Z prochu powstałeś...
Miło wspominam czasy liceum. Pomimo, że czułem się nieco zmęczony codziennym hałasem, to warto było. Do szkoły nie chodziłem żeby się czegoś nauczyć, ale głównie dla rozrywki. Teraz zapewne pukacie się w czoło "rozrywki? w budzie?!". Owszem.
Każdy dzień przynosi ze sobą niepowtarzalne sytuacje, czasem przezabawne albo zapadające w pamięć. Codziennie budziłem się z wirującym w głowie pytaniem "Co takiego ciekawego dziś się zdarzy?" i szedłem do szkoły poobserwować.
Co będę mówić nauczyciele, jak będą zachowywać się kumple z klasy, jaki numer tym razem odstawią. Kto dostanie pałę, kto zwieje z lekcji, kto będzie owijał w bawełnę przy tablicy. To wszystko było niczym reality show, który przynosił wiele rozrywki. Ja byłem przeważnie widzem. Siedziałem na widowni i obserwowałem grę aktorów na scenie. Od czasu do czasu odezwałem się, napisałem jakiś sprawdzian, ale większość chwil chłonąłem otoczenie wszystkimi zmysłami. Oceny leciały ciurkiem i mało mnie interesowały, bo nie musiałem się zbytnio wysilać, żeby wyciągać średnią nieco powyżej wartości pi. Mógłbym stwierdzić, że nie robiłem praktycznie nic. W szkole jedynie chłonąłem, a w domu odpoczywałem/grałem/czytałem/oglądałem. Pełna beztroska.
Czemu tak nagle naszło mnie na wspominanie? Co ma z tym wspólnego środa popielcowa?
Otóż postanowiłem związać swoje życie z matematyką i przedmiotami ścisłymi, pomimo, że nie byłem z nich zbyt dobry. A to za sprawą jednego człowieka, który wbił to do mojego pustego łba.
- Tylko techniczne studia zrobią z was ludzi. Socjologia, psychologia, filologia - to są studia dla kobiet, które z resztą potem wychodzą za mąż za dobrze zarabiających inżynierów - zwykł mawiać opierając się o framugę drzwi. Wiem, że nieco przesadzał, ale to dlatego, że mu zależało. Zależało mu na nas - nie chciał, żebyśmy skończyli tak jak on (albo nawet gorzej) - schorowany belfer, tyrający za liche pieniądze. Wbijał na do głów trygonometrię, algebrę, analizę i geometrię. Upychał to tak, że aż prawie oczy wyskakiwały, przeorany dwoma godzinami tej mordęgi mózg palił żywym ogniem, a skronie pulsowały jak szalone. Nie spoczął, póki każden jeden, czy pisał maturę, czy była mu całkowicie obojętna, nie opanował tych elementarnych podstaw świata liczb. Doradzał, upominał, powtarzał, tłumaczył. Uczył.
- Bądź pan cwany! - wołał do męczącego się przy tablicy nieszczęśnika, wytypowanego do zadania, oznaczonego trupią czaszką.
- Kłamiesz pan. - wybijał bzdury i herezje niczym kopnięciem z półobrotu.
- Panie, chcesz pan w kostkę? - kiedy ktoś nie łapał aluzji.
- Sierpień piękny miesiąc... - najmocniejszy motywator.
- Wiesz pan co to jest? Granat zaczepny - jak zaczepi, to nie puści - i chwytał drewniany 'breloczek' klucza od sali.
- Srają muchy, będzie wiosna - fraszka o nieodgadnionym sensie.
- Życie jest jak g*wno na kole, raz na górze, raz na dole - egzystencjonalne myśli również urozmaicały nam lekcje.
Jakoś udawało nam się zaliczać, pomimo niemałych trudności. Sprawdziany były pisane na czas, na dwójkę trzeba było zrobić zadanie z rozszerzonej matury, albo z ruskiego zbioru, który wydany był jeszcze przed naszymi narodzinami. Odpytka przy tablicy zwykle kończyła się wynikiem 5:0 dla niego.Każdy dzień przynosi ze sobą niepowtarzalne sytuacje, czasem przezabawne albo zapadające w pamięć. Codziennie budziłem się z wirującym w głowie pytaniem "Co takiego ciekawego dziś się zdarzy?" i szedłem do szkoły poobserwować.
