Przy drodze sterczał sztywno znak informujący, że pozostało tylko 40 min. do głównego wejścia. Po kilkunastu minutach udało nam się z tatą dodzwonić do mamy, by wraz z Dilalą ( naszą małą collie) przyjechała tutaj na ratunek. Wszystko przedłużyło się tak, że zdążyliśmy dojść nawet jakieś półtora kilometra dalej poza wejście, nim zobaczyliśmy za zakrętem nasz samochód.
    - A co wy aż tutaj robicie?- dziwiła się mama, otwierając nam drzwi.
    - Ech tam, jak byśmy się zaparli, dotarlibyśmy nawet do samych Rzepisk....- żachnąłem się, wygodnie moszcząc się na siedzeniu, z uśmiechem na ustach, lecz zmęczeniem w odczuwalnym w całym ciele.

    Gdy wróciliśmy do naszego pokoju, padłem jak nieżywy na łóżku, czując w kościach te 30 km, które udało nam się przejść po górskich szczytach w 9 godzin. Mimo wszystko byłem z tego zadowolony ? jednym z moich marzeń było właśnie odbyć taką całodzienną wyprawę po Tatrach, zobaczyć piękne widoki, poczuć to wyczerpanie lecz i satysfakcję płynącą ze zdobycia skalnych grani. Gdy zasypiałem, odpoczywając przed dniem jutrzejszym, pogrążyłem się w brzmiącej wciąż w moich ustach piosence, doskonale nawiązującej do tego, co dziś przeżyłem:

    ?Jak dobrze nam, zdobywać góry
    I całą piersią chłonąć wiatr
    Prężnymi stopy deptać chmury
    I palce ranić o brzeg Tatr...?

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski wydarzyło się 01.08.2011

  8. Mikiotor
    Kaplica na Wiktorówkach- Rusinowa Polana ? Wierch Poroniec- Tour de Pologne

    To już nasza górska tradycja ? codziennie podczas śniadania siadamy przy stole i głośno planujemy, co chcielibyśmy danego dnia zobaczyć. Tak było i dzisiaj, Rozłożyliśmy mapy, popatrzeliśmy w przewodniki i pierwszym, co ustaliliśmy było to, że dzisiaj mam iść na szlak razem z mamą. Teraz tylko pozostawało pytanie: jaki? W końcu tyle ich w Tatrach można znaleźć...
    Wiedzieliśmy tylko jedno: musi on być mniej stromy, krótszy, prowadzący drogą raczej spacerową. Gdy już zbieraliśmy talerze, każdy zdążył wyrazić swoją opinię i wysłuchać pozostałych, a wszyscy się zgodzili ? nadal nie było wiadomo do końca, gdzie mamy zmierzać. Odpowiedź naszła nas dopiero, gdy wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę ? pojedziemy na czterogodzinny szlak otwierający nam okna na widowiskowe, prawdziwie tatrzańskie krajobrazy Rusinowej Polany, jednego z ulubionych miejsc w Tatrach naszego papieża bł. Jana Pawła II.


    Parking wyłonił się zza kępy drzew nagle i zupełnie niespodziewanie, kiedy myśleliśmy, że już ominęliśmy wejście. Po pożegnaniu się z tatą ruszyliśmy na szlak, prowadzący nas po lekko podchodzącej pod górę kamiennej dróżce ( mogły nawet nią podążać panie z wózkami), gęsto otoczonej przez wysokie, rosnące blisko siebie świerki. Początkowo byłem niechętny tej trasie, silne zalesionej. Zupełnie nie było widać pięknych, górskich szczytów. Jedynym, co przypominało mi moje poprzednie ścieżki, był cicho szemrzący obok nas, wijący się pomiędzy skalnymi skałkami przejrzysty strumyczek. Jednak gdy tylko dotarliśmy do kaplicy na Wiktorówkach, moje zdanie o tym miejscu uległo diametralnej zmianie.


    Cała historia tego miejsca zaczęła się w 1860 roku, kiedy to czternastoletniej pasterce Marysi Murzańskiej zaginęły krowy. Podczas samotnych, wieczornych poszukiwań dziewczynka zobaczyła między drzewami postać Jaśniejącej Pani (Maryja), która dała jej trzy polecenia: by opuściła Rusinową Polanę z powodu duchowych niebezpieczeństw oraz by nakłaniała ludzi do pokutowania i wytrącania z siebie pokrzywy, jaką jest grzech. Pewien pasterz umieścił papierowy obrazek Matki Bożej na drzewie, przy którym się objawiła.


    Z czasem zbudowano w tym miejscu kapliczkę, gdzie umieszczono figurkę Maryi, u której dziś możemy zobaczyć jedną ciemniejszą rękę(lekko sczerniała na pamiątkę pewnego pożaru). W 1921 roku gazda Jędrzej Budza-Wnęka zbudował pierwszą kaplicę w tym miejscu, przypominającą nieco szałas pasterzy. Po jej zniszczeniu podczas burzy śnieżnej w roku 1936 podjęto się budowy nowego kościółka, który też w tym samym roku, 4 października został poświęcony. Po roku 1975, kiedy to kardynał Karol Wojtyła oficjalnie przekazał to miejsce w ręce dominikanów, zbudowano tutaj placówkę TOPR, do dziś zaś na murku obok wielkiego konfesjonału umieszczone tablicę upamiętniające tragiczne śmierci w górach.

    Kaplica, obok której niegdyś ukazała się Matka Boża (nazwana później Jaworzyńską, Królową Tatr) zachwyciła mnie (oprócz swojej historii oczywiście) z pozoru prostym, drewnianym wykonaniem, które po chwili obcowania z nim zamienia się w trudny w stworzeniu obraz górskiego kościółka, pełnego witraży, zachwycającego pięknym ołtarzem, jakiego prawdopodobnie nigdzie indziej w Polsce całej spotkać nie zdołasz. Napiliśmy się herbaty (słodkiej, trzeba przyznać u braci z zakonu dominikanów, zobaczyliśmy stojący na dworze drewniany, majestatyczny konfesjonał, smutnym wzrokiem czytaliśmy tabliczki informujące o ludziach, którzy zginęli tragicznie w górach ? i już wspinaliśmy się wyżej, ku apogeum naszej wycieczki, a mianowicie Rusinowej Polanie, nie tracąc ani chwili czasu więcej.



    To, co pisali w przewodnikach, wcale nie okazało się bujdą, bo widoki rozciągające się z tego miejsca rzeczywiście są po prostu nie-sa-mo-wi-te.

    Majaczące w oddali, lekko zasłonięte rozpraszaną przez słońce mgłą wysokie, słowackie szczyty i wysuwające się śmiało na pierwszy plan, zupełnie wyraźne góry polskie, gęsto porośnięte soczyście zielonymi, wystrzelającymi ostro ku niebu świerkami. Dostający zadyszki ludzie, próbujący swych sił w efektownym podejściu na Gęsią Szyję (1489 m. n.p.m.), wyznaczonym przez wykraczające poza nasze pole widzenia drewniane schodki. Biegający wokół swych owiec pasterz, dbający by jego futrzani przyjaciele nie wyszli poza wyznaczony teren. Wszystko to sprawiało, że nie mieliśmy nawet czasu na chowanie aparatu, a jednocześnie z całych sił żałowaliśmy, że nie ma z nami tu Dilali, która jako pies pasterski mogłaby nabyć trochę doświadczenia i pomóc pasterzowi w zaganianiu owiec, hasając radośnie na wysokości 1300 m. n.p.m.

    Nie mogliśmy jednak tak długo tutaj siedzieć ? choć widoki piękne, trzeba było się wyrobić z czasem, by móc zrealizować nasze pozostałe plany. By poczuć smak gór również na języku, kupiliśmy sobie po ciepłym oscypku w stojącej nieopodal bacówce i ruszyliśmy w dalszą trasę, ku Wierchowi Poroniec.


    Zejście ładne i widowiskowe, więc i my, choć wytrawnymi piechurami nie jesteśmy, daliśmy sobie z nim radę w niecałą godzinę. Wyszliśmy na asfalt i pierwsze co, to zadzwoniliśmy do taty. ?Gdzie jesteś? Przyjedziesz po nas? Jak długo będzie to trwało?...?- pytaliśmy się, bowiem mało zmęczeni chcieliśmy jak najszybciej powędrować gdzieś dalej. Okazało się, że z powodu wyścigu kolarskie Tour de Pologne (który i ja z bliska chciałem zobaczyć) droga była zamknięta i samochody nie mogły się zupełnie po niej poruszać (my za to widzieliśmy coś zupełnie innego), a tata z poplątanej rozmowy nie zdołał się dowiedzieć, gdzie my dokładnie jesteśmy ? ustaliliśmy więc, że będzie schodzili w dół, ku Łysej Polanie, gdzie mamy się spotkać. Po kilkunastu minutach nieprzerwanego marszu powiedzieliśmy głośno ?nie!? i zrezygnowaliśmy z dalszej wędrówki. Po chwili okazało się jednak, że musimy iść dalej o tak też zrobiliśmy ? nie zdążyliśmy jednak ujść daleko, nim mama ponownie oświadczyła, że dalej nie będzie ze mną iść ( tym razem zakręt był zbyt ostry i niebezpieczny, bo posiadał mało pobocza), w związku z czym pomaszerowaliśmy z powrotem w górę, idąc w kierunku miejsca, na które wyszliśmy ze szlaku. Na szczęście po chwili zobaczyliśmy podjeżdżający pod nas samochód, pudełko na czterech kółkach z tatą w środku, które przy jego pomocy miało nas właśnie zawieźć na obiad.

    Nadmuchane materiałowe bramy osadzone dwoma stopami na czarnym asfalcie, czekające aż niczym strzały przemkną pod nimi kolorowo ubrani kolaże. Wygląda ze swojego niebieskiego okna, rozgarniając ramionami chmury i pilnie strzegąc pilnie swojego najlepiej położonego miejsca. Siedzący na krzesełku komentator opowiada o historii kolarstwa, kto jest na pierwszym miejscu, ile zostało jeszcze zawodnikom do mety. Najmniejsi, lecz i najbardziej zniecierpliwieni są stojący na poboczach ludzie, co chwila wyglądający i pytający się sami siebie, czy ktoś czasem nie nadjeżdża za zakrętu.
    Pierwsze nadjechały wozy reklamowe, z których co jakiś czas wypadały jakieś reklamowe prezenty. Nie czekając ani chwili dłużej, zszedłem szybko z położonego odrobinę wyżej baru na ulicę, przyłączając się do tłumu czekającego na peleton. Po chwili z piskiem opon obok mnie przemknęła policja, za którą pędził jeszcze całkiem zwarty korowód kolaży. Krzyk, radosne wrzaski nawołujące do dalszej walki, oklaski nagradzające za to, że zawodnikom udało się dotrwać do tego momentu powitały jadących dopiero pierwsze kółko kolaży. Zdążyłem zrobić jedynie krótki filmik i jedno zdjęcie, jak byli już daleko za mną ? pędzili z prędkością rozwścieczonej błyskawicy.

    Tak mniej więcej wyglądał Tour de Pologne, pierwszy w moim życiu wyścig kolarski, jaki widziałem na żywo. Po kibicowaniu przy dwóch okrążeniach przy naszym barze skorzystaliśmy z okazji, by pojechać samochodem do Bukowiny Tatrzańskiej, popatrzeć na pamiątki i trzecie, najciekawsze według mnie kółko. Wtedy to jeden kolaż wystrzelił z grupki, oddalonej od peletonu o całe pięć minut, wybijając się aż o 9 min. od korowodu. Dopiero w domu, oglądając wiadomości dowiedzieliśmy się, że został dogoniony i prześcignięty (nie pamiętam już przez kogo). W Białce Tatrzańskiej dowiedzieliśmy się również innych ciekawych rzeczy: o tym, że pełna trasa, którą muszą pokonać, ma aż pięć kółek o łącznej długości 200 km, rozpoczyna się koło Krupówek w Zakopanem, biegnie przez Białkę, zaś na samym końcu kolaże zjeżdżają na legendarną Wielką Krokwię, nazywaną czasem Krokwią Małysza. Najtrudniejszy podjazd będzie w piątek, lecz w tym ostatnim przed finalnym Krakowem odcinku naprawdę jest się o co starać ? bo, jak wiadomo powszechnie, komu uda się zdobyć najpiękniejszą i najbardziej widowiskową ?koronę Tatr?, ten będzie miał wielkie szanse zostać mistrzem Polski. Ja powiem szczerze: chyba nawet w wyścigu amatorów nie zdołałbym dotrwać do mety...



    Siedzę na rozświetlonej promieniami słonecznymi polanie, zagłębiając nogi w gęstą, wysoką trawę stukam głośno palcami w klawiaturę netbooka, pod wpływem weny kreując postać tego tekstu. Obok mnie hasa między pojedynczymi drzewkami Delilah, po chwili zmęczona kładzie się obok, opierając swój mały, rudy pyszczek o moje kolana i powoli zamykając powieki. Ptaszki ćwierkają radośnie dokoła, oznajmiając, że nasze górskie wakacje wcale jeszcze nie dobiegają końca. Odgłosy muczenia krów z bliska i z daleka przeplatają się płynnie i z odmienną głośnością, maleńkie robaki buszują w swym małym, trawiastym, swym ciągłym ?gadaniem? nie pozwalając chwilom ciszy panować na tej polanie.


    A ja cały czas piszę i zdaję sobie sprawę, że właśnie takie tajemnicze, o wiele rzadziej (o ile w ogóle) odwiedzane przez turystów szlaki, prowadzące niekiedy po mniejszych, lecz równie cudownych górach stanowią o ich niezapomnianym i nieodpartym pięknie, jakie zapamięta na całe życie każdy, kto w Tatrach kiedyś był...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    Wydarzyło 04.08.2011
    )

    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.
    Wszystko zostało sprytnie zakamuflowane w tekście;)

  9. Mikiotor
    Dolina Kościeliska- Wąwóz Kraków- Jaskinia Mroźna i Mylna- Smreczyński Staw Kiedyś to musiało się stać: dzisiaj (niestety!) przeżyliśmy to, czego doświadcza wielu turystów jadących w Tatry ? stanęliśmy w rozległym korku na Zakopiance i zamiast być na miejscu o dziewiątej rano, po przeprawie przez Zakopane nasz samochód na parkingu przed Doliną Kościeliską stanął dopiero calutką godzinę później. Po tym przeżyciach postanowiliśmy sobie, że na razie już więcej tą drogą jechać nie będziemy...
    Po wypełnieniu plecaków wygramoliliśmy się z samochodu, w ten sposób dzieląc się na dwie grupy mama i collie Delilah oraz ja i tata. Pomachaliśmy ręką za odjeżdżającym samochodem i każdy poszedł własną drogą do górskiego źródła, skąd miała się zacząć jego dzisiejsza, niezwykła przygoda...

    Jeszcze przed połową naszej trasy skręciliśmy w lewo na czarny szlak, prowadzący prosto do Jaskini Mroźnej. Trzeba powiedzieć, że po wejściu na samą górę nie osiągnęliśmy choć ćwiartki zmęczenia, jakie odczuwaliśmy na Dolinie Pięciu Stawów ? czuliśmy się na tyle lekko, jakbyśmy jeszcze dzisiaj mogli zobaczyć Stoły wraz z Czerwonymi Wierchami. I nim dość długa kolejka prowadząca do kasy biletów dobiegła końca, my zdążyliśmy już ubrać na siebie polary i postawić na kalendarzu kolejną pieczątkę z naszych górskich wypraw.

    Schylamy nisko głowy, krok po kroku przeciskając się przez wąskie korytarze pierwszej jaskini w Polsce udostępnionej turystom do zwiedzania. Wyżłobione przez wodę ściany jaskini, próbujące coraz mocniej skryć nas pod swym skalnym płaszczem. Wyłaniający się zza załomu Ogródek (stalagmitów) i ciche lustro Sabałowego Jeziorka, niemo dające znak o swym życiu jedynie poprzez oświetloną przez reflektory, niewzruszoną absolutnie niczym gładką twarz. Złożone z kilkunastu ludzi długie ciało gąsienicy sprawiającej, że czułem się tutaj jak zamknięty w lodówce Fred Flinstone, który utknął w korku na podziemnej Zakopiance...

    Po około półgodzinnym kręceniu się po korytarzu jaskini zostaliśmy oślepieni światłem słonecznym, nakłaniającym do przystanku na najbliższej skałce, by zdjąć z siebie polary ? dzisiaj po raz pierwszy podczas całego naszego wyjazdu pogoda była na tyle piękna, że mogliśmy śmiało chodzić w krótkich rękawkach; było nam dane również również w pełnej okazałości podziwiać rozciągające się przed nami wspaniałe, górskie widoki. Korzystając z małej przerwy otworzyłem swojego tymbarka ,chcąc ugasić pragnienie i uzupełnić moje zapasy wody na dalszą wycieczkę. Z przyzwyczajenia od razu spojrzałem na nakrętkę i przeczytałem napis: myśl pozytywnie. Czyli wszystko, co zamierzam, ma wielką szansę się spełnić...
    Podziwiając widoki, jakie niecodziennie człowiek ma szansę oglądać, schodziliśmy drewnianymi schodkami w kierunku zielonego, spacerowego szlaku. Lecz nie długo zdążyliśmy zaznać spaceru po płaskim terenie, bo już po chwili zboczyliśmy ponownie w lewo, namawiając nasze nogi do odwiedzenia Wąwozu Kraków.
    Wystarczyło jedynie zobaczyć go z daleka, bez żadnej wątpliwości stwierdzić, że jest to zdecydowanie najpiękniejsza część Doliny Kościeliskiej.

    Utwierdzałem się w tym przekonaniu zagłębiając się coraz dalej w jego bajkową krainę, aż do dotarcia do napisu: ?uwaga, wejście wzbronione, grozi śmiercią?- czegoś takiego doświadczyć już nie mieliśmy jakiegokolwiek zamiaru, więc poszliśmy z powrotem, zahaczając jedynie o małą jaskinię, która w naszym przekonaniu była Smoczą Jamą. Po zobaczeniu całego Wąwozu Kraków muszę w tym miejscu postawić wykrzyknik dla wszystkich miłośników gór: jeśli tylko jesteście w Dolinie Kościeliskiej, to wąwóz ten jest miejscem, które absolutnie tu zobaczyć trzeba ? tylko uwaga na wypadające z oczodołów gałki oczne, które nie nadążają za oglądaniem tych wszystkich zgromadzonych w tym miejscu widoków...
    Wspinaczki szlakiem ubezpieczonym grubym łańcuchem doznałem, gramoląc się na szczyt góry, gdzie swe wejście miała podobno najciekawsza w Polsce Jaskinia Mylna. Ale co z tego, że interesująca, jak niedostępna dla większości turystów ? wchodząc pierwszym wejściem odkrywa się korytarze ciekawe, choć tak ciasne, że jednemu człowiekowi trudno jest się przez nie przecisnąć, a co dopiero turyście obciążonemu dużym plecakiem. Dlatego nie przeszliśmy więcej niż kilkunastu kroków, jak zawróciliśmy się w stronę światła dziennego. Szkoda, że nam się dziś nie udało, lecz przypominając sobie historię księdza, który się w tej jaskini zgubił i został znaleziony martwy dwa lata później... jakoś nie nastrajam się do dalszego błądzenia między jej zawiłymi korytarzami.

    Odrobinkę wyżej udało nam się jednak zobaczyć wejście dla turystów, gdzie ponownie trzeba było użyć latarki do przemierzania wnętrza jaskini ? wbrew naszym nadzieją niestety nie udało nam się zajść daleko, gdy odkryliśmy, wyszliśmy ponownie w to samo miejsce, podobnie jak ludzie idący przed i za nami. Jak to podsumował tata: ?Ta jaskinia Mylna to po prostu jedna, wielka zmyłka!?
    Po zejściu na udeptany szlak, którym codziennie przewalały się tłumy turystów, poszliśmy prosto w kierunku położonego 1100 m. n.p.m. schroniska na Hali Ornak? gdy jednak zobaczyliśmy stworzone przez ludzi mrowisko okalające budynek i podwójną kolejkę prowadzącą do recepcji... postanowiliśmy zobaczyć jeszcze położony o 126 metrów wyżej Smreczyński Staw, mając nadzieję, że po naszym powrocie wszystko się polepszy i będziemy mogli czymś się posilić.

    Po podziwianiu rozciągających się nad lustrem wody górskich widoków kolejne pół godziny poświęciliśmy na zejście i ponownie sprawdzenie schroniska. Może właśnie dzięki temu pozytywnemu myśleniu) wszystko potoczyło się tak, jak zamierzaliśmy ? tłum się odrobinkę zmniejszył, a nam po długich kilku minutach czekania w kolejce w końcu udało się przybić kolejną pieczątkę i w końcu zamówić coś do jedzenia (wcześniej pożywiliśmy się jedynie dwoma batonikami).
    Nie odczuwając żadnego większego zmęczenia, od razu po zjedzeniu ruszyliśmy w drogę powrotną. Zorientowaliśmy się, że godzina kręciła się gdzieś około 15, więc niechętnie zrezygnowaliśmy ze wspięcia się na położone 400 metrów wyżej Stoły ? pośrednio przez czas, jak i zmęczenie, które jednak z każdym krokiem w nas narastało. Mimo wszystko nie udało mu się dorównać ekstremalnemu rekordowi, jaki osiągnęliśmy na Dolinie Pięciu Stawów ? kiedy w końcu dodzwoniliśmy się do mamy i wsiedliśmy do samochodu, mieliśmy zmęczone jedynie nogi i stopy, zaś nasze serca przepełnione były również radością płynącą z odkrywania nowych szlaków i podziwiania widoków.

    Właśnie dzięki dzisiejszej wyprawie do Doliny Kościeliskiej, która oprócz szlaków na szczyty posiada również ponad 200 jaskiń zrozumiałem ( naprawdę nie wiem, ile czasu i sił trzeba byłoby mieć na ich zwiedzanie), że to nie co innego, a właśnie góry, są najstarszymi, najbardziej naturalnymi i najpiękniejszymi ?zabytkami?, wspomnieniem przeszłości naszego wspólnego, rodzimego kraju...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski wydarzyło się 03.08.2011
  10. Mikiotor
    Zakopane kojarzy się wszystkim głównie z mnóstwem szlaków górskich oraz Krupówkami. Nie każdy wie, że prawie w samym jego sercu kryje się perła taka jak sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej na Krzeptówkach. My należeliśmy do grona szczęśliwców, którzy o tym wiedzą i już dzisiaj jechaliśmy posłuchać historii, jakie zechcą nam opowiedzieć mury tej świątyni, wybudowanej w podzięce Matce Bożej za uratowanie Jana Pawła II od śmierci w zamachu z dnia 13 maja 1981.

