Skocz do zawartości

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Turambar

[Free] The Survivors

Polecane posty

13 luty 2010 rok. Prawie dzień jak co dzień...

- ... nie licząc widoku paru trupów. - dodałem na głos szybko odwracając wzrok od rozbitego autobusu leżącego nieopodal. Kilka zmasakrowanych ciał leżało wokół miejsca wypadku. Ciekawe czy... nie! Wcale nie ciekawe czy zginęli właśnie przez to, zganiłem siebie w myślach.

Sam nie wiem dlaczego akurat teraz zebrało mi się na uwagi. Może stęskniłem się za swoim głosem.

Tak, to by było nawet dobre wytłumaczenie. Od czasu epidemii nie miałem okazji zamienić słowa z nikim żywym. %#$%^, normalnie jak Robinson tyle, że ja nie potrzebowałem rozbijać się na %^$%^$@#$ wyspie. Odwali mi tutaj, w cywilizowanym do niedawna świecie - tylko patrzeć jak zacznę rysować twarze na balonikach. Strzeliłem sobie z "liścia" w twarz. Weź się w garść do ciężkiej cholery! Na pewno nie jesteś ostatnim żyjącym na Ziemi!

- Chciałbym się o tym szybko przekonać...

Od czasu początku końca, tej masakry, rzezi, jednego, totalnie powalonego końca świata nie doświadczyłem widoków zdolnych przywrócić mi wiarę w odbudowanie społeczeństwa. Wraki samochodów, płonące albo spalone miasta lub wsie, a przede wszystkim setki albo tysiące zostawionych, gnijących powoli ciał. Dziękowałem Bogu za zimę, bo nawet przy temperaturze około zera smród w miastach był nie do wytrzymania. Ile ich przejechałem? Nie wiem. GPS sprawdzałem co dwie godziny jazdy, żeby zorientować się w jakiej części danego kraju jestem. Przywiało mnie do Holandii, ale nie mam bladego pojęcia po co. Tak samo jeśli chodzi o ostateczny cel wyprawy. Błąkałem się. Tak, to dobre słowo. Idealnie pasuje, $%$#%, do sytuacji.

- Podsumujmy... - dodałem w zadumie wyjmując z przedniego schowka mapę Holandii zdobytą kilka godzin temu w przydrożnym sklepie i kładąc ją na maskę Forda. Świerze powietrze działało niezwykle orzeźwiająco... tak długo jak podmuch wiatru nie przywieje odoru z miasta. Kontynuowałem na głos. - Znajduję się tutaj... jakieś kilka kilometrów od granicznego miasta Venlo. Już za chwilę będę w Niemczech o ile na autostradzie nie natrafię na jakiś wał pojazdów. Mogę się jeszcze cofnąć do McDonalda, ale żarcia jeszcze mi starczy... Yh, co jeszcze? - podrapałem się po głowie. - A dalej to ich niemieckim Autobahnem czy jak to nazywają przejadę sobie całe Niemcy. Nie ma co, $#%%$, piękna wycieczka krajoznawcza... Jaki to ma sens? - Oho, magiczne pytanie powróciło.

Sens, sens, sens...

Problemem było to, że w zaistniałej sytuacji nie widziałem żadnego sensu znajdując się po pas w tym szambie.

- Próbuję szukać innych - powiedziałem na głos, ale dopiero głośniejsze powtórzenie sprawiło, że mogłem wierzyć w to co mówię. Wątpliwości kłębiących się w głowie nie dało jednak rady wyłączyć. Zajęcie się czymś, robota ręczna jak chociażby koszenie trawy... wtedy łatwo przestawić umysł na coś co odciągnie wspominanie minionych czasów i utraconych rzeczy. Ale co mam robić? Od czterech dni nic tylko jeżdżę po Europie korzystając do woli z ustanowień w Schengen i zatrzymuję się aby zatankować albo się odpryskać. Cholera, cholera!!! Jeszcze jeden dzień i wykorkuję, słowo daję. Odwali mi szajba a perspektywa pokoju bez klamek stanie się dla mnie bardzo bliska. No tak, gdyby był ktoś jeszcze aby mnie tam zabrać... i kolejny, żeby pilnować. Na chwilę skończyłem monolog myślowy, zwinąłem mapę z maski i wpakowałem do schowka a z bagażnika rozwinąłem jedną paczkę z jedzeniem. Bagietka, ser, nawet szynka się trafiła! Szef kuchni poleca w dwugwiazdkowej restauracji! Mimo woli uśmiechnąłem się.

Nadal trzymając bułkę paryską w lewej ręce zwróciłem wzrok na autostradę w kierunku Niemiec.

Trafił mnie grom. Tak najkrócej można opisać reakcję na ujrzenie jakiegoś ruchu...

Z wadą wzroku dopiero gdy coś lub ktoś przebył kolejne kilkaset metrów na czymś co pewnie było rowerem mogłem z całą pewnością stwierdzić, że jest to człowiek. Żyjący człowiek nadjeżdżający autostradą z Niemiec. W duszy huczało z radości jak podczas syto zakrapianego wesela, ale w umyśle panowała pustka. Jak ja mam się cholera zachować? Gdy zbliżył się na wystarczająco odległość mogłem stwierdzić, że staruszek jest grubo po sześćdziesiątce a grymas bólu na pomarszczonej twarzy o tym, że musiał rowerkiem przebyć szmat czasu.

W końcu kiedy mnie ujrzał myślałem, że spadnie z roweru i rozwali głowę na betonie. Najwidoczniej ujrzenie innej żywej osoby było równie szokujące jak dla mnie. Tyle, że dziadek mógł w tej chwili wykorkować na zawał serca, pomyślałem. Zatrzymał się kilkadziesiąt metrów ode mnie. Niezręczna cisza się przeciągała.

- Guten Morgen. - mózg wrócił już na odpowiednie tory pozwalając mi na nawiązanie rozmowy.

- Gu... Guten Morgen. - odparł mi po chwili starzec z drżeniem w głosie. Czego się boi?

- Z... daleka pan jedzie? - zagadałem po niemiecku. Może i nie władałem tym językiem perfekcyjnie, ale chyba uda mi się zrozumieć większość z tego co powie.

- Lousienburg. Blisko. 4 kilometry.

Rany, ale głupio się czułem... nie miałem pojęcia o czym porozmawiać z tym staruszkiem.

- Młody człowieku... nie miałbyś nic przeciwko, żebyśmy chwilę porozmawiali? Szczerze mówiąc dawno nie miałem okazji aby z kimkolwiek porozmawiać...

- Nie tylko pan, nie tylko pan... - wskazałem ręką na Forda - Proszę, niech pan usiądzie w środku i odpocznie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

12 lutego, 2010 rok

Ostatnią godzinę spędziłem odpoczywając i robiąc notatki. Przydatne wskazówki, posiadane rzeczy w mieszkaniu, plany działania i tym podobne rzeczy. Moja pamięć nie jest najlepsza, więc lepiej mieć wszystko w jednym miejscu. Organizacja to podstawa. Na początek jednak muszę pójść do najbliższego supermarketu i zebrać zapasy, a po powrocie doprowadzić dom do porządku. Wychodzę z mieszkania zamykając za sobą drzwi. Chciałoby się jeszcze trochę poleżeć na kanapie, ale wolę załatwić wszystkie sprawy przed zmrokiem. Zmrok... To mi przypomina o elektrowniach. Jak długo wytrzymają bez personelu, który będzie je obsługiwał?

Spojrzenie na zegarek mówi mi, że jest godzina 13:00. Rozglądam się. Słońce świeci, chmury suną po niebie, powietrze jest chłodne. Piękny dzień.

Prawie się przewracam po potknięciu o czyjeś ciało. Na ulicach jest ich dużo, niektóre dość świeże, inne już się rozkładają. Większość ludzi widocznie zmarła na zarazę, ale część zginęła w innych okolicznościach. Sporo zwłok ciągle tkwi w rozbitych samochodach. Jeden budynek, obok którego przechodzę nosi na sobie ślady pożaru. Przed nim, wśród odłamków szkła leży spalony trup. Okno znajdujące się kilka pięter nad nim jest rozbite. Tego typu widoki towarzyszą mi przez całą, na szczęście niezbyt długą, drogę do supermarketu. Jakimś cudem udało mi się ani razu nie zwymiotować, chociaż kilka razy było blisko. Staram się nie patrzeć na to wszystko zbyt dokładnie. Wydaje mi się, że ci ludzie ciągle się na mnie patrzą. I ten odór... Po wyzbieraniu ciał z okolicy mojego domu powinno być znośnie, ale kiedy zima się skończy to nie wystarczy. Trzeba będzie wynieść się z miasta na jakiś czas.

