Skocz do zawartości

STax

Forumowicze
  • Zawartość

    25
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez STax

  1. STax
    Dokładnie tak. Ekologia oznacza koniec motoryzacji. Widać to już teraz, gdy nowe samochody spalają coraz mniej paliwa i jeżdżą coraz gorzej, coraz wolniej i dają coraz mniej przyjemności z jazdy. W dodatku samochody, które z definicji mająbyć proekologiczne, a więc hybrydy wcale ekologiczne nie są. Owszem, spalają mniej paliwa, ale do wyprodukowania ich potrzeba o wiele większych nakładów, a ich pozostałości, przede wszystkim baterie, są znacznie bardziej szkodliwe i niebezpieczne dla środowiska.
    Ekologia pospołu z rosnącymi cenami paliw odebrała światu między innymi amerykańskie krążowniki szos, piękne wozy z silnikami prawie jak w ciężarówkach. Piękny dźwięk silnka V8 zostaje coraz częściej zamieniony na pyrkotanie R4 czy klekot silnika diesla. Pojawiające się coraz to nowe normy czystości spalin zmuszają producentów do ograniczania mocy silników oraz nadmiernego ich komplikowania, co prowadzi do dużo większej awaryjności tychże silników.
    No i jeszcze jeden aspekt tej całej "ekologii" - ubezwłasnowolnienie. Niedawno widziałem w telewizji jak jakiś projektant zachwycał się wizją pojazdu, który nie potrzebuje kierowcy, tylko sam wiezie pasażerów tam gdzie zechcą. Kiedy takie "wytwory" pojawią się w rzeczywistości będzie to dla mnie koniec motoryzacji. Bo samochody i inne pojazdy oprócz tego, że pozwalają na szybkie przemieszczanie z punktu A do B dają także wielkie poczucie wolności, świadomość, że to kierowca wybiera gdzie i jak jedzie. Pociągom na kołach, niepotrzebującym kierowcy mówię NIE!
  2. STax
    Jeśli lubicie czytać i zdarza się wam jeździć pociągiem to na dworcu kolejowym w Opolu znaleźc możecie bardzo ciekawe miejsce. W zasadzie jest to poczekalnia, ale jednocześnie jest to także księgarnia. Jednak nie zwykła księgarnia... Raczej nie znajdziecie tam nowości wydawniczych, ale mimo tego jest tam spory wybór dzieł z najróżniejszych gatunków. Co w tym niezwykłego? Nic, poza tym, że książki kosztują ok 30-50% mniej niż gdzie indziej.
    Na przykład książkę "Biała wiedźma", którą opisywałem kilka wpisów wcześniej nabyłem tam za 21zł, podczas gdy gdzie indziej jej cena to 35zł. Wybór jak wspomniałem jest spory, chociaż często są to książki mniej znanych autorów, to jednak warto im dać szansę.
    Narzekamy na upadek czytelnictwa w Polsce, bo książki są za drogie i to prawda, ale może właśnie dlatego warto odwiedzać takie miejsca i spróbować nowych autorów.
  3. STax
    Bardzo lubię czytać książki Stephena Kinga. Było by przesadą, gdybym napisał, że przeczytałem większość jego dzieł, ale z pewnością była to spora część jego twórczości, z genialnym cyklem "Mroczna Wieża" na czele.
    Co jednak jest tak dobrego w książkach tego autora? Na pewno ciekawe pomysły na fabułe, dobrze stworzone postacie, odpowiednio prowadzona akcja itd, ale dużą rolę odgrywają też zakończenia. Stephen King bardzo często wyłamuje się ze schematu klasycznego happyendu. Zamiast tego pojawia się zakończenie pesymistyczne (np opowiadanie "Tratwa"*, czy powieść "Smętarz dla zwierzaków"
    *. Czasem można odnieść wręcz wrażenie, że King lubuje się w uśmiercaniu swoich bohaterów.
    Innym zakończeniem stosowanym przez tego pisarza jest, chyba najciekawsze, zakończenie bez zakończenia. Co mam na myśli? Np "Mgła"* czy "Komórka"* pozostawiają czytelnika w niepewności. Fabuła zamyka się, ale pozostaje pewna furtka niedookreślenia losów bohaterów, których pozostawiamy w sytuacji, gdy nie jesteśmy do końca pewni ich dalszych losów (ba, nie wiemy nawet czy przeżyją następne kilka minut).
    Swego rodzaju ewenementem było dla mnie zakończenie "Mrocznej wieży", głównie dlatego, że można by uznać, że go wogóle nie ma, bowiem historia zatacza koło. Przyznam, że w pierwszym momencie byłem zawiedziony takim rozwiązaniem, ale po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że chyba każde inne, jednoznaczne zakończenie było by jeszcze bardziej rozczarowujące.
    Wrócę jeszcze na moment do happyendów. Owszem, zdarzają sie one Kingowi, jednak rzadko są tak jednoznacznie szczęśliwe jak w np. "Skazani na Shawshank"*, "Chrisitne"*. Czasem nawet trudno powiedzieć, czy zakończenie jest szczęśliwe czy nie ("Zielona mila", "Miasteczko Salem", "Wielki marsz")*
    Mógłbym tu długo jeszcze wymieniać, ale lepiej samemu przeczytać chociażby "Dolores Clairborne", "Regulatorzy" (chyba najbardziej krwawa z książek tego autora), "Desperacja", "Cujo"... King jest w moim uznaniu mistrzem zakończeń i chociaż nie zawsze mogą się one czytelnikowi podobać, to jednak prawie zawsze zaskakują, a to też cecha dobrej ksiażki.
    *tytuły w miarę możliwości uniewidoczniłem, żeby nie odbierać czytelnikom przyjemności samodzielnego poznania zakończeń
  4. STax
    Dziś mała ciekawostka
    Utwór "Płynie wino" zespołu Słuchaj, nie wiem
    (tandetna jakość nagarnia telefonem komórkowym gratis )
    Nie lubimy tego jak ktoś nas olewa, lecz nie tolerujemy samowolki i usuwania moderatorskich dopisków. Otrzymujesz ostrzeżenie za usunięcie dopisków i 14 dni urlopu za link do wrzuty.-mateusz(stefan)
    No, widzę, że w końcu i moderator zrozumiał swój błąd i zamienił mi urlop na drugie ostrzeżenie (też trochę niesłuszne, ale niech bedzie moja strata.
    PS. prosiłbym o usunięcie notki, jeśli można.
    Wobec tego jeszcze raz utwór - 100% legalnie
    Nagranie__5_.mp3
    Komentarze mile widziane tylko lepiej wziąść poprawkę humorystyczną
  5. STax
    Na swoim przykładzie stwierdzić muszę, że niestety tak - fora internetowe uzależniają. Czym się to objawia? Pierwsze co robimy po włączeniu komputera to uruchomienie przeglądarki i zalogowanie sie na fora na których mamy konta. Co gorsza, zazwyczaj otwieramy kilka for naraz (u mnie są to conajmniej 3, wszystkie motoryzacyjne ) Dodatkowo nawet jesli robie w komputerze co innego co kilka minut zerkam na fora, co nowego się pojawiło, czy czasem nie mogę w jakimś temacie odpowiedzieć itd.
    Zastanawiam się z czego to wynika. może to kwestia tego, że na forach "spotykamy" (wirtualnie) dziesiątki tysięcy ludzi, których inaczej nigdy byśmy nie poznali? Może to też to, że nie musimy kogoś znać by po prostu odpowiedzieć na jego post itd.
    Dodatkowo kiedy poznajemy bliżej kilka osób z danego forum zaczyna nam go potem coraz bardziej brakować. Przecież to "znajomi", lubimy z nimi pogadać o tym i owym (niech żyje opcja prywatych wiadomości!) więc z chęcią wracamy, czytamy kto i co napisał. Jesli się z kimś nie zgadzamy możemy mu to bez ogródek powiedzieć, przecież nic nam nie zrobi.
    Co ciekawe zauważyłem na forach (i nie tylko, także ogólnie w internecie) pewną dziwną tendencję, mianowicie obawę przed krytykowaniem. Ludzie boją sie skrytykować np cudze auto (sorki za takie przykłady, ale takie znam najlepiej) bo potem na 99% mają gwarantowany negatywny komentarz zwrotny. A przecież każdy powinien mieć swoje zdanie i bez obaw je głośno wyrażać.
  6. STax
    Dziś tylko tak na szybko chciałbym polecić ciekawą książkę, a mianowicie "Pamiętnik warszawskiego taksówkarza" autorstwa Mariana Sękowskiego. Pozycja ta naprawdę zawiera wspomnienia autora od momentu kiedy opuszcza on szeregi wojska polskiego w latach 20' XXw, opisuje jego życie w II RP, II wojnę światową oraz życie w powojennej Polsce. Ksiązka została wydana w czasach komuny (mój egzemplarz pochodzi z 1985r) więc należy wziąśc na to poprawkę przy czytaniu. Co zaskakujące, autor nie wybiela się w żaden sposób i naprawdę wiarygodnie opisuje swoje życie, także romanse, zdrady itp.
    Pozycja ta z racji swojej pamiętnikowej formuły nie przypadnie do gustu każdemu, jednak może być ciekawym źródłem wiedzy chociażby o życiu zwykłych ludzi w II RP. Z pewnościa nie będzie łatwo ją dostać/znaleźć, ale jeśli by komuś wpadła w ręcę to polecam dać jej szansę.

  7. STax
    Mam nadzieję na jakieś recenzje z waszej strony
    Pościg.