    W słoneczny, pełen chętnych do wycieczek turystów dzień jakimś cudem udało nam się znaleźć bezpłatny parking i to zaledwie kilkanaście kroków od kościoła, który chcieliśmy zwiedzać. Muszę się bez bicia przyznać. Podobnie jak mnie tak i tatę po wczorajszym dniu od samego wchodzenia na nawet najmniejszą górkę okropnie bolały nogi. Całe szczęście chęć zobaczenia wciąż czegoś więcej była od tego większa, więc z radością (temu jeszcze dawaliśmy radę) rozglądaliśmy się po wysokich murach poświęconego Matce Bożej z Fatimy kościoła, napotykając wzrokiem obrazy Maryi, dzieci, którym się objawiała, a także papieża Jana Pawła II, którego uchroniła w dniu swojego święta od tragicznej śmierci.
    Podziwialiśmy piękny, drewniany ołtarz, pilnujące go rzeźby, zaś po wyjściu z wnętrza przeszliśmy się koło miniatury Piety Michała Anioła, ścieżką kapliczek aż do głównej, z jednym wielkim witrażem zamiast ściany, sprawiającej wrażenie swoistego, chrześcijańskiego teatru z ołtarzem na środku, przy którym nasz Papież odprawił w 1997 roku mszę św. pod Krokwią. Niestety w drodze powrotnej trzeba się było ponownie (całe szczęście nie schodkami) wspinać pod górkę...

    Przechodząc obok zbudowanej po prawej stronie dziedzińca repliki metalowego krzyża znajdującego się na Giewoncie, oglądając się jedynie przez ramię skierowaliśmy się wraz z Dilalą ku naszemu samochodowi by znaleźć jakiś parking bliżej centrum i nie wdychać podczas spaceru tego zakopiańsko -górskiego (czytaj: pełnego spalin) powietrza. Przejechaliśmy obok małego kościółka, obok którego na cmentarzu został pochowany m.in. Kornel Makuszyński, żałując, że w tej chwili nie możemy tam wstąpić. Ktoś by powiedział: ?Ech tam, same takie święte miejsca odwiedzacie?. Lecz właśnie takie miejsca mają w sobie takie drugie dno, a zarazem coś dla nas przyciągającego, niczym najsilniejszy magnes. To w końcu nie są zwykłe zabytki ? to coś o wiele, wiele głębszego - połączenie historii, tradycji, polskości, wiary, wieczności...

    Ciekawie, co się dzieje na Krupówkach...
    Mrowisko ludzi przesuwa się ślamazarnie po wyłożonej kamieniami ulicy, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Kręcą się pomiędzy stoiskami z większością tak naprawdę bezużytecznych rzeczy, coraz bardziej utrudniając przejście i zmniejszając pole widzenia na niebo i malujące się na nim szczyty gór, smutno spuszczające głowy i żałujące, że tego dnia ludzie wybrali co innego, niż widowiskową wspinaczkę. Kilku ulicznych artystów próbuje zarobić kilka groszy na życie, pokazując swe malarskie, aktorskie i muzyczne umiejętności. Konie grzecznie stoją przy dorożkach z workami siana przy pysku, zupełnie ignorując billboardy wykrzykujące na cztery strony świata ze swoich papierowych ust hasła nakłaniające, by właśnie w danej restauracji coś przekąsić. Straganiarze dopełniają tylko ogólnego szumu i rozgardiaszu, zachęcając do kupowania swych ?niepowtarzalnych? towarów. Są ciupagi, przeróżne kubki, obrazki, atrapy góralskich flecików, małe dzwoneczki - lecz tu nie ma, naprawdę nie ma się czym zachwycić...


    Czas uciekł nam na tyle daleko, że dziś postanowiliśmy jeszcze jedynie wstąpić do naszej ulubionej karczmy Szymkówki. Jadąc w tamtym kierunku, obok Zakopanego dostrzegliśmy jednak drewnianą kapliczkę o na tyle nietuzinkowym wyglądzie, że po chwili zastanowienia zmusiła nas do zawrócenia samochodu i zaparkowania pod tym małym kościółkiem.
    Zaprojektowana przez Stanisława Witkiewicza świątynia została w 1907 roku, trzy lata po rozpoczęciu jej budowy. Znajdujący się aktualnie na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego była jedną z budowli, które przez wiele lat przechodziły z rąk do rąk, pozbawione stałego właściciela ? dopiero od 1983 roku aż do dnia dzisiejszego pieczę nad nią mają w swych rękach księża marianie z Toporowej Cyrhli. Kaplica, jako że jest drewniana (zbudowana w tradycyjnym stylu tatrzańskim) kilka razy była remontowana z powodu skłonności do dużego popadania w zniszczenie, jednak dzięki staraniom m.in. ks. Jana Kowalika w dniu dzisiejszym wszystko jest w jak najlepszym stanie.
    Po dokładnemu przyjrzeniu się napisowi ?Jaszczurówka? i przeczytaniu umieszczonego pod nim tekstu niepewnie weszliśmy do środka ? już po pierwszym rzucie oka na wnętrze musieliśmy wręcz tłumić w sobie radość płynącą z podjęcia właściwej decyzji ? czasami rzeczywiście warto spoglądać za siebie ? widzi się ten sam obraz, lecz po dokładnym przyjrzeniu się skrywają w nim się cuda małe i zarazem piękne, skryte, lecz zarazem czekające niecierpliwie, aż ktoś pokusi się o ich odkrycie.. Ten mały, lecz jakże cudowny, w całości (ściany, strop, rzeźby, ołtarz itp.) wykonany z czystego drewna swoim urokiem urzekł nas na tyle, że obiecaliśmy sobie, iż wstąpimy tu jeszcze raz. (*)

    Jeszcze bardziej tego żałuję, wspominając mieszczącą się pod kościółkiem galerię. I to nie tyle obrazów, co wykonanych z niezwykle dużą dozą talentu i artyzmu przeróżnych witraży, swą szczegółowością i po prostu niepowtarzalną urodą nie pozwalając nam z tamtego pomieszczenia wynurzyć głowy. Najsilniej lśniąca perła, czyli ułożony z malutkich witrażyków po prostu zapierający dech w piersiach krzyż, Matka Boża, pasterze wraz z owcami na tle gór, dzieci... Po obejrzeniu tych wszystkich dzieł każdy z nas wyciągnął swoją karteczkę z koszyka ?Słowo dla Ciebie? i przeczytał na głos. Co ciekawe (choć w sumie nie zaskakujące) mama wraz z tatą wyciągnęli dwie karteczki z dokładnie tym samym cytatem z Jana Pawła II... (**)
    I pomyśleć, że tak mała, stojąca na uboczu, zakryta świerkami i odcięta ruchliwą drogą kapliczka potrafi dać tyle niezapomnianych wrażeń i zdziałać tak dużo dobra...

    Pozostałe po deszczu kropelki bujające się na cienkich, soczyście zielonych, kołyszących się w rytm powiewów wiatru źdźbłach trawy, odbijają od swego przezroczystego oblicza ostatnie, chłodniejsze już promienie zachodzącego słońca, swymi ostatnimi podrygami próbującego przypomnieć, że to ono właśnie dzisiaj prawie nieustannie świeciło, pozwalając nam na spacery oraz zwiedzanie. Pan Nocy wyciąga ze swego ciemnego płaszcza długą wędkę, chcąc wyłowić z górskiego oceanu szczytów Panią Dnia i pozwolić, by mała, chybocąca się lekko łódka z księżycem na pokładzie odbiła od brzegu i wypłynęła na jego najszersze głębiny. Wieczór, wyśpiewując cicho łagodne nutki próbuje zachęcić do snu coraz bardziej mu posłuszne popołudnie.
    A Delilah ( mała collie) wraz z nami nadal biega i szaleje wśród zielonych pagórków, wręcz prosząc się o to, byśmy choćby jeszcze jeden raz więcej spróbowali uwiecznić ją na zdjęciu. Turlamy się radośnie po pagórkach, spoglądamy w urozmaicone kilkoma chmurkami niebo, na gęstą ścianę lasu... zupełnie nie przejmujemy się tym co było, co być może się zdarzy - rozkoszujemy się właśnie tą cudowną chwilę, liczy się wyłącznie to, co dzieje się tu i teraz. To coś, co z każdą odkrywaną kartą może przynieść coś zupełnie nowego i zaskakującego, zupełnie odmienić nasze życie, wywracając je do góry nogami, pomóc nam poznać nowe rzeczy i ludzi. Coś, co ze zwykłych rzeczy potrafi uczynić te zapamiętywane na całe życie i otworzyć przed nami małe drzwi prowadzące do wielkich dróg ? najpiękniejszych, bo właśnie takich, których jeszcze nie zdążyliśmy poznać...

    (*) Piszę to w Rozgartach i muszę się przyznać, że jeszcze do tej pory nie udało nam się spełnić tej obietnicy... nasze górskie drzewko przygód zaowocowało tak obficie, że jednym ruchem silnych gałęzi strąciło w przepaść wszystkie nasze pozostałe zegary odmierzające wolny czas... może uda się odwiedzić Jaszczurówkę kiedy indziej?
    (**) Cytat, jaki dostała mama, a jednocześnie dziwnym przeznaczeniem również tata:
    ?Trzeba, aby każdy człowiek był w rodzinie ?omodlany? na miarę dobra, jakie stanowi ? na miarę dobra, jakim jest dla niego rodzina i on dla rodziny. Modlitwa najpełniej potwierdza to dobro, potwierdza dobro wspólne rodziny.? Bł. Jan Paweł II
    Z kolei tak brzmi mój cytat:
    ?Jeżeli cnoty nie są pełnione z miłości do Boga, nie mają też żadnej wartości u Boga. Miłość dostarcza im wartości i świetności.? - Bł. O. Stanisław Papczyński
    Nie sądzę, by przypadek kierował naszymi rękami, kiedy sięgaliśmy do koszyka po Słowa dla Nas ? wydaje się, jakby rzeczywiście nie miały trafić nigdzie indziej, tylko właśnie w nasze serca...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    wydarzyło się 02 sierpnia 2011


    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.
    Wszystkie informacje historyczne pomyślnie zaaplikowano metodami bezstresowymi do tekstu

  11. Mikiotor
    Jeszcze sobie słodko spałem, kiedy drzwi pokoju nagle się otworzyły i wparowali do niego rodzice, nawołując do błyskawicznej pobudki.
    - Wstawaj, nie ma czasu! Musimy szybko jeść śniadanie i pędzić do kościoła! - mówili, wymachując rękami.
    - Dobrze, dobrze, poczekajcie, już wstaję.- odpowiedziałem na wpół przytomny, nie do końca orientując się, o co chodzi.
    Dopiero człapiąc na dół po schodach zdałem sobie przecież, że dzisiaj jest już niedziela. Już po chwili z rozmowy przy stole dowiedziałem się, czemu tak się śpieszymy. Wczoraj pytaliśmy się gospodarza, o której będzie msza ? powiedział, że po dwunastej. Ucieszyliśmy się, że będziemy mogli dłużej pospać, a potem pochodzić po malowniczej (choć jeszcze mokrej) okolicy. Dzisiaj jednak mama spotkała zmierzającą w kierunku kościoła starszą kobietę, która oznajmiła, iż teraz msza będzie wyjątkowo o ósmej, jako że odbywa się festyn w Jurgowie, a do tego ksiądz musi sobie poradzić z ?obsługą? trzech pobliskich kościołów w jednym dniu. A więc, choć nadal zaspani, musieliśmy się ostro spieszyć...


    Drewniane ściany z całych sił podpierają grube belki, z których złożony jest strop i cicho stękają, swym skrzypieniem próbując nie zakłócić wypowiadanych przez księdza słów. Trzy postawione na ołtarzu świece migocą radośnie, jednocześnie jakby mówiąc ?Patrz na mnie, patrz na mnie...?. Przedstawiające świętych, luźno powieszone na ścianach obrazy wraz z pilnującymi ołtarza figurami aniołów zdają się spoglądać uważnie na wiernych, nakłaniając do myślenia nad tym, co przeżywają. Podłoga nieśmiało zastanawia się w duszy, czy pod naporem tylu zgromadzonych tu ludzi nie powinna się zawalić...
    Powietrze przeszywa dźwięk głośnych dzwonków. Wszyscy ludzie równo padają na kolana, ich wzrok utkwił na ołtarzu. Ksiądz podnosi wysoko biały opłatek, później złoty kielich. W tej chwili cisza wyłania się powoli z murów świątyni i przejmuje głos, nachylając się nad nami i szepcząc subtelne słowa do uszu...

    Po przyjściu z kościoła napiliśmy się kawy (a ja świeżego, wiejskiego mleka prosto od krowy;) i, jako że jeszcze deszcz nie zaczął padać (a na to się zanosiło) wybraliśmy się na krótki spacer po Rzepiskach. Było mokro i pochmurno, więc nie mogliśmy ani wejść na jakieś wyższe, trawiaste pagórki, ani podziwiać wznoszących się na horyzoncie Tatr. Ale wystarczył nam klimat tej małej wioski, obraz specyficznie pobudowanych, wysokich, góralskich domków, żujących trawę i co jakiś czas wydających z siebie głośne muczenie krów, zamkniętych w zagrodzie kilku młodych owiec. Niestety, kiedy wspięliśmy się już dość wysoko, wszystko, co wyglądało jak pomalowane zmył deszcz, sprawiając, że musieliśmy narzucić kaptury na głowy i plączącą się wśród małych górek asfaltową dróżką wrócić do domu. Tam był czas na namyślenie się, co dalej robiliśmy. Ustaliliśmy, że jeśli jutro pogoda nie będzie brzydka, pójdziemy nad Morskie Oko ? ale mniejsza o jutro, jak mamy wypełnić nasz dzień? Przypomnieliśmy sobie ogłoszenia na mszy, podczas których ksiądz mówił, że dzisiaj będzie festyn w Jurgowie, podczas którego będzie przejście orkiestry. Festyn? Czemu nie ? w końcu jesteśmy znani z tego, że uwielbiamy takie ludowe wydarzenia w małych miasteczkach. Mają w sobie niezwykły, niespotykany nigdzie indziej urok...

    Na miejsce przyjechaliśmy w sam raz, bo gdy tylko wysiedliśmy z samochodu, pochód rozpoczynał swoje przejście po ulicach miasteczka. Podobnie jak wielu innych, stojących na poboczach ludzi dołączyliśmy się do tego radosnego towarzystwa, swymi krokami naśladując wybijany przez bębny rytm. Zaraz dołączyły do nich talerze, później puzony, trąbki, saksofony... i orkiestra zaczęła na dobre swoją grę. Nie wiem, jakie były odczucia pozostałych ludzi, ale ja osobiście byłem pod wielkim wrażeniem muzyków, których słychać było chyba jeszcze na drugim końcu miasteczka. W każdym razie coś interesującego musiało ich przyciągnąć, skoro dotarli z ?dmuchaną? orkiestrą aż do samego amfiteatru...
    Na miejscu jedynie posmakowaliśmy (prze)pysznych góralskich podsmażanych kluseczek posypanych bryndzą i już się stamtąd zmywaliśmy ? w końcu chcieliśmy jeszcze zjeść obiad, a po posileniu się ruszyć na Mikołajczyną Skałkę (czegoś takiego nie mogłem przegapić i zdobycie zamku w Niedzicy i ruin w Czorsztynie.
    Wyprowadzenie nas w pole przez GPS-a wyszło nam wszystkim jednak na dobre ? pośród tych wąskich, wyboistych i prawie gruntowych dróżek odnaleźliśmy kolejny mały, drewniany kościół, należący do grona tych, które w górach niezwykle nas fascynowały.
    Teraz nie pamiętam już nawet, pod jakim był wezwaniem ? najważniejsze, że posiadał swój piękny, bardzo specyficzny urok. Nie chcieliśmy nawet wychodzić z tego zgromadzenia obrazów, malowanych może bez niepotrzebnej szczegółowości, lecz przyciągających właśnie ze względu na swą odmienność. Nie chciały nas puścić bardzo stylowe, rzeźbione konfesjonały i kropielnice na tyle piękne, że podobnych nie widzieliśmy nawet podczas podróży do Włoszech. Takie rzeczy spotyka się jedynie w polskich górach.
    Kiedy na parkingu w Niedzicy otworzyliśmy drzwi naszego samochodu, ściana deszczu zdążyła już całkowicie zniknąć, odsłaniając jedynie lekko zachmurzone niebo i przysłonięte przez powoli rozpraszającą się mgłę wieże pochodzącego z XIV w. zamku w Niedzicy. Początkowo był on warownią leżącą na granicy Polski i Węgier, do których właśnie należał, jednak już po I wojnie światowej wkroczył na nasze terytorium. Ciekawostką jest, że podobno w końcówce XVIII w. Rezydowali tu Inkowie, po których odkryto tutaj fragment pisma węzełkowego, po odczytaniu mającego prowadzić do schowanego gdzieś w okolicy skarbu (miał on być wykorzystany w powstaniu przeciw Hiszpanom). Do wnętrza jakoś nie mieliśmy ochoty wejść ? wystarczała nam masywna, postawiona na skalistym zboczu bryła zamku o kilku szarych, niknących we mgle wieżach. Może dzięki temu właśnie, że nie weszliśmy, poznaliśmy ciekawą i po części podobną do nas osobę, przez którą dzisiejszy wyjazd w te rejony stał się tak niezwykły...

    Fot. Na gajdach podhalańskich uczy nas grać Marcin Żarnecki

    Ciekawe dźwięki instrumentu słychać już z kilkunastu metrów, lecz dopiero po chwili dostrzegamy, kto je wydobywa. Mężczyzna stoi na blokującej przepływ wody tamie, za nim majaczy we mgle zamek w Niedzicy i czorsztyńskie ruiny. Cicho śpiewa i gra... no właśnie, na czym on gra? Nie na kobzie (w końcu to instrument strunowy), nie na dudach...
    - Na gajdzie.- odpowiada- To taki znany w tych rejonach instrument, wykonany z długiego, !!! rogu, którym wydostaje się na zewnątrz dźwięk i wypełnianego powietrzem worka stworzonego z koziej skóry. Jest podobny do szkockich dud, ale zamiast dmuchać we ustnik fletu, pracuje się umieszczonym pod pachą miechem.
    - My też jesteśmy muzykami, ale nie tutejszymi, choć przyjechaliśmy w góry z gitarą i harmonijką.- odpowiada mama.
    - A, to wspaniale! Macie je w samochodzie? To chodźcie szybko i przynieście, zagramy coś razem...
    - Nie, niestety nie... ale możemy spróbować zagrać na gajdzie? Nigdy na czymś takim nie graliśmy, a kiedyś już na dudach chcieliśmy nauczyć się grać.
    - No jasne, że możecie. Zaraz pokażę wam jak.- odparł zachęcająco i po kolei poinstruował, jak mamy założyć instrument.
    To było niesamowite uczucie. Grałem na czymś nowym, co dodatkowo wydawało się dla mnie zupełnie abstrakcyjne - a do tego spodobało mi się to na tyle, że aż nie chciałem oddawać gajdy i poznawać ją dalej...
    Mężczyzna powiedział, że wcześniej grał już w różnych zespołach, uczył się na niej jedynie trzy tygodnie ? i z marszu zaprezentował nam swoje nieprzeciętne umiejętności. W tym momencie nie patrzeliśmy gdzieś daleko, nawet nie spoglądaliśmy na niecodzienną zmyłkę zaprezentowaną na tamie, która z malowidła na podłodze tworzyła trójwymiarową dżunglę i przepaść, do której każdy z nas mógł wpaść.
    Utkwiliśmy tylko wzrok w muzyku, na tle zamku w Niedzicy zwinnie poruszającego palcami po dziurkach gajdy, dźwiękami naśladującej nasze niespokojne oddechy. Otworzyłem szeroko oczy, zdając sobie sprawę, jak wielką moc ma muzyka i ciesząc się, iż jakiś rok temu zacząłem ją szerzej odkrywać, grając na różnych instrumentach. Bez niej przecież byśmy właśnie tego, w tej chwili nie przeżyli. Gdybym mógł otworzyć wtedy usta, wypowiedział bym trzy prawdy, które kotłowały mi się w mózgu, przesądzając o niepowtarzalności dzisiejszego dnia.
    Muzyka łączy. Muzyka rozwija i ubogaca. Muzyka otwiera...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    Niedzica 31.07.2011
    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.

    Co musisz wiedzieć o...
    Zamku w Niedzicy
    Na początku XIV wieku zamek został wybudowany przez Rykolfa Berzeviczego, pochodzącego ze Strążek kolonizatora węgierskiego ? wcześniej w tym miejscu stała prawdopodobnie budowla obronna. Jako strażnica na granicy polsko-węgierskiej przez wiele lat przechodziła w różne ręce ? tym co pozostawało niezmienne, było to, że cały czas w swym posiadaniu mieli ją Węgrzy. Na terytorium Polski znalazł się dopiero po I wojnie światowej, jednak naszą własnością stał się jeszcze później, bo w roku 1945.
    Na tle zamku Dunajec (bo tak właściwie się on nazywa) kręcono zdjęcia do takich filmów jak Wakacje z duchami, Zemsta czy Janosik. Filmowcom i nam ponoć ukrytego tutaj przez Inków skarbu, o którym pisałem już wcześniej, odnaleźć się nie udało. Kto wie, może innym razem?

  12. Mikiotor
    Nogi...
    Stawiają kolejne kroki po kamienistym gruncie, wytrwale wspinając się coraz wyżej i wyżej, ku samemu szczytowi.
    Ręce...
    Jedna trzyma kij, odpychając się nim od ziemi, w drugiej dłoni trzymany jest aparat, który bez chwili oddechu wykonuje swą pracę, uwieczniając rozciągające się wokół wspaniałe, górskie widoki.
    Usta...
    Wypowiadają słowa różańca.
    Myśli...
    Płyną ku Janowi Pawłowi Drugiemu, zastanawiając się, czy również wchodził na nazwaną swoim imieniem groń czarnym szlakiem. Kształtują powoli obraz tego, co może się znajdować na górze.
    Serce...
    Namawia całe ciało do dalszej drogi, nie zwracając uwagi na zmęczenie. Uważnie patrzy, by nie zbaczać z tych właściwych ścieżek...
    Umysł...
    Próbuje sobie wyobrazić, jak to jest prowadzić prawdziwe życie górala...
    Tak właśnie wyglądała nasza wędrówka na szczyt Groni Jana Pawła II, wysokością sięgającego dokładnie 890 m n.p.m. Po kilku przystankach i spotkaniu wspinających się razem z nami ludzi nadal nie mogliśmy się nadziwić górskim krajobrazom Beskidu Małego - a gdy ładne widoki stały się domeną rozpoznawczą tego rejonu, uświadomiliśmy sobie, że właśnie dotarliśmy na sam szczyt góry. Tak wypadło, że wylądowaliśmy tuż obok małego, poświęconego papieżowi Polakowi Okazało się, że jest on głównym elementem tutejszego Sanktuarium Ludzi Gór, zaś jednym z ważnych elementów jego wyposażenia jest obraz Matki Bożej Królowej Gór.
    W wykonanym z drewna wnętrzu znajdował się przywieziony z watykańskiej wizyty u Jana Pawła II krzyż; krzesło, na którym siedział podczas swojej pielgrzymki do Skoczowa w 1995 roku, zaś na ołtarzu i wielu pozostałych przedmiotach tu zgromadzonych zostały wyryte mniej i bardziej znane słowa wypowiedziane przez papieża Polaka, jak chociażby cytat umieszczony na zegarze: ?Czas ucieka, wieczność czeka?.

    Po chwili zwiedzania przyszedł do nas ksiądz, mówiąc, że już za kilka minut ma się zacząć msza. Okazało się, że prowadził po tych górach wycieczkę, składającą się w większości z zagranicznych turystów i chciał zatrzymać się tutaj, by ?poświęcić choć chwilę dziennego czasu Bogu i porozmyślać o wieczności?.
    Podczas mszy poznaliśmy wiele ciekawostek na temat tego miejsca z samych ust osób budujących tę kapliczkę. Pierwszy raz za to przyjąłem Ciało i Krew Chrystusa pod postacią chleba i wina, zaś z krótkiego kazania wygłoszonego podczas tej kameralnej mszy dowiedzieliśmy się, że szlaki górskie oprócz wytrwałości uczą nas również, jak ważne jest nie zbaczanie z tych właściwych ścieżek, a przynajmniej chodzenie tak, by się nie zgubić ? dzięki temu można szybciej dotrzeć do obranego przez nas celu...

    Udało nam się jeszcze wejść na wyższy Leskowiec ( 922 m.n.p.m.) i odwiedzić wybudowane w 1932 roku schronisko, gdzie zjedliśmy pyszny, złożony z zup (nigdzie nie uświadczyliśmy takiej kwaśnicy!) obiad. Dopiero gdy schodziliśmy stromym, wysypanym małymi kamyczkami zejściem na dół, pomyślałem, że to wszystko nie mogło być przypadkiem ? nasze uczestniczenie w Mszy, która przecież tak rzadko się tutaj odbywa, przyjęcie Komunii pod dwoma postaciami, poznanie miłych ludzi, którzy mieli wpływ na historię tego miejsca. Przecież gdybyśmy ociągali się i kilkanaście minut później wyszli z domu, gdyby GPS nie wywiódł nas na pokręcone niczym noworoczne serpentyny dróżki, gdybyśmy nie weszli do kościoła i gdyby nikt nam nie powiedział, że zaraz będzie msza... nie doświadczylibyśmy tego wszystkiego. A tak, dzięki zbiegowi okoliczności (który tak naprawdę przypadkiem nie był) przeżyłem coś, co z pewnością na długo zapamiętam.
    Wtedy zrozumiałem, że małe, mniej uczęszczane szlaki też mają wielki urok i często to właśnie na nich pod nos podsuwają się niezwykłe możliwości przygód, jakby zachęcające, by je choć trochę skosztować - nam z pewnością spadła dziś z nieba cała ich garść.
    Widać ktoś święty musiał czuwać nad nami tego dnia...


    *** Podczas jazdy w stronę naszego kolejnego miejsca hotelowego wstąpiliśmy jeszcze jedynie do zabytkowej karczmy Rzym w Suchej Beskidzkiej, w której jednak nic ciekawego poza ładnymi, dużymi rzeźbami nas na kolana nie powaliło. W czasie drogi zjedliśmy jeszcze po przywiezionej z Wadowic kremówce i wsłuchaliśmy się w szum opon szorujących po drodze, gdzie w malowniczych dolinach, wśród charakterystycznych góralskich domków pasły się będące teraz małymi plamkami owce i krowy, smacznie zajadające soczyście zieloną, wilgotną trawę. Prowadzących nas po dróżce prawdziwie górskiej, z płynącym tuż obok potokiem, majaczącymi na tle horyzontu szczytami, innymi samochodami pędzącymi przed siebie, gdzie wśród upchanych po sam dach bagaży siedzi kilku ludzi, głodnych podbojów majestatycznych, górskich szczytów. Ponad nimi piętrzyły się zamglone i przysłonięte przez ścianę deszczu szczyty gór, zapowiadające nasze wspinaczki podczas tej wycieczki. Kiedy przyjechaliśmy już do Rzepisk, udało nam się podtrzymać niezwykle szczęśliwą, wręcz zahaczającą o cud tradycję: gdy jedziemy, pada deszcz; gdy wysiadamy z samochodu, jakby ręką odjął nagle strugi wody przestają lać się z nieba, niekiedy dając również miejsce do popisu słońcu, które nieśmiało próbuje wyglądać zza chmur i z przymrużonym okiem wsłuchiwać się w natężone przez kilkanaście krów dźwięki dzwonków, jakie mają one przyczepione do szyi.
    Jak takie coś jest możliwe? No, tego chyba nawet najstarsi górale już nie wiedzą...

    Mikołaj Wyrzykowski
    Groń Jana Pawła II, 30.07.2011


    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.

    Co musisz wiedzieć o...
    Wadowickich kremówkach
    Przepisu na kremówkę nie podam, bo jest ich tyle, że naprawdę nie wiadomo który wybrać. Najlepsza, w każdym razie dla mnie, jest kremówka cięższa, posiadająca grubsze ciasto francuskie i bardziej ścisły krem budyniowo-waniliowy pomiędzy nim - wtedy czuję przynajmniej, że jest to prawdziwa kremówka, a nie jakiś wykonany ze sztucznych składników odpowiednik. Kiedyś Karol Wojtyła odwiedzał cukiernię mieszczącą się na rogu Rynku i ul. Mickiewicza, od 1936 roku prowadzoną przez przybyłego z Wiednia Karola Hagenhubera - w dzisiejszych czasach niestety przestała już istnieć. Podobno maturzyści zawsze po skończonym egzaminie szli do najlepszej cukierni w mieście i tam jedli kremówki. Koledzy Karola Wojtyły wymyślili zawody, w których trzeba będzie zjeść jak najwięcej takich ciastek - wodą można było je popijać jedynie co 20 min. Nie wiem, jak późniejszemu papieżowi udało się ich zjeść aż 12 (choć każde źródło mówi trochę inaczej) - ja, szczerze powiedziawszy, wymiękłem już po trzech...
  13. Mikiotor
    Po udanej misji wykonania przez nas grupowego czynu kaskaderskiego w postaci zjedzenia śniadania w pół siadzie przy karkołomnie małym stole zebraliśmy się w sobie i korzystając z tego, że słońce zaczynało wyglądać zza chmur wyruszyliśmy do znajdującej się niedaleko Wadowic (czyli naszego miejsca wypadowego) Kalwarii Zebrzydowskiej. Jak się później dowiedziałem, jest to jedyna kalwaria na świecie i w Europie, na dodatek tak uwielbiana przez Jana Pawła II, który mówił, że ?jego serce właśnie tutaj pozostało? - więc jest to z pewnością nasz ?must visit?.

    Co ciekawe, w tak małym miasteczku jakimś cudem udało nam się zgubić ? nim zdążyliśmy dobrze zdać sobie sprawę, że wjechaliśmy do jego bram, już oglądaliśmy za sobą tabliczkę z przekreśloną nazwą, mówiącą wyraźnie, że już przekroczyliśmy skręt na bazylikę. Po uważniejszym patrzeniu przy zawracaniu na jednym z górujących nad miastem zielonych, zalesionych wzgórz udało się nam wypatrzeć majestatyczny masyw bazyliki MB Anielskiej, należącej do klasztoru braci Bernardynów.
    Pierwszym, co zrobiliśmy było oczywiście zwiedzenie wnętrza bazyliki - tam też z wywieszonych w gablotce informacji zorientowaliśmy się, że te ponad czterdzieści kapliczek wcale nie leży przy jednej ścieżce. Okazało się, że są do wyboru dwie drogi: Ścieżki Pana Jezusa i Maryi.

    Jako że nie mogliśmy się zdecydować między nimi, co chwila wybierając co innego najpierw postanowiliśmy pójść coś pożywnego zjeść do domu pielgrzyma, aby nie paść pod ciężarem zmęczenia podczas tych pięciu godzin marszu. Ostatecznie, jako że znajdowaliśmy się w restauracji bliżej Ścieżek Maryjnych, właśnie tą drogą zdecydowaliśmy się skierować swe pierwsze kroki w Kalwarii Zebrzydowskiej. Wiedzieliśmy, że przyjedziemy tu jeszcze raz, więc też zupełnie nie martwiliśmy się o to, że czegoś tym razem nie zobaczymy.
    Słońce grzało niemiłosiernie, prażąc nasze twarze niczym wylegujące się na grillu oscypki. Korzystając z ładnej pogody przemierzaliśmy górki i dolinki, wzrokiem szukając kolejnych kapliczek. Przyjście anioła do Maryi, pogrzeb Matki Bożej, Jezus sądzony przez Piłata (to w ramach Ścieżek Jezusowych), Wniebowstąpienie Maryi... jest ich tyle, że nie zdołałbym tutaj opisać każdej z osobna. Przechodząc między nimi odmawiamy różaniec, wspólnie przypominając sobie Jana Pawła II, dla którego to miejsce było jednym z najbardziej osobistych w Polsce ? to tutaj odbył swoją pierwszą, inauguracyjną pielgrzymkę, jak i ostatnią do Polski, lubował się w przemierzaniu właśnie tych ścieżek, zwłaszcza kiedy musiał ?rozchodzić? jakiś problem. To tutaj teraz przychodzimy my, nie tylko by podziwiać zabytki, lecz aby pogłębiać swoją wiarę, ucząc się tego od ludzi, którzy mieli jej tyle, by dostać w zamian siłę na wybudowanie tak pięknego i olśniewająco zdumiewającego kompleksu kapliczek wraz z głównym kościołem...

    Zadowoleni z trasy, jaką przebyliśmy (choć do nie wszystkich kapliczek udało nam się wejść, gdyż znajdowały się w renowacji), lecz i przytłoczeni ogromem kroków, jakie mamy w nogach i ilością przede wszystkim duchowych przeżyć, jakich mieliśmy tu okazję zaznać, usiedliśmy wraz z Delilah( naszą collie) na dziedzińcu domu pielgrzyma, tuż obok fontanny, nad którą czuwa św, Franciszek - postawiony tu dlatego, że właśnie w dzień jego święta (czyli 4 października) kościół ten został konsekrowany. Spotkaliśmy pielgrzyma, który po opowiedzeniu wielu ciekawych historii polecił nam byśmy, skoro już tutaj zawitaliśmy, pojechali również do Lanckorony - my zaś poleciliśmy mu, by koniecznie odwiedził kościół Wniebowzięcia Matki Bożej, który w Kalwarii Zebrzydowskiej zrobił na nas tutaj bodaj największe wrażenie.
    Gdy udało nam się wspiąć na szczyt dość niskiego wzniesienia, ładne ruiny średniowiecznego zamku w Lanckoronie dopełniły mocy wrażeń, jakich dzisiaj doznaliśmy.
    Ludzie czasem wpatrują się w różne, czasem bezużyteczne rzeczy, niekiedy widząc w nich nawet jakieś autorytety. Mi zaś udało się być jednym z tych szczęśliwców, którym udało się spojrzeć w prawdziwe oblicze Kalwarii Zebrzydowskiej, zobaczyć obraz Matki Bożej Płaczącej, przejść się między kapliczkami ? wielu ludzi, którzy tu byli, dostrzegło tam miłość Boga w stosunku do nich właśnie i zrozumieli również, że jeśli tylko zechcą, to, co uważali za niemożliwe, stanie się całkiem realne - bo właśnie dzięki Niemu wszystko się zmienia, marzenia zaś prawdziwie mogą się wtedy spełniać...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    Kalwaria Zebrzydowska 29.07.2011
    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.

    Co musisz wiedzieć o...

    Sanktuarium maryjno-pasyjnym w Kalwarii Zebrzydowskiej
    Cała historia zaczyna się od wojewody krakowskiego, Mikołaja Zebrzydowskiego. To on podobno wraz ze swoją żoną zobaczył trzy płonące krzyże nad górą Żar - uznał to za znak Boży i na tej górze właśnie postanowił wybudować mały kościółek pw. Ukrzyżowania Pana Jezusa. Po wybudowaniu jeszcze jednej kaplicy Zebrzydowski przekazał górę Żar w ręce ojców Bernardynów, którzy w tym miejscu w roku 1604 przez pięć lat wznosili kościół i klasztor. Zaraz po tym wydarzeniu wojewoda krakowski zajął się budową pustelni Pięciu Braci Polaków wraz z tuzinem kapliczek - zajęło mu to całe osiem lat.
    Niestety w roku 1620 zmarł założyciel pierwszego kościółka na górze Żar, prace zaś nad pozostałymi obiektami kontynuowali odpowiednio jego synowie Jan i Michał Zebrzydowscy oraz jako trzecia Magdalena Czartoryska. Kiedy wszyscy fundatorzy umarli, rozpoczął się okres, w którym zakonnicy zajmowali się rozbudową i renowacją kalwarii z datków np szlachty i duchowieństwa.
    Podobnie jak chociażby w Jasnej Górze, tak i tutaj znajduje się cudotwórczy obraz ? w kalwaryjskiej świątyni przedstawia on oblicze Matki Bożej Płaczącej. W roku 1641 Stanisław Paszkowski podczas modlitwy dostrzegł krwawe łzy ściekające po policzkach Matki Boskiej i został poproszony o zawiezienie go do kościoła w Marcyporębie. Podczas drogi jednak czuł, jakby miał iść w zupełnie innym kierunku - idąc więc za głosem serca wkrótce trafił do Kalwarii Zebrzydowskiej...
    Ale to nie tylko ten obraz przyciąga tu takie masy ludzi ? przybywają oni również po to, by przejść się po jedynych takich kalwaryjskich dróżkach i zobaczyć wybudowane przy nich kapliczki. Kilka dni po naszym wyjeździe, bo od 13 do 15 sierpnia są tutaj co roku obchodzone w postaci procesji obchody z okazji święta Wniebowzięcia NMP. Szczególny jest tu również Wielki Tydzień, podczas którego pielgrzymi wędrują po Dróżkach Pana Jezusa, przeżywając pięknie przedstawiane misteria pasyjne.


    Ruinach zamku w Lanckoronie
    Został wybudowany w XV wieku przez Kazimierza Wielkiego i do roku 1772, kiedy to zajęły go wojska austriackie, przechodził często z rąk do rąk (przez jakiś czas był również w posiadaniu Mikołaja Zebrzydowskiego, o którym już wcześniej wspominałem).
    Zamek stał się o wiele ważniejszym punktem, gdy w roku 1768 gościła w nim konfederacja barska. W tym czasie mury zamku zdobyć próbowano aż trzykrotnie:w 1769 roku pod wodzą Kazimierza Pułaskiego konfederatom udało się odeprzeć atak wojsk rosyjskich, dwa lata później miejsce miało kolejne oblężenie zamku, ponownie nieudane; 21 maja tego samego roku rozegrała się tu bitwa pod Lanckoroną ? konfederaci ponieśli klęskę, lecz i tym razem Rosjanom nie udało się zdobyć zamku.
    W latach późniejszych władze Galicji urządziły tu więzienie dla przestępców, przenosząc je później do Wadowic. A co zrobić z nawet zabytkowym zamkiem, kiedy jest już zupełnie niepotrzebny? To proste - wystarczy przecież wysadzić go w powietrze. Tak też postanowiono zrobić, zaś w roku 1884 ruiny jeszcze bardziej rozebrano, prawie całkowicie pozbawiając je kształtu, jakie niegdyś miały - i takimi właśnie widzimy je w naszych czasach.
    cdn.
  14. Mikiotor
    Głuchy odgłos uderzania podeszwami butów o twardą, marmurową posadzkę wawelskich komnat. Zastygłe w podziwie twarze, spoglądające na masę cennych, zabytkowych rzeczy zgromadzonych w plątaninie korytarzy i pokoi. Stojące w rogach wielkie, zdobione kolorowymi malowidłami piece, pełne szczegółów obrazy, pamiętające jeszcze szesnasty wiek szafy, skrzynie, stoły, zbroje, szpady, strzelby i dzidy, spoglądające teraz na nas zza szklanych gablot i przypominające, że niegdyś były śmiercionośnymi broniami używanymi w bitwach przez rycerzy, duszność pomieszczeń, wyzierające z sufitu głowy wawelskie. Uszy słuchające uważnie przewodnika, oczy puszące się dumą z tego, że dostąpiły możliwości patrzenia na coś tak cudownego i niezwykłego, jak niepowtarzalne, wielkie arrasy, zdobiące ściany Komnat Królewskich na Wawelu...

    Nawet po przejściu przez całe komnaty prywatne i reprezentacyjne, zbrojownię i zaginiony wawel, nie było mowy o żadnym odpoczynku ? prosto z dziedzińca ruszyliśmy w kierunku katedry. Zachwyciliśmy się ciekawymi rzeźbami i malowidłami, lecz przede wszystkim czuliśmy się bezpośrednio zanurzeni w historii Polski, której kolumny stanowią złożeni tutaj królowie i królowe, osoby dzięki którym między innymi nasz kraj jest dziś taki właśnie, a nie inny !!!!!!! Po zwiedzeniu katedry zeszliśmy pod ziemię, by zobaczyć na własne oczy grób Piłsudskiego i grób pary prezydenckiej, zeszliśmy na pewien czas z Wawelu, słysząc rozpaczliwe wołanie naszych nóg o odpoczynek.
    Mamę z Dilalą znaleźliśmy w okolicznej restauracji podczas rozkoszowania się obiadem. My również postanowiliśmy dodać naszemu organizmowi trochę więcej sił na pozostałe zwiedzanie, więc zamówiliśmy sobie po talerzu ciepłego, pożywnego jedzenia i tym razem z mamą ruszyłem ponownie na Wawel, chcąc odwiedzić smoczą jamę. Gdy mamie także udało się zobaczyć katedrę i zamierzaliśmy ruszyć w kierunku smoka, okazało się że zapomnieliśmy wziąć biletu od taty ? cóż, nie pozostało mi nic innego, jak tylko zrobić jeszcze raz tą samą drogę, do baru i z powrotem i wrócić tu już z kartą wstępu w dłoni.

    Po kolejnym spacerze mogliśmy wreszcie wejść do smoczej jamy. Zeszliśmy w dół krętymi schodami prosto do jaskini, znanego nam wszystkim z legend mieszkania smoka wawelskiego. Błądziliśmy wśród skalnych tuneli, wpatrywaliśmy się w wyrzeźbione przez wodę delikatne nacieki i ciekawy formy skalne, wciskaliśmy się pomiędzy wąskie przejścia ? jak to w jaskiniach tego typu ma zwyczaj bywać. Niestety ledwo zdążyliśmy życia jaskiniowców zaznać, a już powitało nas światło dzienne i wielka rzeźba smoka wawelskiego czekającego na nas niecierpliwie tuż przy wyjściu. Wdrapałem się na skałę i usadowiłem się tuż przy jego metalowych łapach, a mamie prawie całkowicie przypadkowo udało się uchwycić moment, kiedy z jego paszczy wydobywał się ogień (ofiar na szczęście nie było;).
    Było już po pierwszej, więc już dłużej nie zwlekając szybkim krokiem (na tyle, na ile pozwalały nam nasze zmęczone nogi) skierowaliśmy się do restauracji, naszego wspólnego punktu spotkań i po ustaleniu, co dalej mamy robić, ruszyliśmy prosto do centrum, mówiąc precyzyjnie: na krakowskie Stare Miasto.

    Słońce z zawadiackim uśmieszkiem na ustach spogląda na rynek główny, swym światłem próbując uspokoić nieustannie kręcące się po nim masy głodnych przygód (podobnie jak my) turystów. Stawiamy kroki po brukowanych, szerokich uliczkach i rozglądamy się wokół, na razie z daleka podziwiając krakowskie perełki, takie jak kościół mariacki, brama floriańska, sukiennice. Słuchamy gry i śpiewu ulicznych artystów, muzykujących na gitarach i bębnach, skrzypcach, niekiedy też na instrumentach dętych. Z uśmiechem na ustach spoglądamy na dużą ilość poprzebieranych w kolorowe stroje mimów - widzę ich jako aktorów potrafiących doskonale porozumiewać się ze swoją publicznością. Słyszymy grany na cztery strony świata Hejnał Mariacki, rozmawiamy z ludźmi (czasem również innej narodowości) zaczepiających nas i zachwycających się pięknością naszej ?Lalki?, spoglądamy na piękne konie co chwila ciągnące dorożki po rynku, zastanawiamy się, jak to możliwe, że człowiek może unosić się w powietrzu, podpierając się jedynie swoją laską...
    Weszliśmy do kościoła Mariackiego przede wszystkim po to, by zobaczyć słynny na cały świat ołtarz Wita Stwosza. Moglibyśmy tak długo jeszcze patrzeć na przedstawione z niezwykłą dbałością o szczegóły postacie w tym ponadczasowym dziele, gdyby nie to, że do dalszej drogi poganiały nas kolejne punkty tej wycieczki, które jeszcze chcieliśmy zobaczyć.

    Poszliśmy więc ulicą floriańską w kierunku Barbakanu, zastanawiając się, czym Kraków zdolny jest nas jeszcze zachwycić. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do założonej w 1895, legendarnej Jamy Michalika, mówiąc jaśniej kawiarni literackiej - przepływaliśmy przez jej atmosferę ciszy, poznawaliśmy pełne drewnianych przedmiotów pomieszczenia stylizowane na stare pokoje w dawnej karczmie, słuchaliśmy muzyki wypływającej cicho z głośników. Trzeba powiedzieć ? idealne miejsce do pisania i wymyślania;).
    Przechodząc przez bramę floriańską dotarliśmy do okrągłej twierdzy o bardzo grubych murach zwanej przez wszystkich Barbakanem. Do środka wejść nam się nie udało, lecz samo obejście go zrobiło na nas już duże wrażenie, sprawiło że zrozumieliśmy rycerzy, którzy gdy szli na oblężenie Krakowa specjalnie kierowali się na jego mury z innej strony, bojąc się murów tej twierdzy.

    Przeszliśmy się jeszcze po dwóch basztach, porobiliśmy sobie zdjęcia koło postawionej na rowerze maszynki wyrzucającej bańki mydlane i już udaliśmy się w drogę powrotną do naszego samochodu.
    Po drodze wstąpiliśmy do sukiennic, a gdy stwierdziliśmy, że nasze żołądki ponownie potrzebują posilenia, usiedliśmy przy stole pobliskiej restauracji i zamówiliśmy sobie coś do jedzenia, czego oczywiście wcześniej nie jedliśmy. Właśnie wtedy przypomniałem sobie, że jest już siódma, a ja miałem jeszcze wstąpić do sklepu, by kupić sobie pamiątkową pozytywkę. Po chwili zastanowienia postanowiłem ile sił w zmęczonych nogach pobiec do stoiska, gdzie ją widziałem. Szczęście, że to zrobiłem, bo w momencie gdy przybiegłem na miejsce, sklep był już zamykany ? zdążyłem jednak poprosić sprzedawczynię o pokazanie mi pozytywek. Po przeglądnięciu i przesłuchaniu wszystkich mnie interesujących zdecydowałem się wybrać tą wygrywającą melodię ze ?Stairway to Heaven?, jako że już wcześniej zdążyłem kupić sobie koszulkę z okładką albumu ?IV? Zeppelinów..
    Gdy wracałem, okazało się, że takie same pozytywki, jedynie trochę droższe były kilka kroków od naszego stolika. ?No cóż, przynajmniej biegiem zarobiłem kilka złotych?- pocieszałem się i tak będąc dumnym ze swojego nowego ?instrumentu?.
    Po zjedzeniu zup i moich pierogów o kształcie sakiewek już definitywnie wracaliśmy na nasz parking. Zostalibyśmy jeszcze trochę w tym pięknym mieście, gdyby nie to, że zamknięto bramy kościoła, gdzie właśnie miał się odbywać koncert ?Czterech pór roku? Vivaldiego. Zanim przeszliśmy obok fontanny i zeszliśmy do naszego parkingu, zapakowaliśmy się i wydobyliśmy stamtąd nasz samochód, nastał już dość późny wieczór - koła naszego wozu przekraczały granice Krakowa już po ciemku, zdając się jedynie na rozglądające się uważnie wokół światła samochodu.