Z ponurych rozmyślań wyrywa mnie widok celu mojego "spaceru". Wchodzę do supermarketu. W środku panuje chaos. Półki przewrócone, wszędzie walają się towary i ciała. Najwyraźniej w którymś momencie epidemii spanikowany tłum musiał tu wpaść i urządzić małe piekło. Niektórzy chcieli zapasów dla siebie oraz swoich rodzin, innymi zawładnęła chciwość i po prostu szabrowali, co się dało. W takich sytuacjach ludzie zachowują się jak zwierzęta, więc nie dziwi mnie, że trupy mają na sobie ślady walki, a nie choroby. Mimowolnie wyobrażam sobie, jak to wyglądało, ale szybko się z tego otrząsam. Biorę wózek sklepowy i ruszam na poszukiwania.

15:00

Oprócz supermarketu odwiedziłem również pobliską aptekę i warsztat. Zobaczmy co udało mi się zebrać...

Spory zapas jedzenia, w większości dającej się długo przechowywać, bo prędzej czy później elektryczność wysiądzie i lodówek nie będzie. Trochę leków na wypadek, gdyby coś mnie złapało. Różne narzędzia i inne drobiazgi. Oprócz tego łom i siekiera, które mogę wykorzystać jako broń. Wszystko załadowane na wózek. Chyba wystarczy na jakiś czas. Wracam.

Po kolejnym marszu przez wymarłe miasto, tym razem urozmaiconym o manewrowanie wózkiem po ulicach zasłanych ciałami i wrakami samochodów, docieram do celu. Niewielki dom jednorodzinny na obrzeżach centrum.

-Wróciłem! - powiedziałem automatycznie, ale po chwili zorientowałem się, że nikt mi nie odpowie. Wspomnienia z poprzednich dni zaczęły wracać, ale szybko je odpędziłem. Nie ma na to czasu.

Zająłem się układaniem zapasów w piwnicy i sprzątaniem mieszkania. Po wszystkim zaryglowałem drzwi i zabiłem okna deskami, zostawiając jedynie niewielkie, zasłaniane otwory na obserwację. Usiadłem zmęczony na kanapie. Ściemnia się.

Zegarek wskazuje na 17:30. Zapisałem relację z całego dnia w moim notatniku. Nie mam już nic do roboty. Czuję się fatalnie. Wcześniej byłem ciągle czymś zajęty i nie miałem czasu na zastanawianie się. Całą swą energię przeznaczyłem na pracę i robienie planów na przyszłość. Teraz nachodzą mnie wątpliwości, czy w ogóle będzie jakaś przyszłość.

Uświadomiłem sobie, o ile rzeczy trzeba się zatroszczyć. Pewnie, teraz wystarczają wyprawy w poszukiwaniu jedzenia, ale potem? Co z energią? Opieką medyczną? Wytwarzaniem nowego jedzenia? Nie można wiecznie żyć na gruzach starej cywilizacji. Czy na pewno ktoś jeszcze żyje? A jeśli tak, to skąd pewność, że zaraza nie wysterylizowała wszystkich ocalałych?

I czy ja na pewno chcę ich spotkać?

Dopiero teraz dotarło do mnie, że boję się spotkania innych ludzi. Już przed epidemią, w "cywilizowanym" społeczeństwie ludzie potrafili dopuszczać się wobec siebie niewyobrażalnych okropieństw. Jak będzie teraz, kiedy nie ma nikogo, żeby chociaż stwarzać pozory prawa? Jakie czynów może dopuścić się człowiek, który jest świadom swojej całkowitej bezkarności? Może będzie lepiej, jeśli ludzkość wymrze?

Mamo, tato, dlaczego mnie tutaj zostawiliście? Samego, wśród tych wszystkich okrutnych ludzi, na cmentarzysku pełnym ciał i ruin?

Uderzam się mocno po twarzy. Nie wolno mi tak myśleć. Zawsze znajdzie się ktoś lepszy, komu zależy na odbudowaniu społeczeństwa. Ktoś, kto nie podda się mrocznym instynktom, które wychodzą z człowieka w takich sytuacjach. Odnajdę ich i zbudujemy świat na nowo. To mój obowiązek, moja misja.

Po jakimś czasie podobnych rozmyślań zmęczenie w końcu zwycięża i zasypiam.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Jeszcze wody? - zapytałem staruszka siedzącego od dobrej godziny na przednim siedzeniu Forda. Niesamowite, jak mało rzeczy zdołaliśmy omówić...

- Nie, dziękuję. - odparł po angielsku.

Gdybym od razu zapytał szanownego profesora o znane języki zaoszczędziłbym sobie strzępienia głowy na tłumaczenie z niemieckiego. Ehhh, westchnąłem po raz kolejny próbując odgarnąć od siebie nieopisany ciężar spoczywający na sercu w obliczu... tego, nie skupiam się całkowicie na widokach dookoła. Dobre i to. Odkręciłem korek butelki wody mineralnej i pociągnąłem solidnego łyka. Hah, zapomniałem, że od rozmowy zasycha w gardle...

- Może jednak? - chwilę potem dodałem. - Spokojnie, nie mam zarazków... przecież jeszcze żyję. - dodałem nie wiadomo dlaczego. Chyba moja podświadomość chce mnie dobić.

- Naprawdę, dziękuję. - odparł cicho. - Zawodowa wytrzymałość. - uśmiechnął się pod nosem na myśl o minionych czasach.

Doktor Herman Roitzer, były wykładowca na Berlińskiej Akademii Medycznej, w wieku 68 lat na pewno miał wiele zachowanych wspomnień, bo na gościa z Alzheimerem mi nie wyglądał. Ostatnią godzinę spędziliśmy głównie na przedstawieniu minionego życia, sukcesów zawodowych, wspomnień o rodzinie i przyjaciołach, którzy nie mieli tej szansy aby ujrzeć świat po... Zawsze jednak kiedy o tym myślę przypomina mi się początkowa scena Terminatora 2. Ludzie, którzy przetrwali zagładę atomową musieli zetrzeć się z nowym zagrożeniem. A jak będzie u nas? Z czym przyjdzie się nam zmierzyć? Chwilowo odpędziłem ponure rozmyślania... A więc nie ujrzeli świata po ani pewnie nawet przed, bo część z nich kiedy umierała nie miała pojęcia co dzieje się na świecie. Cholera, pewnie żadne z nich nie miało. Wymieniliśmy też kilka zdań na temat samej zarazy, ale składają się na nią same wymysły doprawione masą książkowego science fiction. Podejrzewałem, że przy takim burdelu informacyjnym jaki zapanował po "eskalacji" zachorowań nie będzie można nawet przybliżyć potencjalnego miejsca początku choroby. Gdyby ktoś miał czas i szczęście, powęszył by w dobrym miejscu i odpowiednim czasie na coś by wpadł. O ile potem zdołałbym przekazać wieści dalej... Herman podzielił moje obawy.

Wysiadłem z samochodu na rozprostowanie nóg. Oprócz tego chłodna bryza bije wszelkie "małe czarne"... Herman uczynił to samo i zerknął na rower.

- O czym ja w ogóle myślałem pakując się na niego w swoim wieku i w taką pogodę... - powiedział jakby od niechcenia.

- Niech mi pan wierzy doktorze... ostatnio też często zadaję sobie to pytanie. Wydaje mi się, że zwyczajnie musimy się przystosować...

- Ale chyba nie do zdrowego trybu życia? - zagadnął z drobną ironią w głosie.

- Nie o tym mówię. Otępienie. Wszechobecna śmierć. O to mi chodzi. Nim uodpornimy się na szok z tym związany minie jeszcze trochę czasu...

- Nie wydaje mi się. Nastąpi to szybko. Czytał pan może Borowskiego?

- Kogo? - musiałem spać na jakiś wykładach.

- Polski poeta okresu II wojny światowej, nasz sąsiad od wschodu...

- Akurat na geografii nie spałem. - wtrąciłem się szybko.

- ... który jako pierwszy sprzeciwił się zakusom Hitlera. I słono za to zapłacił... Ale to historia, tak jak stara cywilizacja. - doktor powiedział to z tak mizernym wyrazem twarzy, że myślałem iż zaraz zemdleje. - Wracając do tematu, Borowski opisywał rzeczywistość obozową w Auschwitz oraz Birkenau. Tam człowiek przyzwyczajał się do śmierci. Nabywał apatii, pozbywał się współczucia, resztek człowieczeństwa. Straszna rzecz.

- I co? Czeka nas to samo? - zapytałem starając się powstrzymać rosnący niepokój.

- Możliwe. Jedno jest pewne... musimy się przyzwyczaić. Tak czy inaczej, zrobi to za nas podświadomość, bo co nam pozostaje? Oszaleć w obliczu apokalipsy?

- Nie doktorze. Dla mnie to nie koniec. - zebrałem się na najpewniejszy ton jaki był w stanie wydobyć się z gardła.

- Dobrze powiedziane... - odparł zamyślając się.

Skierowałem rozmowę na inny tor.

- Miał pan jakiś cel wycieczki rowerowej?

- Żadnego. - odpowiedział błyskawicznie. - Jechałem przed siebie nie wiedząc co robić. 52 godziny wcześniej zmarła ostatnia bliska mi osoba a ja, starzec, który mógłby już iść do grobu zostałem przytrzymany do błąkania się po ruinach. - wyrzucił z siebie tonem wypranym z emocji. - Ruinach, które nic nas nie nauczą... - dodał ciszej. - A jaki ty miałeś cel? - drobne ożywienie. Nie będę zmyślał, bo po co?

- Urządzam wycieczkę krajoznawczą. Autostradą do Berlina a potem się zobaczy... Czysta improwizacja. - spróbowałem się zaśmiać na ten marny dowcip.

Staruszek potarł mocniej czoło i po chwili ciszy rzekł:

- W porządku. Do Berlina. Radio działa?

- Chyba tak, dawno nic nie odebrałem... - zdziwiło mnie jego nagłe zdecydowanie.

- Spróbujemy. Zdałem sobie sprawę... nieważne czy cel jest jasny, głupi, niemożliwy do zrealizowania jest potrzebny. Impuls do działania. My musimy sami go stworzyć.

- No, OK doktorze... a co mi tam... Mamy jechać zaraz?

- Masz jakieś potrzeby albo sprawy do załatwienia tutaj?

- Nie. Zapasy jeszcze starczą.

- Dobrze. To możemy ruszać...

Chwilę potem Ford Expedition ruszył z miejsca przekraczając granicę z Niemcami i kierując się na Berlin autostradą.

I znów nie mam co robić to zaczynam zbyt intensywnie myśleć... Przyszłość. Przyszłość... co nas czeka? Świat pogrążony w anarchii i egipskich ciemnościach? Ludzie żyjący jak w epoce kamienia łupanego? Dorobek ludzkości... przepadnie? Wystarczy. Gadaj z doktorkiem, powinno pomóc.

- Dobrze główkuję, że chodzi o stację radiową? Możliwe, żeby ktoś nadawał?

- Nie wiem. Trzeba zaryzykować zmarnowanym czasem i paliwem... Wystarczy, że złapiemy nikły sygnał.

- Nie jest to jednak najlepsza metoda komunikacji. - zauważyłem.

- A jest jakaś inna? - odparował wyjątkowo spokojnie. - Jeśli jeszcze Internet w jakiejś części działa to podejrzewam, że potencjalna wiadomość dotarła by pewnie do około 30% ocalałych. A połowa z nich może zrobiła by z niej użytek... A radio... w zależności od ich umiejętności i sile nadajnika szanse są większe w znaczeniu regionalnym, co prawda, ale na pewno zbierze się większa grupa.

- A więc jest możliwość, że już ktoś pomyślał o próbie reorganizacji niedobitków...

- Ocalałych. - wtrącił się.

Srał to pies, pomyślałem, ale na głos kontynuowałem:

- ... reorganizacji pozostałych przy życiu? Tak szybko? - pobrzmiewała nuta niedowierzania.

- Wojskowy albo polityk a nawet menadżer. Każdy z nich mógł o tym pomyśleć...

- No dobrze... - zastanowiłem się jakie zadać następne pytanie. - Chcą odbudować społeczeństwo?

- Trzeba będzie. Jesteśmy zbyt do tej formy współżycia przywiązani, żeby teraz funkcjonować od siebie w masowej mogile. Myślałem nad tym co na początek czeka taką 'małą ojczyznę'. Z żywnością, paliwem nie powinni mieć problemu, ale z energią już tak... Śmiem przypuszczać, że za góra tydzień na świecie padną wszystkie elektrownie, wliczając w to - oczywiście - atomowe, które mają pewnie te swoje wymyślne systemy elektronicznych zabezpieczeń...

- A jeśli nie? - dodałem z ciekawości.

- A jeśli nie to nowym mieszkańcom Ziemi zostanie kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych mniej do zagospodarowania. Wracając jednak do organizacji... potem zabiorą się za utworzenie namiastki państwa. Albo zrobią demokrację ateńską albo tyranię osoby z twardą ręką. - przerwał i puknął się w czoło. - Bym zapomniał. Wcześniej znajdą odpowiednie miejsce do ponownego zasiedlenia i wyczyszczą je z ciał. Nawet nie masz pojęcia ile rozkładająca się ludzka tkanka może napłodzić różnorakich zarazków.

Pokiwałem głową.

I tak jechaliśmy dalej wymijając wraki samochodów, przesuwając wzrok po zgliszczach budynków i szkieletach samolotów...

... ignorując za każdym razem przejechanie trupa na co Ford reagował drobnym 'podskokiem'. A mnie żołądek cisnął się do gardła...

- Słyszałeś?

- Hm? - od tego gapienia się w drogę wpadłem w drobne otępienie.

- Chyba coś mamy. Czekaj... - ciągle majstrował przy gałce radia. - O, jest... jest... Jeszcze trochę... czekaj, sygnał słabnie...

Zahamowałem.

- Cholera, żebyśmy wiedzieli skąd nadaje... - mruknąłem pod nosem.

- Wydaje mi się, że możemy kontynuować. Jeśli zajdzie potrzeba wrócimy się.

Nim powiedział 'Ruszajmy' wcisnąłem gaz do dechy. Zżerała mnie ciekawość... i pragnienie ujrzenia większej rzeszy ludzi.

Kierunek Berlin.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obudziłem się. Promienie słońca przebijają się przez szpary między deskami zasłaniającymi okna, rozświetlając pomieszczenie. Jest cicho i spokojnie. Leżę na kanapie jeszcze przez jakiś czas, drzemiąc. Nie chce mi się wstawać, ale nie mogę wylegiwać się pół dnia. Trzeba działać.

Zegarek wskazuje na 11:30. Spałem dłużej, niż mi się wydawało. Jest 13 lutego. Czym będę się dzisiaj zajmował? Zapasy już mam, nic mi nie brakuje. Odryglowuję i otwieram drzwi. Na zewnątrz nic nowego. Trupy, krew, smród, zniszczenie. Przypominam sobie, że miałem zamiar wyzbierać ciała z okolicy i je spalić. No to już mam zajęcie na resztę dnia. Zamyślony stawiam kilka kroków przed siebie. Nagle moja stopa zaczepiła o coś, a ziemia zaczęła się gwałtownie przybliżać...

Cholera, dlaczego takie rzeczy muszą przytrafiać się właśnie mnie? Dlaczego zawsze, kiedy tylko zapominam o patrzeniu pod nogi muszę się o coś potknąć? I dlaczego musiałem wylądować twarzą akurat na jakimś rozkładającym się trupie?! Ledwo powstrzymałem się od wymiotów. Cały mój spokój diabli wzięli. Przyzwyczajenie się do widoku martwych ciał to jedno, ale takie coś... Muszę się czymś zająć, uspokoić, zapomnieć. Wiem! Poszukam broni palnej. Siekiera i łom nie wystarczą do obrony. Posterunek policji to dobre miejsce na poszukiwania. Może przy okazji spotkam jakiś ocalałych?

Wynoszę swój rower z garażu. Jest tam też samochód rodziców, ale nie potrafię nim kierować. Ruszam.

Przejażdżka była dość krótka, ale trudna z powodu ciągłego manewrowania między trupami. Nie chciałbym znowu zaryć twarzą w jakiś zgniły, toczony robakami zewłok.

Dotarłem na miejsce i zacząłem poszukiwania. W środku było pusto, żadnych ciał. W sumie nic dziwnego. Ci policjanci, którzy zginęli na początku epidemii powędrowali do kostnicy, a reszta się przestraszyła i nie przyszła do pracy, barykadując się z rodzinami w swoich domach. Dzięki temu posterunek wyglądał całkiem nieźle, nie licząc śladów pośpiesznego opuszczenia.

Po jakimś czasie ciągle nie znalazłem żadnej broni. Wszystkie drzwi i szafki były pozamykane, a ja zapomniałem przynieść ze sobą łom. Zniechęcony, już miałem odejść, kiedy zauważyłem coś w rogu jednego z pomieszczeń.

Trup. Nie zauważyłem go wcześniej, bo leżał w ciemności, oparty o ścianę. Zapaliłem światło. Elektrownia ciągle działa, dobre i to. Podszedłem do nieboszczyka. Mężczyzna około trzydziestu lat w mundurze policjanta. W ręku trzymał pistolet. Po chwili wahania wyrwałem mu go z palców. Miałem wrażenie, że jego martwe oczy wpatrywały się we mnie z wyrzutem. Poczułem się dziwnie, więc skupiłem uwagę na pistolecie. Jeśli się nie mylę, to jest to Walther P99, standardowe wyposażenie policji. Sprawdziłem magazynek. Pełen, 16 nabojów.

Zadowolony schowałem broń do kieszeni i skierowałem się ku wyjściu, ale coś nie dawało mi spokoju. Znowu przyjrzałem się zmarłemu, tym razem dokładnie. I zrozumiałem, co mnie tak dręczyło.

On nie umarł na zarazę. Jego gardło zostało poderżnięte. Obok ciała leżał zakrwawiony nóż. Dziwne, że dopiero teraz zwróciłem na to uwagę. Ogarnęło mnie przerażenie. Miałem przed sobą żywy, a właściwie martwy dowód na to, że to właśnie ludzi należy się najbardziej bać. Wybiegłem na zewnątrz. Każdy cień zdawał się być napastnikiem, każdy szmer odgłosem skradającego się zabójcy. Spanikowany wsiadłem na rower i pojechałem do domu.

W drodze uspokoiłem się. Mimo wszystko nie miałem pewności, czy ktoś go zabił. Mógł popełnić samobójstwo. Oczywiście są szybsze i mniej bolesne sposoby na pozbawienie się życia, ale w takiej sytuacji ludzie nie myślą jasno. Tylko dlaczego w takim razie trzymał w ręce pistolet?

Moje rozmyślania zostały przerwane, gdyż nagle zobaczyłem coś, co sprawiło, że niemal przywaliłem głową w kierownicę. Człowiek!

Przejeżdżałem przed jakąś restauracją, kiedy zobaczyłem go przez szybę. Siedział przy stoliku, przed nim znajdowała się filiżanka z parującą herbatą. Podjechałem bliżej i zostawiłem rower pod drzwiami. Upewniam się, że ciągle mam nóż, a pistolet jest odbezpieczony. Wchodzę.

Słysząc dźwięk otwieranych drzwi, człowiek odwrócił głowę. Chłopak jest na oko niewiele starszy ode mnie. Idę w jego stronę. Wraz z malejącą odległością zauważam kolejne szczegóły.

Wygląda na przygnębionego. Patrzy się w moim kierunku, ale nie na mnie, nie śledzi też moich ruchów oczami. Jakby mnie nie widział. Kiedy jestem tuż przy nim orientuję się, że jego oczy są lekko zamglone, a pod stolikiem leży biała laska.

Wreszcie zrozumiałem. Jest niewidomy. Z jednej strony mu współczuję, z drugiej czuję ulgę. Ślepiec raczej nie stanowi zagrożenia.

Stoję przy jego stoliku. Panuje niezręczna cisza. Przez cały ten czas zastanawiałem się, co zrobię, kiedy spotkam jakiegoś ocalałego, a teraz nie wiem co powiedzieć. Wreszcie nieznajomy się odzywa.

-Kim jesteś? Może usiądziesz?

Następne pół godziny spędziliśmy na rozmowie i piciu herbaty. Mój nowy znajomy nazywa się Markus Kastner, ma 20 lat i jest niewidomy od urodzenia. Jego historia była podobna do mojej. W wyniku epidemii stracił rodzinę. Siedział i płakał w swoim mieszkaniu, wśród ciał tych, których kochał, aż w końcu łzy nie chciały już więcej płynąć. Wszystko na zewnątrz ucichło. Bez nikogo, kto poprowadziłby go przez ruiny świata, bez cienia nadziei, poszedł do swojej ulubionej restauracji. Sam nie wiedział dlaczego, po prostu potrzebował jakiegokolwiek celu, choćby przez chwilę. Drogę znał na pamięć. Potykał się o trupy, ale w końcu doszedł na miejsce. Czekał na śmierć. Aż do teraz.

Cały Markus emanuje dziwną, kojącą aurą spokoju i pewności siebie. Mówi powoli, ostrożnie, ważąc każde słowo przed wypowiedzeniem go. Nic dziwnego. Jest zależny od innych, więc musi być grzeczny i uprzejmy. Na jego twarzy niemal nieprzerwanie gości delikatny, smutny uśmiech. Jego włosy są jasne, a oczy brązowe. Ubiera się prosto, ale elegancko.

Rozmawialiśmy głównie o tym, kim byliśmy przed epidemią oraz kogo i co przez nią straciliśmy. Polubiłem go. Widać było, że spotkanie z innym człowiekiem bardzo go uradowało. Ja też byłem szczęśliwy. Przede wszystkim upewniłem się, że nie wszyscy ludzie zginęli. W końcu jednak temat konwersacji zszedł na przyszłość.

-A więc co teraz? - zapytał się mnie swoim cichym, miłym dla ucha głosem.

-Mam w domu całkiem spore zapasy żywności i innych rzeczy. Dzisiaj znalazłem pistolet. Jestem gotowy na niebezpieczeństwa związane z napotkaniem innych ludzi.

-Co masz na myśli?

-Nie ma już policji i sądów. Wymiar sprawiedliwości przestał istnieć wraz z cywilizacją. Jedynym prawem jest teraz prawo silniejszego. Pomyśl co się będzie teraz działo! Już "cywilizowani" ludzie potrafili zachowywać się jak potwory.

-Sugerujesz, że lepiej będzie, jeśli ludzkość wymrze? - zapytał. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

-Czasami łapię się na tym, że tak myślę. Ale nie wolno nam się poddawać! Nowa cywilizacja może nie będzie lepsza od poprzedniej, ale nie zamierzam po prostu położyć się na ziemi i umrzeć. Znajdę innych ocalałych i wspólnie zbudujemy świat na nowo. - powiedziałem to tak zdecydowanym tonem na jaki było mnie stać.

-Mówisz tak, jakbyś traktował to bardzo poważnie. - uśmiech powrócił na jego usta. - Prawie jakby to było coś w rodzaju twojej osobistej misji.

Po raz kolejny przekonałem się, że nie sposób ukryć przed nim czegokolwiek nie wizualnego.

-Mniej więcej. - odparłem nieco zmieszany. - Póki co zamierzam zebrać ciała z okolicy mojego mieszkania i je spalić. Pozbędę się smrodu, a dym zwróci uwagę ocalałych, jeśli jacyś są. Potem się zobaczy. Może stacja radiowa?

-Dobry plan.

Tematy na rozmowę się wyczerpały, więc ruszyliśmy do mojego domu. Rękami prowadzę rower. Obok mnie idzie Markus, opierając swoją dłoń na moim ramieniu. Ufnie pozwala się prowadzić przez zasłane zwłokami i wrakami ulice. Trochę mu zazdrościłem, bo nie mógł widzieć wszechobecnego zniszczenia.

Wreszcie dotarliśmy. Pokazałem Markusowi rozkład pomieszczeń i położenie wszystkiego. Następnie przyrządziłem obiad, a on zaparzył herbaty. Zdaje się, że naprawdę lubi ten napój. Ciekawie było obserwować go, jak mimo braku wzroku bezbłędnie wykonuje wszystkie niezbędne czynności. Zapewne wyćwiczył je przez lata swojego życia. Po krótkim odpoczynku stwierdziłem, że muszę wreszcie zabrać się "oczyszczenie" okolicy. Zostawiłem mojego nowego przyjaciela w mieszkaniu, nałożyłem gumowe rękawice i ruszyłem do roboty.

Zaciągnąłem wszystkie ciała z pobliskiego obszaru i ułożyłem je na jedną, wielką stertę. Niesamowicie cuchnie i wygląda makabrycznie. Było ciężko. Trupy były ciężkie i często musiałem robić przerwy, aby nie zwymiotować, ale się udało. Oblewam je benzyną z kanistra, którego wyciągnąłem z piwnicy i podpalam. Po chwili cała górka zwłok płonie. Dym leci wysoko, powinien być widoczny z daleka. Powoli zaczyna się ściemniać. Wchodzę z powrotem do swojego domu. Jestem wykończony, ale spisuję jeszcze relację z całego dnia. Dzisiaj już nic więcej nie robię. Rozmawiam z Markusem o tym i owym i czekam...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeszcze raz zajrzałem do portfela. ?Dobra? tylko gdzie to jest?? Spróbowałem sobie coś przypomnieć. Znów usiadłem na ziemi. Coś, na czym wylądowałem zapadło się z mlaśnięciem. Zwymiotowałem po drugiej stronie ulicy. Żółcią. Jeżeli coś zostało w moim żołądku po ostatnim posiłku, zwróciłem to poprzednim razem. ??ostatnim posiłku? Głodny jestem!? Rozejrzałem się po okolicy, starając nie patrzeć na ziemię.

-Wszystko co nie było odpowiednio zabezpieczone, nie nadaje się do jedzenia. Muszę znaleźć jakiś supermarket. W środku powinny jakieś konserwy i butelkowana woda?

?Zaczynam gadać do siebie? Już?!! Niedobrze?? W tym momencie zauważyłem szyld sieci ?Biedronka?. Szybko przebiegłem przez ulicę i po schodkach wszedłem do środka.

Sklep nie był duży, choć z zewnątrz i tak wydawał się jeszcze mniejszy. Jedna półka została przewrócona. Reszta była niemal całkiem pusta. ?Ludzie musieli zabierać stąd wszystko co wydało im się użyteczne. I to szybko.? Byłbym zapomniał. W środku zapach zgnilizny był jeszcze silniejszy niż na zewnątrz.

Zajrzałem pod przewróconą półkę. Nie było tam jedzenia. Ale była woda. I trochę napojów gazowanych. ?Muszę to wszystko jakoś zabrać.? Rozejrzałem się i niemal natychmiast dostrzegłem kosz z plecakami. Nie było trudno. Wyróżniało go to, że w przeciwieństwie do reszty był niemal całkiem zapełniony. Ba, nawet w miejscu, nad którym znajdywała się cena jakiegoś odkurzacza, nie było nic. Nie mam pojęcia, na co tym biedakom potrzebny był odkurzacz. Sądząc z ceny, ktoś po prostu wykazał się wyjątkowo zimną krwią, skoro myślał o rabunku w takiej sytuacji. Podszedłem do kosza z plecakami.

-Ludziom musiały się wydać zupełnie nieprzydatne.

Cóż, niezależnie od tego, co się ludziom wydawało, dla mnie były w sam raz. Szybko chwyciłem największy z nich i zacząłem upychać do środka jak najwięcej butelek. Ostatnią, najmniejszą, szybko otworzyłem i zachłannie wypiłem całą zawartość. Jakiś napój gazowany. Wnioskując po smaku, raczej niezbyt dobrej marki. Ale grunt, że dało się go pić. Wyszedłem na zewnątrz.

?Dobrze? a teraz do domu? gdzie to może być, gdzie to może być?

-MAPA!

?Wygląda na to, że gadanie do siebie już przestało mi przeszkadzać? Nieważne. Teraz trzeba znaleźć jakąś mapę. Gdzie można taką zdobyć?? Jedyne, co przyszło mi do głowy, to kiosk ruchu. Zacząłem przechadzać się po okolicy w poszukiwaniu takowego. Oczywiście starałem się ignorować zwłoki i ich zapach. Oczywiście mi się nie udało.

Kątem oka dostrzegłem jakiś duży, niebiesko-biały pojazd. Przyjrzałem się mu bliżej. Autobus. Najzwyklejszy w świecie autobus. Zaciekawiony podszedłem i zauważyłem kilka kolejnych.

-To musiał być przystanek końcowy.

?Zaraz? przy przystankach często stawia się kioski.? W tym wypadku, nie myliłem się. Kiosk był. Nawet w miarę nietknięty. Podszedłem bliżej i przyjrzałem się szybie. Nie wydawała się zbyt wytrzymała. Podniosłem topór i uderzyłem. Raz. Wystarczyło. Szkło rozleciało się na niezliczone kawałeczki. A z wnętrza wydostał się smród zgnilizny.

Odskoczyłem, chwytając się za nos. Ale zaraz podszedłem ponownie i szybko zajrzałem do środka. Nawet nie patrzyłem na podłogę, domyślając się, co tam zobaczę. Zamiast tego spojrzałem na wystawę. Po lewej stronie leżała ?Mapa Gdyni?.

-Gdynia? Przynajmniej już wiem co to za miasto.

Szybko chwyciłem mapę i odbiegłem od kiosku. Zaraz potem zajrzałem do środka.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Otwieram oczy, widzę słońce wpadające do pokoju przez okno, pod nim leżały już nieużywane deski, patrze na zegarek, 14:24. Dość długo spałem, nie wstaje jeszcze, muszę przemyśleć o tym co się działo ostatnimi dniami, śmierć wszystkich na około, myśli samobójcze, no cóż, trzeba wreszcie wstać i coś zrobić. Postanowiłem przejechać się po mieście, może znajdę kogoś żywego. Biorę to co może się przydać, wszystko, razem z laptopem wrzucam do plecaka, łapię za kluczyki i idę zwiedzić miasto.

Odpalam samochód, o dziwo odpalił za pierwszym razem, szukam jakiejś stacji, może coś zadziała, wszędzie tylko szumy, utwierdza mnie to tylko w przekonaniu że wszyscy umarli. Wyłączam radio i włączam muzykę z laptopa, nie mam zamiaru jechać w ciszy.

Powoli przesuwając się po mieście, rozglądam się i szukam jakiegoś ruchu, nawet zwierzaki pouciekały, nie ma do kogo się odezwać, choć sam też się nie odzywam, wszędzie cisza przerywana przez muzykę wydobywającą się z nie najlepiej jakości głośniczków z komputera. Przejeżdżam koło sklepu z akcesoriami ogrodniczymi, widzę ruch, nie myśląc zbyt dużo wyciąga nóż z plecaka i biegnę w stronę sklepu. Dobiegam do drzwi, próbuję otworzyć, krzyczę ? Proszę otworzyć! Nie jest pan sam! Człowiek doszedł do drzwi, miał bladą twarz, spojrzałem w jego oczy, które wydawały się martwe, dreszcz przeszedł mi po plecach. Osobnik po drugiej stronie szklanych drzwi wziął łopatę leżącą nieopodal i zablokował drzwi. Co on robi? Odbiło mu? Zacząłem znów krzyczeć ? Otwórz! Nie jestem wrogiem! Jestem zdrowy! On nic nie robił sobie z moich wołań. Zauważyłem sznur przerzucony przez rurę zwisającą z sufit, ten człowiek podszedł do niego i zarzucił sobie na szyję.

Drzwi zaczęły drgać od moich uderzeń, nie miałem siły przebić ich. Co robić? Cegła! Widzę leżącą cegłę na ziemi, podbiegam do niej i rzucam w szklaną osłonę, pęka, wbiegam do środka, nieznany człowiek już zwisał z sufitu, ale jeszcze żył, chwyciłem mocnej nóż, chce przeciąć mu sznur, chce aby przeżył, chce z kimś porozmawiać, podbiegam do niego, on patrzy na mnie, widzi że chce go uratować. Nie dosięgnę do sznura, biorę drabiną stojącą blisko, stawiam ją, wchodzę i zostaje zrzucony, przez kopnięcie wisielca, widać użył ostatnich sił aby umrzeć, zanim wstałem, jego serce przestało bić...

Siedzę w samochodzie, myślę o tym co się stało. Po jednej stronie mojej głowy leży radość, że inni też przeżyli, a po drugiej szok, tej sceny którą zobaczyłem. Nie mam zamiaru zostać w tym mieście, nie mam zamiaru zostać w tym kraju... nic mi tu nie zostało, nic nie stracę opuszczając to miejsce, wracam do domu, podłączam komputer do internetu i rozsyłam kolejne wiadomości ze żyję, na najpopularniejszych witrynach na świecie, istnieje szansa że ktoś zauważy. Dwie godziny wykonuje tę czynność, potem idę spać.

Kolejny ranek, ostatni w tym miejscu, wstaje w miarę szybko, jest dopiero siódma rano, biorę wszystkie zapasy żywności, które nie wymagają lodówki i wrzucam do bagażnika Pumy, biorę ładowarkę samochodową do laptopa i głośniczki zasilane przez mini-jacka, jakość i tak lepsza niż te laptopowe. Na drzwiach pozostawiam informację że żyje i dane kontaktowe, może ktoś to zobaczy, a ja jadę do Berlina, nie wiem dlaczego tak, po prostu chciałem zawsze zobaczyć to miasto...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Siedziałem przy stole, tępo wpatrując się w blat. Ręce mi drżały jak jakiemuś ćpunowi na głodzie. Nerwowo spojrzałem na zegarek - 10:32, 12 luty. Odruchowo potarłem ręce chcąc się trochę uspokoić, wziąłem kilka głębszych oddechów. Sekundę później biegłem do łazienki, targany odruchem wymiotnym. Wstałem znad muszli ocierając usta z żółci, rzygać nie miałem już czym, od przedwczoraj nie miałem nic w ustach. Oparłem się ciężko o zlew, spryskałem twarz zimną wodą. Wyglądałem koszmarnie, blady, zarośnięty, potargane kłaki, podkrążone oczy. Przepłukałem usta wodą by pozbyć się ohydnego smaku po czym wciąż się trzęsąc wróciłem do pokoju. Jak ja mam wyjść w takim stanie na zewnątrz? Sama myśl o tym powoduje, że trzęsę się jakbym miał agorafobię. Z drugiej strony, jeśli tego nie zrobię to zdechnę tu z głodu. Zbierając resztki desperacji - bo odwagą tego na pewno nazwać nie można było - złapałem bluzę i kurtkę. Ledwo co dałem radę je założyć, samą bluzę ze trzy razy założyłem tył na przód. Rozdygotanymi palcami jakoś udało mi się zapiąć zamek kurtki. Zawiązanie butów okazało się ponad moje siły. Rozpłakałem się jak małe dziecko, siedząc na podłodze i patrząc na poplątane sznurówki. Po kilku minutach, wciąż szlochając i przecierając oczy udało mi się jakoś dokonać tej nadludzkiej czynności. Wstałem i oparłem się czołem o drzwi. Drzwi, które były dla mnie jak portal do jakiegoś świata z horrorów. Drzwi, które dotychczas chroniły mnie przed okropieństwami tej nowej, popieprzonej rzeczywistości. Drzwi, które za moment będę musiał otworzyć... Przez ramię założyłem torbę, była pusta, w środku znajdował się jedynie największy kuchenny nóż jaki dałem radę znaleźć. I moja ręka, zaciśnięta na tym nożu jakby był jakimś magicznym talizmanem. Zebrałem się w sobie i powoli otworzyłem zamek. Złapałem za klamkę, starając się nie oddychać zbyt głęboko. Inaczej znów skończę z głową w kiblu, a wtedy może się okazać, że wolę umrzeć z głodu niż zrobić to ponownie... Naciagnąłem kaptur na głowę i przekroczyłem próg, jakbym pokonywał jakąś bolesną granicę. Kiedy wziąłem oddech będąc na korytarzu poczułem się jakbym obwąchiwał szambo. Z ledwością powstrzymałem wymioty. Blady i spocony zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz w zamku i kurczowo trzymając się poręczy ruszyłem po schodach w dół...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wczesny ranek, 14 lutego.

Znajdujemy się obecnie jakieś pięć kilometrów na północ od Brunszwiku, gdzieś w centrum Niemiec. Od półgodziny mamy wyraźny komunikat od pewnej grupki ocalałych.

- Mówi kapitan Barkley z piechoty armii Stanów Zjednoczonych... a właściwie jednostki, którą mogła tak się nazywać. - mówił opanowanym głosem, ale na każde drobne wspomnienie o przeszłości zacinał się jakby kość stawała mu w gardle. Nie tylko on miał ten problem. Wszyscy na tej cholernej Ziemi. - Rozbiliśmy prowizoryczny obóz na lotnisku Schonefeld, jakieś 15-20km od Berlina. Możemy zapewnić żywność, schronienie i potrzebne informacje...

Informacje? Zaraz, czy on miał na myśli zarazę i to jak się rozpoczęła? Niech to szlag, niech to szlag! A więc jednak armia USA maczała w tym palce... jasna cholera... a może nie... sam nie wiem. Wtedy myśli kotłowały mi się w głowie. Na spokojnie pomyślmy - prawdopodobnie jest żołnierzem z jednej z baz na terenie Niemiec, ale również miał dostęp do kanałów wojskowych. Może gdy żniwo śmierci rozpętało się na dobre otrzymał wieści od przełożonych, że ma zamknąć jednostkę, obudować się lub coś w tym stylu... sam nie wiem. Może też się okazać, że nie powiedzieli mu nic... i tak sądzili, że zdechnie jak reszta więc po co go denerwować? Na tą myśl mimowolnie się uśmiechnąłem. Co za parszywa sytuacja... Wojskowy kontynuował.

- Mamy też broń do ochrony przed dzikusami... ludźmi, którzy myślą, że w obliczu tego wszystkiego wolno im robić co zechcą i nikt ich nie ukaże. Nie, kara będzie bolesna i natychmiastowa. Może i świat jaki znamy się skończył, ale my ciągle zostaliśmy ludźmi. Trzymamy instynkt na wodzy. Wierzę, że i wy, którzy nas słuchacie jesteście ludźmi godnymi, honorowymi, walczącymi o słuszną sprawę... - Kilkusekundowa przerwa. - Pamiętajcie, będziemy na lotnisku Schonefeld. Wyłączam się.

Po tej przemowie a szczególnie drugiej, płomiennej części zjedliśmy śniadanie w milczeniu.

Pierwszy ciszę przerwał doktor.

- Trzeba mu przyznać, że kiedy trzeba umie wydobyć charyzmę z głosu... - rzekł w zamyśleniu.

- Hm? Wybaczy pan doktorze, ale byłem tak zamyślony, że... - zapomniałem, że może towarzysz podróży aż tak dobrze nie zna języka Szekspira.

- Nie szkodzi, naprawdę nie szkodzi. Wyłapałem ogólny sens... - po chwili dodał. - A więc jak widzisz już się zaczęło... wiem, że ciężko będzie ci nazwać tą grupkę rozłożoną w namiotach na lotnisku społeczeństwem, ale teraz... tak się sprawy będą miały. Poza tym zdają sobie sprawę z innej istotnej rzeczy...

- Anarchiści, szabrownicy, mordercy... - Ilu z nich mogło uciec z więzień? A może w nich pozdychali? - Nie sądzę, że zaraza wybiła cały margines społeczny choć znacząco ukróciła np. problem narkomanii. - doktor skwitował to milczeniem. Chyba się zgadzał. - Cóż, mamy chyba jasny cel...

- Owszem. Poczekaj jednak chwilę... - spojrzał na zachód jakby czegoś wyczekując.

Po kilku minutach zacząłem się nudzić.

- Panie Reitzman... - zacząłem. - Naprawdę sądzę, że możemy ruszać... nikt nie nadchodzi...

- Chyba mylisz się młody człowieku. - odparł łagodnym tonem. Dwie minuty potem wiedziałem dlaczego.

Ujrzałem ruch na autostradzie. Biały autokar. Autokar!!! Ile może przewieźć osób... Wiedziałem, że nas zauważą. Co jak co, ale w obecnej sytuacji każdy żywy człowiek był czymś niespotykanym. Zatrzymali się w odległości kilkudziesięciu metrów od nas. Z zaciekawieniem na twarzy czekaliśmy kto wysiądzie nam na przeciw.

Dosyć ładna, na oko mająca 25 lat murzynka z jakimś modelem shotguna w dłoni oraz młody chłopak, blondyn, który chyba nawet nie skończył osiemnastki z karabinem myśliwskim. Nie wzięli nas na muszkę, ale mimo to nie zdołałem zapanować nad lekkim drżeniem nóg. Choć inna myśl bardzo mnie uspokajała... Jeśli mają kobiety w grupie to nie jest źle... bo kto jak kto, ale to one są zagrożone przez męskie bestie...

Co mi tam, pomyślałem.

- Witajcie, mamy pokojowe zamiary. - powiedziałem po angielsku.

- Wie-e-my... chyba. - zająknął się młody. - ... ale...

- Pozwolicie, że zachowamy pewne środki ostrożności. - dokończyła Afroamerykanka, także po angielsku.