    Wybiegłem z hali akurat na czas. Posiłki właśnie nadjeżdżały, nad drogą prowadzącą do miejsca w którym się znajdowałem unosił się tuman kurzu zwiastujący nadciągające samochody. Czym prędzej dopadłem mojego Volvo i wśliznąłem się za jego kierownicę. Na siedzeniu pasażera położyłem jeszcze ciepły rewolwer. Obawiałem się, czy nie wypali dziury w tapicerce, ale nie miałem czasu by się nad tym zastanawiać. Włożyłem kluczyk do stacyjki i przekręciłem. Gang widlastego silnika wypełnił całe wnętrze samochodu a ja poczułem przechodzący po moich plecach dreszcz podniecenia. Wrzuciłem bieg i dodałem gazu. Osiem cylindrów kolejno wypełniło się wysokooktanowym paliwem, a puszczone przeze mnie płynnie sprzęgło przeniosło wytworzoną moc na koła. Gdy ruszyłem wzbijając kołami w powietrze chmurę pyłu, tamci właśnie wpadali na parking. Dwa czarne BMW zatrzymały się gwałtownie przed drzwiami hali. Z jednego wysiadło dwóch napakowanych gości w obskurnych dresach, którzy wbiegli do środka. Wszystko to widziałem jak coraz mniejszy obrazek w lusterku wstecznym. Kiedy ruszyli za mną w pościg miałem już kilkaset metrów przewagi. Polna droga po której jechałem podskakując na wybojach już za chwilę połączyć się miała z główną asfaltową drogą. Skręciłem na nią z piskiem opon z trudem łapiących przyczepność i jeszcze mocniej wcisnąłem gaz. Wizg sprężarki pompującej setki tysięcy litrów powietrza do silnika mnie dodawał otuchy a jednostce napędowej mocy, ale widziałem, że tamci tak łatwo nie odpuszczą. Do tego zaczęło padać. Deszcz lunął momentalnie zmuszając mnie do włączenia wycieraczek, które teraz ledwo nadążały ze zgarnianiem wody. Ruch na drodze był spory, co utrudniało wyprzedzanie wolniejszych aut, jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że ścigający mają ten sam problem, więc dystans między nami pozostaje mniej więcej taki sam. Nagle zdrętwiałem. Przed sobą widziałem wąski most, długi ciąg samochodów jadący z przeciwka i ciągnik rolniczy na moim pasie. Chcąc nie chcąc musiałem zahamować i przeczekać za nim, aż nadarzy się możliwość wyprzedzania. Dla moich adwersarzy była to wymarzona sytuacja. Dogonili mnie. Na razie jednak byłem stosunkowo bezpieczny, przynajmniej dopóki mnie nie zatrzymają, a na to nie mogłem ani im ani sobie pozwolić. Byliśmy mniej więcej w połowie długości mostu, gdy nerwowo spojrzałem w lusterko. Sytuacja była ze wszech miar stresująca, a to co w nim zobaczyłem, a więc jednego z dresiarzy wychylającego się z auta z bronią i celującego we mnie, wywołało gwałtowny przypływ adrenaliny. Szarpnąłem kierownicą w lewo ułamek sekundy przed tym, jak usłyszałem strzał. Pudło. Szarpnięcie w prawo. Kolejne pudło. I jeszcze raz. I jeszcze. W końcu most się skończył, wdepnąłem więc pedał gazu aż do podłogi i zjechałem na pas pełniący rolę pobocza. Dźwięk silnika przeszedł z miarowego mruczenia w basowy ryk i samochód wyrwał do przodu jak wystrzelony z procy. Po chwili mogłem już wrócić na właściwy pas pozostawiając w tyle ciągnik oraz czarne BMW. Jednak tamci też długo się nie zastanawiali i wykonali ten sam manewr, dzięki czemu mogli kontynuować pościg za mną. Deszcz padał tak, jakby chciał nas wszystkich w jednej sekundzie utopić. Jazda przypominała przebijanie się motorówką przez jezioro, tyle tylko, że przy dużo większej prędkości. Na zakrętach, gdy już musiałem hamować wskazówka rzadko wskazywała mniej niż 150km/h. Kilka razy już mnie zarzuciło, tak że tył auta zaczynał uciekać w jedną lub drugą stronę, jednak póki co udawało mi się na czas skontrować kierownicą i utrzymać kierunek jazdy. Z tego co widziałem w lusterkach to ścigający mieli te same, jeśli nie większe problemy. W którymś momencie zauważyłem nawet, że jedne z ich samochodów obrócił się o 360 stopni i zatrzymał, by dopiero po chwili znów ruszyć w pościg. Zerknąłem na leżący na siedzeniu pasażera rewolwer. W jego magazynku tkwiło 6 kul dużego kalibru. Na razie jednak wolałem go nie używać, bezpieczniej było zostawić go na wszelki wypadek. Koniec końców przeładowywanie podczas jazdy nie należało do najłatwiejszych czynności. Jazda z dużą prędkością stawała się coraz trudniejsza i bardziej ryzykowna, a to z powodu ogromnych dziur, które groziły urwaniem koła i końcem jazdy przy wpadnięciu w nie. Póki co udawało mi się je omijać lekkimi ruchami kierownicy. Usłyszałem przytłumiony wystrzał i w tym samym momencie kula zrykoszetowała od karoserii mojego auta. Myśl o obdartym i przypalonym lakierze nie sprawiła mi przyjemności. Zawrzałem gniewem i gwałtownie wcisnąłem pedał hamulca. Ciśnienie w przewodach hamulcowych wzrosło gwałtownie, klocki zetknęły się z tarczami i ścisnęły je, co przy braku systemu ABS spowodowało całkowite zablokowanie wszystkich kół, któremu początkowo towarzyszył szum opon ślizgających się po mokrym asfalcie który w końcu przeszedł w pisk zdzieranej gumy. Kierowca pierwszego BMW widząc mój manewr również próbował hamować. Po pierwsze jednak jego refleks był zbyt słaby i zbyt późno wcisnął hamulec, po drugie zaś ABS nie pozwolił mu na zablokowanie kół, co na mokrej nawierzchni dodatkowo wydłużyło drogę hamowania. Uderzenie w tył auta było dość bolesne, jednak zagłówek uchronił mój kark przed złamaniem. Z kolei wspawane w podłogę bagażnika masywne kawałki kątowników mające go wzmocnić spełniły swoje zadanie. Przód BMW rozprysnął się w malowniczym wybuchu kawałków szkła i strug płynu z rozbitej chłodnicy. Prowadzący nadział się na kierownicę, która z pewnością połamała mu wszystkie żebra i znacząco skróciła pozostały czas jego życia. Głowa pasażera przebiła szybę i zwisała teraz bezwładnie niemal dotykając pogiętej maski. Dresy siedzące z tyłu zatrzymały się na oparciach przednich siedzeń, zapewne jednak i u nich nie obeszło się bez połamanych kości. Drugie BMW zdążyło wcześniej odbić w lewo i ominąwszy mnie, gwałtownie skręciło zagradzając drogę jakieś pięć metrów przede mną. Wrzuciłem pierwszy bieg. Ścigający opuścili szyby i wystawili lufy pistoletów. Gwałtownie puściłem sprzęgło wciskając jednocześnie gaz do oporu. Samochód wyrwał do przodu i uderzył w bok czarnego wozu. Muszę tu wspomnieć, że i z przodu auta nie omieszkałem wspawać kilku wzmocnień. Drzwi BMW poddały się jak gąbka. Pchałem tamtych przez parę metrów aż ponownie wcisnąłem hamulec. Teraz należało dokończyć dzieła. Wziąłem rewolwer w dłoń i wysiadłem na zewnątrz, nie zważając na lejący jak z cebra deszcz. W mgnieniu oka przemokłem do suchej nitki, nie było to jednak teraz ważne. Podszedłem do tarasującego drogę wraku będącego jeszcze chwilę wcześniej piękną niemiecką limuzyną. Kierowca i jeden z pasażerów tylnej kanapy nie byli w zasadzie ranni tylko lekko oszołomieni uderzeniem. Nie czekając na poprawę ich stanu dwukrotnie pociągnąłem za spust. Kule kalibru 0,357 magnum pomknęły ku moim ofiarom. Gwintowana lufa sprawia, że pociski wirują w locie, dzięki czemu lepiej trafiają w cel. Teraz kule wwierciły się skórę głowy, następnie w kości czaszki by w końcu przemielić mózg i zabrać jego część przez ranę wylotową (nawiasem mówiąc dwukrotnie większą niż wlotowa) i rozbryzgać go po wnętrzu samochodu. Zauważyłem, ze pozostali dwaj pasażerowie mimo obfitego krwawienia nadal wykazują oznaki życia. Dwa wystrzały później dołączyli do swoich kolegów. Zostały mi jeszcze dwa naboje, otworzyłem jednak bębenek rewolweru i dołożyłem cztery brakujące, wszak ostrożności nigdy za wiele. W oddali słyszałem syreny, pewnie ktoś wezwał karetkę. Musiałem się pospieszyć. Podszedłem do auta z rozbitym przodem, które teraz obficie rozlewało na asfalt swoje płyny. Płuca jego kierowcy były pełne krwi, zostało mu najwyżej kilka minut życia. Pasażer z przodu właśnie udowadniał, że hartowane szkło może tak samo przeciąć gardło jak zwykłe. Jedyne zagrożenie stanowili więc ci dwaj z tylnej kanapy, nie spodziewałem się jednak po nich nadmiernego oporu. Szarpnąłem za klamkę tylnych drzwi i znów dwukrotnie pociągnąłem za spust. Kula wystrzelona w tym samym momencie przez jednego z dresiarzy minęła moją skroń o milimetry, jednak ten, który pociągnął za spust w tym momencie już nie żył. Ponieważ pewności nigdy za wiele ostatnie dwa strzały oddałem by ukrócić cierpienia umierających z przodu. Ponownie odchyliłem bębenek i uzupełniłem amunicję rozsypując po asfalcie łuski. Wracając do swojego Volvo sprawdziłem jakich doznało uszkodzeń, jednak poza potrzaskanymi lampami i pogiętymi zderzakami wszystko było w porządku. Silnik chwycił za pierwszym razem. Zawróciłem i powoli zacząłem oddalać się od miejsca masakry. Nie lubiłem takich sytuacji. Ale praca to praca...
  8. STax
    Nie rozumiem skąd w naszym narodzie bierze się taka nienawiść do naszych własnych produktów. Wyśmiewamy malucha, dużego fiata, poloneza, syrenkę itd. A przecież kiedyś wszyscy o nich marzyli, ba, marzyli o tym, żeby wogóle mieć samochód.
    Poza tym, myśląc o tych samochodach trzeba brać poprawkę na to, kiedy one powstawały. Jedynym wyjątkiem może tu być polonez, który produkowany był od 1978r. aż do 2002r. (chociaż pod koniec już jako daewoo-fso).
    Dlaczego akurat polonez? Bo to ostatnie auto rodzimej produkcji. Na nim niestety póki co kończy się historia polskiej motoryzacji. Dziś jest on obiektem żartów i drwin, uważam jednak, że niezasłużenie.
    Fakt, w żadnej wersji nie jest to specjalnie szybkie auto (nawet silnik rovera 1.4 o mocy 103 koni mechanicznych nie czyni z niego rakiety, a co dopiero powszechne 1.5 i 1.6 o mocach 74-87km i diesel citroena 1.9), ale za to jest niesłychanie wygodne i pojemne. Bagażnik jest ogromny, a tylna kanapa rozkładana co pozwala stworzyc w miarę wygodną sypialnię dla 2 osób (tesotwane ). Tylny napęd daje wprawnym kierowcą możliwośc zabawy w jazdę bokami (tzw. "drifting") a niskie ceny części ułatwiają utrzymanie auta. Owszem, silniki nie są specjalnie ekonomiczne, przez co sporo polonezów napędza gaz LPG . W porównaniu do dzisiejszych aut najstarsze polonezy (tzw borewicze ) wydają się spartańskie we wnętrzu, jednak juz wersje "caro" z lat 90' są jak najbardziej cywilizowane a "caro +" z końca produkcji wytrzymują moim zdaniem porównanie z innymi autami z przełomu XX i XXI wieku. Poza tym, które dzisiejsze auto za cenę 20tys zł (bo mniej więcej tyle kosztował polonez w 2002r.) daje nam klimatyzację, podgrzewane fotele, ogrzewanie tylnej szyby włączające się samoczynnie przy niskiej temperaturze, światła przeciwmgielne z przodu, alufelgi itd itp? Dziś za tą kwotę wogóle nie kupi się nowego samochodu niestety
    A teraz trochę chwalenia się
    Otóż niespełna 2 miesiące temu sam nabyłem poloneza. Wersja caro 1.6 gli (wtrysk jednopunktowy ) z 1996r. Ponieważ dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają powiem tyle, że jego cena mieści się między kosztem nowego ipoda a iphona. Autko jest cudowne (a nie jest to moje pierwsze ani jedyne auto, więc zachwyt nie jest wymuszony), bardzo przyjemnie sie nim jeździ. Codziennie odkrywam w nim coś nowego (chociażby to, że bezpiecznik od klaksonu jest jednocześnie bezpiecznikiem od wentylatora chłodnicy ). Autko jest skorodowane w baaardzo dużym stopniu (ale silnik 100% sprawny) więc wymaga wkładu finansowego. Ale ponieważ to polonez to wkład ten nie będzie duży
    Mam co do niego spore plany, co jakiś czas będę wrzucał zdjęcia z postępu prac, na razie kilka z dnia zakupu:

  9. STax
    Niedawno skończyłem czytać książkę Adama Zalewskiego "Biała Wiedźma" i chciałbym się podzielić moimi przemyśleniami na temat tej pozycji.

    Powieść, licząca sobie niebagatelne 600 stron tekstu, przedstawia historię małego amerykańskiego miasteczka Cedar Peak w stanie Maine (skojarzenia ze Stephenem Kingiem są jak najbardziej na miejscu) oraz jego mieszkańców. Autor podzielił całość na 3 rozdziały, które w zasadzie stanowią zupełnie odrębne historie i dopiero ostatni rozdział skupia się na tytułowej Białej Wiedźmie, którą okazuje się... No, to już przeczytajcie sami. A przeczytać warto, bo fabuła, choć jak wspomniałem, mocno porozdzielana to jednak wciaga i przynajmniej mnie było trudno odłożyć książkę zanim nie przeczytałem ostatniej strony.
    Zalewski tworzy ciekawe postacie, które często nie są jednoznacznie dobre czy złe. Co więcej, autor nieustannie wikła intrygę, zasiewając w czytelniku podejrzenia i wątpliwości wobec bohaterów, co sprawia, że nie tylko czytamy, ale i zastanawiamy sie nad tym co przeczytaliśmy.
    Książka jak najbardziej godna polecenia, w mojej skali dałbym jej 7+/10.
    P.S. Książka posiada kontynuację zatytułowaną "Cień znad jeziora". Przy najbliższej okazji pewnie się na nią skuszę

  10. STax
    Jako że swego czasu (dziś coraz rzadziej niestety ) zdarzało mi się to i owo napisać, to na pierwszy ogień wrzucam swoje postapokaliptyczne opowiadanko (napisane pod natchnieniem papierowego RPG Neuroshima).
    Blackville nigdy nie było dużym miastem. Jednak teraz, 20 lat po wojnie należało do jednych z największych miast w całych Stanach. No, może nie licząc Nowego Jorku, Detroit, Vegas i Salt Lake City. To, że leżało niemal w samym centrum USA, na odludnej pustyni pozwoliło mu zachować się niemal w całości przez całą wojnę. Śladami po niej było tylko kilka głębokich lejów po pociskach, które trafiły tu zapewne wskutek pomyłki maszyn. Jeszcze jednym jej efektem był, początkowo niezauważalny, nieurodzaj spowodowany przynoszonymi przez wiatr radioaktywnymi wyziewami. Od rynku odchodziło równolegle do siebie kilka ulic, przy których stały niskie, malutkie domki. Na żadnej ulicy nie było już nawet śladu przedwojennego asfaltu. Taniej wyszło całkowicie go zerwać, niż pieczołowicie naprawiać pojawiające się co chwilę dziury, zwłaszcza, że szkoda było na to cennych materiałów. Jedynymi ciekawymi miejscami były biuro szeryfa, bar, sklep, motelik i warsztat lokalnego mechanika. Mieszkańcy większość dni spędzali w jednym z powyższych miejsc, czekając na przybywającą dwa razy w miesiącu karawanę z ładunkiem narkotyków. Tego dnia na ulicy stało tylko kilku ludzi. Byli to ci, którzy nie musieli nic robić, ci bogaci, nieliczni szczęśliwcy nie muszący martwić się o jutro. Oni pierwsi usłyszeli daleki warkot samochodowego silnika. Po chwili ujrzeli wznoszony przez pojazd tuman kurzu zbliżający się do miasta. Zdziwiło ich to, ponieważ samochód był czymś rzadko spotykanym w tych czasach, a do Blackville pojazdy przyjeżdżały może raz na rok, nie licząc oczywiście karawan. Kilka minut później wóz wtoczył się do miasteczka i skierował się w stronę rynku. Zza przyciemnionych szyb sylwetka kierowcy była ledwo widoczna. Dało się zauważyć, że rozgląda się to w prawo, to w lewo, jakby czegoś szukając. Wreszcie zdecydował się i zaparkował pod barem. Otworzył drzwi, wyrzucił na ziemię niedopałek papierosa, wysiadł, zamknął wóz i ruszył w stronę drzwi baru, zza których dochodził przytłumiony gwar zebranych tam ludzi. Ludzie na ulicy zauważyli, że ma około 35 lat, nosi czarny kapelusz, płaszcz i ciemne okulary. Od czerni ubioru wyraźnie odcinała się biel jego włosów. Samochód ? czarny, przedwojenny ford mustang również wzbudzał zainteresowanie swym wspaniałym stanem. Gdy tylko nieznajomy zniknął za stalowymi drzwiami baru, kilkanaście osób podeszło i zaczęło oglądać jego wspaniały pojazd.
    W barze wszystkie spojrzenia odwróciły się ku przybyszowi, który zupełnie nie zwracając na to uwagi podszedł do kontuaru.
    - Macie piwo? - zapytał barmana ubranego w utytłany fartuch.
    - Czym płacisz? - odpowiedział barman leniwie podnosząc wzrok znad szorowanego właśnie kufla.
    - A co przyjmujesz?
    -Wszystko.
    - Zegarek może być?
    - Zegarek? Jaki?
    - Działający rolex. Bierzesz?
    - Wezmę. Dorzucę jeszcze pieczeń ze szczura.
    - Umowa stoi.
    - Zaraz będzie gotowe.
    Czekając na zamówienie nieznajomy rozejrzał się po pomieszczeniu. Przy kilku stolikach nieliczni bywalcy sączyli ciepłe piwo lub zajadali się miejscowymi specjałami. Na odrapanych ścianach znać było ślady przedwojennej tapety. Za ladą oprócz starego, łysego barmana uwijał się jego pomocnik, młody czarnowłosy, kiepsko zbudowany, widać było po nim skutki choroby popromiennej. Za nim znajdowały się zamknięte, drewniane drzwi ze śladami kilku kul, powstałych wskutek lokalnych bijatyk, prowadzące na zaplecze. Po chwili przybysz wraz z przyniesionym zamówieniem usadowił się przy pustym stoliku i zajął się jedzeniem. Zupełnie nie zwracał uwagi na śledzące go ukradkiem spojrzenia gości lokalu. Jadł niespiesznie, spokojnie przeżuwając pieczonego szczura i popijając go ciepłym, słodkawym piwem. Posiliwszy się wstał, podszedł ponownie do barmana.
    - Hej! Co to za miasteczko?
    - Blackville.
    - Hmm... - zamyślił się nieznajomy. Widocznie nazwa ta nic mu nie mówiła. - Kto tu rządzi?
    - Przy rynku jest biuro szeryfa, on jest tu najważniejszy. Jak chcesz coś ważnego załatwić to u niego.
    - Ok., dzięki.
    Ludzie w barze odprowadzili nieznajomego wzrokiem do drzwi. Po jego wyjściu jeszcze chwilę panowała cisza, ale już po paru sekundach goście wrócili do swoich zwykłych rozmów, jakby zupełnie zapominając o przybyszu.
    Przed barem grupka ludzi zgromadzona przy samochodzie nieznajomego rozstąpiła się przepuszczając go. Zachowując zupełny spokój wsiadł do wozu, uruchomił silnik i ruszył w kierunku rynku. Miał zamiar porozmawiać z szeryfem i zapytać go o drogę do Nowego Jorku. Nieznajomy był kurierem na trasie Salt Lake City - Nowy Jork. Był najlepszy w swoim fachu, który wykonywał już od kilku lat. Nie bał się gangów motocyklowych , mutantów, ani maszyn. Rzadko zdarzało mu się zgubić drogę. Tym razem powodem jego zboczenia z trasy była burza piaskowa, którą napotkał przed paroma dniami. Po chwili zatrzymał się przed niewielkim budynkiem, nad którym sfatygowany szyld głosił ?BIURO SZERYFA?. Gdy wszedł, w środku spotkał szpakowatego mężczyznę średniego wzrostu w wieku około czterdziestki.
    - Pan jest tu szeryfem? - zapytał nieznajomy.
    - A widzisz tu kogoś innego?. A ty kto?
    - Nazywam się Harry. Jestem kurierem na trasie Salt Lake - Nowy Jork. Przed dwoma dniami napotkałem burzę piaskową i zgubiłem drogę. Mam nadzieję, że wie pan jak dojechać do Nowego Jorku?
    - Jestem Chuck,. Nie znam niestety drogi do Nowego Jorku, ale mogę zaproponować inną pomoc. - zaoferował szeryf.
    - Byłbym bardzo wdzięczny.
    - Mam nadzieję, że ma pan nieco czasu.
    - Taaak... W zasadzie mam.
    - Możesz zaczekać na karawanę, powinna przybyć w następnym tygodniu. Oni na pewno będą wiedzieli jak tam dotrzeć.
    - Trudno, skoro muszę, zaczekam.
    - Możesz na razie zamieszkać w naszym motelu. Mają tam chyba parę wolnych miejsc.
    - Dobrze, zostanę tu. Ma pan może jakąś pracę dla mnie? Nie chciałbym się nudzić przez ten tydzień.
    - Hmm.... - zamyślił się Chuck. - Sądzę, że znalazłoby się coś dla Ciebie.
    - Słucham uważnie.
    - Rozumiem, że jako kurier potrafi się pan obchodzić z bronią?
    - Oczywiście. ? Błysk w oku kuriera świadczył o tym, że broń faktycznie nie jest obcym mu tematem.
    - Otóż sprawa jest taka: w okolicy panoszy się jakiś mutant. Nie potrafimy go złapać ponieważ jest diablo szybki i przemieszcza się tylko nocą. Napada na ludzi i zabija ich. W ostatnim miesiącu zginęło pięć osób. Zostało po nich tylko trochę kości i szmat.
    - I twierdzicie, że nie udało się go złapać? - bardziej stwierdził niż spytał Harry. - Dobra, mam tydzień, mogę go trochę potropić.
    - Bylibyśmy bardzo wdzięczni. Mogę nawet zaoferować za to coś wartego kilkanaście dolców.
    - Ok. Umowa stoi. Opłacisz mi też motel, dasz trochę wody i benzyny, zgoda?
    - Zgoda.
    - Pokaż mi teraz gdzie ostatni raz ten mutant zaatakował.
    - Dobra. To na drugim końcu miasteczka, kilkaset metrów stąd. Człowiek który tam zginął wracał właśnie z baru do domu. To było wczoraj. Może nawet będą tam jeszcze jego resztki.
    Gdy wyszli na zewnątrz Harry zaproponował Chuckowi, że pojadą jego samochodem. Szeryf zgodził się, bo rzadko miał okazję do przejażdżki. Widok wnętrza wozu onieśmielił go. Wspaniała skórzana tapicerka, czyściutkie siedzenia, przyciemnione szyby, cudowny dźwięk uruchomionego silnika. Po chwili przyśpieszenie wgniotło go w fotel, a licznik pokazał sześćdziesiąt mil na godzinę, co zdziwił go jeszcze bardziej, bo na dzisiejszej benzynie osiągnięcie czterdziestu mil było dużym osiągnięciem. Kilkanaście sekund później Harry ostro zahamował, zgasił silnik i wysiadł ze swego czarnego forda. Szeryf delikatnie, niemal z nabożną czcią otworzył prawe drzwi i wysunął się z samochodu.
    - Skąd masz taki wózek? - spytał ochłonąwszy po błyskawicznej jeździe.
    - Jestem kurierem, muszę mieć dobre auto. Tego forda kupiłem parę lat temu w Detroit, za tyle forsy, że nie mógłbyś sobie tego wyobrazić
    - No dobra, ale to przyspieszenie na dzisiejszej benzynie? - niedowierzał Chuck.
    - Oczywiście, że to byłoby niemożliwe. Sam oczyszczam kupioną benzynę. Kiedyś poznałem jednego chemika, który pokazał mi jak to robić. Dobry był z niego kumpel ale zginał jak razem walczyliśmy z mutantami.
    - No cóż.... Szkoda, ale trzeba jakoś żyć dalej.
    - Prawda. - odpowiedział Harry.
    Szeryfowi wydało się, że za ciemnymi okularami kuriera jego oczy na moment zaszkliły się, jakby na wspomnienie kolegi. Postanowił jednak nie zwracać na to uwagi. Znajdowali się przy końcu ulicy wychodzącej na południe z miasteczka. Domy tutaj były najbardziej zniszczone, większość nie miała dachów, w części brakowało ścian, drzwi lub okien. Pod jedną z takich ruder leżało sporo podartych zakrwawionych szmat, spomiędzy których wystawały połamane, nadgryzione kości.
    - To chyba to czego szukamy. - zwrócił się do szeryfa Harry.
    - Tak. To tutaj. Znaleźliśmy go dziś rano. Nie miałem jeszcze czasy zająć się tym.
    Kurier podszedł i pochylił się nad ludzkimi szczątkami. Stwierdził, że kości są połamane, a szpik z nich wyssany. Nie zostało też na nich ani kawałeczka mięsa. Przeglądając resztki ubrania zabitego, jego uwagę przyciągnął kłębek sierści, mniej więcej w miejscu gdzie są plecy. Włosy były krótkie, zakręcone, ciemne.
    - Hmm... Chyba wiem z czym tu macie problem. - stwierdził Harry.
    - Z mutantem, to chyba jasne! - obruszył się Chuck.
    - Mylisz się. To nie był mutant.
    - Więc co? Zwierzę? A może uważasz, że jakiś człowiek go pożarł? Połamał wszystkie kości i powysysał z nich szpik? - zdenerwowanie szeryfa jakby wzrosło.
    - Uspokój się. Wydaje mi się, że to była alhama.
    - Alco? - zdziwił się Chuck.
    - Alhama. Bardzo dziwne, zmutowane zwierzę. Ma sześć łap, chodzi na dwóch a walczy czterema. Ma beczkowaty kształt, dwa metry wzrostu i ogromną siłę. Macie szczęście, że zginęło tylko tylu ludzi. To stworzenie jest cholernie agresywne.
    - Jak się pozbyć tego diabelstwa?
    - Normalnie. Parę kul załatwi sprawę.
    - Umiesz to draństwo znaleźć i zabić?
    - Postaram się. Zaatakowała tej nocy... Powinienem znaleźć jakieś ślady.
    - Dobra, ja idę załatwić ci pokój w motelu. Wpadnij potem do mnie to się napijemy i pokażę ci twoją kwaterę.
    - Ok. To na razie.
    - Cześć.
    Szeryf poszedł niespiesznie w stronę swojego biura. Harry jeszcze chwilę oglądał ludzkie szczątki i rozpoczął tropienie. Zdjął ciemne okulary i wlepił wzrok w ziemię. Już po chwili znalazł to czego szukał: ślady stóp, nieco podobne do ludzkich jednak dużo większe. Zaczął iść za nimi, chociaż były słabo widoczne. Słabo widoczne dla Harry?ego oznaczało, że ktoś kto nie był zawodowym tropicielem nigdy by ich nie zauważył. Po kilku krokach tropy stały się tak niewyraźne, iż dłuższe ich śledzenie przestało być możliwe. Kurier wiedział jednak w jakim kierunku odszedł stwór. Miał jeszcze parę pytań do szeryfa, więc szybko uruchomił swój wóz i z piskiem opon ruszył do biura Chucka. Zastał go śpiącego na starym fotelu, który nie wiadomo jakim cudem jeszcze trzymał się kupy.
    - Hej wstawaj!
    - Co, co się dzieje? - rozbudzony szeryf dopiero po chwili zorientował się kto go zbudził. - A, to ty. Jak tam poszukiwania?
    - Mam pewien plan ale muszę się od ciebie dowiedzieć jeszcze paru rzeczy.
    - No to gadaj o co chodzi.
    - Gdzie i kiedy miały miejsce poprzednie ataki?
    - Hmm... - Chuck podrapał się w zamyśleniu w głowę - zdaje się, że też gdzieś w tamtej okolicy, w południowej części Blackville. Taaak... Wiesz, nawet sam nie zwróciłem na to uwagi.
    - Aha... Właśnie o to mi chodziło. Chciałem sprawdzić, czy potwór często wraca w to samo miejsce. Wydaje mi się, że wraca tam co noc.
    - To niemożliwe! - ostro zaoponował szeryf.
    - Dlaczego? - zdziwił się Harry.
    - Bo wtedy ginęłoby znacznie więcej ludzi, a poza tym do tej pory to alacośtam atakowało co pięć, sześć dni.
    - Jest jednak jedno ?ale?.
    - Niby co takiego?
    - Zwróć uwagę na to ilu ludzi tam mieszka. Dziesięciu? Dwudziestu? W każdym razie niewielu. Poza tym mogę się założyć, że zginęli ci, którzy mieszkali najbliżej pustyni. Dopiero teraz przyjdzie kolej na następnych.
    - Może i masz rację. Co więc zamierzasz zrobić?
    - Teraz jest... - kurier spojrzał na lśniący, srebrny zegarek, który nosił na prawej ręce - piąta po południu. Zaprowadzisz mnie do mojego pokoju w motelu, odpocznę ze trzy godzinki i zacznę polowanie ok.?
    - Spoko. Mam cię potem zbudzić?
    - Tak.
    - No to chodźmy. Motel jest niedaleko. To ten piętrowy, żółty budynek.
    Wyszli, i podobnie jak przedtem wsieli do samochodu. Gdy zatrzymali się pod motelikiem, kurier pomyślał, że nazwa ?budynek? zupełnie nie pasuje do tego miejsca. On sam określiłby je jako ?brudnożółtą, wysoką, drewnianą szopę?. Miał nadzieję, że chociaż wnętrze będzie zapewniać jakieś ludzkie warunki. To co tam jednak zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Wystrój przywodził na myśl przedwojenne, luksusowe hotele. Dębowy parkiet, pięknie zdobione boazerie i diamentowe żyrandole u sufitu mogły swoim widokiem olśnić każdego. Na solidnym, dębowym krześle siedziała młoda, jasnowłosa dziewczyna trzymająca w ręku pęk kluczy. Szeryf i kurier podeszli do niej. Pierwszy odezwał się Chuck.
    - Hej Rose! Masz jakiś wolny pokoik?
    Dziewczyna ocknęła się z zadumy i spytała:
    - Coś się znajdzie. Kto to jest?
    Kiwnięciem głowy wskazała nieznajomego.
    - Jestem kurierem. Potrzebuję pokoju na tydzień.
    - Dobra, a masz czym zapłacić?
    - Szeryf stawia. Płaci za robotę.
    Rose pytająco spojrzała na Chucka.
    - Pomoże mi pozbyć się tego mutanta, który zabija naszych mieszkańców.
    - Dobra, nie tłumacz się. Wolisz pokój na piętrze czy na parterze?
    - A widać z góry południowy kraniec miasteczka?
    - Zdaje się, że tak, a co?
    - Nic, tak pytam. Wezmę pokój na górze.
    - Ok. Chodźcie za mną.
    Wstała, poprawiła fryzurę i ruszyła po schodach na górę. Chwilę później klucz zachrobotał w zamku drzwi pokoju 105. Rose podał klucz Harry?emu i zawróciła z powrotem na dół. Kurier z szeryfem weszli do środka i usiedli przy niewielkim, drewnianym stoliku. Umówili się, że Chuck przyjdzie o ósmej wieczorem i wtedy rozpoczną akcję. Gdy szeryf opuścił pokój Harry sprawdził, czy widok z okna pasuje do jego planu. Wszystko okazało się być w jak najlepszym porządku. Kilka minut później zszedł na dół do samochodu i wyciągnął z bagażnika czarny neseser średniej wielkości. Po powrocie do pokoju zamknął drzwi na klucz. Dopiero wtedy otworzył walizeczkę. Wyciągnął z niej kilka metalowych części i zabrał się za ich składanie. Chwilę później trzymał w dłoniach karabin PSG-1 z celownikiem optycznym. Sprawdził, czy zamek dobrze chodzi, czy się nie zacina, a następnie załadował do magazynka pięć kul, wydobytych z jednej z wielu kieszeni płaszcza. Wprowadził pierwszy pocisk do komory i schował broń pod łóżkiem. Teraz dopiero położył się i spróbował zdrzemnąć. Od dłuższego czasu miał kłopoty ze snem, mniej więcej od czasu śmierci Johnatana, jego najlepszego przyjaciela. Nie potrafił zasnąć, ponieważ zaczęły przypominać mu się wydarzenia tego dnia, dwa lata wcześniej. Był już wtedy od jakiegoś czasu kurierem, lecz jeszcze nie tak doświadczonym jak teraz. Jechali razem z Johnatanem do Salt Lake. Byli już mniej więcej w połowie drogi kiedy się zaczęło. Najpierw zobaczyli nadciągającą od południa bandę gangerów, jak się później okazało Hell Gringos. Przyśpieszyli mając nadzieję, że bandyci jeszcze ich nie dostrzegli ale wtedy na horyzoncie ujrzeli pojedyncze wielkie sylwetki. Mutanty! - ta myśl przeszyła ich grozą. Wiedzieli, że ich szanse są minimalne, ale jednak postanowili spróbować. Niestety nie zdołali uciec. Pierwszy pociska przebił przednią oponę, kolejny chłodnicę, następny strzaskał przednią szybę. Schylili głowy i niewidząc dokąd jadą wjechali na sporą piaskową wydmę. Harry pamiętał, że nie zdążył wyhamować i auto wyskoczyło z niej jak ze skoczni. Spadli wprawdzie na koła, jednak jeden bok wozu trafił w dziurę, w następstwie czego przekoziołkowali kilka razy, by wreszcie zatrzymać się na dachu. Jakimś cudem obaj to przeżyli, jednak teraz nie mogli już uciec. Postanowili, że nie poddadzą się bez walki. Z rozwalonego bagażnika wyciągnęli broń. Johnatan wziął karabinek M-16, Harry natomiast zdecydował się na swój ulubiony STEYR-AUG z lunetką. Ukryli się za samochodem i czekali na wrogów. Mieli zamiar oszczędzać amunicję i jak najdłużej nie zdradzać swojej pozycji, jednak Johnatan nie wytrzymał nerwowo tego oczekiwania i wychylił się by skosić serią kilku napastników. Ci w międzyczasie zdążyli podejść na jakieś pięćdziesiąt metrów i byli doskonale widoczni. Mutanci zrozumieli co się dzieje dopiero gdy już trzech gryzło ziemię. Zmasowanym ostrzałem zmusili Johnatana do ponownego ukrycia się. Wtedy właśnie Harry uświadomił sobie, że przecież oni mogą mieć granaty. Nie mogąc dłużej czekać, znalazł dogodne miejsce za niewielkim pagórkiem z piasku, wysunął krawędź lufy i zaczął strzelać. Mierzył dokładnie, między oczy ponieważ miał tylko dwa trzydziestonabojowe magazynki. Po zastrzeleniu dziesięciu mutantów Johnatan postanowił mu pomóc. Zrobił to jednak w najgorszy z możliwych sposobów. Przestawił swą broń w tryb ciągłego ognia i wyskoczył z okrzykiem bojowym na ustach rozsiewając dziesiątki pocisków w kierunku napastników. Dwie sekundy później zamek sucho szczęknął. Pusty magazynek! - strach spowolnił jego ruchy. Przeciwnicy szybko ochłonęli i również otworzyli ogień. Pomimo, że Harry również nie próżnował nie zdążył zastrzelić wszystkich. Jego magazynek również szybko opustoszał, więc musiał przerwać ogień i nie mógł osłaniać kumpla. Johnatan prawie zdążył. Wyrzucił pusty, wsunął nowy magazynek, chwycił za zamek i odciągnął go. Wtedy właśnie dosięgła go pierwsza kula, która trafiła w lewe ramię. Zdołał ponownie otworzyć ogień i nawet trafić kilku mutantów gdy druga kula, większego już kalibru strzaskała mu spust i przebiła prawą dłoń. Szybko wyszarpnął lewą ręką tkwiącego za pasem DESERT EAGLE?a, odbezpieczył go i wystrzelił. Raz. Trzecia kula trafiła w serce. To był przedostatni pocisk wystrzelony w tej bitwie. Ostanie ?słowo? należało do STEYRA Harrego. Kula trafiła mutanta trzymającego karabin jeszcze wycelowany w Johnatana sekundę po wystrzale. Harry zerwał się na nogi i podbiegł do umierającego przyjaciela.
    - Coś ty narobił głupku! - powiedział, jednak bez cienia wyrzutu w głosie.
    - To się już więcej nie powtórzy. - słabym głosem odpowiedział umierający.
    To były jego ostatnie słowa. Harry pochował go w grobie pośrodku pustyni wraz z bronią, którą do końca trzymał w ręce. Jakimś cudem dotarł potem piechotą do Salt Lake.
    Do dziś Harry obwiniał się za śmierć przyjaciela. Wyrzucał sobie, że gdyby lepiej strzelał, gdyby był szybszy i lepszy to zdążyłby i Johnatan żyłby do teraz.
    Czas na rozmyślaniach płynął szybko i zanim się spostrzegł usłyszał pukanie do drzwi. Wstał, otworzył je i wpuścił szeryfa do pokoju.
    - No chyba już czas, prawie ósma.
    - Tak, zaraz idziemy.
    - Jaką broń weźmiesz ze sobą?
    - Żadnej.
    Nieopisane zdziwienie odmalowało się w twarzy Chucka.
    - Jak to?? ? spytał, nie kryjąc zaskoczenia.
    - Mój plan jest taki: Ty pójdziesz na miejsce ostatniego ataku i zaczaisz się z bronią. Ja będę obserwował wszystko z okna.
    - Ale przecież miałeś pomóc!
    - Nie martw się. Twój strzał na pewno nie będzie pierwszy.
    - Nie podoba mi się to.
    - Trudno. Ale jeśli chcesz się pozbyć tego potwora idź już, i rób jak powiedziałem.
    Szeryf, w dalszym ciągu zdziwiony, wyszedł z pokoju i już po chwili Harry obserwował przez okno jak zbliża się do domu ostatniej ofiary i kuca za stojącą w pobliżu beczką. Kurier odszedł na chwilę z od okna i wyjął z podróżnej torby noktowizor. Zgasił światło w pokoju, malutką gołą żarówkę dyndającą na drucie u sufitu, założył go i wyciągnąwszy spod łóżka broń stanął ponownie na posterunku przy uchylonym już teraz oknie. Wiedział, że musi trafić dokładnie między oczy, ponieważ alhama była bardzo silnym zwierzęciem i strzelanie gdziekolwiek indziej nie wyrządziło by jej wielkiej szkody. Obliczył, że jeśli spudłuje, lub jeżeli potwór przeżyje celny strzał, co mogło się zdarzyć ze względu na niewielki rozmiar mózgu, będzie miał jakieś 20-30 sekund na dobiegnięcie tam nim szeryf zginie rozdarty przez rozwścieczonego stwora. Nie wierzył, że szeryf potrafiłby się obronić, bo to wymagało wiedzy i sprytu, których po Chucku nie można się było spodziewać. Po kilkunastu minutach pełnego napięcia oczekiwania zobaczył niewyraźny kształt w odległości około 300 metrów od motelu. Bezkształtny cień zbliżał się do miejsca ostatniej zbrodni oraz kryjówki szeryfa.
    - Teraz powolutku i ostrożnie, nie mogę się pomylić. Powiedział półgłosem sam do siebie Harry. Odczekał jeszcze parę chwil, by lepiej ujrzeć cel. Przyłożył karabin do ramienia i po kilku sekundach przymierzania pociągnął za spust. Przez celownik zobaczył jak pocisk trafia zwierzę dokładnie między oczy. Potężny ryk bólu wstrząsnął miasteczkiem.
    - A niech to! ? pomyślał kurier biegnąc już po schodach na dół.
    To, że potwór ryczał oznaczało, iż kula trafiła w cel roztrzaskując część czaszki, chybiając jednak mózgu. Pozostało mu jeszcze niecałe sto metrów gdy usłyszał pierwszy strzał Chucka. Szeryf, nie wiedząc w jak wielkim niebezpieczeństwie się znajduje zanadto zbliżył się do oszalałego z bólu stwora, sądząc, że trzeba go już tylko dobić. Kiedy zorientował się w sytuacji było już za późno. Jego strzał trafił potwora w łapę, jednak to jej nie zatrzymało i Chuck potoczył się w tył jak po uderzeniu młotem. Na jego szczęście Harry był już blisko. Wyszarpnął z kabury pod ramieniem pistolet, zdobyty w czasie jednej z podróży europejski, przedwojenny VIS, i z odległości dziesięciu metrów wpakował cały magazynek w łeb alhamy. Kule kalibru 0,45 cala rozniosły czaszkę potwora na strzępy. Wielkie cielsko upadło bezwładnie na ziemię, u stóp kuriera. Wtedy do jego uszu dobiegł cichy jęk szeryfa. Przykucnął obok niego i obejrzał, czy nie jest mocno ranny. Krew ze złamanej ręki sączyła się powoli na ziemię, gdzie utworzyła już dość sporą kałużę. Obok leżał zgruchotany uderzeniem rewolwer Chucka. Harry pomógł mu wstać i zaprowadził do jego biura. Tam kazał mu usiąść na fotelu i zaczekać aż wróci. Sam pobiegł szybko w stronę motelu, pod którym stał zaparkowany jego samochód. Z bagażnika wyjął niewielką czarną torbę, zatrzasnął klapę i wpadł do motelu. Siedzącą jak zwykle w holu Rose spojrzała na niego ze zdziwieniem.
    - Chodź szybko, musisz mi pomóc! ? zawołał ciągnąc ją jednocześnie za rękę w stronę wyjścia.
    - Ale o co chodzi? ? pytała wystraszona jego gwałtownością.
    - Chuck jest ranny, musisz pomóc mi go opatrzyć.
    - Trzeba było od razu tak mówić, gdzie on jest?
    - W swoim biurze, udało mi się go tam zaprowadzic, ale teraz pospieszmy się.
    Gdy wbiegli do biura Chucka stwierdzili, że szeryf stracił już przytomność. Harry uznał, że tak będzie lepiej, nie będzie czuł bólu przy nastawianiu ręki. Kazał Rose przytrzymać ramię szeryfa, podczas gdy sam rozciął jego koszulę, przemył rękę spirytusem i przystąpił do jej nastawiania. Przeraźliwy jęk wyrwał się z ust szeryfa, jednak kości były już na swoim miejscu i kurierowi pozostało tylko unieruchomić i zabandażować rękę.
    - Dziękuję wam. ? wyszeptał ranny.
    - Masz szczęście, że dobiegłem na czas, w innym wypadku nie rozmawialibyśmy ze sobą.
    - Tak, wiem... ? szeryf wydawał się być zamyślony, - Ale dlaczego to coś nie padło po twoim strzale, przecież trafiłeś, prawda?
    - Tak, ale alhama ma bardzo mały mózg więc moja kula musiała go minąć. Żałuję, że wziąłem PSG. To dobry karabin ale na tego potwora potrzeba czegoś więcej niż kuli o kalibrze 0.308.
    - A czym to dobiłeś? Słyszałem siedem strzałów zanim zemdlałem.
    - To był mój VIS. ? Harry wyciągnął broń z kabury i dał szeryfowi do oglądnięcia.
    Wspaniała, niezbyt ciężka, bez śladu zabrudzeń od piasku lub prochu podobała się Chuckowi.
    ? Wyprodukowany w Europie, jeszcze przed wojną. Niestandardowy kaliber, robiony na zamówienie. Do zwykłych wchodzi osiem kul 9mm, do tego siedem 0.45 cala. Te strzały które słyszałeś urwały potworowi głowę.
    - Taa, a co z moim rewolwerem?
    - Roztrzaskała go łapa potwora. Masz szczęście, że nie skończyłeś jak twoja broń. Swoją drogą kiepska spluwa, skoro nie zdołała zatrzymać tego zamachu. Co to za kaliber?
    - To był mój ulubiony Smith & Wesson kal. 0,357magnum. ? odpowiedział szeryf, niecu urażony nazwaniem jego broni ?kiepską?. ? Skąd ja teraz wezmę nową broń?
    - Chcesz coś dobrego? ? spytał kurier.
    - A co masz?
    - Mogę zaproponować COLT 1911 na amunicję 0,45, magazynek na siedem pocisków, nieduży odrzut, bardzo celna broń.
    - Co za niego chcesz?
    - Wystarczy twoja wdzięczność. ? Harry uśmiechnął się i spojrzał w kierunku przysłuchującej się ich rozmowie Rose.
    - Coś nie tak? ? spytał widząc, że ta patrzy na niego ze zdziwieniem.
    Dopiero teraz spostrzegł, że wybiegając z pokoju motelowego zapomniał swego płaszcza. Teraz miał na sobie mundur kapitana armii USA.
    - Walczysz?
    - Taaak. ? odpowiedział z ociąganiem.
    - Dlaczego to ukrywasz? ? wtrącił się do rozmowy Chuck.
    - Od razu widać, że nigdy nie spotkaliście nikogo z Frontu. Tam większość oficerów ginie po tygodniu, podoficerów po dwóch. Maszyny oszczędzają szeregowych, bo wiedzą, że bez dowództwa ludzie i tak nic nie poradzą. Ja pracuję jako kurier, załatwiam rekrutów. Ostatni raz walczyłem z maszynami pół roku temu. Nawet nie wiecie jakie tam jest piekło. Najpierw maszyny atakują gazem. Kiedy już wszyscy duszą się w trujących oparach, które dodatkowo redukują widoczność do kilku metrów zaczyna się. Ciężkie maszyny, samojezdne jeepy z karabinami maszynowymi. I to nie po dziesięć czy sto sztuk ale tysiącami. Strzela się na ślepo, z kiepskiej broni, która zacina się po kilku minutach albo kończy się amunicja. Nasi żołnierze padają trupem jak muchy podczas gdy maszyny są niemal niezniszczalne.
    - No ale przecież walki trwają już kilka lat?
    - To dzięki kurierom takim jak ja. My zapewniamy stały dopływ rekrutów. Ha ha ha. ? zaśmiał się ironicznie. ? To nie rekruci ale samobójcy. Ze zwerbowanych przeze mnie żaden nie przeżył dłużej niż miesiąc. Właśnie jadę do Nowego Jorku, a stamtąd z powrotem na Front.
    - Ale chyba macie jakieś sukcesy w walce? ? dopytywał się szeryf.
    - Sukcesy, dobre sobie. ? na twarzy Harry?ego pojawił się złośliwy grymas. ? Sukcesem jest dla nas gdy cofamy się o milę przez tydzień a nie o dziesięć w jeden dzień. Jeszcze nigdy odkąd walczę nie zdobyliśmy kawałka terenu. My nie walczymy o zwycięstwo, my tylko opóźniamy całkowitą przegraną.
    - To straszne! ? wyrwało się Rose.
    - Chcesz zobaczyć coś strasznego to pojedź na Front i spróbuj przeżyć parę godzin. Zresztą nieważne. Zobaczymy się jutro, to przyniosę ci nową broń. Dobranoc.
    Po tych słowach szybkim krokiem opuścił biuro szeryfa i udał się do swojego pokoiku. Zamknął za sobą drzwi i rzucił się na łóżko. Parę minut później już zasypiał. Przychodziły mu do głowy wspomnienia z walk na froncie. Obrazy te były przerażające, wręcz koszmarne. Przypominał sobie kolegów, których przeszyły kule lub rozerwały granaty. Wielu znajomych stracił już na tej wojnie. Bał się. Nie o siebie, strach o własne życie był mu obcy, martwił się o los swoich żołnierzy i całego frontu gdyby jego zabrakło. Pomimo, że nie był żadnym generałem czy pułkownikiem wiedział, że dla maszyn byłby bezcenny. Posiadał szeroką wiedzę na temat planów przyszłych bitew, personaliów dowódców itp. Był świadom, że nie zostałby zabity tylko wzięty w niewolę, po czym maszyny wpięłyby jego mózg do swojej sieci. Potem, po przekazaniu wszystkich istotnych dla wroga informacji, stałby się częścią jakiejś maszyny. Widział już kilka razy takie, pokonane przez swoich żołnierzy. Straszne mechanizmy z ludzkimi korpusami, rękami i głowami na platformach z kołami lub mechanicznych, pajęczych nogach uzbrojone w broń maszynową, pozbawione uczuć i woli. Nienawidził maszyn z całego serca i chętnie oddałby życie za jego pokonanie, wiedział jednak, że nie leży to jeszcze w możliwościach ludzi. Nie teraz. Jeszcze nie. Zasnął, sen nie miał mu jednak przynieść zbawiennego odprężenia.
    Widział siebie samego, siedzącego w domu na wygodnym bujanym fotelu oglądającego spokojnie telewizję. Rzucił okiem na kalendarz. To był ten dzień - dzień zagłady. Zerwał się z fotela i wybiegł na ulicę. Miał tylko kilka godzin by dojechać z Nowego Jorku do Waszyngtonu. Widok nadjeżdżającego sportowego samochodu spowodował jego mimowolną reakcję. Wyszarpnął z kabury służbową broń i oddał kilka strzałów w kierunku kierowcy. W końcu cóż znaczyło jedno życie wobec tych milionów istnień? Gdy tylko samochód powoli zjechał na bok, podbiegł do niego i szybko otworzył drzwi po czym wywlókł ciało na chodnik. Kilka sekund później jechał już z prędkością przeszło 100 mil na godzinę w kierunku autostrady. ?Oby tylko nie zabrakło paliwa? pomyślał. Silnik wył na maksymalnych obrotach gdy z prędkością 150 mil wymijał wszystkie samochody. Świat za szybą zdawał się rozmywać, zacierać, tracić barwy. Powoli jednak znużenie długą trudną jazdą zaczęło dawać mu się we znaki. Coraz trudniej przychodził mu slalom pomiędzy innymi wozami, zwolnił więc nieco zerknąwszy pierwej na zegarek. Drogowskaz ?Waszyngton ? 10 mil? był jak zbawienie. Jednak w tej samej niemalże chwili silnik zakrztusił się po czym zgasł. Rzut oka na wskaźnik poziomu paliwa wyjaśnił wszystko ? bak był pusty! Gdy tylko samochód zatrzymał się, wyskoczył z niego i zaczął biec po autostradzie, nie zważając na trąbiące na niego samochody. Przebiegł około dwóch mil gdy raczej coś poczuł niż usłyszał cichy niski dźwięk. Spojrzał w górę i zobaczył przelatujący wysoko w górze pocisk, kierujący się ku miastu. Zatrzymał się i zrozpaczony zaczął strzelać do niego. Miał gdzieś to, że nie było najmniejszej szansy na to by go trafił. Strzelał, bo to było jedyne co mógł jeszcze zrobić. Przestał dopiero, gdy w komorze pozostał już tylko jeden nabój. Pocisk właśnie dolatywał do celu. Potworny błysk wybuchu nuklearnego oślepił go na moment. Sekundę później czuł już gorące powietrze i nadciągającą za nim falę uderzeniową. Spojrzał na ciemniejące już od pyłu niebo i przystawił sobie lufę do skroni. Chłód metalu był czymś przyjemnym w porównaniu z gorącem jakie zapanowało wokół. Umysł podszepnął mu, że jeszcze chwila fala spopieli go i rozrzuci jego proch po okolicy. ?A było tak blisko? pomyślał. Raz jeszcze uśmiechnął się i pociągnął spust.
    Huk wyrwał go ze snu. Broń w ułamku sekundy znalazła się w jego dłoni. Szybka inspekcja pokoju wskazała sprawcę hałasu, którym okazała się poruszana podmuchami wiatru okiennica. Czuł się okropnie. Bolała go głowa, jak zawsze po tym powracającym koszmarze. We śnie próbował już na wiele sposobów uratować świat, lecz zawsze ponosił porażkę. Wierzył, że jeśli by mu się udało, to rzeczywistość również by się zmieniła. Bał się tego snu, ale jednocześnie uwielbiał, gdy on powracał. Czasami, gdy czuł się naprawdę źle, nawet nie starał się ratować innych, tylko korzystał z nierealnego czasu, danego mu przez... No właśnie, przez kogo? To również go zastanawiało. Nikt kogo by znał nie miewał podobnych snów. Owszem, czasem śniło się komuś, że wojny nie było, ale nigdy we śnie nie był świadomy tego co ma nadejść, tylko jego sen kończył się tak, jak to się stało w rzeczywistości. Podświadomość mówiła mu, że to nie przypadek, iż tylko on miewa ten sen. Tym bardziej przypadkiem nie było to że powracał i to coraz częściej. Dla wszystkich ludzi wojna była strasznym przeżyciem. Dzień w którym spadły bomby był ostatnim w życiu wielu, a ci którzy przeżyli nigdy już nie mieli go zapomnieć. Jednak natłok spraw codziennych, zwykłych problemów towarzyszących życiu, mniej lub bardziej spokojnemu powodował, że mogli o tym nie myśleć, pochłonięci troską o jutro nie przejmowali się dniem wczorajszym. Wszyscy, ale nie on. On przeżywał to niemal co noc, atomowe piekło, ludzie wyparowujący w ułamku sekundy, miasta zmiatane z powierzchni ziemi. Walka była jego jedyną ucieczką. Jako jeden z pierwszych ludzi po wojnie Harry zaczął organizować oddziały do walki z maszynami. Front na północy istniał dzięki niemu, a on żył dzięki frontowi. Widok ludzi umierających nie od promieniowania, czy żaru ale od kul, granatów i ostrzy pozwalał mu choć na chwilę zapomnieć. Bał się tylko dwu rzeczy: swoich snów i tego, że ta wojna nigdy nie będzie zwycięska. Obawiał się, że maszyny będą walczyły w nieskończoność, podczas gdy zasoby ludzkie znikały w ogromnym tempie. Świadczyły o tym chociażby coraz częstsze jego podróże między frontem a ?tyłami? jak nazywał stosunkowo spokojne tereny w centrum i na zachodzie Stanów. Coraz trudniej było o rekrutów, o broń, o amunicję i inny sprzęt. Niemal wszystkie fabryki były zniszczone lub uszkodzone, a te sprawne niewielu potrafiło obsługiwać. Ludzie najchętniej bawili się, lub robili sobie nawzajem krzywdę. Dużym powodzeniem cieszyły się np. walki gladiatorów, zwłaszcza te na śmierć i życie. Gangi motocyklowe przemierzały bezkresne puste obszary rabując i zabijając kogo popadnie, podobnie zresztą jak większość pozostałych przy życiu ludzi. Atomowa apokalipsa przyniosła jednak nie tylko śmierć. Pojawili się osobnicy, których dotychczas nie było: kaznodziejowie nowej, postatomowej ery, wędrowni samozwańczy kapłani, głoszący wszystkim zbłąkanym owieczkom, że wojna była karą za ich grzechy i nawołujących do pokuty, bądź przeciwnie, do składania krwawych ofiar nowym, atomowym bogom. Byli też liczni księża katoliccy, ci jednak byli zbyt miłosierni i zbyt chętnie pomagali nieznajomym by żyć długo.
    Stuk okiennicy nie był jedynym powodem obudzenia się Harry?ego. Gdy wsłuchał się w odgłosy dobiegające z zewnątrz, wyraźnie usłyszał głos przemawiającego człowieka. ?Powstańcie bracia? ? mówił ów człowiek ? ?powstańcie ze swego grzechu, porzućcie waszą nieczystość, nawróćcie się ku jedynemu panu!? Cholerny kaznodzieja, skąd on się tu wziął z samego rana? ? pomyślał Harry. Wiedząc, że już i tak nie zaśnie, wstał, przebrał się i wyszedł przed motel. Wychodząc zauważył, że drzwi do większości pokojów były otwarte a wewnątrz nie było nikogo. Doszedł do wniosku, że ich mieszkańcy wybiegli przed budynek zwabieni głosem wędrownego księdza. Gdy był już na zewnątrz, zobaczył spory tłum ludzi zgromadzonych na placu przed motelikiem wokół niewielkiego podium zbudowanego naprędce z paru desek i drewnianych skrzyń.
    - Bracia! Grzeszni jesteście, a wasz grzech nie podoba się Panu! Dlatego zesłał na was ogień piekielny, ale wy, grzesznicy, nie ulękliście się nawet tego i nadal pozostajecie wierni szatanowi! Dufni w siebie wierzycie, że udało wam się pokonać diabła, że zabiliście go i wasze cierpienie dobiegnie końca. Otóż nie! Powiadam wam nie stanie się tak jak tego pragniecie bo nie porzuciliście drogi grzechu a zamiast tego jeszcze bardziej wpadacie w pychę!
    W tłumie zaczęły się rozlegać zrazu pojedyncze, potem liczniejsze szepty: ?Ma rację, ten potwór na pewno był karą za nasze grzechy...?
    - Bracia! ? po krótkiej przerwie wielebny znów podjął wątek ? Wśród was są ludzie obcy, ludzie, którym wydawało się, że mogą sami pokonać diabelskie moce, co jest oczywistym grzechem pychy i świadectwem braku wiary w moc Najwyższego!
    Harry poczuł dreszcz zdenerwowania przechodzący mu po plecach. Jednocześnie upewnił się, że broń jest w kaburze u jego boku. Bardzo nie podobał mu się ten klecha, zwłaszcza, że miał przeczucie iż ostatnie słowa były skierowane właśnie do niego. Nie był wcale uprzedzony do żadnej z religii ale tacy jak ten tam, działali mu na nerwy, wszędzie rozsiewali niepokój i ziarno niezgody. Często pozostawiali po swoim przejściu puste wioski, których mieszkańcy albo pozabijali się wzajemnie albo spalili swe domostwa i ruszyli na pielgrzymkę w ślad za swym ?pasterzem?. Jeszcze jednym powodem złych przeczuć Harry?ego, był dziwny kształt widoczny pod płaszczem, zrobionym zapewne ze starej sutanny. Kurier dałby głowę, że to karabin maszynowy albo strzelba, a uzbrojony ksiądz mógł wróżyć tylko kłopoty. Podczas gdy Harry zastanawiał się nad sytuacją, klecha wznosił się na wyżyny swego oratorstwa, bez przerwy wyzywając wszystkich od synów szatana i bezbożników. Zebrani wokół ludzie wydawali się być coraz bardziej wzburzeni, zaczynali wytykać się palcami, szepcąc: ?Tak, wokoło sami mordercy i złodzieje?. Widząc na co się zanosi kurier czym prędzej wrócił do swego pokoju. Po drodze wziął jeszcze coś z bagażnika swojego samochodu i gdy tylko znalazł się w pokoju zabarykadował drzwi. Tym co zabrał z wozu okazała się być strzelba, wspaniale wyglądająca dwururka myśliwska, którą teraz z widoczną wprawą nabijał śrutem. Następnie wyjął spod łóżka swój karabin i stanął z nim w oknie, mając stamtąd doskonały widok na całe zebranie a zwłaszcza na dziwnego księdza. W końcu kurier usłyszał to czego się spodziewał. Klecha wskazał ręką na okno w którym stał Harry i zawołał do tłumu: ?Oto niewierny, obcy, który sprowadzi na was gniew Boga! Zaprawdę powiadam wam bracia, zabijcie go a może unikniecie kary!? Gdy oczy wszystkich zwróciły się w kierunku motelu mówca wykonał nieznaczny ruch dłonią i nagle spod jego płaszcza zaczął wypływać delikatny obłoczek jakiegoś dymu. Jednak podniecony tłum zdawał się tego nie zauważać, ci którzy przyszli na plac z bronią wyciągali ją teraz i gotowali się do walki. Harry miał już tego dość. Przyłożył kolbę karabinu do policzka i starannie wymierzył w serce. W momencie gdy tłum ruszył biegiem ku motelowi rozległ się strzał. Kurier ze zdziwieniem patrzył jak przewrócony siłą wystrzału ksiądz wstaje, otrzepuje swój płaszcz z pyłu i ze złośliwym uśmiechem grozi mu placem.