    Zmęczone nogi silnie domagają się odpoczynku, powieki przymykają się powoli, namawiając oczy by poszukały wytchnienia w śnie. A przez głowę przepływają bystre, górskie potoki myśli: rozważające wydarzenia dnia dzisiejszego, zastanawiające się, co też może przynieść dzień jutrzejszy, jakie też wydarzenia i karty zdecyduje się przed nami odkryć historia...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski

    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.

    Co musisz wiedzieć o...
    Wawelu
    Chyba każdy Polak wie, czym jest Wawel i przynajmniej jakiś kawałek z jego historii zna ? z pewnością każdy z nas powinien to miejsce przynajmniej raz odwiedzić. Nam podczas tej wycieczki całe szczęście to się udało, a jako że zawsze lubimy wiedzieć, co oglądamy ? dowiedzieliśmy się trochę o jego początkach (i nie tylko). Teraz zaś postanowiłem się tym wszystkim z wami podzielić...
    Ciekawostką jest, że pierwsze osadnictwo na tym wzgórzu (wysokość wynosi 228 m n.p.m.) rozpoczęło się już jakieś 100 tys. p.n.e. W roku 1000 (ale już naszej ery) utworzono biskupstwo i wybudowano katedrę. W tym miejscu muszę też powiedzieć, że niegdyś na Wawelu znajdowało się aż pięć kościołów, jednak żaden nie przetrwał do dnia dzisiejszego.
    Przyjęto, że w roku 1039, kiedy Kazimierz Odnowiciel powrócił do Polski, Kraków został oficjalnie stolicą Polski, na Wawelu zaś zaczęli już na stałe rezydować królowie. Kiedy nastał rok 1306 wawelska katedra spłonęła, jednak całe szczęście, w tuż po koronacji Władysława Łokietka (1320) zaczęto jej odbudowę. Wawel wiele razy był przebudowywany, dodawano do niego nowe elementy: Łokietko dodał chociażby Kurzą Stopkę i Wieżę Duńską, w czasie renesansu doszła kaplica Zygmuntowska. Kiedy zaś doszło do pożaru północnej części zamku (1595), trzeci polski król z rodu Zygmuntów (zwany Wazą) zajął się jego odbudową. Jednak już dziesięć lat po tym wydarzeniu władca przeniósł się do Warszawy ? rozpoczął się wtedy bardzo trudny okres dla Wawelu. Kraków nie był już stolicą Polski, więc też mniej o niego dbano ? zamek znalazł się później pod zaborem austriackim, lecz dobry los sprzyjał Polakom, którym udało się odkupić Wawel. I należycie się o niego troszczyć.
    W komnatach królewskich jest wiele ciekawych zabytków, ale bardzo dużo z nich pochodzi z innych krajów ? tak naprawdę jedynym, co tu się zachowało są piękne, zdobiące ściany arrasy, jakich chyba nigdzie indziej spotkać się nie uda. Składające się z trzech serii tkaniny (Dzieje Rajskie, Dzieje Noego, Dzieje Wieży Babel) powstawały w latach 1550-1565 na zlecenia Zygmunta II Augusta. W czasie zwiedzania zastanawiałem się też, czym tak naprawdę różnią się arrasy od gobelinów. Okazało się, że arrasy sporządzone są z nici złotych, wełnianych i jedwabnych, zaś gobeliny o te złoto są w sobie uboższe.

    Kościele Mariackim
    W roku 1300 wzniesiono na zachowanych fundamentach poprzedniego, romańskiego kościoła, halową świątynię gotycką. Zmieniła ona swój układ na bazylikowy, kiedy 65 lat później Mikołaj Wierzynek doświetlił wnętrze kościoła i nieco obniżył mury naw bocznych ? dobrego wrażenia dopełniły jeszcze dobudowane w XV wieku kaplice boczne. W tym samym wieku w kościele zawitało absolutne arcydzieło autorstwa Wita Stwosza, sławne jak Polska długa i szeroka, a z pewnością jeszcze dalej ? prezbiterium wzbogacił Ołtarz Wielki. Wyrzeźbiony w różnych rodzajach drewna, jest największą gotycką nastawą w Europie (w całej ?szafie? jest jakieś 200 figur, z czego najwyższe wynoszą 2,7 m), zaś oficjalna nazwa pochodzi od największego, środkowego obrazu przedstawiającego Zaśnięcie Najświętszej Maryi Panny. Artysta wyrzeźbił tutaj i ludzi zwykłych i ?tych wyższych?, ubranych w kosztowne, złote szaty. Dołożył wszelkich starań, by dzieło było jak najbardziej szczegółowe ? widać każdą żyłę na ciele postaci, niekiedy poskręcane palce, ślady po jakichś chorobach. Co ciekawe, twarze Apostołów przedstawiają ówczesnych mieszkańców Krakowa.
    Niestety nie udało nam się zobaczyć ołtarzu z bliska, ani też podziwiać dwunastu scen z życia Jezusa i Maryi (wnętrze przedstawia sześć radości Matki Bożej) widocznych dopiero, gdy jest zamknięty. Zostało nam jedynie zobaczenie zdjęć w internecie... ale ołtarz jest piękny i z daleka. W końcu to arcydzieło, absolutnie niepowtarzalne arcydzieło...
    Innych ciekawych miejscach Krakowa
    Sukiennice - Pierwsze, postawione w 1257 roku sukiennice miały postać prostych, kamiennych kramów z suknami. Dopiero za panowania Kazimierza III Wielkiego (1358) wzniesiono gotycki budynek. Główne osiemnaście kramów nakryte było kamiennym sklepieniem, wnętrza strzegły arkady i półkoliste portale- niestety 200 lat później sukiennice uległy pożarowi. Na ich miejscu w czasie renesansu postawiono nowe, do których dodano chociażby jeszcze rzeźbione maszkary - był to najbardziej podobny do dzisiejszego budynek.
    Brama Floriańska - O jednej z ośmiu krakowskich bram źródła wspominają już od roku 1307. Od strony miasta widzimy płaskorzeźbę przedstawiającą św. Floriana, zaś po drugiej stronie mamy orła piastowskiego według projektu Jana Matejki, lecz autorstwa Zygmunta Langmana. Ciekawostką jest, że bramę dwukrotnie chciano rozebrać: raz w wieku XIX, a drugi raz w dwudziestym, kiedy to władze miasta chciały, by w tym miejscu przebiegała linia tramwajowa. Całe szczęście udało się ją ocalić...
    Barbakan - Wzniesiony został za panowania Jana Olbrachta w roku 1499. Ta najbardziej wysunięta na północ fortyfikacja Krakowa posiada obwód 24,40 m, zaś grubość murów sięga aż trzech metrów - to w całości wyjaśnia, czemu wojownicy, chcąc zaatakować Kraków, podchodzili miasto od innej strony...
    ciąg dalszy nastapi
  15. Mikiotor
    Czarny asfalt umyka spod toczących się po drodze kół, silnik zagnieżdżony gdzieś głęboko w trzewiach samochodu lekko furkocze. Krople deszczu uderzają w szybę, zmuszając wycieraczki do gonienia ich. Za oknem przesuwają się polskie, malownicze krajobrazy, w tej chwili przesłonięte przez ciemne, pływające po mglistym dywanie chmury. Ponurą atmosferę kreowaną przez pogodę rozładowywała jedynie dochodząca z wnętrza samochodu wesoła muzyka, co chwilę przerywana śmiechami, a powietrze przesączone było radością naszej wycieczki na południe, prosto w polskie Tatry...

    Postanowiliśmy spontanicznie zatrzymać się w Częstochowie, by zobaczyć z bliska Jasną Górę i położony na niej klasztor Paulinów. Zaparkowaliśmy kilkadziesiąt metrów od wejścia, z jego prawej strony i ruszyliśmy w kierunku sanktuarium. W czasie drogi zobaczyliśmy rzeźby ukazujące wszystkie tajemnice różańca świętego, wywieszone na murze zdjęcia pochodzące z czasu, gdy Jan Paweł II odwiedzał Jasną Górę.
    Po dotarciu do głównego wejścia i zobaczeniu pomnika poświęconego prymasowi tysiąclecia Stanisławowi Wyszyńskiemu, jako że byliśmy z Dilalą (naszym szczeniakiem rasy collie), musieliśmy się rozdzielić. Najpierw wszedłem z mamą przez wielką, ozdobioną rzeźbami Bramę Lubomirskich, nasz próg do kolejnej przygody.

    Kolejne bramy przesuwały się ponad naszymi głowami, cienie goniły nas podczas stawiania szybkich kroków prosto w stronę bazylika. Weszliśmy do środka, pył unosił się w powietrzu, wpadając do naszych nozdrzy ? remont prowadzony był tu w pełnym wymiarze, jednak nie przeszkadzało to w żaden sposób w oglądaniu wnętrza kościoła. Zdobiony malowidłami sufit ponad naszymi głowami, stojące tuż przy ścianie rzeźby, spoglądające na nas tajemniczo swymi marmurowymi oczami, szurające po podłodze stopy ludzi, kołujących po świątyni i zastanawiających się, czy to, co widzą jest prawdą. Ale prawdziwy cud objawiony w obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej mieliśmy dopiero za chwilę zobaczyć...
    Moje nogi przesuwały się powoli po granitowej posadzce, napotykając na swej drodze głębokie wyżłobienia po kolanach ludzi, którzy pozostawili tu swój własny ślad, na tej ścieżce wiary, biegnącej wokół świętego obrazu. Podążając również tą drogą, spoglądałem w oblicze Matki Boskiej, na ścianę cudów, gdzie wisiały laski uzdrowionych, na pogrążonych w żarliwej modlitwie ludzi, czułem całym sobą niesamowitą świętość tego miejsca ? w tamtej chwili nie potrafiłbym wyrzec ani słowa, jedynie coraz bardziej przesączać aurą tego świętego miejsca - miejsca, gdzie dokonują się cuda...

    Wspiąłem się jeszcze na prawie 400 letnią, wysoką na 103m wieżę (co ciekawe, jest ona odchylona od pionu o całe 78cm), skąd rozciągał się piękny widok na całą Częstochowę, z Jasną Górą spoczywającą w samym jej sercu.

    W drodze powrotnej poświęciliśmy zakupione medaliki i udaliśmy się już w kierunku naszego samochodu. Obiecałem sobie, że gdy będziemy wracać z naszej podróży, wstąpimy tu jeszcze raz i wrzucimy karteczki z naszymi intencjami. Naszła mnie też chęć na sprawdzenie, kto jest patronem pisarzy, a kto muzyków...

    ***
    Dojechaliśmy na miejsce naszej kwatery w Wadowicach i od razu po upchnięciu naszych bagaży w drewnianym domku poszliśmy, jak to się mówi w slangu, ?na wyżerkę? (Lala zdążyła już dostać wcześniej swoją porcję, z czego była bardzo szczęśliwa:). Po smacznym jedzeniu już o pełnych brzuchach ruszyliśmy w kierunku wadowickiej bazyliki znajdującego się obok niej domu rodzinnego papieża Polaka. Niestety trafiliśmy jedynie na jego remont mieszkania, wobec czego udało nam się zobaczyć wyłącznie okno, z którego spoglądał na kościół i widział wskazujący czas zegar słoneczny ? to właśnie dzięki temu widokowi wypowiedział słynne dziś słowa ?Czas ucieka, wieczność czeka?.
    Prace remontowe padły również na wadowicki rynek, przez co została nam do zobaczenia jeszcze tylko bazylika. Po zachwyceniu się skrytym w niej pięknem podsycanym historią Jana Pawła II, który tu jako młodzieniec przychodził na msze i modlitwy, w poszukiwaniu kremówek ruszyliśmy zobaczyć, co kryje się za masywem świątyni.

    Było już dość późno, więc znaleźliśmy zaledwie jedną otwartą kawiarnię, do której od razu z chęcią wstąpiliśmy. W końcu to niejako hańba ? przecież jak można być w Wadowicach, a nie skosztować papieskich kremówek? Od razu przypomniałem sobie słowa wypowiedziane przez papieża, a wywieszone na plakacie koło jednego z barów: ?Pamiętam, jak po maturze chodziliśmy na kremówki. Nie wiem jak my to wytrzymaliśmy, te kremówki po maturze.?
    Z tą myślą zajadaliśmy te pyszne kremowe ciasteczka, zastanawiając się, co też poczniemy z tymi kilkoma godzinami, które zostały nam do wieczora. Idąc wyłożoną kamieniami uliczką zauważyliśmy reklamę parku miniatur w Inwałdzie, połączonego z Dinolandią (do której akurat nie mieliśmy zamiaru wchodzić). ?Jak nie teraz, to kiedy??- stwierdziliśmy jednomyślnie i całkowicie spontanicznie wsiedliśmy do samochodu, kierując jego koła w stronę kolejnego ciekawego miejsca, które mieliśmy zamiar jeszcze dziś zobaczyć. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to, że kiedy zaparkowaliśmy i doszliśmy do bramy, okazało się, że już od jakiejś pół godziny jest zamknięta na cztery spusty ? teraz patrzała na nas smutnymi oczami, jakby próbując wydobyć słowa ze swych drewnianych ust: ?Trudno, zobaczycie to innym razem. Teraz musicie zawracać...?
    Przy wsiadaniu do samochodu rzuciliśmy jedynie okiem na wieżę Eiffla w skali 1:20, watykańską Bazylikę św. Piotra, kilka innych wzniosłych budowli przedstawionych w miniaturze ? i ruszyliśmy z powrotem, myśląc już tylko o ciepłej herbacie, którą przyrządzimy sobie od razu po przyjściu do naszego drewnianego domku, wciśniętego gdzieś pomiędzy lasy świerkowe, płynące kamienistymi korytami potoki, otoczonego przez prowadzące ku kolejnym szczytom górskim wąskie, gliniaste dróżki.
    Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do klasztoru Karmelitów Bosych, miejsca gdzie Jan Paweł II otrzymał od zakonników swój pierwszy szkaplerz, który później nosił przez całe swoje, pełne przygód życie. Gdy schodziliśmy w dół kamienistą alejką otoczoną starymi dębami, myślałem sobie o dzisiejszym dniu, rodzinnym miasteczku Karola Wojtyły, którego najważniejsze zabytki zwiedziliśmy (łącznie z kremówkami) i przypomniałem sobie słowa, które papież Polak wypowiedział niegdyś o Wadowicach, reklamujące zresztą wjazd do nich: ?Tu, w tym mieście, wszystko się zaczęło...?. A my dziś mogliśmy zobaczyć wadowicką bazylikę, posmakować papieskich kremówek, poznać odrobinę historii, przejść się ulicami, którymi niegdyś chodził Jan Paweł II i dzięki temu wszystkiemu przekonać się na własne oczy o prawdziwości tych słów...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski Wadowice, Polska, 27.07.2011
    Dodatki:
    Jako że przewodnik bez opisywania faktów historycznych, ciekawostek i udzielania różnych porad jest jak krowa, która nie daje mleka (czyli zupełnie bezużyteczny) postanowiłem w moich tekstach właśnie takie dodatki, które po prawdzie są fundamentalną podstawą, umieścić.

    Co musisz wiedzieć o...
    Sanktuarium Matki Bożej na Jasnej Górze
    Sama nazwa ?Jasna Góra? została nadana przez paulinów na pamiątkę ich macierzystego klasztoru św. Wawrzyńca w Budzie, położonego na wapiennej skale sięgającej 293 m n.p.m. Klasztor przeżywał wiele razy oblężenie. Pierwsze miało miejsce podczas potopu szwedzkiego w 1655 roku, jednak po nieudanych próbach zdobycia wzgórza i nieustannych odmowach przeora zakonu w związku z poddaniem się Szwedzi zrezygnowali. Niestety już przy oblężeniu podczas Konfederacji barskiej w 1772 Stanisław August Poniatowski oddał klasztor w ręce Rosjan. Podczas ich zaboru zakonnicy byli mocno ograniczani, a Jasna Góra plądrowana. Miał on też jednak swoje dobre strony, bo klasztor nie został zniszczony podczas I wojny światowej, kiedy to był pod okupacją austro-węgierską. W roku 1920 ponownie ustanowiono NMP na Królową Polski ? po tym wydarzeniu klasztor przeżył spokojniejsze dwie dekady, po czym ponownie był pod okupacją, tym razem hitlerowską podczas II wojny światowej.
    Jak wszystkim wiadomo, w całym klasztorze najważniejszy jest święty obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem. Wedle legendy namalował go św. Łukasz Ewangelista, do tego celu wykorzystując deskę ze stołu, na którym jadł Jezus wraz ze swoją rodziną. Jeszcze w tym samym roku, kiedy na Jasną Górę zostali sprowadzeni paulini (1338) obraz został sprowadzony właśnie tutaj w dość niewiadomy sposób z Rusi. Jedna z wersji mówi, że książę Władysław przewoził ikonę do Opola i zatrzymał się w Częstochowie na postój. A jako że konie nie chciały mu później ruszyć, uznał to za znak Boży i zostawił tam obraz. W każdym razie o jego ciekawej historii warto sobie więcej poczytać.
    Zyskanie sławy wśród mieszkańców kraju wiąże się również ze wzrostem zainteresowania złodziei. Pierwszy taki najazd (w wykonaniu husytów) miał miejsce w 1430 roku, kiedy to został on skradziony i uszkodzony (podobno wszystkich spotkała zasłużona kara, a temu śmiałkowi, który odważył się ciąć mieczem po twarzy Matki Boskiej uschła ręka).
    W roku 1717 biskup chełmski Krzysztof Andrzej Jan Szembek dokonał koronacji ikony, przez co stała się ona drugim koronowanym obrazem w Polsce ? spowodowało to jeszcze większy wzrost ilości pielgrzymek na Jasną Górę, ku cudownemu obliczu Czarnej Madonny z Dzieciątkiem.


    Bazylice Mniejszej Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny w Wadowicach
    Kościół miał ciężkie życie. Przeżył dwa pożary: pierwszy raz w 1440 podczas wielkiego ognia, który opętał całe miasto ? był to wtedy jeszcze mały, drewniany kościółek, na miejscu którego właśnie po tym wydarzeniu postanowiono wybudować jego murowanego brata. Niestety i on podczas kolejnego pożaru miasta w 1726 roku uległ zniszczeniu. Odbudowy podjął się Franciszek Sosna, stawiając kościół w stylu późnobarokowym o posadzonej na frontowej ścianie wieży, kształtem przypominającej nieco arabskie iglice czy wieże meczetów. Około rok później kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych zmienił nazwę na Ofiarowania NMP. W czasach nowożytnych zaś przeżył trzeci wypadek ? podczas II wojny światowej została zrzucona na niego bomba, która sprawiła, że przez jakiś rok był nieczynny, jednak nie uszkodziła go na tyle, by na jego miejscu musiał być stawiany nowy.
    W czasie tych wszystkich zniszczeń, jak i w XIX oraz XX. wieku dokonano wielu zmian, które wpłynęły na jego dzisiejszy wygląd. Wchodzimy więc do strzeżonej przez dwóch ważnych, polskich patronów (św. Stanisława i św. Wojciecha), pomalowanej na biało bazyliki i co widzimy? Dwuprzęsłowe prezbiterium nakryte krzyżowo-żebrowym stropem, gdzie wymalowano patronów Polski, których kanonizował Jan Paweł II. Po prawej stronie znajduje się poświęcona właśnie jemu kapliczka, zaś naprzeciwko niej, po drugiej stronie widać kolejną, w której przechowywane są relikwie m.in. św. Ojca Pio oraz Maksymiliana Kolbe... Po prostu warto tam być i zobaczyć na własne oczy;).
    ciąg dalszy nastąpi
  16. Mikiotor
    Właśnie dzisiaj, piątego września 65 lat temu na wyspie Zanzibar przyszedł na świat Freddie Mercury (a właściwie Farrokh Bulsara), jeden z największych showmanów i najlepszych śpiewaków wszech czasów. Przetrwała jedynie jego muzyka, nieśmiertelna na tyle, że nadal jest stałym punktem tygodniowego programu wielu rozgłośni radiowych. Bo może Beatlesi, Dylan, Cohen mogą się przedawnić, lecz Queen zawsze pozostanie żywy i będzie szedł ramię w ramię z duchem czasu...
    Również Google pamięta o śmierci Mercurego, zamieniając swoje logo w swoisty wideoklip próbujący ilustrować piosenkę ?Don't Stop Me Now?
    http://www.youtube.com/watch?v=fipxYcQzhK0
    Dla mnie Queen otworzył drzwi do świata muzyki, piękniejszy dzięki poznawaniu coraz to kolejnych albumów tej grupy ? dzięki ?Bohemian Rhapsody? zachęciłem się również do gry na pianinie, co dzisiaj ewoluowało w znacznie większą pasję. A wy jak zaczęliście przygodę z tą grupą, do czego (być może) była dla Was przepustką? Jakie są wasze ulubione utwory (nie wymieniajcie tylko oczywistości, które znają wszystkie gospodynie domowe, tylko mniej te znane kompozycje, jak chociażby przepiękna, jedna z moich ulubionych miniatura fortepianowa ?Nevermore?), za co tak naprawdę lubicie Queen? Piszcie w komentarzach.
    Tutaj umieszczę teledysk do najbardziej wzruszającej piosenki Queen, przy której pewnie wszystkim fanom może ścisnąć się gardło, a w oku zakręcić łezka. Uwielbiam tę solówkę i ostatnie słowa utworu, które według wielu stanowią pożegnanie Fredka z fanami: ?cały czas Was kocham...?
    http://www.youtube.com/watch?v=ymLiw8dnHO4

    Przedstawienie musi trwać, Wewnątrz me serce pęka,
    Makijaż może spłynąć,
    lecz uśmiech pozostanie
    Już bez Freddiego, lecz kontynuowane przez pozostałych muzyków i wiernych fanów przedstawienie nadal trwa ? Queen nadal jest na ustach wielu ludzi na dzisiejszym świecie. Są przekazywane historie (?patrz, synku, to Freddie Mercury, Queen, posłuchaj tylko...?). Ja sam pamiętam, że kiedy miałem jeszcze dopiero jakieś sześć lat i nie znałem się zupełnie na muzyce, musiał mi zapaść w pamięć słynny wers z ?Bohemian Rhapsody?, bo gdy chciałem się pobawić (czy coś w tym stylu) wołałem mamę śpiewem: ?Mamaaa! Ooohh, mama!?

  17. Mikiotor
    Queen w Toruniu ? Kolejny festiwal świateł, może i dźwięku? Następny koncert folklorystyczny? *
    Choć ponownie będzie to występ muzyczny, tym razem jednak o zupełnie innym klimacie. O czym mowa? Chodzi oczywiście organizowane od jedenastu lat przez znanego toruńskiego bluesmana i harmonijkarza Sławka Wierzcholskiego Harmonica Bridge. Do mojego miasta ponownie zjadą okoliczne zespoły oraz światowej sławy wirtuozi harmonijki, prezentujący takie gatunki muzyki jak blues, jazz, folk, a nawet... muzykę klasyczną. A skoro uczę się grać na tym instrumencie, nie mogłem przecież przegapić możliwości poznania tego, co on potrafi ? kusiło mnie też, by zabrać się w muzyczną podróż i zobaczyć, co kryje się po drugiej stronie mostu zbudowanego z harmonijek...
    Bluesmaszyna
    - Po zespołach jazzowych i folkowych, nadszedł w końcu czas na pierwszy zespół grający moją ulubioną muzykę, czyli blues.- zapowiadał z nieskrywanym uśmiechem Sławek Wierzcholski przed występem tej grupy, ku radości również wszystkich ludzi zgromadzonych pod pomnikiem Kopernika.
    Pochodząca z Pruszkowa formacja ma w swoim trzyosobowym składzie Jana Sikorskiego (gitara elektryczna), również Roberta Głogowskiego (cayon)...co ciekawe, jako trzeci muzyk w Bluesmaszynie na harmonijce gra (oraz śpiewa) Karol Łachowski sam uczeń toruńskiego harmonijkarza, który ćwiczył u niego na warsztatach całe piętnaście lat temu. Tego dnia, w pełnym słońcu na Rynku Staromiejskim pokazał, że prawdziwie umie oddychać (bo na harmonijce to jedna z najważniejszych rzeczy) ? wydobył z niej siódme poty, by pokazać publiczności, jak rzeczywiście wygląda oblicze tego starego, korzennego bluesa. To jest coś: dobry blues z polskim tekstem w tak dobrym wykonaniu ? nie wszystkim udaje się to tak, jak chłopakom z Bluesmaszyny. Choć uczniowi mistrza na razie nie udało się przewyższyć...
    Jak przystało na starego bluesa, instrumentarium było tutaj dość ubogie. Zespołowi wystarczyła jedynie gitara, harmonijka oraz zastępujący perkusję wydający z siebie specyficzny dźwięk klocek (profesjonalne określenie: cayon), z przymocowanymi do niego okrągłymi blaszkami i podobnymi rzeczami wzbogacającymi brzmienie. Wszystkie kawałki Bluesmaszyny z tego koncertu (oprócz swoich utworów wykonali również kultowe ?Ten o tobie film? T. Nalepy), całymi garściami czerpały z czarnego bluesa, wędrującego niegdyś na drugi koniec Ameryki autostradą 61. Wydawało się, jakby panowie z zespołu wyciągali do nas pełną zapachów z bagiennej delty Missisipi, do których dodano polski akcent ? a publiczność brała to bez zastanowienia, przesączając się zupełnie tym duchem korzennej, pełnej wspomnień muzyki, jaką jest dzisiejszy blues.
    Po tym koncercie i mi ?po nocach wciąż się śni, Bluesmaszyna w MTV!?.

    Zydeco Flow
    Występujący kolejnego dnia zespół również grał bluesa, lecz bardziej przerobionego, będącego jednym z jego odgałęzień, można powiedzieć, że nieco ?nowocześniejszego? - co wcale nie świadczyło na ich niekorzyść, wręcz przeciwnie.
    Zmianę widać było już po samym rozstawieniu instrumentów, zapewniających bogatsze brzmienie: bo była tutaj perkusja (Tomasz ?Bestia? Stanny), bas (Tomasz Hupa), harmonijka (Bartosz ?Iwiś? Iwicki), akordeon, czyli jedno z głównych brzmień zespołu: zydeco = rodzaj kreolskiej muzyki, w tym zespole również z towarzyszeniem akordeonu (Leszek Cienkusz), gitara elektryczna (Wojciech ?Fazi? Radtke), instrumenty klawiszowe (Tomasz Gust) oraz gitara akustyczna, na której grał frontman i główny głos zespołu, uczestnik wielu prestiżowych festiwali, czyli Adrian Zasada. Chętnych do lepszego poznania zespołu zapraszam na ich oficjalną stronę:
    http://www.zydecoflow.com
    To była chyba jedyna grupa na całej imprezie, której swoimi kawałkami oraz coverami tak bardzo udało się zachęcić publiczność do uczestnictwa w koncercie. Wszyscy klaskali, śpiewali, kiwali się, bawili w najlepsze ? co kluczowe, przy świetnej muzyce. Mi osobiście najbardziej podobały się kawałki ?Geniusz?, ?Hymn? i śpiewany jako jeden z ostatnich ?Kocham życie?...
    Już na pierwszy rzut oka widać było, że muzycy z Zydeco Flow cieszą się i wykorzystują każdą chwilę ? jak to było w ostatnim tytule: ?Kochają życie, kochają dużo grać; mieć wyrzuty, chodzić późno spać?. A co najważniejsze, tą radością za pomocą muzyki potrafią się również dzielić z innymi...
    Trio Con Brio
    To była dla mnie esencja całego festiwalu Harmonica Bridge 2011. Panowie z Trio Con Brio (od terminu muzycznego: ?z życiem?) posiadali bowiem klucz do najwyższego stopnia wtajemniczenia ? muzyki klasycznej, którą przecież nie każdy obeznany bardziej z harmonijką jest w stanie zagrać. Ale co do tego, że będzie to koncert z muzyką na najwyższym poziomie, nie było żadnych wątpliwości ? w końcu Zygmunt Zgraja, założyciel zespołu gra na harmonijce już od sześćdziesięciu lat, grupa zaś istnieje całe 40 lat.
    Panowie wnieśli trochę magii do atmosfery już po swoim pojawieniu się ? dziwiłem się, że istnieje harmonijka o dwóch poziomach i długości jednego metra (akordowa), na której gra Robert Kier (zamienił Zdzisława Kuninca, który odszedł z zespołu), niepewnie spoglądałem na również dwupoziomową harmonijkę basową (Janusz Zając)... przed występem pewny byłem tylko jednego: Zygmunt Zgraja trzyma w rękach harmonijkę chromatyczną (w tym wypadku pełniącą funkcje melodyjne), potrafiącą wydawać dźwięki praktycznie we wszystkich tonacjach, a do tego nie wymagającą stosowania podciągu (harmonijkarze wiedzą, o co chodzi). Chociaż nie, był jeszcze drugi pewnik: skoro mysłowickie Trio Con Brio odbywa trasy koncertowe po całej Europie, było także w Mongolii i USA, jest uznane na starym kontynencie... to na pewno nie wyjdę z dworu Artusa bez jakichkolwiek wrażeń.

    Taniec z szablami, Aram Chatschaturjan - Trio Con Brio (Polen) Leitung: Zygmunt Zgraja - am ersten internationalen Festival der SMI Schweiz. Mundharmonika Interessengemeinschaft (heute www.swissharpers.ch) vom 1.6.1985 in Niederlenz/Schweiz

    Tak rzeczywiście się nie stało. Panowie zagrali takie utwory jak ?Drugi Walc?, ?Bolero? (to oni jako pierwsi opracowali je na harmonijki), ?Wilhelm Tell?, melodię ze ?Skrzypka na dachu?, przeplatając to zabawnymi historia z życia zespołu i wprowadzając publiczność w jeszcze lepszy nastrój. Naprawdę nie myślałem, że te utwory można zagrać na harmonijkach ustnych ? w tym przypadku swym brzmieniem udało im się zastąpić całą orkiestrę.
    Szaleństwo na punkcie gry Trio Con Brio sięgnęła u mnie do tego stopnia, że postanowiłem kupić ich dwie płyty. Po każdym utworze, jaki interpretują, można im bić brawa na stojąco ? a co dopiero mówić o ich wykonaniu na żywo...

    Chociaż nie widziałem dwóch sławnych wirtuozów harmonijki, którzy przybyli na festiwal (Greg Zlap i Giles King), już to, co usłyszałem zmusiło mnie do bardziej wytężonej pracy przy mojej harmonijce. Jest jedno, czego nie zapomnę z Harmonica Bridge 2011 ? koncertu polskiego Trio Con Brio, gdzie główną rolę grały tylko i wyłącznie harmonijki ? było to coś, po co tak naprawdę wybierałem się na tą imprezę, lecz jednocześnie najmniej się tego spodziewałem.
    Nie trzeba poznać dokładnie wszystkich zakamarków harmonijkowego mostu ? wystarczy posłuchać jedynie niektórych jego części, by przekonać się o niesamowitej całości i chcieć wrócić tu jeszcze raz za rok. To, co jest głównym celem tego festiwalu, czyli pokazanie możliwości harmonijki ustnej i zachęcanie do gry na niej przynajmniej w moim przypadku się udało. Zobaczyłem, że jeśli tylko się chce, można na niej zagrać wszystko, co się zechce i sam zapragnąłem do tego dojść. Chociaż jak na razie tylko marzeniem jest tak jak uczestnicy tych koncertów spróbować zbudować muzyczny most z dźwięku harmonijki, silny i okazały na tyle, by móc usłyszeć w głowie bogactwo brzmień, jakiego doświadcza się po przejściu na drugą stronę możliwości harmonijki dzięki tegorocznemu Harmonica Bridge...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    31.08.2011

    Harmonica Bridge 2011 trwał w Toruniu od 25 do 28 sierpnia tego roku.
    www.harmonicabridge.pl
    (*)zobacz inne moje recenzje
  18. Mikiotor
    Ku boleści wszystkich uczniów wakacje dobiegły końca. Zwłaszcza po rozpoczęciu roku, jakie miało miejsce właśnie dzisiaj przed południem (przynajmniej u mnie o tej porze). Pozostały jedynie wspomnienia. W moim przypadku bardzo miłe: odwiedziłem góry (bójcie się, jeszcze opublikuję tutaj szereg artykułów o tej wycieczce) byłem na obozie konnym, uczestniczyłem w kilku ciekawych wydarzeniach w Toruniu...(o nich też możecie przeczytać na blogu)
    A jak Wam zleciały wakacje? Mieliście jakąś wpadkę na rozpoczęciu roku? Mi udało się awansować przynajmniej na nosiciela kwiatów...xd
    nie też co tak żałować tego wolnego. Było, minęło - przyjdą jeszcze lepsze przygody. Bo jak to mówi znana mądrość: "Najpiękniejsza jest ta chwila, której jeszcze nie zdążyliśmy przeżyć..."
  19. Mikiotor
    Pierwsza myśl, jaka nasuwa się po przeczytaniu tytułu: kosmici przybyli na Ziemię! Wbrew pozorom to z pewnością nie oni. Kto wie, może to, o czy chcę powiedzieć, jest od nich jeszcze gorsze...
    Otóż średnio od połowy sierpnia za swoją rezydencję lasy sosnowe wziął sobie robak zwany borecznik sosnowy. Pół biedy, gdyby jeszcze tego paskudztwa była mała ilość, ale dzięki sprzyjającym klimacie tegorocznego lata (bardzo dużej wilgotności) pasożytów w nawet niewielkim lasku jest tyle, ile igieł na koronach jego drzew ? bo one są właśnie dla nich pożywieniem. Borecznik całymi stadami wspina się po pniach, bezlitośnie pożerając każdą, najmniejszą igiełkę ? często wygląda to, jakbyśmy zamiast igieł widzieli zwisające z drzew zielone kiście winorośli. Korony drzew żółkną, pewnie niektóre z nich padną. Do 8 września samoloty z powietrza miały opryskiwać lasy, niestety wszystkie oprócz prywatnych ? próbujemy więc przeróżnych metod, próbując w jakiś sposób ocalić nasze drzewa. Zakładamy na pnie taśmę klejącą, ręcznie je zgniatamy, robimy wszystko, co możemy ? ale i to mało daje, bowiem iglastych pasożytów na zaledwie kilku drzewach jest więcej niż kibiców na stadionie Camp Nou w Barcelonie. Jakby tego nam było mało, wciąż się namnażają...

    Czy w Waszych regionach przeżywacie podobne oblężenie lasów? Jak sobie z tym radzicie?, bo nam powoli pomysły się już kończą. Jeśli wiecie ? piszcie. A jeśli nie chcecie mieć z tym obrzydlistwem nic wspólnego i jesteście przed obiadem lub snem, lepiej nie patrzcie na załączone obrazki ? są gwarancją nocnych koszmarów i przemiany talerza z jedzeniem na obślizgłe, wijące się robaki o brązowych główkach, podnoszące się powoli na małych nóżkach i zwracające swój tułów w naszą stronę, z przebiegłym uśmiechem mówiąc prosto w twarz: smacznego!

    Fakty: Jedna borecznica potrafi złożyć aż 180 jaj. Na drzewach pasożytów jest około 20 tysięcy. Same liczby już przerażają, a co dopiero, gdy spojrzy się na korony i pnie drzew...
  20. Mikiotor
    Tak naprawdę tych krajów nie odwiedziłem, nie podziwiałem tamtejszych krajobrazów, nie bratałem się z dzikimi zwierzętami, nie zobaczyłem żadnych zabytków... udało mi się za to poznać na własnej skórze odrobinę kultury i muzyki tych ludów. Jak to możliwe? Wszystko dzięki zespołom folklorystycznym, które właśnie wczoraj wystąpiły w amfiteatrze Muzeum Etnograficznego, na oścież otwierając przede mną drzwi, za którymi dumnie stała w pełni artystyczna część duszy ich krajów...
    Cały spektakl rozpoczęty został przez Armeńczyków. Na scenę wyszli najpierw panowie muzycy: jeden trzymał w ręce fagot (miał też kilka innych dęciaków na zmianę), drugi zamiast brzucha dźwigał przed sobą akordeon, trzeci miał pełnić rolę ?perkusisty?, uderzając w dość obszerny i specyficzny bęben, który niósł pod pachą. Publiczność siedziała, zastanawiając się cicho, czym też ci przybysze z dalekiego kraju zdołają ich zaskoczyć, muzycy zaś przygotowywali się spokojnie do swojego występu, jednocześnie wyraźnie na kogoś czekając. ?Tym kimś? okazał się wokalista, który już po chwili do nich dołączył, wyśpiewując którąś z ludowych pieśni Nie mogę powiedzieć czy mi się podobała, czy nie... w każdym razie była bardzo specyficzna muzyka ? w końcu niedaleko Armenii leży właśnie Turcja.

    Cały występ ruszył z kopyta dopiero, gdy do zespołu dołączyła grupa taneczna, pląsając radośnie w rytm muzyki. Nie był to taniec jakiś wielce skomplikowany i wcale taki nie miał być ? w końcu jeśli w rzeczywistości nie jest widowiskowy, to po co upiększać go na rzecz jednego występu? Mimo wszystko ten prosty przekaz był bardzo przyciągający: spoglądałem na tancerzy (najbardziej podobał mi się zawsze moment, kiedy chłopcy wskakiwali na scen i mocno się chybocząc, okrążali podskokami scenę) i muzyków (szczególnie zafascynował mnie fagocista), napawając się do pełni tym, co podają mi na otwartej, muzycznej dłoni: ich historią, kulturą, grą na instrumentach, tańcem... bo jeśli chodzi o stroje, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w jakiś sposób przypominają mi grupę krasnoludków ? brakowało im tylko Królewny Śnieżki...

    Zespół jest uznany na całym świecie, otrzymał również wiele nagród i wyróżnień... z pewnością powiódł im się też plan, jaki chcieli zrealizować, przyjeżdżając do Torunia ? wcześniej, szczerze powiedziawszy, naprawdę mało wiedziałem o Armenii, dopiero ten zespół otworzył mi, jak i pozostałym ludziom zgromadzonym na ich występie oczy, kierując wzrok prosto na kulturę ich kraju. A do tego udało im się to w bardzo prosty sposób: w końcu wystarczyła jedynie odrobina muzyki i tańca...
    Atmosferę udało się rozgrzać jednak dopiero zespołowi Vallarta Azteca z Meksyku (jak zresztą sama nazwa wskazuje). Zespół mariachi (bo tak właśnie nazywają się tego typu zespoły meksykańskie utworzony niedawno, bo w 2003 roku, a udało im się poderwać do tańca i śpiewu wszystkich (wszystkich!) ludzi z trybun, którzy potem nie chcieli ich wręcz wypuścić ze sceny...
    Ale dobra, zacznijmy od samego początku. Na scenę wchodzi grupa muzyków - kilka skrzypiec, trąbek, dwie gitary ? ubrani są w tradycyjne, ludowe stroje, na głowach mają specyficzne, spotykane jedynie w Meksyku olbrzymie kapelusze, czyli sombrerro... już samo to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. ?A co dopiero będzie, jak zaczną grać...? - pomyślałem sobie z niekrytym uśmiechem na twarzy. Meksykanie ? wiadomo, podobnie jak chociażby Włosi mają gorącą krew i z niesamowitą werwą potrafią poderwać wszystkich do wspólnej zabawy, więc nuda z pewnością nikomu tutaj nie będzie doskwierać.
    Pozostawiony przez Armeńczyków obraz muzyki błyskawicznie został zastąpiony przez pełnych radości Meksykanów, gdy tylko zza kulisów na scenę wyskoczył śpiewak z wąsem pod nosem i zaczął wyśpiewywać melodyjną pieśń przy akompaniamencie muzyków, który podczas gry śmiali się i wydawali z siebie różne okrzyki do mikrofonów, powoli zupełnie zmieniając atmosferę na swoje standardy. Aż chciało się wraz z nimi zaśpiewać: ?Viva medico!?, ?Viva merica!?, ?Viva!?... ale publiczność widocznie zupełnie się tego nie spodziewała i nie była jeszcze na to gotowa.

    Żywe kolory opanowały ten wieczór, gdy na scenę z gracją wkroczyły ubrane w piękne, duże suknie Meksykanki, do których już po chwili dołączyli ich towarzysze. I co z tego, że z przyklejonymi do ust szerokimi uśmiechami, skoro już po ponad godzinie gry udało im się poderwać wszystkich do klaskania, a nawet tańczenia i śpiewania....
    Kobiety wywijały swoimi sukniami, czasem czyniąc z nich wręcz kolorową ścianę, która niekiedy zasłaniała również ich twarze. Mężczyźni tańczyli, wywijając sztyletami, rzucając sieci rybackie, głośno stepowali... To jest już mój piąty zespół folkowy, jaki widzę podczas tych wakacji i muszę powiedzieć, że największe wrażenie zrobili na mnie właśnie Meksykanie ? na razie nic nie może się równać z ich kolorowymi strojami, radosnym śpiewem i jedynym takim na świecie tańcem. Chyba że do Torunia przyjechaliby jeszcze rodowici Indianie...
    Gdy zespół grał już jeden ze swoich ostatnich kawałków, nikt na widowni nie siedział. Wszyscy stali, klaszcząc w rytm muzyki, śpiewając i bawiąc się razem z Meksykanami, wokalista podchodził coraz bliżej publiczności, jeszcze bardziej zachęcając ich do wspólnego szaleństwa, śpiewał do skierowanej prosto w niego kamery, wypowiadając jednocześnie słowa pozdrowienia dla Polski. Na sam koniec Meksykanie zeszli ze sceny i poprosili stojących na samym przedzie ludzi do tańca... co za szkoda, że i nas wśród nich nie było! Mogliśmy jedynie wraz z pozostałymi Torunianami śpiewać najgłośniej, jak tylko potrafimy: ?A-jajaj, a-jajaj!?... a słychać nas było pewnie jeszcze na Starym Rynku...

    Muzycy dają z siebie wszystko, śpiewając jak w żadnym innym poprzednim utworze ? wydaje się, jakby właśnie swoim śpiewem próbowali otworzyć na oścież granice naszej wyobraźni i przenieść nas wszystkich na dzikie ostępy swego kraju. Nie wiem jak pozostali widzowie, ale moje oczy nie dostrzegały teraz zarysów amfiteatru ? przede mną stała piramida Azteków i śpiewający Meksykanie, tańczący wokół jej wzniosłych, brązowych murów.
    Tancerze wręcz nie mogli wytrzymać samotnie na scenie - błyskawicznie wskoczyli na trybuny, chwytając w swe ramiona siedzących najbliżej widzów i zapraszając do tańca (co za szkoda, że nie stałem bliżej, taka możliwość naprawdę rzadko się trafia!) ? w tym momencie wspólnie kreowaliśmy widowisko. Nikt nie siedział: wszyscy klaskali, wchodzili na scenę, śpiewali, wykorzystując całą pojemność swych płuc ? chyba każdy atom składników powietrza drżał z przerażenia tą ogólną wrzawą, choć jednocześnie wcale nie chciał nigdzie uciekać, a jedynie jeszcze bardziej przesączać się niezwykła atmosferą tego wieczoru. Dzieci biegały wokół, próbując naśladować ruchy tancerzy, ptaki patrzyły na wszystko spokojnie z wysokości drzew, w głębi duszy pragnąc ze wszystkich sił otworzyć swoje dzioby i zaśpiewać razem z nami. Słowem: ?zwykły? koncert przerodził nam się we wspólną, radosną zabawę w najlepsze.
    Gdy pewien Torunianin schodził wraz z Meksykanką ze sceny, wycałował ją mocno i zakładając kapelusz sombrerro, pstryknął kilka zdjęć ? a to przecież tylko jeden przykład meksykańskiej fali emocji, jaka nas dzisiaj zalała.
    Publiczność nie chciała wcale odchodzić ? o nie, wszyscy pragnęli jeszcze więcej i więcej, kolejnych radosnych pieśni przenoszących ich do innego świata. Meksykanki ponownie stanęły na scenie, wywijając swymi sukniami, muzycy zaczęli wydobywać kolejne dźwięki z instrumentów, wokalista dawał z siebie wszystko, by zapamiętano zespół na dłużej ? i powiodło im się to, bo nawet gdy grupa weszła już do szatni, przez całe Muzeum Etnograficzne nadal przebiegały gromkie oklaski... a Delilah? Delilah ( mała 5 miesięczna collie) chrapała na ziemi, zupełnie nie przejmując się tym, co się wokół niej dzieje ? sen podszedł do niej ukradkiem i wziął w swoje objęcia mocne na tyle, że ludzie nawzajem szturchali się po bokach, nie mogąc się nadziwić nad spokojem tego małego szczeniaczka...


    Jak to jednak zwykle bywa, wszystko musi mieć swój koniec ? niestety i tym razem nie uczyniono żadnego wyjątku, pozostało jedynie nadal żywe wspomnienie. Po tym występie już śmiało, bez żadnego wahania mogę powiedzieć: uwielbiam koncerty folkowe. O wiele bardziej wolę pójść na taki występ, niż na jęczenie jakiegoś trzeciorzędnego zespołu rockowego czy jakiś koncert popowy (albo co gorszego). Niekiedy za pomocą prostej muzyki i tańca potrafią mi one powiedzieć o wiele więcej na temat swojego kraju niż jakikolwiek przewodnik, a do tego dostarczają atrakcji czysto rozrywkowych, dla oczu i uszu, czyniąc rzeczywistość jeszcze bardziej radosną i kolorową, niż jest. Nie posiadają do tego celu żadnych ekstrawaganckich instrumentów, jak gitara elektryczna czy wielki fortepian ? wystarczą im zwykłe skrzypce czy tradycyjne trąbki. To właśnie one w ich rękach wyciskają z siebie siódme poty i potrafią wyczarować swym dźwiękiem więcej od czegokolwiek innego, sprawiając, że z takich koncertów (przez duże K) naprawdę żal jest odchodzić...


    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    Polska, Rozgarty, 24.08.2011
  21. Mikiotor
    Jako jeden z wielu fanów Barcelony (w końcu to najlepszy klub piłkarski na świecie) ponownie z wielką niecierpliwością wyczekiwałem kolejnego Gran Derbi, gdzie tym razem zespoły walczyć będą o Superpuchar Hiszpanii. Wiedziałem, że z pewnością będzie to spektakl, w którym emocji będzie więcej niż minut w meczu, wiele kontrowersji i zacięta walka do końca spotkania. I po obejrzeniu spotkania mogę powiedzieć, że rzeczywiście tak było - ale tym razem podane w zupełnie innej formie.
    Bo w pierwszych minutach to nie Barca, a piłkarze z Realu przejęli władzę. Wykonywali więcej podań, stwarzali więcej okazji bramkowych (które na początku dzielnie wybraniał Valdes), atakowali wysokim pressingiem Katalończyków - wydawało się nawet, że w najgorszym scenariuszu będzie to pierwsze od trzech lat spotkanie, kiedy to nie Barca będzie miała przewagę w posiadaniu piłki. Moje obawy potwierdziły się, kiedy jeszcze nim na dobre rozpoczęła się gra, Ozil wpakował piłkę do siatki.
    Ale trudno się dziwić, że Barcelona była w gorszej formie - w końcu brakowało ?mózgu? zespołu, czyli Xaviego, Puyola, który zachęcał całą resztę do walki, chociażby jeszcze wysokiego Pique. Całe szczęście pozostał jeszcze Iniesta i David Villa, któremu udało się pięknie, technicznie wsadzić piłkę prosto w okienko. Może i trochę przypadkowo, ale później swojego gola dołożył również Messi. Szkoda, że były to indywidualne bramki, ale w futbolu tak to już jest, że nie liczy się ten, kto jest lepszy, a ten, kto strzelił więcej goli - a więc do pierwszej połowy Barca prowadziła jednym punktem w konfrontacji przeciwko Realowi. Jihaa jiiha o!
    W drugiej połowie na boisko weszli wspomniani wcześniej Xavi i Pique, jednak nie przeszkodziło to Realowi w strzeleniu gola wyrównującego - cały spektakl został więc nierozstrzygnięty, lecz został przecież jeszcze środowy mecz rewanżowy. Odbędzie się na Camp Nou, więc teoretycznie Barca powinna mieć mniejsze szanse, ale... jak nigdy, coraz bardziej się o nią obawiam. Real rośnie w siłę i teraz nie jest już tą drużyną, która została upokorzona pięcioma golami przez Katalończyków - o nie, jest o wiele lepszy. A co więcej, oba kluby nie mają na razie lepszego przeciwnika niż siebie nawzajem - zapowiada się nam więc zajadły mecz rewanżowy...
    A wy co sądzicie o ubiegłym spotkaniu? Jak myślicie, kto w środę sięgnię po Superpuchar Hiszpanii?
    http://www.youtube.com/watch?v=vtRGS_sb7r0
  22. Mikiotor
    Międzynarodowy festiwal światła startuje w Toruniu już po raz trzeci, lecz jest pierwszym tak bardzo widowiskowym. Wszystko dzieje się tak dlatego, że tym razem myślą przewodnią imprezy będą cztery, klasyczne żywioły: woda, ogień, powietrze, ziemia ? wiele razy już wykorzystywane w podobnych przedsięwzięciach, jednak stanowiące również doskonałe podłoże pod coś nowego i efektownego. A jeśli organizatorzy dodadzą do tego podsunięty im prze Arystotelesa eter (coś poza ziemskiego, z czego mogą być zbudowane np. gwiazdy), szykuje nam się nam wspaniały spektakl, podczas którego będziemy mogli podziwiać w akcji pięć żywiołów ? jak mówi Mario Caero, dyrektor artystyczny festiwalu, ?stanowiących metaforę jedności wszystkiego.?
    Baj Pomorski stanie w płomieniach, Collegium Maximum obejmą zielone pnącza winorośli, na ścianach Centrum Sztuki Współczesnej spadochroniarze wykonają swoje podniebne akrobacje, teatr im. Williama Horzycy zamieni się w jedno, wielkie akwarium, do którego każdy będzie mógł wrzucić swoją rybkę...

    Wybiła już godzina 20.30, zapadł zmrok, kurtyny bezszelestnie gładzą parkiet sceny, uciekając na boki i odsłaniając twarze jaśniejących w ciemności aktorów. Zgromadzeni na trybunach widzowie niecierpliwie wyczekują momentu, gdy któryś z nich postawi swój pierwszy krok, co też po chwili ma miejsce. Wszyscy z zapartym tchem śledzą kolejne poczynania gwiazd dzisiejszego wieczora, swobodnie przechadzających się po fasadach zabytkowych budynków.
    A więc przedstawienie ? czas zacząć!

    Chętnych, by podziwiać efekty pracy artystów (nawet mimo padającego wcześniej deszczu i nie najlepszej pogody) było tylu, że okropnie długo (ponad kwadrans) byliśmy zmuszeni krążyć po centrum Torunia i szukać miejsca do zaparkowania ? a niecierpliwość zżerała nas bezlitośnie, nie pozwalając się wdać się w ten tłum ludzi krążących po Starym Mieście i wypatrujących kolejnego rozdziału w opowieści, jaką swym piórem nakreślił tegoroczny Skyway. Jakimś cudem jednak udało nam się znaleźć wolne miejsce koło ruin Zamku Krzyżackiego. błyskawicznie wysiedliśmy z samochodu i szybkim krokiem ruszyliśmy tam, skąd odchodziła największa liczba ludzi ? w kierunku samego Baju Pomorskiego. To właśnie tutaj projekcję w coraz popularniejszej technice mapping 3D przygotowali lokalni twórcy. Krążące po drewnianych ścianach planety, wiatr targający wirującymi liśćmi, tańczące kukiełki... i lecąca na miotle Baba Jaga, przedzierająca się przez tłum ćwierkających, jakby wyciętych z papieru ptaszków. Przedstawienie zakończyło się gromkimi brawami widzów, chwalącymi artystów za trud włożony w jego przygotowanie. Muszę powiedzieć, że uwielbiam tę atmosferę Skywayu ? chodzenie zatopionymi w ciemności ulicami, która zdaje się, że chciałaby połknąć nawet nikłe światło dochodzące z pojedynczych latarni. Włączanie się w tłum ludzi, otwierających szeroko ze zdumienia oczy, kiedy kolejny pokaz udowadnia im, jak wiele jeszcze można wyczarować ze światła. Powietrze podczas Skywayu przesączone jest czymś ?dziwnym? i rzadko spotykanym, oprószone odrobiną tej niezwykłej magii, która nadaje mu charakteru o zupełnie nowym wymiarze.
    Czymś, co właśnie przenosi sztukę wizualną na wyższy poziom było gigantyczne akwarium, które zastąpiło dotychczasowy Teatr im. Williama Horzycy. Było to o tyle ciekawe, że każdy mógł odpowiednio umalować swoją rybkę i ?wrzucić? ją do wody ? w efekcie akwarium pełne było, często oznaczonych imionami awatarów prezentujących toruńskich mieszkańców.
    Kolejnym elementem programu byli przedstawieni na ścianie Centrum Sztuki Współczesnej spadochroniarze, przed miękkim wylądowaniem wykonujący w powietrzu akrobacje w postaci np złączenia się w jedno, duże kółko, czy też formowanie się w inne figury. Sekwencje przez całe 3,5 h imprezy bez przerwy się powtarzały, lecz właśnie dzięki swojej prostocie (choć pewnie samo wykonanie takie proste nie jest) było to interesujące przynajmniej na tyle, by móc chwilę ustać w miejscu i popatrzeć na dzielnych, świetlnych spadochroniarzy.
    Strumienie wody tryskające ku niebu w rytmie i napięciu przygrywającej muzyki, sprawiały wrażenie, jakby fontanna Cosmopolis rzeczywiście tańczyła. Zgromadzeni wokół ludzie, choć pewnie już kiedyś to oglądali, w tej chwili zapatrzyli się na zgrabne, wykonywane przez wodę ruchy. Ukazany tuż obok przestrzenny pokaz przenikających się nawzajem prostokątów zastanawiał się, czy może konkurować z fontanną, która przecież jest tutaj już od dawna i nie powinna gromadzić aż tak wielkiej, bawiącej się przy niej publiczności - mimo że torunianie widzieli ją już wiele razy, podczas Skywayu przybierała zupełnie nowe oblicze. Reprezentowała przecież podsycaną kolorami wodę, w sposób tak rzeczywisty, w jaki nie potrafiłyby tego zrobić nawet najlepsze projektory...

    Przechodząc obok wspomnianego już pokazu prostokątów nieprzypadkowo natrafiliśmy na budynek Collegium Maximum, spotykając się tym samym oko w oko z samym sercem festiwalu, rzeczą najbardziej dopasowaną do ścian budynku, najpiękniejszą i najbardziej widowiskową ? czymś, co z pewnością przesądziło o sukcesie tegorocznego Skywayu. Zamarliśmy w bezruchu i z napięciem w sercach spoglądaliśmy na postać przygotowanego przez węgierską grupę Limelight Heliosa, który właśnie odsłaniał nam swą twarz...
    Zapadła całkowita ciemność, w której nawet nie było widać fasady budynku. Po krótkiej chwili wyczekiwania z mroku zrodził się układ krążących wokół siebie na podobieństwo układu planetarnego złotych pierścieni, po zaledwie kilkunastu sekundach zastąpiony przez rusztowania i pracujących na ich kilku piętrach budowniczych. Nie zdążyli wbić wiele gwoździ, nim cały budynek ogarnął pożar. Rozległy i pożerający wszystko, co napotka na swej drodze. Zabytek spłonąłł i był teraz pogrzebany gdzieś pomiędzy walającymi się po ziemi, zwęglonymi deskami. W kilka sekund jakby za dotknięciem magicznej różdżki cegły powróciły na swoje miejsce, a przed nami ponownie stał czysty, niczym nieskażony budynek. I w tym momencie stało się coś, czego chyba nikt się nie spodziewał ? niektóre części murów poczęły się powoli, ze zgrzytem podobnym do obcierania ze sobą cegieł, przesuwać się w naszą stronę. Na najwyższym piętrze otworzyło się szeroko okno, z którego zaczęła się wylewać się przejrzysta woda. Niczym wodospad spływała po wszystkich wypukłościach ścian, przysłaniając widniejący nad wrotami tabliczkę, na której wyryto nazwę tego miejsca. Wydawało się, że już za chwilkę, za momencik, ptaki uwiją sobie gniazda przy oplatających budynek liściach winorośli... kiedy to niczym ułożony z kart domek pod lekkim podmuchem wiatru opadł na ziemię, pozostawiając przed naszymi oczami całkowitą pustkę. Prezentacja została dobrana tak, że nie było nawet widać zarysów fasady prawdziwego budynku ? a co więcej, została ona bardzo realistycznie przykryta i wykorzystana prze jego świetlnego brata.
    Po chwili zaczął on powoli otrzepywać się z kurzu i krok po kroku powstawać, wracając do swojej wcześniejszej postaci. Tym razem jego ściany rozbłysły dziesiątkami kolorowych neonów, po kilku chwilach swej bytności odpędzonych gwałtownym podmuchem wiatru. Tysiące świateł objęły w swe ramiona Collegium Maximum, udając się w szaleńczą gonitwę po jego murach, podczas której wszystko zaczynało się zlewać. Z tego chaosu wyłoniła się zmniejszająca się, lecz nadal wielka kolorowa kula, która już za moment zajaśniała światłem prawdziwego Słońca i przyciągnęła obracające się dokoła siebie planety, które oplotły ją ciasnym, zwartym pierścieniem...

    Sztuka miała nawiązywać do elementów historii Torunia i z pewnością widzowie to wychwycili ? chociażby pożar miasta, czy dwa nawiązania do teorii geocentrycznej Mikołaja Kopernika, który przecież tu się urodził. Ale najważniejsze było uczucie, jakie nosiłem w sobie po zobaczeniu tego pokazu. To było coś niesamowitego, coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie miałem okazji oglądać. Wrażenie było piorunujące, naprawdę.
    W drodze do samochodu, słysząc dochodzące z Fosy Zamkowej dźwięki orkiestry postanowiliśmy odwiedzić i to miejsce, by zobaczyć, co też tam się wyprawia. A trzeba przyznać, że belgijski zespół Hekt Pakt stworzył przy prezentacji El Sol coś tak specyficznego i ?dziwacznego?, że nawet najstarsi górale by się tego nie spodziewali - rzeczywiście, jak dumnie głosi ulotka, ?wyniósł sztukę performatywną na całkowicie inny poziom?.
    Otóż Fosa Zamkowa została zajęta przez zgrupowanie białych, oświetlonych namiotów ? jeśli popatrzeć na to z góry, można zobaczyć wyraźnie, że zostały ułożone na kształt klucza wiolinowego. W każdym namiocie znajduje się pochodzący z orkiestry muzyk, wchodzący w interakcję ze spacerującymi ludźmi. Jeden gra na bębnach, inny na trąbce, flecie poprzecznym, trójkącie, puzonie... znalazł się też zamknięty w namiocie kot, co chwila wydający z siebie głośne miauczenie ? zaś jeśli tylko dotkniemy jednej ze ścianek jego legowiska, ostrzegawczo na nas zawarczy...
    ***
    Wpół do dwunastej?! Już prawie północ?- wykrzyknąłem, wsiadając do samochodu i spoglądając z przyzwyczajenia na zegarek.
    Ale tak była prawda ? przy Skywayu bawiliśmy dłużej, niż to wcześniej planowaliśmy. Nie dziwiłem się wciąż spacerującym uliczkami ludziom, którzy sprawiali wrażenie, jakby jeszcze im było mało ? czułem się bardzo podobnie. Pomyślałem sobie, że jeśli tylko wszystko się uda, przyjadę jeszcze ostatniego dnia festiwalu, by zobaczyć Rowerową Masę Krytyczną ? może również wpadnę na jakiś ciekawy pomysł ozdobienia świecidełkami swojego roweru. Na resztę atrakcji związanych z imprezą, np. koncerty już niestety za późno...
    Według Mario Caero ?Skyway jest odzwierciedleniem duszy Torunia?. W tym miejscu muszę szczerze powiedzieć, że bardzo polubiłem moje miasto o takim charakterze ? kolorowe, pełne wpływających na nie artystów, obfitujące w przeróżne imprezy kulturalne, niepowtarzalne... Takim właśnie powoli się staje i chciałbym, by pozostało na zawsze. A co do Międzynarodowego Festiwalu Świateł... nie widziałem podobnych imprez organizowanych w Lyonie, Wiedniu czy Wenecji, lecz wersja polska zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie ? z całą pewnością o wiele większe, niż poprzednia edycja. A więc Torunianie, włącznie z tym zostały wam jeszcze jedynie dwa wieczory, by przekonać się, jak naprawdę wygląda kulturalne i artystyczne oblicze waszego miasta w świet(l)nych objęciach Skywayu...

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski
    Polska, Rozgarty, 12.08.2011
    Tegoroczny Skyway trwa od 9 sierpnia do 13 dnia tego miesiąca.
    www.skyway.art.pl
    Tu zobaczycie filmik z toruńskiego Festiwalu Świateł:

  23. Mikiotor
    Kolejny NFS. Z jednej strony to przecież fajnie: ponownie dostaniemy w swoje łapki grę, która da nam długie godziny przedniej rozrywki, co przecież powinna gwarantować sama marka. Z drugiej jednak: to przecież któraś z kolei część, można powiedzieć, króla wśród samochodówek ? a co nowego można dodać do czterech kółek oraz zawodów z nimi w roli głównej (i pościgami policyjnymi w drugoplanowej)? Trzeba powiedzieć, że jeszcze wiele kart w tej sprawie nie zostało odkrytych. Lecz Undercover nie zmniejszył tej liczby choćby o połowę ? twórcy postawili na sprawdzone sposoby, dodając niewiele nowości i tym samym pozostawiając pole do popisu innym studiom. Pytanie: czy wyszło to tej grze na zdrowie, czy też odbije się jej głośną czkawką?
    Co słychać pod okładką
    I tak, i nie. Bo z jednej strony żałuję, że EA nie wykorzystało do końca swego pomysłu, pewnie pozostawiając go do realizacji w kolejnych częściach. Nie mogę jednak odmówić sobie rozrywki, którą potrafi dać Undercover w wersji na PSP. W odróżnieniu od swojej bliźniaczki na PieCach nie znudzi nam się tak szybko, choć oczywiście zadania w ten czy inny sposób będą się powtarzać ? tego przecież nie da się uniknąć w takich grach. Mimo wszystko trybów rozgrywki mamy dość dużo, do czego przyzwyczaił nas już NFS. Zwykłe wyścigi, czasówki, a także te opierające się na zasadzie ?kto ostatni ten frajer?... nie mogło również zabraknąć Bitwy na Autostradzie, transportowania pojazdu w określone miejsce, trybu gry ?zniszcz, ile się da, by pobić rekord?, jak i oczywiście ?zwykłego? uciekania przed policją oraz wielu innych, ciekawych konkurencji, o czym później. Smaczku zawodom dodaje oczywiście (a jakby inaczej) nitro wraz ze spowalniaczem czasu, dzięki któremu zwycięskie utarczki z policją przyjdą nam z daleko większą łatwością, podobnie jak wchodzenie w ciężkie zakręty. Ciekawy atrybut, jeszcze bardziej urozmaicający rozgrywkę. Jednak tym, co miało wprowadzić ponownie pewien powiew świeżości, jest fabuła, opierająca się na sporach między policją a złodziejami samochodów, których należy zdemaskować (najlepiej poprzez infiltrację). Jest ona jednak tak zajmująca, jak ciągłe bieganie wokół stołu i zupełnie przewidywalna ? ale przecież trzeba też powiedzieć, że scenariusz nigdy nie grał w samochodówkach głównych skrzypiec, a jeśli już próbował, to zazwyczaj mu to po prostu nie wychodziło. Tak więc fabułę pomińmy, zostawiając miejsce dla zawodów samochodowych ? co w Undercover na PSP wyszło świetnie. A więc czas ruszać na ulice, panowie!

    Zacznijmy od kariery, bo przecież gdzie indziej, jak nie tu, można poznać całą grę, grając tylko we właściwie jeden jej tryb? To tutaj do naszych garaży będziemy dokupywali kolejne, lepsze samochody, dzięki którym zwyciężymy w konkurencjach na wszystkich torach gry. Tu też poznamy smak emocjonujących ucieczek przed stróżami prawa, tu będziemy śledzili fabułę. Jednak, co do trybów gry: w wersji na PSP nie uświadczymy otwartego świata i możliwości przemieszczania się między miastami, jak to ma miejsce w wersjach na większe platformy ? malutki dysk UMD chyba po prostu nie zdołałby pomieścić tylu danych. Swoją drogą, Need for Speed: Undercover i tak potrafi obronić się bez tego trybu gry ? to, co posiada wersja na PSP, w zupełności mi wystarcza.

    Policjant i złodziej w jednym
    A jeśli już mówimy o miastach, jakie w tej grze będziemy odwiedzali, są to: Palm Harbor, Port Crescent oraz Sunset Hills. Najbardziej spodobał mi się Palm Harbor, ostatnie miasto, które podziwiamy, co udowadnia, że najlepsze twórcy pozostawiają zawsze na koniec My zaś naszą karierę kierowcy rozpoczynamy w Sunset Hills, tradycyjnie od wybrania jednego z trzech dostępnych na początku wozów. Wszystko oczywiście poprzedzone zostało odpowiednim wprowadzeniem dokonanym przez scenariusz, a mianowicie: jesteśmy gliniarzem, który został wybrany, by rozbić od środka gang złodziei samochodów. By to zrobić, musimy najpierw zyskać ich zaufanie, a najlepszym sposobem na to (co już chyba jest jak najbardziej do przewidzenia) okazuje się zdobywanie jak najwyższych miejsc w organizowanych przez gang wyścigach, owocne utarczki z granatowymi, a także wzorowe wypełnianie zadań zlecanych przez naszych dowódców. Z początku w konkurencjach musimy sobie radzić bez nieodłącznego w grach NFS nitra, możemy brać również udział jedynie w prostych wyścigach. Lecz nie tak długo, bo już po ?zdobyciu? kilku torów w mieście odblokowują nam się kolejne zawody, cechujące się coraz większym zróżnicowaniem. A to trafi się wyścig o przewagę, sprint, starcie z policjantami, czy też, co potrafi sprawić naprawdę sporą radość (ale dostępne dopiero w bodajże drugim obszarze) możliwość bycia gliną i ścigania ?tych złych?. Ciekawe doświadczenie ? pozwala podejrzeć, jak to jest być po drugiej stronie, dlatego też biję brawa dla twórców za dodanie tego trybu do Undercovera (choć i tak wiemy, że to już przecież nie nowość i pojawiło się w poprzednich częściach).

    Teraz wypadałoby powiedzieć coś o silniku gry, co też z przyjemnością czynię. Model jazdy jest na tyle realistyczny, na ile pozwala platforma? zależnie od samochodu, prowadzi się go przyjemnie lub dziko, nieraz zdarzy nam się wpaść w poślizg, a animacja nigdy nie ma okazji ?chrupnąć? (to raczej nie ma miejsca na PSP)? w każdym razie do niczego większego przyczepić się nie można. Gra nie jest tak wrażliwa na stłuczki (oczywiście jeśli pominiemy tryb, w którym musimy dostarczyć samochód w określone miejsce ? tam trzeba naprawdę mieć oczy dookoła głowy). Grafika w stoi na wysokim poziomie, co zawsze było jedną z rozpoznawalnych cech każdego NFS-a. Mimo, że oczywiście nie uzyskamy takiej jakości jak na innych, stacjonarnych platformach, nie czujemy żadnego zniechęcenia, gdy popatrzymy na tekstury budynków czy samochodów? spogląda się na nie z przyjemnością. W całej grze trochę brakuje mi efektów pogodowych, lecz i bez nich jest świetnie ? wyścigi i tak są bardziej wymagające niż np. na PC. Trochę mało tu też skrótów i kryjówek... ale przecież nie można mieć wszystkiego.

    Zwycięstwo to nie wszystko
    Podczas wyścigów zdobywamy oczywiście gotówkę, za którą będziemy mogli nabyć prawie wszystko: od ulepszeń dodawanych do trzewi naszego wozu, po różne atrakcje zewnętrzne, aż po same samochody. Na nic nam jednak góra kasy, jeśli nie mamy żadnych punktów notowań. Te z kolei są przyznawane za bezbłędną jazdę, ucieczki przed policją, osiąganie najszybszej prędkości itp. Po zdobyciu określonej liczby odblokujemy nowe konkurencje, wozy, a także ulepszenia do samochodów, takie jak chociażby słynne nitro. Muszę w tym momencie jednak ostrzec, byście rozważnie wydawali zdobyte dobra: kupienie samochodu w niewłaściwym momencie może się bowiem zakończyć późniejszymi przegranymi w wyścigach z powodu zbyt słabego wozu, braku nitra (do każdego samochodu odblokowujemy je osobno) oraz niemożności kupienia lepszego, co musi skończyć się nieuniknioną potrzebą zaczęcia całej zabawy od początku (tak jak stało się to w moi przypadku, kiedy byłem już w Palm Harbor)
    Gdy już przebrniemy przez długą karierę, czeka na nas jeszcze możliwość pościgania się w sieci, jak i spróbowanie swych sił jeszcze raz we wszystkich zawodach, tym razem bez żadnych zobowiązań i jakiejkolwiek presji. Trzeba powiedzieć, że Undercover potrafi zająć na dłużej, niż jego komputerowy odpowiednik (przynajmniej mnie). Co więcej, ze wszystkich samochodówek dostępnych na PSP, jest jedną z tych, w które z pewnością opłaca się zagrać, bo potrafią przynieść rozrywkę nie tylko maniakom samochodowym, ale i zwykłym graczom. Ja sam zaliczam tę grę do grona produkcji, dzięki którym najlepiej zapamiętam tą nieuchronnie kierującą się ku schyłkowi platformę (trzeba to już powiedzieć otwarcie), którą jest Play Station Portable. Tytuł z pewnością wart zagrania, zwłaszcza jeśli ktoś nie ?pykał? w poprzednie Need for Speedy. Bo jeśli grał... Undercover może dla niego stanowić dobre przypomnienie radosnych chwil spędzonych z tą serią, trochę przy tym je wzbogacając. Nowy NFS bez powtórek z poprzednich części serii nie byłby prawdziwym Need for Speedem, ale w każdym razie ta część według mnie po prostu potwierdza zasadę:
    kolejny NFS = kolejne godziny dobrej zabawy. I tego się trzymajmy.