- Ależ oczywiście młoda damo... Mam tylko nadzieję, że chłopak umie obchodzić się z bronią. - powiedział doktor łagodnym tonem kończąc zdanie uśmiechem.

- Umiem... - odparł, jeszcze trochę niepewnie chłopak i jego twarz przybrała łagodniejszy ton.

Chyba będzie dobrze, pomyślałem. Na pewno nas nie zabiją a może ruszymy dalej wspólnie...

- Hmm, też udajecie się do lotniska Schonefeld?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obudziłem się, zbudzony głośnym łomotaniem. Wczorajszej nocy nawet nie poszedłem do łóżka, zasypiając na kanapie w salonie. W fotelu obok siedział Markus, również wybudzony. Zebrałem zmysły i spojrzałem na zegarek. Ósma rano. Wczoraj był 13 lutego, więc dzisiaj jest 14. Łomotanie rozlega się ponownie. Wstaję, biorę pistolet, odbezpieczam go, po czym idę w kierunku drzwi. Zaglądam przez otwór i widzę wysokiego na ponad dwa metry, łysego i umięśnionego osobnika ubranego w dres. W pewnej odległości za nim stoi dziewczyna wyglądająca na jakieś czternaście lat oraz młody chłopak z kluczem francuskim w rękach. Po dłuższej chwili wahania ostrożnie otwieram drzwi.

Przez moment panuje niezręczne milczenie. Wreszcie nieznajomy przemawia.

-Ty rozpaliłeś ogień? - wskazał na lekko dymiący, spalony stos trupów.

Po krótkiej, nie klejącej się wymianie zdań z ociąganiem zapraszam przybyszów do środka. Tam wyjaśnili, że niedawno w radiu nadano komunikat o punkcie zbornym na lotnisku Schonefeld.

Jestem uradowany tą wiadomością. Pierwsze kroki ku odbudowie społeczeństwa zostały poczynione, a ci tutaj wyraźnie nie mają wrogich zamiarów, nawet ten w dresie. Widocznie zagłada cywilizacji nauczyła go pokory. Zapada decyzja o wspólnej podróży. Mężczyzna w dresie ma prawo jazdy, więc wyprowadza samochód moich rodziców. Razem pakujemy do niego zapas jedzenia i innych rzeczy, które się przydadzą nowemu zgrupowaniu ludności i jedziemy. Mężczyzna i chłopak siedzą z przodu, bym mógł trzymać ich na muszce na wypadek, gdyby próbowali wyciąć jakiś numer, a dziewczyna obok mnie i Markusa.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie było dobrze, pomyślałem, nie było dobrze...

Dochodziła właśnie północ gdy zatrzymaliśmy się przy karambolu na autostradzie numer 2 na wysokości Gerwisch. Wyglądało to tak jakby w jednej chwili zasłabło kilku kierowców. Znaczna część pojazdów spłonęła. Mogliśmy spokojnie się przecisnąć, ale... Pojawił się problem w postaci dwóch "anarchistów". Choć bardziej pasowało łowcy łatwej okazji. Gdy ich sylwetki pojawiły się w świetle reflektorów zahamowałem. Dopiero po chwili zauważyłem, że jeden z nich ma pistolet a drugi kij bejsbolowy.

- Co słychać panowie? - zagadali podchodząc z obu stron. Pierwszy, w największym skrócie, był dresem. Drugi przywodził na myśl metalowca tyle, że miał bojówki.

- Nie za wiele... próbujemy zebrać się z innymi. - powiedziałem spokojnie. Obaj nawijali po angielsku.

- No, my też... - "metalowiec" parsknął śmiechem. - A właśnie o tym mówiąc... - wycelował palcem w stojący za nami autokar. Na razie jeszcze nic nie robili... Czekają, to dobrze, pomyślałem wracając do chwili obecnej. - Tamci są z wami?

- Można tak powiedzieć. Spotkaliśmy się niedawno. - odparł spokojnie doktor. Później pomyślałem, że jego łagodna twarz zwiedzie każdego.

- O, chyba nie będą mieli nic przeciwko jeśli się z nimi przywitamy... - rzekł rozweselony dres. Cholera, poleje się krew. Poleje się krew...

Poczułem jak coraz mocniej zaciskam dłonie na kierownicy a na twarzy występują mi krople potu. Zaczynałem się stresować. A ja nie cierpię takich sytuacji...

- Nie, nie powinni - powiedział Reitzman tym samym tonem. Idealnie maskował emocje.

- To super... - ruszyli do autokaru. Byłem pewien, że zaraz coś się stanie. Nadal nie ruszyli pojazdu z miejsca a to znaczy, że coś kombinują. A jeśli mają w wyposażeniu kilka dubeltówek, karabinów, nie mówiąc o pistoletach zwędzonych z kilku miejskich posterunków to wynik można łatwo przewidzieć. Alda, Afroamerykanka, Mick, jąkający się chłopak sprawiali wrażenie liderów tej grupy. Było tam jeszcze kilka kobiet w różnym przedziale wiekowym, emerytowany gliniarz, inżynier z kilkuletnim stażem i praktykant weterynarii. I może ktoś jeszcze. W obecnej sytuacji szczegóły zdawały mi się wylatywać z głowy szybciej niż F-16 przebija barierę dźwięku.

Doktor mnie puknął.

- Wysiadamy. - jego twarz przybrała zdecydowany wyraz. Za pleców wyjął SW1911 firmy S&W. Cały czas trzymał broń wetkniętą za spodnie...

- Co pan zamierza doktorze? - ledwo zdołałem coś wykrztusić. Miałem niesamowicie sucho w ustach...

- Przykro mi, ale to co będzie konieczne. - powiedział i nie czekając na moją odpowiedź wysiadł. Podążyłem w jego ślady. Dzięki mocnym reflektorom autokaru mogłem dojrzeć całą scenę. Niech to szlag trafi... przekląłem ten fakt jak i to całe spotkanie.

Nie usłyszałem żadnej rozmowy. Za to moment egzekucji wyłapałem doskonale...

W jednej chwili, po otwarciu drzwi, lufa dubeltówki znalazła się przy czole dresa. Reitzman trzymając oburącz pistolet wymierzył w "metalowca".

Bum! Huk wystrzału rozniósł się po okolicy. Głowa dresa została zmieciona zamieniając się w bezkształtną, krwistą papkę a "metalowiec" otrzymawszy strzał w okolice serca - zastanowiłem się przez moment czy doktor brał lekcje strzelania - upadł bezładnie na ziemię. Bez jakiejkolwiek reakcji.

Alda wysiadła chwilę potem. Rzuciła okiem na ciała i z uniesionym kciukiem zawołała:

- Dobra robota! Ruszamy dalej! - słysząc te słowa o mało nie zwymiotowałem. Byle do Schonefeld... jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Boże...

Ruszyliśmy dalej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak zapowiadałem, skoro znalazła się grupka trzech graczy, to można spróbować z odświeżoną formą tej sesji czyli edycja numer dwa startuje właśnie teraz i oby pożyła dłużej niż ostatnia ;] Zamiast jednego ogólnego Armageddonu szereg katastrof grany postaciami, które wprowadzane są z buta. Zresztą najlepiej będzie zobaczyć jak to spisuje się w praktyce - otóż zaczynamy scenariusz trzęsienia w Chino Hills z roku 2008 dokraszonego o fikcyjne zniszczenia i tak dalej. Dwie mapki na początek - klik, klik. Miłej zabawy wszystkim :)

29 czerwca 2008r, godzina 11:40 PDT, Chino Hills - Chino Valley Freeway

Posterunkowy Roger Everson

- Tutaj dziewiątka, kod 503. Kontynuuję pościg wzdłuż Chino Valley Freeway, odbiór? - chwyciłem za CB radio wymijając wzmożony ruch na autostradzie i nie tracąc z oczu Fiata Coupe z 99', którego ukradł najpewniej jakiś ćpun z zamiarem opylenia bryki na czarnym rynku. Zbyt długo siedziałem w tym interesie, żeby nie móc przewidzieć motywacji jemu podobnych, pomyślałem.

- Tu centrala. Zrozumiałam dziewiątka. Dwójka i trójka właśnie rozstawiają blokadę przy wyjeździe z miasta. W przypadku stwarzania zagrożenia procedura standardowa.

- 10-4. - odparłem lekko znużony wiedząc jak się to potoczy.

