Skocz do zawartości

WyLOGowany 01 - Cztery szybkie strzały


Rickerto

711 wyświetleń

OkE1DHg.jpg

Bradbury 451 Fahrenheita (wyd. MAG, Warszawa 2018)

Tyle klasycznych opracowań, a ja pcham palce między drzwi. I jedynie sunę po obrzeżach. Nie szkodzi, bo mam tego świadomość.

451. Wiadomo, że w tej temperaturze pali się książki. Wiadomo, że będziesz towarzyszyć jednostce (Guy'owi Montagowi) w drodze do przebudzenia świadomości w antyutopijnym świecie, przerażająco znajomym, tak iż zostanie ci tylko na ustach słowo „wizjonerstwo”. Wiadomo, że Bradbury ze swą zegarmistrzowską precyzją i artystyczną swadą połączy obrazy i perspektywy, które odcisną na tobie emocjonalne piętno – tu zestawi strażaka-podpalacza i XX-wieczny dylemat rodem ze Zniewolonego umysłu Miłosza, a mianowicie: czy być jednostką szczęśliwą i bezpieczną w społeczeństwie, kosztem wiedzy i świadomości czy też uzyskać mądrość i perspektywę, ujrzeć sploty, którymi uszyty jest świat i nabawić się melancholii, cierpienia i poczucia dojmującego wyobcowania. Rozciągnie wreszcie przed tobą trudne marzenie o intelektualnej wspólnocie. Drużynie Pierścienia lub Strażników Galaktyki, w której będzie można swobodnie porozmawiać o nowoczesnych problemach humanistyki albo pożartować z Sartre’a. To już wiesz. I, oczywiście, spłycam trochę, by spiąć całość klamrą tropów i przejść do wątku, który mnie zaniepokoił najbardziej.

Bliskie mi jest rozdwojenie kapitana Beatty’ego. Post-Montaga. Doppelgangera, Guya przeszłego i przyszłego. Człowieka, który przeszedł tam i z powrotem ścieżką samoświadomości. To w nim upatruję centralnej osoby dramatu, osi, po której krąży fabuła. Ten jegomość, który z ironią cytuje zakazane książki i spogląda na podopiecznych jak stary pies na szczenięta.

- Przeraziłeś się śmiertelnie – ciągnął Beatty – ponieważ ja zrobiłem coś strasznego: wykorzystałem te same książki, których tak kurczowo się czepiasz, do zbicia wszystkich twoich argumentów. Bo książki potrafią być zdradzieckie! Wydaje ci się, że są po twojej stronie, gdy wtem zmieniają front. Inni też mogą ich użyć, a wtedy ty lądujesz zagubiony pośrodku mokradeł, zatopiony w gąszczu rzeczowników, czasowników i przymiotników. (s. 104)

Oto stary literaturoznawca, nowe wcielenie Fausta, chce chronić podopiecznych od ognia cierpień, a ostatecznie sam, z ulgą, spala się w oczyszczających płomieniach jak książka. Anty-feniks. Kontr-Granger.

Zapłakany Montag zdał sobie nagle sprawę, że tak właśnie wygląda prawda. Beatty chciał umrzeć. Stał przed nim i wcale nie próbował się bronić, po prostu stał, żartował i się wyzłośliwiał. Ta refleksja wystarczyła, żeby Montag zdołał stłumić szloch i spokojnie odetchnął. Jakie to dziwne, przedziwne, tak bardzo pragnąć śmierci, że pozwalasz drugiemu człowiekowi obnosić się z bronią, a potem zamiast trzymać język za zębami i przeżyć, wrzeszczysz na niego, drwisz i doprowadzasz go do szału, aż… (s. 117)

Kiedy będziesz czytał jeszcze raz, patrz na Beatty’ego. On ci pokaże pewną współczesną prawdę o płynnej nowoczesności.

UpoqGxk.jpg

Bator Wyspa Łza (wyd. znak, Kraków 2015)

Bator zawsze mnie ujmuje i pozostawia bez słów. A raczej z poczuciem, że każde słowo będzie krzywe, nie odda myśli lub, co gorsza, sprofanuje święte, efemeryczne porozumienie autorki z czytelnikiem. Wyspa Łza to książka niezwykle trudna i gęsta od znaczeń. I bliska mi twórczo, bo i ja również w swoich opowiadaniach umykam nie raz z prowadzenia narracji do opowiadania sobą, ale nie ekshibicjonistycznie, lecz wstydliwie w przetworzeniu.