Co będę mówić nauczyciele, jak będą zachowywać się kumple z klasy, jaki numer tym razem odstawią. Kto dostanie pałę, kto zwieje z lekcji, kto będzie owijał w bawełnę przy tablicy. To wszystko było niczym reality show, który przynosił wiele rozrywki. Ja byłem przeważnie widzem. Siedziałem na widowni i obserwowałem grę aktorów na scenie. Od czasu do czasu odezwałem się, napisałem jakiś sprawdzian, ale większość chwil chłonąłem otoczenie wszystkimi zmysłami. Oceny leciały ciurkiem i mało mnie interesowały, bo nie musiałem się zbytnio wysilać, żeby wyciągać średnią nieco powyżej wartości pi. Mógłbym stwierdzić, że nie robiłem praktycznie nic. W szkole jedynie chłonąłem, a w domu odpoczywałem/grałem/czytałem/oglądałem. Pełna beztroska.
Czemu tak nagle naszło mnie na wspominanie? Co ma z tym wspólnego środa popielcowa?
Otóż postanowiłem związać swoje życie z matematyką i przedmiotami ścisłymi, pomimo, że nie byłem z nich zbyt dobry. A to za sprawą jednego człowieka, który wbił to do mojego pustego łba.
- Tylko techniczne studia zrobią z was ludzi. Socjologia, psychologia, filologia - to są studia dla kobiet, które z resztą potem wychodzą za mąż za dobrze zarabiających inżynierów - zwykł mawiać opierając się o framugę drzwi. Wiem, że nieco przesadzał, ale to dlatego, że mu zależało. Zależało mu na nas - nie chciał, żebyśmy skończyli tak jak on (albo nawet gorzej) - schorowany belfer, tyrający za liche pieniądze. Wbijał na do głów trygonometrię, algebrę, analizę i geometrię. Upychał to tak, że aż prawie oczy wyskakiwały, przeorany dwoma godzinami tej mordęgi mózg palił żywym ogniem, a skronie pulsowały jak szalone. Nie spoczął, póki każden jeden, czy pisał maturę, czy była mu całkowicie obojętna, nie opanował tych elementarnych podstaw świata liczb. Doradzał, upominał, powtarzał, tłumaczył. Uczył.
- Bądź pan cwany! - wołał do męczącego się przy tablicy nieszczęśnika, wytypowanego do zadania, oznaczonego trupią czaszką.
- Kłamiesz pan. - wybijał bzdury i herezje niczym kopnięciem z półobrotu.
- Panie, chcesz pan w kostkę? - kiedy ktoś nie łapał aluzji.
- Sierpień piękny miesiąc... - najmocniejszy motywator.
- Wiesz pan co to jest? Granat zaczepny - jak zaczepi, to nie puści - i chwytał drewniany 'breloczek' klucza od sali.
- Srają muchy, będzie wiosna - fraszka o nieodgadnionym sensie.
- Życie jest jak g*wno na kole, raz na górze, raz na dole - egzystencjonalne myśli również urozmaicały nam lekcje.
Co nam zostawało? Modlitwa. Powtarzana tak mantra pobrzmiewała na korytarzu przed drzwiami do sali.
Dobry Wiesiu, a nasz panie
daj nam dwójkę na sprawdzianie.
Jednak materialny świat nie daje łamać swoich zasad nawet matematyce... Na początku nie wierzyłem, myślałem, że kumpel po prostu robi mnie w konia. Wszak wiele razy już słyszałem jak mówił "Dobi umarł", więc moją reakcją było "znowu?".
Tym razem jednak nie żartował.
Jednak on żyje w nas cały czas i pojawia się zawsze, gdy trzeba obliczyć objętość, wyznaczyć ekstrema funkcji, policzyć wyznacznik czy sinus.
Niech w spokoju odlicza do nieskończoności.
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze