Termin "spokojny metal" brzmi jak oksymoron, ale po dłuższym namyśle jest to najlepsze określenie muzyki tworzonej przez brytyjski zespół Tesseract. Z czegoś takiego nie powinno z wyjść nic dającego się słuchać, ale jakimś sposobem chłopaki przy użyciu tradycyjnych instrumentów tworzą coś nowatorskiego i przełomowego, czego próżno szukać gdziekolwiek indziej. Złożoność, a jednocześnie prostota i elegancja cechują pierwszą, wydaną w roku 2011 płytę omawianego zespołu - "One". I choć nie jest ona najprostsza w odbiorze, na pewno też nie jest skomplikowana niczym przestrzeń czterowymiarowa i funkcjonuące w niej hipersześciany...
Historia Tesseractu sięga roku 2003, kiedy to młody gitarzysta imieniem Acle Kahney musiał bodaj potknąć się o własny instrument i poczuć natychmiastową inspirację wydobytymi w wyniku tego wypadku dźwiękami, bo normalnie myślący człowiek nie zacząłby używać gitary do czegoś tak dziwnego. Kahney, najpierw samodzielnie, a potem już przy pomocy kolegów, przyczynił się na pierwszy rzut ucha losowym szarpaniem strun do wytworzenia ruchu znanego w metalu obecnie jako djent. Jako pionier sztuki grania jedynie na trzech pierwszych progach najniższej struny gitary był od razu na zwycięskiej pozycji, bo uniknął nadchodzącej fali tłumu grającego tego typu muzykę po tym, jak zespoły takie, jak Periphery i Meshuggah wyszły z taką inicjatywą. Serio, obecnie wykonujących djent bandów jest całe mnóstwo, przy czym większość brzmi bliźniaczo i często nie wnoszą swym graniem nic nowego.
Zresztą, będąc pionierem czy też nie, muzyka Kahney'a i spółki broni się i lśni, a przekonać się można o tym już przy pierwszym, wybitnym zresztą kawałku "Lament". Pod odpaleniu play wita nas nastrojowy ambient, niebawem dołącza eteryczny głos wokalisty Daniela Tompkinsa, by już niedługo przerodzić się w matematyczno - elektryczny szalony połamaniec, który mimo początkowo zupełnie niezrozumiałego rytmu szybko wpada w ucho i każe machać głową, choćby i nieregularnie. Gitarzyści Kahney i James Monteith tworzą wywołującą ciarki na grzbiecie ścianę dźwięku, basista Amos Williams bezlitośnie każe swojej gitarze basowej wydobywać mechaniczne, niemal nieludzkie głębokie tony, a bębniarz Jay Postones zamyka to wszystko nieprzesadzoną i zagraną w punkt linią perkusyjną. Niosące się echem, pojedyncze akustyczne dźwięki gitary zwiastują przesterowaną orgię połamanych riffów, a melodyjne linie wokalne przeplatane są rozdzierającymi, ginącymi w przestrzeni krzykami wokalisty. A to dopiero początek.
Od lewej - Jay Postonej, Acle Kahney, Daniel Tompkins, Amos Williams, James Monteith.
Kolejny na krążku "Nascent", choć krótki, swoją agresywnością i mocą skutecznie zagęszcza atmosferę po tak zastakaującym intro, aż w końcu, już trochę bardziej zsynchronizowani z polirytmicznymi zabiegami, docieramy do epickiej, trzydziestominutowej suity "Concealing Fate". Stanowiący zamkniętą konstrukcję twór to swoista płyta w płycie, bo wcześniej wspomniany tytuł funkcjonował jako oddzielna EPka. Jako, że w sprzedaży jej dostać się raczej nie dało, wybaczyć można chłopakom to bezwstydne odgrzewanie kotlecika, tym bardziej, że taki on dobry.
Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku suity okazuje się, że to jeszcze wcale nie koniec, gdyż z oddali nadchodzą już pourywane, rytmicznie żelaźnie osadzone dźwięki "Sunrise". Po czterominutowej walce drapieżnych riffów i screamu z delikatnymi gitarami i zwiewnym wokalem czas na piosenkę bardziej melancholijną, romantyczną wręcz - "April". Po chwilowym ukojeniu następuje zaś finał - utwór najbardziej dramatyczny i wybrzmiewający dającą się wyczuć desperacją podmiotu lirycznego - "Eden" stanowi piękne i definitywne zakończenie "pierwszego" albumu.
Wybaczcie ten przypominający strumień świadomości opis kolejnych piosenek - prawda jest taka, że słucham płyty i jednocześnie czując natchnienie o niej piszę. I taki zresztą jest sam album - to dźwiękowa podróż przez kolejne emocje, oszczędna w dźwięki, ale czyniąca każdy z nich tym ważniejszym, a jednocześnie zawierająca w sobie niespotykaną głębię rytmiczną i brzmieniową. Mówiąc językiem wzniosłym - jest inspirująca. I, jak niestety często w zespołach tego typu bywa, wokalista może być tym, co z miejsca odrzuci część potencjalnych słuchaczy. Głos Daniela Tompkinsa należy co prawda do przyjemnych w odbiorze, ale wielu może się nie spodobać, że nie wybija się na pierwszy plan, a stanowi niemalże tło, współbrzmiąc z syntezatorami. Niektórzy mogą też zaniechać słuchania po paru pierwszych kawałkach, narzekając, że nie dzieje się tu nic więcej, jeśli chodzi o różnorodność brzmieniową. Całość faktycznie może się wydawać wręcz monotonna, aczkolwiek ja nazwałbym to konsekwencją w przekazie i do mnie to trafia, choć wiele osób, którym zespół sprezentowałem stwierdziły, że nie za bardzo da się tego słuchać...
Drodzy czytelnicy, a głównie koneserzy cięższej muzyki, jeśli nie mieliście styczności wcześniej z omawianym tytułem i/ bądź z zespołem Tesseract, polecam głęboko odetchnąć, przygotować sobie coś lekkoprocentowego do picia, założyć dobre słuchawki na uszy i puścić sobie "One". Jest to dzieło oryginalne, nowatorskie, przesiąknięte klimatem i emocjami wyrażonymi w dźwiękach. Jeśli słuchacie metalu i szukacie czegoś bardziej ambitnego i wymagającego, gwarantuję, żę wsiąkniecie na tę blisko godzinę, którą wydawnictwo trwa. I będzie wam mało.
2 komentarze
Rekomendowane komentarze