Poszukiwania Sandry Valentine na Sri Lance są tu wybitnie pretekstem, by odbyć podróż do siebie - własnych wspomnień, tworów, kondycji (, ale czy możemy kiedykolwiek uciec z własnej głowy?). Oto otwiera się przede mną ścieżka, stąpam po opowieści o smutku pewnego melancholijnego usposobienia, poczucia wykorzenienia i egzystencjalnej samotności, zwyczajnej pustki i potrzeby stworzenia czegoś (narracji, planu, więzi?), co cię napełni i przywróci światu.

Paul, melancholijny filozof końca XVIII wieku, który wymyślił i rozpowszechnił słowo „Doppelganger”, doznał też innej słowotwórczej epifanii. To jemu zawdzięczamy również wyrażenie Weltschmertz. Nie każdy melancholik ma mrocznego bliźniaka, ale każdy, kto doświadczy tej niesamowitej obecności, zna Czarne Słońce melancholii, bo to ono sprawia, że niektórzy rzucają ten szczególny cień. […] Jednocześnie bowiem pragniemy przechytrzyć nasz cień, umknąć przed nim, choćby w jądro ciemności, jak i obawiamy się, że nas opuści i obudzimy się w jakimś hotelu pozbawieni czarnego blasku, zwyczajni.(s. 80)

Orbitują na drodze opowieści dom rodzinny, liczne kolejne domy, podróże-ucieczki i podróże-konfrontacje, różnice kulturowe z odległych krain (biały turysta-czarny tubylec) jak i zupełnie swojskie (kobieta-mężczyzna), potrzeba wspólnoty mieszająca się z rolą obserwatora świata, problemy twórczej prawdy i przetworzenia, a w centrum siedzi człowiek rozpięty na różne kierunki-jakości, z których trzeba wybierać, rozpoznawać odrzucać, dorastać do nich. Wciąż na nowo i nowo, na ścieżkach Sri Lanki, na której dawno temu zniknęła dziewczyna, która już nie wróci. Podróż czy zakorzenienie, pustka i potrzeba kreacji, życie w zbiorowości i życie wewnętrzne, turystyka i tu-bycie, ucieczki i konfrontacje, XX-wieczne bezpieczeństwo czy wolność, śmieszność czy powaga, chęci a umiejętności. Smutek i melancholia przychodzą niezależnie czy stoisz, czy idziesz, bo jesteś tylko i aż sobą, szukającą Sandry, szukającą Witkacego, szukającą mrocznej bliźniaczki.

Moje relacje z ludźmi przypominają coś w rodzaju wspólnego karawaningu. Zmierzamy w tym samym kierunku, choć czasem różnymi drogami. Łączą nas, towarzyszy podróży, wspólne poglądy, przyjaźń i miłość. Każdy ma prawo zostać z tyłu, skręcić albo wyprzedzić resztę, by zbadać drogę interesującą tylko dla niego. Albo w ogóle zrezygnować ze wspólnej wędrówki. […] Ból odrzucenia i smutek rozstania, własne lub cudze, są wliczone w koszta, bo ani nie chcę zatrzymywać nikogo na siłę ani sama być zatrzymywana. (s. 251)

Bliska mi jest ta książka i trudno mi o niej mówić, nie popadając w banały, nie przykrawając jej w kształty własnej wrażliwości. Moje niezgrabne słowa nie chcą zbić porcelany, dlatego nie jest moją rolą wyliczać i klasyfikować, nazywać (brońcie mnie od tego, choć i tak to zrobiłem). Chcę wskazać ci tylko ścieżkę, którą podążyłem, szukając Sandry razem z Joanną. Jako trzeci – pośrednik, kierowca tuk-tuka chcący za dolara pokazać ci wspaniałość histerycznej pogody wyspy i wiedzący, że robi to nieudolnie, omija fragmenty równie ważne, ukryte przed jego lekturą, a jeszcze więcej ignoruje. Człowiek ponowoczesny, wrażliwy, świadomy i naznaczony pustką niewysławialnej potrzeby. Zostawiam ci nić jak Ariadna.

3.thumb.jpg.a1c7334e6df0c9fef5a1c2bfe3397527.jpg

Masłowska Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017)

Pisarz popełniający błąd może zasłonić się twórczym status quo, krytyk z błędną diagnozą wystawiony jest na pośmiewisko i przyczepia mu się łatkę „nie rozumiesz nic”.