Możliwe, że w filmach dobro zawsze zwyciężało, ale na drogach bardzo rzadko piraci, złodzieje bądź ktokolwiek inny był w stanie uciec policji kończąc w niezliczonych przypadkach za kratkami wcześniej zaliczając ewentualnie rów, wypadek albo wizytę w szpitalu. Mimo tego zawsze znajdzie się jeden cwaniak, który zamiast zwyczajnie się poddać pruje ile fabryka dała nie zważając na innych uczestników ruchu. Właśnie przeleciał na czerwonym o mało co nie wbijając się w bok szkolnego autobusu.

O ty sku*****nie, mruknąłem w myślach, aż tak bardzo chcesz wkurzyć Rogera Eversona, gościa z prawie dziesięcioletnim stażem? Proszę bardzo...

Wbiłem pedał gazu w podłogę szybko zmniejszając odległość do podejrzanego. Manewr PIT przy obecnej prędkości mógł skończyć się źle, ale nie jestem nowicjuszem, żeby przejmować się pierdołami - sam się o to prosił.

Na zegarku pojawiła się 11:43. I wtedy ziemia zaczęła się trząść.

Podświadomość szybciej zorientowała się w sytuacji każąc mi gwałtowanie zahamować i natychmiast zjechać na bok. Miałem jednak pecha - SUV jadący obok stracił kontrolę i zahaczył mnie bokiem a ja ujrzałem tylko moment, w którym radiowóz zaczęło gwałtownie przechylać na prawo kierując się jednocześnie na pas zieleni.

Potem prawdopodobnie było dachowanie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

29 czerwca 2008r. Dom przy ulicy Monterey Ave

Godzina 11:40

Usiadłem na sofie i włączyłem telewizor. Starałem się nie myśleć o jutrzejszym dniu, zapomnieć o tym nadętym bufonie, Mars'ie. Oczywiście nie udało mi się. Oczami duszy już widziałem jak zadziera nosa i wyburkuje "Panie Jayden! Proszę się pośpieszyć!", "Jayden! Nie płacą ci za nieróbstwo!", "Rozwiązywanie takich problemów to twój, nie mój problem, Jayden!". Był przełożonym dziennej zmiany tylko tydzień, a już zachowuje się, jakbyśmy powinni całować go po stopach za to tylko, że łaskawie raczy wypłacić nam nasze pensje.

Zadzwonił telefon. Szybko podszedłem do szafy, na której stał, modląc się w duchu, aby to był ktoś inny niż Mars. Spojrzałem na wyświetlacz telefonu i uśmiechnąłem się. Ebony. Podniosłem słuchawkę.

-Hej Ethan! To ja, słuchaj, nie miałbyś ochoty wyjść dzisiaj na...

W tym momencie ziemia zatrzęsła mi się pod stopami. Upadłem na kolana i zdezorientowany rozejrzałem się po pokoju. Nagle coś uderzyło mnie w głowę. Potem była tylko ciemność.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Postać: Darren Brandow, Mężczyzna, 20 lat

Para się różnych zajęć, poszukując w międzyczasie stałej pracy. Spokojny i rozważny, ale jednocześnie dość wrażliwy na swoim punkcie. Przeciętny wygląd, czarne włosy, brązowe oczy, dość cherlawy. Brak znaków szczególnych.

Czas i miejsce: 29 czerwca 2008 roku, godzina 11:40, Chino Hills - Mieszkanie przy Pipeline Ave, niedaleko autostrady

----------------------------------------------------

Wyszedłem z mojego mieszkania na krótki spacer. I tak nie miałem zbyt wiele do roboty.

Ech, pieniądze się kończą, a czynsz jak był, tak jest. Szukałem jakiegoś stałego zajęcia, ale jak dotąd nie miałem szczęścia. Zastanawiam się...

Moje rozmyślania przerwał nieoczekiwany wstrząs, który wytrącił mnie z równowagi. Chwilę po tym poczułem silne uderzenie w głowę i upadłem na ziemię. Kilka sekund później ciemność przed oczami ustąpiła. Wstałem i przeszedłem kilka chwiejnych kroków, macając się po głowie. Na moich rękach została krew, a tuż za mną na ziemi leżał kawałki stłuczonej doniczki. Rozejrzałem się po ulicy i ujrzałem przerażonych ludzi. Wszystko zdawało się trząść, ale nie potrafiłem stwierdzić, czy to po prostu nie zaburzenia wzroku po uderzeniu.

Ciągle byłem trochę zamroczony, ale stres spowodowany obecną sytuacją przyśpieszył procesy myślowe. Moje ciało było jak na autopilocie, pędząc w kierunku domu, ignorując wszystko wokół.

Trzęsienie ziemi. Jak silne jest? Czy budynek, w którym mieszkam został zaprojektowany z myślą o nich? Co powinienem zrobić? Cholera, nie wiem...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wśród odmętów ciemności jakie zapadły w mej głowie przypomniałem sobie o jednym powiedzeniu. Kiedy wiesz, że żyjesz? Kiedy nap****la cię jak sk*****yn...

- Aaaa... - przebudzenie się w świat zniszczenia było bolesne i natychmiastowe a światło słoneczne dobijające się z zewnątrz wzmagało migrenę, która rozsadzała mi głowę.

Zauważywszy, że wiszę głową do dołu przypięty pasami bezpieczeństwa próbowałem przypomnieć sobie sekcję zdarzeń, która mnie do tego momentu zaprowadziła. Trzęsienie ziemi... dachowanie... o cholera, pomyślałem orientując się w coraz większej ilości doznań jakie dochodziły do mnie z zewnątrz. Radio trafił szlag, inaczej dyspozytorka ciągle trajkotała by o stanie pogotowia. Gdzieś było słychać krzyki ludzi i syreny alarmowe. Ugh, wygląda na to, że czeka mnie dużo pracy...

Sprawdziłem czy mam całą głowę. Ujdzie, tylko jedno rozcięcie, pomyślałem i odpiąłem pasy. Między tą sekundą nim zajęty rozrywającym świadomością bólem zorientował się zorientował się, że mój radiowóz leży na dachu a drugą nim krzyknąłem:

- K***AAA! - w krótkim locie spadłem na lewy bark intensywnie klnąc na lewo i prawo. - Ja żesz... grahh... - ciężko westchnąłem z bólu. No dobra, pora się wreszcie wydostać z tej puszki. Pociągnąłem za klamkę. Bez efektu. Drugi raz tak samo. Przekląłem już dzisiaj kolejny raz.

Zebrawszy siły ułożyłem się w odpowiedniej pozycji i nogami wypchnąłem przednią, porysowaną szybę. Kolejne minuty poświęciłem na mozolne wygrzebywanie się z wraku.

Gdy wreszcie stanąłem na nogi a ból ulżył na tyle, że nie zakłócał mi percepcji rozejrzałem się po okolicy.

- O żesz... - przekląłem pod nosem.

Znajdowałem się jakieś dwieście metrów za mostem na Chino Valley Freeway krzyżującym się z Chino Hills Parkway.

Wkoło mnie panował obraz chaosu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwsze co zrobiłem po odzyskaniu przytomności to rozejrzenie się po salonie. A raczej tym, co z niego zostało. Wszędzie walały się kawałki drewna, elektroniki, gruzu. Dotknąłem tyłu głowy i wyczułem zlepiający moje włosy strup. "Co mnie uderzyło?" Spojrzałem w górę i zbladłem. Uderzyć musiała mnie dębowa szafa, która teraz leżała oparta o sofę, zostawiając akurat tyle miejsca żebym się pod nią zmieścił. I osłaniając mnie od pokaźnego kawałka gruzu, który, gdyby jej nie było, zmiażdżyłby mi czaszkę.

Szybko wygramoliłem się spod szafy i wybiegłem na zewnątrz domu przez dziurę w ścianie.

-O %@!!&...

Okolica nie prezentowała się lepiej od mojego salonu. A w paru wypadkach znacznie, znacznie gorzej. "Muszę wezwać pomoc...". Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem telefon komórkowy. Wybrałem odpowiedni numer.

-Abonent czasowo niedostępny. Proszę zadzwonić później.

"No tak, pewnie w tej chwili wszyscy próbują dodzwonić się na alarmowy..." Nie wiedziałem co robić dalej. Chciałem schować telefon i spróbować zadzwonić później, kiedy zauważyłem jedno nieodebrane połączenie. Wyświetliłem numer. "Ebony!!!" Ignorując otoczenie pobiegłem w kierunku Pipeline Ave.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...