    Mikołaj "Mikiotor" Wyrzykowski

  24. Mikiotor
    Powietrze przeszywają kolejne ostre riffy wywrzaskiwane przez gitarę elektryczną. Gitarzysta przekrada się po scenie ze swoją zabawką, po wirtuozersku wydobywając z niej najwyższe dźwięki ? doskonale czuje się jako bohater sceny. Atmosfera aż grzmi od szybkiego, mocnego rytmu wybijanego przez wielkie kotły. Basista z gracją porusza ręką po gryfie, jakby robił to od samego dzieciństwa ? jednocześnie woli zachować dyskrecję, przechodząc na tył sceny i chowając się w cieniu. Zaś długowłosy wokalista krzyczy niekiedy niezrozumiałe frazy, próbując przebić się przez głośną partię instrumentalną. Zgromadzona w małej, dusznej sali publiczność szaleje, próbując wręcz wskoczyć na scenę ? w ogólnym zgiełku zdaje się, jakby otumanieni fani nie słyszeli, co się wokół nich dzieje, a przecinające na wskroś powietrze dźwięki delikatnie gładziły ich uszy...
    Aj, moment, to nie ten artykuł. Przepraszam, mała pomyłka.

    Wchodzę niepewnie do budynku, ostrożnie przeciskając się między przygotowującymi się do występu Chorwatami, poprzebieranymi w wymyślne stroje ? część z nich dzierżyła w rękach niekiedy dziwaczne instrumenty strunowe. Zatrzymałem się na samym progu, zdając sobie sprawę, że prawie cała sala jest już zajęta. Chwilę dreptałem w miejscu, widząc jedynie tańczące postacie niczym z innej bajki pochodzące ? przede wszystkim chciałem jednak zobaczyć dudziarza, którego podobno słychać było nawet na zewnątrz. Moje pragnienie już po chwili, jak na zawołanie się spełniło ? dwie panie opuściły salę, a ja, nie czekając na nic, od razu wparowałem do środka i mocno wbiłem stopy w podłoże, o mało nie zapuszczając tam korzeni.
    Duszne powietrze rozbijała atmosfera do ostatniej suchej nitki przesączona grą na dudach. Przybyły ze Szkocji dudziarz (muszę napomknąć, chłopak w moim wieku) zwinnie poruszał palcami po swym instrumencie, sprawiając, że z jego trzewi wydobywały się tradycyjne szkockie melodie. Do tego niepowtarzalnego akompaniamentu tańczyły Szkotki poubierane w ludowe stroje swego kraju. Stałem tak dobre kilka minut z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami, nie mogąc się nadziwić, w jaki sposób ten chłopak wydobywa dźwięki ?tego czegoś?, a dziewczyny z gracją wręcz ?pływają? na paluszkach po parkiecie, po uszy zatapiając się w swym niezwykłym tańcu. Najpiękniejsza była chwila, gdy wszelkie instrumenty wyciszyły się, a na środku sali stanęła ubrana na niebiesko dziewczyna. Odczekała chwilę, wsiewając ziarnka napięcia pomiędzy umysły widzów, po czym uśmiechnęła się, otworzyła szeroko usta... i zaczęła pięknie śpiewać. Bez żadnego mikrofonu, a było ją słychać doskonale nawet na końcu sali. Po prostu wstała i zaśpiewała tą piosenkę ot tak, można się nawet pokusić o stwierdzenie: ?jakby od niechcenia?. Naprawdę podziwiam takie osoby ? o pięknym głosie, śpiewające poruszające piosenki, nie bojące się stanąć na scenie.
    Na chwilę powróciłem myślami do rzeczywistości, otrząsnąłem się z oszołomienia, jakie przeżywa się tylko wtedy, patrząc na coś niezwykłego, wydającego się być nawet magią. Zdałem sobie sprawę, że coś powinienem robić, tylko co? Ach tak, zdjęcia. Przetrząsnąłem kieszenie, oglądnąłem całego siebie, sprawdzając, gdzie też chwytacz obrazów się podział. Po kilku sekundach okazało się, że go nie zabrałem. Nie wziąłem ze sobą aparatu! ?Nie, tak nie może być.- pomyślałem sobie- Muszę koniecznie uwiecznić ten spektakl.? I szybkim, zamaszystym krokiem skierowałem się ku wyjściu, zmierzając w stronę spacerującej z ?Dilalą? mamy, która oczywiście posiadała również aparat.
    Ubrany w jaskrawy T'-shirt i równie jasne jeansy dziennikarz, powłócząc nogami szedł w naszą (*) stronę, w jednej ręce trzymając ociekający strugami deszczu parasol, w drugiej kurczowo ściskając czarny mikrofon. Wchodząc pod dach teatru Muzeum Etnograficznego otrząsa z milionów kropelek wody swój wielki parasol i zasapany podchodzi do nas. My stoimy jak słupy soli i patrzymy na niego dziwnym wzrokiem, a nasze twarze zdradzają pytanie: ?Czego też on może od nas chcieć??.
    - Dzień dobry - uprzejmie wita się z nami. Jego twarz mimo zmęczenia zdradza, że nie jest tu z przymusu i z radością zamierza przeprowadzić wywiad. Pytanie: tylko czemu akurat z nami?
    Z naszych ust prawie jednocześnie również wypływa ciepłe powitanie, znacznie się rozluźniamy, wyczuwając, że ta rozmowa wcale nie musi być taka straszna, jak nam się na początku wydawało.
    - Okropnie zmienną mamy dzisiaj pogodę, prawda?- wzrokiem wskazał ciemne, ciężkie obłoki wiszące na niebie. Przytaknęliśmy znacząco.- Co więc takiego skłoniło państwa, by wybrać się w taką porę na Koncert Ludów Europy?- uśmiechnął się lekko i przysunął mikrofon do moich ust.
    - Przede wszystkim bardzo lubimy być na różnych ciekawych wydarzeniach w życiu miasta. Ostatnio na Starym Mieście zauważyliśmy reklamę Kulturalnego Lata, w ramach którego w okresie wakacji organizowane jest wiele interesujących imprez, takich jak właśnie ten koncert folkowy.- zacząłem, zrobiłem efektowną pauzę przełykając ślinę i kontynuowałem dalej.- Nigdy wcześniej na żywo nie widziałem prawdziwego Szkota grającego na dudach w ten sposób, Chorwatów przepięknie tańczących i grających na różnorakich instrumentach strunowych, rzadko również jestem świadkiem tak radosnych i wykonywanych z duszą tańców i ludowych śpiewów Polaków. Nie mogłem więc przegapić tego wydarzenia.
    Dziennikarz od razu po mojej kwestii ponownie przysunął do siebie mikrofon i zapytał się, jednocześnie głaszcząc ?Dilalę?.
    - A taki mały szczeniaczek nie przeszkadza w oglądaniu występów? W ogóle się nie boi?
    Tym razem odpowiedzieć zdecydowała się mama.
    - Ależ nie, zdążył się już przyzwyczaić do tutejszych hałasów. Jest to dla niej wielkie ćwiczenie, które sprawia, że w przyszłości będzie już całkiem odważna. Podczas takich wycieczek zresztą sprawia nam wiele dodatkowej radości, nie przeszkadzając zupełnie. Jeśli podejdziemy blisko drzwi, będzie wszystko słychać... chce pan spróbować?
    Mężczyzna zawahał się, lecz po krótkim namyśle odparł zdecydowanym tonem.
    - Oczywiście, chodźmy tam.
    I skierowaliśmy się w stronę przygotowujących się do występu grup, przebijając się przez coraz cieńsze zasłony dzielące nas od skocznej muzyki...
    Odetchnąłem głęboko, widząc że nikt nie zdążył zająć mojego miejsca i błyskawicznie wparowałem do sali z aparatem przewieszonym przez ramię, którym też od razu począłem kręcić filmy, zadowolony z możliwości uwiecznienia tego spektaklu, którego byłem świadkiem. Do sali trafiłem w sam raz, bo akurat w momencie, gdy na scenę wkraczał (już po raz drugi) zespół ludowy, który przyjechał do nas z Chorwacji. W ich składzie nic się nie zmieniło: nadal była grupa muzyków, grających wyłącznie na przeróżnych, niekiedy dziwacznych instrumentach strunowych szarpanych, akompaniująca grupie tanecznej, która również śpiewała. Najbardziej ciekawili mnie oczywiście muzycy, których muzyka niekiedy przypominała tą pochodzącą z Greka Zorby.
    ( Obiecałem sobie, że kiedy tylko będę miał chwilę wolnego czasu, sprawdzę dokładnie, jak nazywają się te niecodziennie spotykane instrumenty.) A grali do pieśni ludowych, opowieści o chorwackim weselu, zaś publiczność najbardziej się ucieszyła, gdy pod koniec z ich gardeł z niezwykła mocą wyrwało się ?Hej, sokoły?, którego pewnie długo przed przyjazdem uczyli się w polskiej wersji ? dużej części publiczności tak spodobało się to wykonanie, że nawet sami dołączyli się do śpiewu.
    Gdy drzwi do sceny zamknęły się już za zespołem z Chorwacji, prezenterka nie dała chwili wytchnienia ogłaszając, iż już za chwilę bawić się będziemy przy muzyce bodaj najbardziej oczekiwanego zespołu tego wieczora, składającego się z prawdziwych Polaków, a do tego górali!
    To, że się na nich nie zawiodłem, to mało powiedziane. Weszli na scenę, ustawili się, zaczęli grać i śpiewać... a atmosfera od razu zawrzała od polskich, skocznych melodii, jeszcze bardziej rozweselając widzów, którzy z każdą chwilą zdawali się być coraz bardziej dumni ze swych rodaków. Salę niczym najmocniejsze strzały przecinały radosne gwizdy i okrzyki zapraszające do wspólnej zabawy. Tańce, przeskakiwanie nad ciupagami i kapeluszami okraszone było ładną grą kilku skrzypiec, wybijającego rytm długiego patyka obwieszonego metalowymi płytkami jak i starej wiolonczeli i akordeonu, a publiczność coraz bardziej zbliżała się do sceny, a co niektórzy sprawiali wrażenie jakby już za moment mieli również wskoczyć na scenę i wpleść się w wir radosnych, góralskich harców...

    Dziennikarz razem z nami poświęcił kilka minut na okupione milczeniem wsłuchanie się w (*) dobiegającą z sali muzykę po czym ponownie wziął mikrofon do ust i postanowił kontynuować rozmowę.
    - A gdybyście mieli wybrać swój jedyny, ulubiony zespół spośród tych trzech, na który byście postawili?
    Chwilę się zastanowiłem, po czym wziąłem głęboki oddech i dałem wyczerpującą odpowiedź.
    - Nie przyszedłem na ten koncert po to, by oceniać czy porównywać: po prostu chciałem usłyszeć na własne uszy jaką muzykę ludową mają różne kraje świata. Dlatego też nie patrzę na każdy zespół z osobna, oceniam je jako całość i z całą pewnością mogę powiedzieć: grają fantastycznie. Każdy ma swój własny, odmienny styl. Szkocki ?The Jenkis School of Highland Dancing? z utalentowanym dudziarzem oraz niekiedy małymi, majestatycznymi tancerkami, chorwacki ?Kud Koprivnica? z masą instrumentów szarpanych, później również dętych i ?Juhas?, zespół górali żywieckich, którzy swą muzyką i tańcami sprawili, że na chwilę góry wyrosły właśnie tutaj, w Toruniu. To oni właśnie sprawili, że to wydarzenie nie było jedynie koncertem, a folkowym spektaklem.
    Dojść do głosu dziennikarzowi nie pozwoliła mama, która kiedy tylko ja skończyłem mówić postanowiła dorzucić swoje trzy grosze.
    - Mi zaś najbardziej podobał się zespół ze Szkocji. Mimo że nie widziałam tancerek, to gra tego chłopaka na kobzie wywarła na mnie naprawdę spore wrażenie. Od czasu gdy założyliśmy hodowlę owczarków szkockich collie marzyłam o graniu na prawdziwych dudach, a teraz, dzięki temu koncertowi ta chęć jeszcze bardziej się we mnie spotęgowała...
    Gdy każdy zespół wystąpił jeszcze co najmniej raz, prezenterka zakończyła koncert. Opuściłem salę i dołączyłem do masy ludzi, która wylewała się z budynku. Napotkałem wzrokiem strojącą wraz z ?Dilalą? na chodniku mamę i od razu szybkim krokiem ruszyłem w tą stronę, wyrzucając z siebie potok słów próbujących w jakiś sposób opisać to, co przeżyłem. Spojrzeliśmy na zegarek i zdaliśmy sobie sprawę, że przed kilkoma minutami wybiła godzina 20.00. A więc byliśmy tu całe trzy godziny! Naprawdę, nie spodziewałem się, że ten czas tak szybko upłynie... Postanowiliśmy udać się w kierunku Dworu Artusa, mając nadzieję, że jeszcze załapiemy się za jednym razem na koncert Ani Dąbrowskiej. Gdy wychodziliśmy z Muzeum Etnograficznego, spojrzeliśmy na plakat reklamujący koncert folklorystyczny, z którego właśnie wracaliśmy.
    Nadal było duszno, lecz deszcz już nie padał ? gdy spojrzeliśmy w górę, ponad domy dachów, ujrzeliśmy przebijający się spod osowiałych, szarych chmur błękit nieba. Kurtki czy parasol nie były nam już potrzebne, lecz na nieszczęście cały czas musieliśmy je taszczyć ze sobą.
    Dotarliśmy do Dworu Artusa i stanęliśmy przed wielkimi, czarnymi wrotami, słysząc dochodzącą zza nich muzykę i zastanawiając się, co też teraz począć. Po chwili zastanowienia oddałem mamie wszystkie kurtki i postanowiłem otworzyć wrota, wcisnąć się w tłum zgromadzony wokół sceny. Lecz gdy tylko wszedłem do środka, zatrzymała mnie pani (strażniczka?) i wystarczyło jedno jej słowo: ?Bilet??, bym po wymamrotaniu kilku słów jak najszybciej stamtąd się wydostał. Razem z mamą postanowiliśmy, iż jest już na tyle późno, że nie będziemy sterczeć na kolejnym koncercie i wraz z naszym ukochanym szczeniaczkiem poszliśmy kupić sobie po lodzie.

    Gdy staliśmy w kolejce, zastanawiając się, które lody wybrać wpadł na nas ten sam, zdyszany (*) dziennikarz, który zdawał się gonić nas od samego Muzeum Etnograficznego. Szybko wyjaśnił, że zapomniał wymienić z nami kilku ważnych zdań i po chwili zapytał się.
    - A nie żałują państwo, że poszli właśnie na ten koncert, omijając okazję zobaczenia być może ciekawszego przedstawienia wykreowanego przez Anię Dąbrowską?
    - Nie, z pewnością nie.- odparliśmy równocześnie, po czym postanowiłem dokończyć.- Zawsze byłem ciekaw muzyki, która jest grana w innych krajach. Kiedy wybieramy się za granicę, włączamy tamtejsze radio, by posłuchać np. bułgarskiej muzyki. A Koncert Ludów Europy jest jedną z nielicznych okazji, by na żywo usłyszeć folkową muzykę nie tylko z Polski, poznać dźwięk ich instrumentów. Ani Dąbrowskiej, Feela, Zakopawera mogę zawsze posłuchać w radiu, zaś tego z pewnością nie. Do Torunia musieliby chyba przyjechać Zeppelini czy Dylan, może Myslovitz, bym zrezygnował z tego koncertu.
    - Tego lata ma być jeszcze kilka podobnych koncertów, więc jeśli tylko nic nam nie będzie przeszkadzało, również się na nie udamy. To wydarzenie narobiło mi dużego smaczku na ten typ muzyki...- dodała na koniec mama, stawiając kropkę nad ?i?.
    Dziennikarz zawahał się, czy czegoś jeszcze nie dodać od siebie, po czym postanowił wyłączyć mikrofon i powiedział do nas już znacznie ciszej.
    - A tak między nami, i mi się podobał ten koncert, choć początkowo byłem do niego sceptycznie nastawiony. Muszę namówić szefa, by mnie przeniósł na inny rodzaj muzyki, bo na razie relacjonuję jedynie koncerty popowe, czasem jazzowe ? teraz byłem jedynie na zastępstwie. - wyprostował się dumnie, o czym dodał o wiele mocniejszym tonem.- Miło mi się z państwem rozmawiało, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się spotkamy. A tymczasem muszę już lecieć, by relacjonować koncert Ani Dąbrowskiej, na który i tak już jestem spóźniony. Do widzenia!- wykrzyknął na koniec przez ramię, biegnąc z mikrofonem pod pachą w stronę Dworu Artusa.

    Zajadając lody szliśmy w stronę naszego samochodu, a przez nasze głowy jedną, wartką rzeką przepływały obrazy dzisiejszego wieczoru. Piękne, ludowe ubrania, ciekawe, nie tak często spotykane instrumenty, śpiewa i tańce trzech narodowości. Zapakowaliśmy ?Dilalę? i nasze rzeczy do samochodu, sami również usadowiliśmy się na swoich miejscach. ?Oj, będzie o czym pisać?- myślałem sobie, zapinając pasy jedną ręką, bo w drugiej trzymałem loda. I właśnie ta chwila nieuwagi wystarczyła ?Dilali?, by podczas mojego schylania się ukąsić kawałek loda wraz z wafelkiem. Szybko wyprostowałem się, chcąc uchronić resztę dla siebie i spojrzałem na małą, siedzącą na siedzeniu suczkę, która właśnie się oblizywała i z proszącym wyrazem oczu czekała na drugą porcję. Gdy powiedziałem o tym mamie, oboje roześmialiśmy się na cały głos, a ja głaskałem ?Dilalę?, dziwiąc się, jak bardzo ten szczeniaczek potrafi być bystry i sprytny. Gdy tak patrzałem na nią, z jej małych oczu odczytałem słowa, które z pewnością wypowiedziałaby, gdyby tylko umiała mówić, a nie szczekać.
    ?Nazywam się Delilah, bardzo smakują mi lody bananowo-wiśniowe.
    I uwielbiam chodzić na koncerty folkowe!?

    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski www.mikolajwyrzykowski.pl
    (*) Ten wywiad jest oczywiście wymyślony na potrzeby tekstu. Nie mógłbym przecież być w dwóch miejscach naraz, w końcu jestem tylko człowiekiem...
  25. Mikiotor
    The Essential Bob Dylan
    Kiedy pierwszy raz słuchałem Boba Dylana, wracając ze świeżo zakupioną płytą samochodem, czułem się, jakbym jego głos przeniósł mnie do zupełnie innego wymiaru. Tu wokal nie był jedynie dodatkiem do elektrycznej partii instrumentalnej, nie było nic za dużo ani za mało: jedynie gitara z harmonijką ustną oraz magiczny, przyciągający, głęboki, niepowtarzalny (jak go jeszcze można nazwać?) głos Dylana, wyśpiewującego pieśni protestu przeciw otaczającemu go światu. Czułem się, jakbym został zamknięty w jakiejś magicznej kuli, gdzie mogło nie być nic, jedynie jego głos, śpiewający cokolwiek, a ja i tak bym go słuchał. Do tej pory gdy go słucham, przed oczami pojawiają mi się łany zbóż, łąki, lasy, rzeki i zwykły chłopak z gitarą, który po prostu wychodzi przed dom i śpiewa, nie ukrywając się przed nikim prawdziwego siebie. Tutaj głos stał się słowami, zdawało mi się, jakby nie było żadnych przygotowań przed nagraniem, on po prostu wstał i zaczął śpiewać poezję, to, co mu leżało na sercu ? i za to właśnie tak polubiłem jego muzykę i teksty.
    Bo tu nie chodzi o skalę czy piękno głosu. Jest on niezwykły z tego powodu, że słuchając go, mamy wrażenie jakby płynęły z niego strumienie prawdy. I nawet już po zelektryfikowaniu się (graniu na instrumentach elektrycznych) Bob Dylan wciąż w tym temacie się nie zmienił, a jedynie poszerzył swoje horyzonty i ujrzeliśmy wręcz lepszego muzyka niż poprzedni, skromny chłopak z gitarą w ręku i harmonijką, którego tak uwielbiali fani folku. Nie myślałem, że Dylan miał aż taki wpływ na muzykę dopóty dopóki nie przeczytałem artykułów o nim, nie zobaczyłem list magazynu Rolling Stone, gdzie został on umieszczony na 7 miejscu najlepszych wokalistów wszech czasów, jego dwa albumy są w pierwszej dziesiątce ?tych najlepszych?, zaś utwór ?Like a Rolling Stone? zarobił sobie koronę króla jako najlepsza piosenka kiedykolwiek napisana, nie mówiąc o pozostałych jego utworach, umieszczonych na wysokich miejscach tej listy. Więcej już tu nie będę pisać, bo chyba to samo mówi o sobie i pokazuje, jak dobrym muzykiem jest Bob Dylan, sprawiając, że wielu ludzi kupuje jego nadal żywe płyty. Choć oczywiście nie wszystkim taka muzyka pasuje...