-jakiś ziomuś z internetu

Stąpał będę więc z moim wyznaniem ostrożnie, w nadziei na kredyt zaufania i odbiorcę zaprojektowanego. Muszę jednak szczerze uprzedzić – jestem niechętny autorce. Moja niechęć sięga spotkania autorskiego na moim uniwersytecie tuż przed premierą tej książki. Aktorzy spektaklu: studenci, wykładowcy, prowadząca, Masłowska. Pani prowadząca ochoczo postawiła tezę, że oto millenialsi (nie lubię słowa, którym nas zdefiniowano) są x i y. Oczywiście nie jestem na tyle bezrefleksyjny, by nie rozumieć opisu nas jako skrytych, introwertycznych, chcących szczegółowych instrukcji działania. Niestety, obok jakości badawczo neutralnych, pojawiały się takie, które zwyczajnie raniły spłaszczeniem i uogólnieniem – przyklejeni do krzeseł, bezrefleksyjni i zwyczajnie głupi zjadacze pop-papki. Radośnie przy tym zignorowała fakt, że jako przedstawicielka pokolenia wstecz, prowadząca jest odpowiedzialna za kształtowanie rzeczywistości, w której dorastaliśmy, ale darujmy sobie takie złośliwostki. No dobrze, ale co z tym ma wspólnego Masłowska? Cóż, głównie to, że zamiast rozbić uogólnienia, tylko je utwierdzała, a cała narracja spotkania zamykała się w wyśmianym już licznie stwierdzeniu „kiedyś to było”. Padła z ust autorki, przelewając czarę goryczy, sentencja „Dziś z seriali można bez winy oglądać tylko Black Mirror”, a ja, lichy chłopiec wychowany na polsatowskich bajkach o 8:00 i 14:00, magazynach o grach, zepsutych joystickach z Pegazusa i fantasy z miejskiej biblioteki, który piął się (i pnie się nadal w bólu) po szczeblach kulturalnego wtajemniczenia poczuł się oszukany. Nie chcę mówić o licznych serialach, które rozbudzały mody (Gra o Tron) czy (żerowały?) powracały sprawnie do sentymentów retro i, pośrednio, vaporwave (Stranger Things), bo zbyto by mnie śmiechem. Chciałem raczej zakrzyknąć: co z elementami funkcjonującymi w popkulturze i będącymi nomen omen kulturą popularną – krytycznie przyglądającym się współczesnemu „usieciowionemu” społeczeństwu informacyjnemu Mr. Robotem, czasoprzestrzennym Darkiem, całą kulturą amerykańskich animacji satyrycznych (Family Guy, pierwsi Simsonowie, South Park, Futurama, BoJack Horseman) albo japońskimi animacjami (twórczość Kona, Watanabego, Ergo Proxy, Texhnolyze itd.)?

To była dla mnie powtórka z Ballad i romansów Karpowicza, w której autor szydzi z popkultury, choć ta swoje Balladyny… w postaci Amerykańskich Bogów Gaimana miała wydane szybciej i zrobione lepiej. I jeszcze ta jego (Karpowicza) konkluzja w programie Fabryka książek (produkcja TVP), że nie pochwala popu, ale woli, żeby ludzie rozmawiali o kołpakach i modnych fryzurach niż mieli się zabijać…

Ta rana zadana jątrzyła się we mnie długo i przelała się nawet na znaczną część jednej z moich powieści, nigdy nie pokazanej i skitranej w szufladzie, w nadziei na lepsze czasy.

Z takim bagażem przyszło mi konfrontować się z JPKNŚ, NWZD. Szkoda mi tego złego pierwszego wrażenia, bo książka udowadnia jak płaskie i zwodnicze było – autorka jest całym serduszkiem z nami. Na styku własnej lektury i nie-własnego spotkania doszło w mej głowie do odczytania jednocześnie podwojonego. Nazwałem je zrozumieniem i obawą.

Z jednej strony /zrozumienie/ przecież widzę zręczną grę formą i ironią (autoironią, samoświadomym komizmem też, a jakże), widzę spostrzeżenia trafne, chociaż nihil novi dla świadomego uczestnika popkultury. Z drugiej strony /obawa/ mam poczucie, że miałkie wnioski bronią się tylko przez bardzo dobre opracowanie formalne (to się czyta naprawdę przyjemnie!).

I tak, jest tu batożenie leżących przeciwników – reality show, telewizji, celebrytów, kolorowych magazynów, muzyki pop, seriali, które same w sobie nie obroniłyby się. Zbyt oczywiste, zbyt naiwne wnioski, okropnie binarne. Z drugiej są fragmenty, które wyraźnie mówią, że nie tędy droga. Najbardziej rezonuje we mnie felieton o Bajmie, oddalony od pola mojej przestrzeni (historia muzyki), a przez to subiektywnie świeży, dający dystans do książki Masłowskiej. Tu widzę wyraźniej kunszt prowadzenia słów, celnych ciosów pisarską szpadą. Zresztą, dalsze felietony (POA, Lata dwutysięczne, Warszawa) wskazują już raczej nie na samą popkulturę, ale na diagnozowanie rzeczywistości i kondycji współczesnego homo sapiens.

Moje obawy skierowane wobec wniosków nie odpuszczają – to pusta wydmuszka ogólników, intelektualne guilty pleasure dla wykładowców, którzy chcą być ponad popem murem pięcioletnich studiów i o ileż dłuższej praktyki zawodowej lub też tych, którzy aspirują do niebiańskiego świata idei, by mogli się razem popukać po plecach i powiedzieć „a tak, tak, znam to, też mam tak, tak tak”.

Jestem pewna, że kiedy na przykład w 2086 roku studwudziestotrzyletni Wojciech Smarzowski będzie przygotowywał się do superprodukcji o czasach „dobrej zmiany”, niewątpliwie jego scenografowie, kostiumografowie i charakteryzatorzy będą siedzieć dniami i nocami właśnie przed „Kuchennymi rewolucjami”[…] (s. 90) [Zapewne podobnie będzie z książką Masłowskiej, kiedy wymrze ostatni z millenialsów.]

Jeśli czytać to jako diagnozę stany polskiej kultury, czy też popkultury – nie, to się dla mnie nie broni, nie wystarczy. (Nie pomyliłem tu powierzchowności z prostym progiem wejścia w lekturę). Jeśli jednak zastosować perspektywę powieści o humaniście w świecie… sama autorka jest świadoma zawieszenia w rzeczywistości miksu kulturowego, swobodnie ironiczna, zgrabnie łącząca wątki. W ostatecznym rozrachunku nie ma więc mowy o diagnozowaniu, które zaprogramowała mi prowadząca spotkanie autorskie.

Oto więc opowieść o kimś zawieszonym między popculture a high culture. O mnie. O Beattym. O tobie. O półelfach tego świata.

Nie daje praca pisarza nie tylko ubezpieczenia, rent i emerytur ani zniżek w stołówce, ale i ulg bardziej metaforycznych: choćby tej od namolności własnego istnienia, ucieczki przed wstrętnym, bezustannym sobą. Skazuje na ciągłe, żmudne, drobiazgowe bycie. (s. 218)

4.thumb.jpg.af24d0b085d06b31db2f87e3418ad0fb.jpg

Twardoch Ballada o pewnej panience (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017)

Noc gęstnieje za oknem. Wita mnie plama Rorschacha na okładce. Mutuje i wyzwala we mnie przeszłe obrazy. Mojej lektury Dracha, który mi się podobał. Mojego spotkania z Wiecznym Grunwaldem, odważnym miksem alt-history i wysokiego sci-fi. Poza tym zawsze kupują mnie fikuśne stylizacje językowe. Kocham je po prostu. Fraza Jeśm Kazimirowic syn utkwiła mi w głowie na zawsze.

Atramentowa plama przenosi mnie również w obszary zaledwie letniej Morfiny (opatrzenie stylu i tematu), zarzutów o mizoginizm, głoski w języku śląskim, której nie da się oddać w polskim zapisie, „No strzelaj do Polaka” i „o, ty [beeep]”, wypożyczonych limuzyn i memicznej stylówki bad boya. Czy możemy być ponad memy? Dziś? Dlatego rozpocząłem to śledztwo.

Dziennik Rorschacha, wpis czwarty. Wciąż brodzę w słowach. Rozjaśniają sprawy, by zaraz jeszcze więcej zaciemnić. Rozszerzając granicę świadomości i wiedzy, poszerzasz granicę swej niewiedzy. Slonsko godka. Uważaj, wróg podsuwa ci wódkę! Granice mego języka, są granicami mego poznania. Mono no Aware. Nadchodzi noc komety. Na piechotę chciałeś? Wsiadaj, dogonimy ten autobus. Złożyłem przysięgę, panie Frodo.

A Twardoch? Twardoch jak to Twardoch, twardochuje.

1 komentarz


Rekomendowane komentarze

TO
To, co podoba mi się w dekonstrukcji to demontaż wieży na części i budowanie z nich innej wieży. Łączenie wież. To, oraz przeświadczenie dekonstrukcjonizmu, że tekst krytyczny powinien sam w sobie również aspirować do artyzmu i autonomicznej arcydzielności.
To, co smuci to poczucie brnięcia przez mgłę, koczowania na obrzeżach myśli i niewiara we własną percepcję.

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.


×
×
  • Utwórz nowe...