    ?Nawet jeśli niebo zmęczyło się błękitem, nie trać nigdy światła nadziei? *
    Biografii Boba Dylana tak łatwo skrócić się nie da, a to ze względu na jego wielki dorobek artystyczny oraz masę legend i anegdot, w jakie obrosło jego życie. Do tej pory napisano już wiele grubych tomisk opisujących jego historię, jak o niewielu artystach przed nim. Ale cóż, w końcu opisanie mitu, legendy może być nawet tak pracochłonne jak tworzenie majstersztyku, podziwianego przez masy ludzi...
    Robert Allen Zimmerman (bo tak się naprawdę nazywał) urodził się 24 maja 1941 roku w amerykańskiej miejscowości Duluth, stan Minesotta. Już w najmłodszych latach uczył się grać na gitarze, później zaś swoje umiejętności poszerzył o grę na pianinie i harmonijce ustnej. Studiował jedynie kilka lat, gdyż bardziej interesowało go kawiarniane życie i występy w klubach, gdzie ukrywał swoje prawdziwe imię i nazwisko, grając pod pseudonimem Bob Dylan. Do dziś nie wiadomo do końca, skąd je wziął. Początkowo mówił o poecie Dylanie Thomasie, później o swym krewnym o nazwisku Dillon, a jeszcze kiedy indziej mowa była o bohaterze kreskówki. Bob Dylan zawsze lubił podawać błędne informacje o sobie, ironizować, pogrywać sobie z dziennikarzami - raz nawet poproszony o autoryzowany wywiad przeprowadził go sam z sobą i odesłał, o czym nikt się nawet nie spostrzegł i zostało to opublikowane ? ale nie zmieniajmy tematu, idźmy dalej z historią.
    W 1961 jeszcze jako zupełnie nieznany wokalista postanowił urzeczywistnić swoje marzenia i wyruszył do dzielnicy Greenwich Village w Nowym Jorku, gdzie począł grywać w małych klubach. Pewna anegdota mówi, że w jednym z nich, gdzie panowała zasada wolnej sceny, brzmiący jak beczenie capa głos wokalisty był używany jako skuteczny odstraszacz gości ? właściciel klubu prosił Dylana by coś zaśpiewał, kiedy było już późno w nocy a on sam chciał zamykać budynek.
    Bob jednak się nie poddawał i wciąż próbował swoich sił w różnych miejscówkach, brał udział w sesjach innych muzyków i w końcu stało się ? podczas jednej z nich został dostrzeżony przez producenta Columbii, Johna Hammonda i podpisał swój pierwszy kontrakt na płytę.
    Powstały w zaledwie dwa listopadowe dni materiał stanowiły prawie w całości folkowe standardy, jedynie dwa utwory zamieszczone na tej płycie były autorstwa wokalisty. Te ostatnie zaczęły już w zupełności zapełniać jego kolejne folkowe płyty, czyli The Freewhylin' Bob Dylan oraz The Times They are A-changin', zawierające pieśni protestu o dość prostej melodii takie jak ?Blowin' in the wind? czy ?Masters of War?, które choć były silnie inspirowane już istniejącymi, starymi pieśniami, sławę zyskały sobie dzięki tekstom, gdzie Dylan śpiewał o błędach świata i nie bał się poruszać tematów, o których nawet nie wspominały wówczas rock'n'rollowe zespoły.


    Jeśli czas jest dla was
    Warty zachowania,
    Lepiej zacznijcie płynąć
    Lub pójdźcie na dno jak kamień,
    Bo czasy się zmieniają.
    Kto jest teraz przegranym,
    Później zwycięży.
    Takie przesłanie towarzyszyło albumowi The Times They are A-changin', gdzie Dylan był najbardziej surowy i radykalny w swych ocenach. Gdy tylko longplay ujrzał światło dzienne, sława dotąd nieznanego wokalisty poczęła rosnąć lawinowo, zaś przez wielu zaczął on być uważany za ?Głos Pokolenia?.
    Jednak niedługo potem ta przytwierdzona mu maska zaczęła go mocno uwierać, przez co na kolejnym jego albumie, trzeba powiedzieć, słabym, nie było już oskarżających świat i polityków utworów. Po niezbyt entuzjastycznym przyjęciu krążka Bob zrozumiał, że jeśli chce zmienić swoje oblicze, musi odrzucić nie tylko dotychczasowe teksty, ale i cały swój styl. Zaczął wtedy doceniać ambicję drzemiącą w rock'n'rollu i jego pochodnych, co doprowadziło do jego kolejnych koncertów i albumów nagrywanych wraz z grupą rockową oraz występowania idola fanów folku w ekstrawaganckich ubraniach oraz okularach przeciw słonecznych. I tu znów nie mogę się powstrzymać od przytoczenia pewnej ciekawej anegdoty: podobno gdy Bob Dylan jechał swym samochodem przez ulice pewnego amerykańskiego miasta, usłyszał w radiu rock'n'rollową aranżację folkowego utworu ?House of the Rising Sun?. Wtedy to wdusił hamulec, z impetem otworzył drzwi i obiegł samochód dookoła pięć razy, waląc głową w maskę i krzycząc ?To jest to!?. Wtedy to się zelektryfikował i dokonując jednego z najbardziej ryzykowanych posunięć w historii muzyki wydał album Bringing it all Back Home, który zawierał zarówno utwory nagrane z zespołem jak i te całkowicie folkowe (np. ?Mr. Tambourine Man?). Zagorzali fani folku byli oburzeni, zaś otwierające album ?Subterranean Homesick Blues? będące lawiną rzucanych aforyzmów o głębszym sensie było dla nich wręcz nie do zniesienia. Krytycy jednak o albumie wyrażali się nieco inaczej i bardziej pochlebnie, przez co Bob Dylan nie zaprzestał gry i wydał w 1965 roku kolejny, już całkowicie rockowy album Highway 61 Revisted, który zupełnie zamknął usta wszystkim dotychczasowym malkontentom. Zapomniano już o skandalu, który muzyk wywołał na Newport Folk Festiwal, gdzie wystąpił wraz z zespołem. Wszyscy zrozumieli, że mają do czynienia z nowym Dylanem, jeszcze lepszym niż wcześniej. Jego charakterystyczny image był rozpoznawalny wszędzie, sam muzyk stał się ulubieńcem mass-mediów. Dzięki wielkiej popularności singla ?Like a Rolling Stone? zyskiwał sobie wielu nowych fanów, stał się żywą legendą ? lecz, trzeba powiedzieć, nie do końca sobie z tym radził i szukał uspokojenia chociażby w małżeństwie z Sarą Lownds . Chwilę potem światło dzienne ujrzał album Blonde on Blonde, w którym piosenki tam zamieszczone takie jak ?I Want You? o znaczącej grze perkusji i podkreślającej ją harmonijce, bluesowa ?Just Like a Woman?, jedna z najbardziej kontrowersyjnych piosenek jego autorstwa a zarazem należąca do moich ulubionych nie pozostawiały fanom folku nic innego jak tylko zaakceptowania baaardzo dobrego kroku Dylana, którym była zmiana jego wizerunku. Absolutnie nikt nie śmiał już kwestionować jakości utworów, zresztą bardzo osobistych, zamieszczonych na tym longplayu.
    W związku z zyskaniem ogromnej popularności Bob Dylan występował w masie koncertów, a jego trasa koncertowa w 1966 była chyba najbardziej niebezpieczna i eksploatująca w jego życiu ? wygwizdywany przez europejską publiczność, pamiętającą go jeszcze jako folkowego wokalistę, był pod wielką presją, jednocześnie chcąc jak najlepiej wykorzystać dany mu czas. Wielu miało wtedy przeczucie, że Bob nie dożyje końca trasy.
    29 lipca 1966 roku piosenkarz uległ wypadkowi motocyklowemu, co zmusiło go do zaprzestania destrukcyjnego trybu życiu i zaszyciu się w domu, by w końcu trochę odpocząć i zaznać chwili (dość długiej, trzeba dodać) spokoju.
    Po tym zdarzeniu działalność Dylana stała się mniej intensywna, lecz wciąż miał on bardzo duży wpływ na kulturę. Zaczął pisać muzykę do filmów a nawet w nich występować, jak w "Pat Garrett And Billy The Kid", gdzie jedną z piosenek soundtracku było ?Knockin' on Heavens Door?, wielki hit o prostym tekście i melodii ? zawsze gdy słucham takich kompozycji mam wrażenie, jakby musiały one istnieć już od dawna, gdyż są tak proste a zarazem genialne: w końcu znakomita większość wielkich przebojów nie ma skomplikowanej budowy. Wielu wykonawców tworzyło covery tego utworu, jak chociażby Red Hot Chilli Peppers, lecz to wersja Dylana jest dla mnie głębsza i bardziej magiczna, mająca w sobie to przysłowiowe, przyciągające ?coś?.
    W czasie rekonwalescencji po wypadku Bob Dylan codziennie czytał Torę i Biblię, w wyniku czego powstał album John Wesley Harding, przynosząc chociażby taki utwór jak nieco złowieszcze?All Along The Watchtower?, ze słowami inspirowanymi najprawdopodobniej Księgą Izajasza. Zaś w roku 1978 Dylan już oficjalnie ogłosił całemu światu, że nawrócił się na chrześcijaństwo, co było zapoczątkowaniem powstania trzech longplayów zawierających rock biblijny.
    Gdybym chciał opisać dalsze lata aż do dnia dzisiejszego, kiedy to niedawno artysta ten skończył okrągłe 70 lat, niechybnie skończyłbym z siwą brodą dłuższą od tego tekstu. Powiem tylko, że wciąż pisał, grał (najważniejsze było otrzymanie Oscara za ciekawą piosenkę ?Things Have Changed? z filmu ?Wonder Boys?), występował w filmach, malował, będąc w stałym dialogu z publicznością i mimo wielu zmian, jakich wciąż dokonywał, pozostawał wciąż tym samym Dylanem sprzed lat. Jak sam jednak mówi, ?nadal nie przyjmował do wiadomości mitu Boba Dylana. Bo mity nie piszą piosenek...?

    ?Człowiek osiągnął sukces, jeżeli wstaje rano i kładzie się spać w nocy, a pomiędzy tym robi to, co zamierzał? *

    Przez ile dróg musi przejść człowiek Nim nazwiesz go człowiekiem?
    (...)
    Tak, i jak długo muszą latać kule armatnie
    Nim zostaną na zawsze zakazane?
    Tak, i jak wiele uszu musi mieć człowiek
    By mógł usłyszeć ludzki płacz?
    Tak, i jak długo człowiek może odwracać głowę
    Udając że nic nie widzi?
    Odpowiedź, przyjacielu, niesie wiatr
    Odpowiedź przyniesie wiatr
    Tymi słowami klasyka ?Blowin' in the wind? rozpoczyna się cała płyta, wraz z kilkoma kolejnymi piosenkami przedstawiając nam Dylana jako skromnego chłopaka z prowincji, wyśpiewującego hymny pokolenia poddające w wątpliwość panujące ówcześnie prawa i zasady. Trzeba jako ciekawostkę dodać, że tekst tej piosenki został kiedyś umieszczony jako poezja w podręcznikach do języka angielskiego zamiast klasycznych dzieł Szekspira (co wywołało wówczas pewne kontrowersje). Dalej mamy chęć nadania sobie nowego oblicza w takich piosenkach jak wspaniałym ?Mr. Tambourine Man?, którą Oliver Trager uważa za najgłębszy wiersz Dylana, mówiący o dotarciu do swego drugiego oblicza, gotowości do pójścia gdziekolwiek, w tym do odejścia w cień oraz miłosne ?It's Alll over Now, Baby Blue? i ?It Ain't Me Babe?, opowiadające o kobiecie, która szuka mężczyzny zdolnego poświęcić dla niej wszystko, zawsze silnego i nigdy nie słabnącego, zaś bohater utworu (Dylan) przekonuje ją o swej bezwartościowości i o tym, że nie jest ?tym, którego szuka?.

    Starałem się jak mogłem, by być sobą
    ale każdy chce zrobić z ciebie takiego samego jak inni.
    Śpiewają podczas niewolniczej pracy i właśnie zaczęli się nudzić.
    Kolejne utwory pochodzą już z okresu po zelektryfikowaniu się Dylana, jak chociażby bodaj największy hit Boba, szybkie, jakby staczające się z góry ?Like a Rolling Stone?, gdzie w swoich ?wymiotach? (jego własne określenie) opisuje bogatą, zapatrzoną w siebie dziewczynę, która poznała, czym jest bieda, bycie włóczykijem, ?Subterranean Homesick Blues? przekonujące, że ?nie potrzebujemy pogodynki, by wiedzieć w którą stronę wieje wiatr?, jak i ?Maggie's Farm?(z którego wynika, że wszyscy pracujemy na czyjejś farmie), przy którym zatrzymam się chwilkę dłużej. Utwór ten powinien przejść do historii już jedynie dlatego, że jako pierwszy został zagrany podczas skandalu wywołanego na festiwalu w Newport, kiedy Bob wystąpił razem z zespołem rockowym. Legenda głosi, że Dylan zdołał zagrać jedynie trzy utwory, gdyż został uznany za zdrajcę ideałów i wybuczany przez publiczność, po czym popłakał się i wrócił już jedynie z gitarą akustyczną w ręku, by ze skruchą zagrać ?Mr. Tambourine Man?. Zaś rozwścieczony Pete Seeger pod wpływem nagłego, gniewnego impulsu usiłował siekierą przeciąć przewody, czemu starał się przeszkodzić menadżer Albert Grossman, co zaowocowało bójką obu panów.
    Prawda zaś była taka, że publiczność była już przygotowana na elektryczny występ Boba Dylana, problemem, przeciwko któremu protestowała, było jedynie nagłośnienie, które sprawiało, że prawie zupełnie nie było słychać głosu wokalisty. Pete Seeger usiłował przeciąż kable, bowiem nadchodziła burza i bał się o zdrowie muzyków. Zaś Bob skończył swój elektryczny występ jedynie na trzech utworach, gdyż tylko tyle zdołał przygotować. A po jego twarzy spływały jedynie krople padającego deszczu...

    ?Każdy nowy dzień zaczyna się głęboką nocą?*
    Zaledwie cztery dni po tym wydarzeniu nagrana została niezwykle ostra (słownie), gorzka piosenka ?Positively 4th Street?, w której Dylan wyrażał swoją jadowitą reakcję na krytyki, chciał zażegnać wszystko, co było za nim, wywołać wrażenie, jakby utwór był adresowany do każdego z krytyków (?Pragnę abyście chociaż raz stanęli w moich butach, wiedzielibyście, że jak bardzo nie chcę was widzieć?).
    Kolejnymi piosenkami, skłaniającymi już pierwszą płytę tej składanki ku końcowi są sprawiające wrażenie wielkiej parady z mocno wyczuwalną grą bębnów ?Rainy Day Women #12 & 35? wraz z pozostałymi dwoma utworami z Blonde on Blonde, a także ?Lay, Lady, Lay?, gdzie miałem wręcz wrażenie, że tego nie śpiewa Dylan (choć tak naprawdę śpiewał to on sam, jedynie zmieniając barwę głosu), ?If Not For You? mówiące o osobie myślącej, że jest najważniejsza na świecie (?Co byś zrobiła, gdyby się okazało, że niebo nie zostało stworzone specjalnie dla ciebie??), jedna z moich ulubionych piosenek o dość chaotycznym tekście, ze słynnym woodstockim zawołaniem ?Whoo-whe!?, czyli ?You Ain't Goin' Nowhere?, jak i smutne ?I Shall Be Released? z bardzo ciekawą grą na harmonijce, będąca jedną z piosenek Dylana, które scoverował Elvis Presley. A gdy już zapukamy do niebios bram, do naszych uszu dojdzie historia kończącego się związku piosenkarza z Sarą Lownds, (?Tangled Up in Blue?), całą płytę zaś kończy jedna z piosenek, które Bob Dylan zagrał dla Jana Pawła II, a mianowicie ?Forever Young? (nikomu chyba nie muszę opowiadać, o czym ona traktuje;)

    Kryminaliści w krawatach doczekali w końcu Swojego martini i swych wschodów słońca.
    Rubin jak Budda w celi trzy na trzy,
    Niewinny człowiek w piekle zamknięty.
    Oto opowieść jest o Huraganie
    Co wiele lat przesiedział za nic...
    Pewnego dnia z pomocą Przyjaciół
    Wyszedł, choć dożywocia miał trzy i właśnie wtedy został
    Mistrzem Świata!

    O drugiej płycie będę miał tu do powiedzenia nieco mniej, bowiem muszę się przyznać, że materiału pochodzącego z późniejszych lat słuchałem trochę rzadziej.
    Może po prostu mniej mi się podoba starszy, bardziej ochrypły głos Dylana, sądzę jednak, że płyta druga jest gorsza z powodu mniejszej wyrazistości, piosenek śpiewanych z mniejszym zapałem i ekspresją. W niektórych utworach jest jak dla mnie również nieco za dużo instrumentów elektrycznych, a za mało akustyka i harmonijki ? ale cóż, artysta rozwija się w wybranym dla siebie kierunku, czasem lepszym, czasem gorszym). Oczywiście nie mówię tu o wszystkich kompozycjach ? całe szczęście większej części z nich słucha się wciąż z wielką przyjemnością.
    Płytę vol. 2 rozpoczynają dwie, prawie jedyne na tym krążku piosenki grane na gitarze akustycznej z małymi dodatkami, takie jak np. skrzypce w ?Hurricane? , najdłuższym utworze na składance trwającym około 8 minut. Jest to rozległa opowieść traktująca o czarnoskórym bokserze Rubenie Carterze (pretendentowi do mistrza wagi średniej), który został niesłusznie skazany na dożywocie za mniemane zabójstwo trzech osób w restauracji. Dopiero po 20 latach sędzia uznał, że wyrok był niesłuszny, oparty na fałszywych tropach i zeznaniach, więc wypuścił boksera wraz z jego przyjacielem z więzienia. Dylan przedstawił proces jako akt rasizmu przeciw Rubenowi, który zresztą walczył o prawa Afroamerykanów.
    Zanim jednak poznamy historię ?Huraganu?, uraczymy się ?Kryjówką od Sztormu? w piosence o takim samym tytule i ciekawym, choć prostym rytmie ? to tutaj możemy doświadczyć, jak to jedynie słowa i `dołożona do nich melodia wraz z gitarą potrafią tworzyć w naszej głowie przeróżne, czasem dziwaczne obrazy. Dalsze kompozycje są prawie w całości nagrywane z zespołem rockowym. Czasem wychodzi im to na dobre: jak nagrane w formie spokojnej, prawie mówionej ballady ?When The Deal Goes Down? , śpiewane szybciej i, można powiedzieć, z pazurem ?Dignity?, gdzie w końcu usłyszeliśmy energię wciąż drzemiącą w głosie wokalisty czy ?Gotta Serve Somebody? z chórkami akompaniującymi Dylanowi, gdzie aż chciałoby się kołysać w rytm. Czasem jednak wcale nie jest to ich plusem: jak np. w trochę zbyt głośnym i mało melodyjnym ?Groom's Still Waiting at the Altar?, mało wyrazistym i tym razem już zbyt spokojnym ?Mississippi? czy ?Everything is Broken?, napisanym jak na mnie szybko i jakby na siłę.
    Ale do drugiej płyty wcale nie należy się zniechęcać, gdyż i tu Dylan nie stracił swojego talentu kompozytorskiego i nadal tworzy wielkie dzieła, czasem nawet lepsze od utworów zgromadzonych na płycie pierwszej. Jest nim z pewnością ?Blind Willie McTell?, klimatyczna ballada z towarzyszeniem pianina i gitary akustycznej, napisana w hołdzie dla bluesowego śpiewaka o właśnie takim pseudonimie, którego wielkim fanem był Bob Dylan (?I nikt już więcej nie zaśpiewa bluesa tak pięknie, jak Blind Willie McTell...?). Muszę się szczerze przyznać, że jestem fanem tego dzieła, w którym wokalista udowadnia, jak wiele siły pozostało jeszcze w jego głosie i ile pomysłów na nowe, wspaniałe piosenki wciąż błąka się po kątach jego umysłu. Należą do nich dwie kolejne ballady: miłosna ?Make You Feel My Love? nagrana również z towarzyszeniem pianina oraz ?Not Dark Yet?, jeden z utworów, którym delikatnie grające instrumenty elektryczne zdecydowanie wyszły na dobre. ?Jokerman? zaś wyróżnia się wyczuwalną grą na bębnach, gdzie reszta instrumentów gra raczej cicho, pozostawiając pole do popisu im jak i wokaliście. Nie można zapomnieć też o ?nie ogłupiającej i nie porywającej do tańca? ?Things Have Changed?, którą ?raczyło dostrzec jury?, wręczając Dylanowi statuetkę Oscara (to chyba mówi o jej jakości już samo za siebie).
    ?Strzeżcie się łazienek, gdzie nie piszą na ścianach? *

    Kiedy deszczem wieje Ci w twarz A cały świat masz w swej walizce
    Mogę Ci zaoferować gorące objęcie w mych ramionach
    Byś poczuła mą miłość
    I to by było na tyle, co do opisywania utworów zgromadzonych prawie chronologicznie na tych dwóch krążkach.
    Jeśli ktoś nadal nie jest przekonany, niech po prostu posłucha któregoś z nich (niestety na Youtubie znaleźć więcej piosenek Dylana jest ciężko)? gwarantuję, ze uszy nikomu nie odpadną a twarz od słuchania mu się nie wykrzywi. Lecz jeżeli ktoś szuka skomplikowanych, podniosłych, majestatycznych, mocniejszych utworów o rozbudowanej części instrumentalnej i wokaliście potrafiącym sięgnąć kilku oktaw ? w takim razie zapukałby do nieodpowiednich drzwi. Bob Dylan nie jest wirtuozem gitary (?solówki? wykonuje harmonijką), nie ma wielkich możliwości głosowych, nie tworzy skomplikowanych utworów o niespotykanym rytmie ? to tak naprawdę jedynie zwykły chłopak z prowincji, przede wszystkim poeta śpiewający swoje wiersze tak, a nie inaczej, jakby zupełnie spontanicznie, dla którego muzyka jest życiem ? pragnął być niezauważalny, a stał się żywą legendą, uwielbianą przez masy czasem fanatycznych wielbicieli, dla których jego 40 albumów studyjnych to jedynie podstawka. Sam często wszystkiemu zaprzecza, podaje błędne tropy, droczy się z dziennikarzami, wypowiada zdania, które mają sens tylko dla niego (a może i nie?), nawet wydaje zupełnie słabe płyty i często znika, by ludzie po prostu nie zwracali na niego tyle uwagi ? bo w końcu jest to tylko jeden z nas, a przecież nie wszyscy zostali stworzeni do bycia ?Głosem Pokolenia?, zaczepianym przez każdego, zwykłego człowieka napotkanego na ulicy.
    Jest jednak coś w jego piosenkach, co wciąż przyciąga tłumy i przysparza mu nowych fanów. Choć w dzisiejszych radiach nie puszczają już utworów Boba Dylana, świadectwem na to, iż jego legenda wraz z tym, co stworzył są żywe jest chociażby właśnie ta składanka. Zabiera nas w podróż po najważniejszych punktach trasy jego muzycznej i poetyckiej twórczości, udowadniając, że niektóre z utworów zgromadzonych na The Essential... nigdy nie zginą. I choć zawsze jest szkoda, niektórzy będą narzekać, iż nie został tu umieszczony jego ulubiony utwór, jak np. ?Desolation Row? czy ?Visions of Johanna?, lecz jak powiedział sam Dylan ?trzeba przyjmować rzeczy takimi, jakimi są, bez wcześniejszego ustalania, jakimi powinny być?. Tak wielkich Artystów jak on (specjalnie podkreślę to słowo) powinno się poznawać krok po kroku, płyta po płycie, chociaż oczywiście taka, wydana całkiem niedawno składanka (nieznacznie różni się utworami od jej innej wersji), pozwala nowym fanom zapoznać się z całokształtem twórczości Boba Dylana. Jest też doskonałym przykładem na to, że piosenkarz wraz z wytwórnią nadal pozostaje w czynnym dialogu ze swymi słuchaczami i mimo wielu zmian, które dokonuje w swym życiu, cały czas ?próbuje pozostać sobą, ktokolwiek to nie jest?.


    Mikołaj ?Mikiotor? Wyrzykowski (*) Są to cytaty z Boba Dylana. Polecam również pogrzebać trochę w Internecie i odnaleźć jego pozostałe słowa, czasem mądre i ciekawe, zabawne, czasem pełne ironii i sarkazmu lub zupełnie bez sensu, jak jego komentarz, gdy zobaczył siebie w ?Don't Look Back? - ?Boże, cieszę się, że nie jestem mną? czy stwierdzenie ni z gruchy ni z pietruchy, ?Strzeżcie się łazienek, gdzie nie piszą po ścianach?, którego głębszy sens poznałem dopiero niedawno.

×
×
  • Utwórz nowe...