    - Pieprzony robot! ? Harry nie miał już żadnych wątpliwości co do pochodzenia sprawcy zamieszania.
    ? Ale skąd on się tu do cholery wziął?! - Kurier nie miał jednak wiele czasu na zastanawianie się nad tym ponieważ wzburzony tłum już dobijał się do jego drzwi.
    - Odsuńcie się albo was rozwalę! ? krzyknął, jednocześnie ponownie celując w księdza.
    Celował w głowę, bo wiedział, że to często jedyny słaby punkt ?ludzkich? maszyn. Nagły impuls kazał mu paść na podłogę a ułamek sekundy później rozległ się brzęk stłuczonego pociskiem lustra wiszącego dotąd naprzeciw okna. Harry poczuł, że coś spływa mu po policzku. Okazało się, że kula drasnęła mu głowę i teraz z rozciętej skroni płynęła cienka strużka krwi. Zdenerwowany już ostatecznie kurier ponownie wystawił lufę karabinu przez okno i wymierzył. Zanim pociągnął spust zauważył jeszcze, że fałszywy ksiądz przeładowuje starodawny niemiecki karabin, pewnie KAR 98. Mgnienie oka później rozległ się suchy huk wystrzału i pocisk kalibru .308 cala pomknął do swego celu. Siła strzału ponownie wywróciła robota, tym razem jednak nie miał szans by powstać. Kula trafiła dokładnie w jednostkę sterującą, rozbiła główny procesor i zamieniła głowę maszyny w śmietnik. Zwarcie w obwodach nie zatrzymało jednak gazu, który nadal wydobywał się spod płaszcza niedawnego mówcy. Harry wiedział co to za gaz, znał go ze swojego pobytu na froncie. Opary marihuany, opium i innych narkotyków zmieszane razem były bardzo często stosowane przez maszyny. W zależności od proporcji i rodzaju zmieszanych oparów albo ogłupiały ludzi, uniemożliwiając im jakiekolwiek działanie, często wprost paraliżując układ nerwowy, albo, choć dużo rzadziej, miały dać maszynom kontrolę nad ludźmi, sprawiając że słuchali głosu wydobywającego się z noszonych przez maszyny głośników. Głos ten najczęściej kazał im popełniać samobójstwa, lub strzelać do siebie nawzajem. Prawdopodobnie właśnie taki rodzaj gazu miał w swoich zbiornikach ?ksiądz?, dlatego właśnie tłum tak łatwo posłuchał go i przystąpił do szturmu pokoju Harry?ego. Słysząc coraz bardziej skrzypiące zawiasy drzwi kurier wiedział już, że musi uciekać. Jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze motelu, dokładnie nad niewielkim ukośnym zadaszeniem, na które teraz wyrzucił swoje rzeczy. W momencie gdy tłum zdołał wywarzyć drzwi Harry był już za oknem. Zdążył jeszcze posłać w tłum sporą chmurę śrutu z obu luf swojej strzelby. Ludzie, którzy wpadli z dzikim okrzykiem do jego pokoju padli jak świeżo ścięte kłosy. Reszta, całkowicie już ogłupiała, stała za drzwiami bojąc się wejść tam, gdzie czyhała pewna śmierć. Kurier zręcznie zeskoczył z daszku i pędem dopadł swój wóz. Już ruszał, gdy przeszło mu przez myśl, że o czymś zapomniał. ?Nie mogę przecież zostawić szeryfa! Pewnie leży jeszcze w swoim biurze? ? myślał dociskając jednocześnie gaz do oporu. Spod kół wytrysnęły dwie fontanny piachu i czarny ford wyskoczył do przodu jak wystrzelony z procy. Kiedy poprzedniego dnia Harry był w biurze szeryfa zwrócił uwagę na drzwi znajdujące się w tylnej części pomieszczenia, będące zapewne wyjściem prowadzącym na tyły budynku. Teraz właśnie kurier zatrzymał się za tymże budynkiem i nie gasząc nawet silnika wyskoczył z samochodu. Drzwi były zamknięte, ale kilka strzałów z pistoletu pozwoliło je sforsować. W ciemnym wnętrzu Harry dostrzegł leżącego na kanapie Chucka, kurczowo trzymającego w ręku karabin maszynowy.
    - Zbieraj się, musimy wiać! ? zawołał kurier podchodząc do szeryfa.
    - Co się dzieje? Czemu mamy uciekać?
    - Pieprzone maszyny wytropiły mnie i przysłały tu fałszywego księdza, który podburzył ludzi. Załatwiłem go, ale całe miasto próbuje mnie teraz zabić. Zresztą, zabiją każdego, kto nie jest razem z nimi, są odurzeni narkotykami. ? wyjaśniał Harry pomagając jednocześnie wstać rannemu szeryfowi.
    - Czy nie można im jakoś pomóc, powstrzymać ich?
    - Z tego co wiem nie. Najdalej za jakąś godzinę zaczną się sami zabijać i niszczyć wszystko co wpadnie im w rece. Lepiej, żebyśmy byli wtedy daleko stąd.
    - Dobra, chodźmy.
    - Zaczekaj. Masz tu jakieś materiały wybuchowe?
    - Hmm... Tak, tam w kącie, pod podłogą powinno być pare lasek dynamitu a co?
    - Musimy wysadzić twoje biuro. Za dużo tu broni i amunicji, by mogło się dostać w ich ręce.
    Podczas gdy Harry wydobywał ze skrytki dynamit szeryf pilnował samochodu od czasu do czasu pytając ile jeszcze czasu mu to zajmie. Pięć minut później Harry wybiegł z budynku i wsiadł szybko do samochodu, każąc zrobić to samo Chuckowi. Jak tylko szeryf zatrzasnął drzwi samochód ostro ruszył i zaraz zaczął nabierać prędkości.
    - Mówiłeś, że co tydzień zjawiają się tu karawany. Nie wiesz skąd przyjeżdżają?
    - Nie mam pojęcia, podobno z wielkich miast ale skąd dokładnie - nie wiem.
    - Ale z jakiego kierunku?!
    - A, kierunek! Z zachodu, tak, zawsze z zachodu.
    - I o to mi chodziło.
    Harry zawrócił przy dużej szybkości pomagając sobie hamulcem ręcznym i po chwili ponownie rozpędzał samochód, lecz w przeciwnym niż poprzedni kierunku. Kilka sekund potem obaj pasażerowie usłyszeli huk a w powietrzu za nimi zaroiło się od szczątków drewna, szkła i drobin piasku. W miejscu, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej było biuro szeryfa obecnie pozostały nędzne szczątki płonących ścian. Uciekinierzy zdołali pokonać kilkadziesiąt metrów, gdy ujrzeli tłum oszalałych mieszkańców pędzący na nich z bronią w ręku. Kurier nie miał czasu do namysłu, zdecydował więc, że spróbują się przez ów tłum przebić siłą. Wprawnym ruchem wyszarpnął z kabury pistolet i wychyliwszy się przez okno począł opróżniać magazynek. Widząc działania towarzysza Chuck wychylił się z drugiej strony i wypruł długą serię ze swojego karabinu. Siła ognia nie była może zbyt duża, ale oszalali ludzie stanęli jak wryci. Dopiero gdy samochód pokonał połowę z dzielącej ich wcześniej dwustumetrowej odległości ocknęli się i odpowiedzieli strzałami. Większość miała stare, nieraz i ponad stuletnie rewolwery, których sprawność podobnie jak celność pozostawiała wiele do życzenia. Szaleństwo które ogarnęło tłum objawiało się również w inny sposób. Strzelali bowiem wogóle nie zwracając uwagi na innych, znajdujących się na linii strzału. A ponieważ prócz rewolwerów, część uzbrojona była w strzelby załadowane śrutem, więc śmierć szybko poczęła zbierać obfite żniwo. Na kilka metrów przed tłumem przeciwników Harry i Chuck schowali się ponownie do wnętrza wozu, a kurier wdusił przycisk klaksonu i jeszcze mocniej docisnął gaz. Pierwszy, który nie zdążył uciec przed mknącym z prędkością przeszło 100 km/h samochodem przeleciał kilka metrów, nim wylądował ze złamanym karkiem na głowach reszty szaleńców. Dziesięć sekund później wszyscy napastnicy znaleźli się już za tylnym zderzakiem forda i prowadzili bezcelowy ostrzał, coraz szybciej oddalającego się pojazdu. Dopiero na wzgórzu, oddalonym o około pięć mil od Blackville Harry odważył się zatrzymać samochód. Zanim wysiadł, wziął jeszcze leżącą dotąd na tylnym siedzeniu lornetkę. Teraz z zaciekaniem spoglądał na dogorywające miasteczko. Większość budynków stała już w ogniu, wznieconym przez oszalałą gromadę, a wschodni wiatr przynosił odgłosy nieustannych wystrzałów.
    - Mieliśmy szczęście, ale to jeszcze nie koniec naszych kłopotów. ? stwierdził Harry.
    - Dlaczego? Przecież nas nie ścigają
    - Oni nie. Ale mógłbym dać głowę, że robot, który podszywał się pod klechę zdołał przesłać meldunek, że ja tu jestem, zanim go rozwaliłem.
    - I co z tego?
    - Nic. Nic, oprócz tego, że za godzinę, albo równie dobrze za pięć minut, zjawi się tu kilka jego maszyn bojowych, dla których pościg za mną nie będzie żadnym wysiłkiem.
    - To co my tu jeszcze do cholery robimy?! ? wrzasnął niedawny szeryf.
    Harry nie odpowiedział. Stał tylko zasłuchany w cichy szum wiatru, wiejącego od strony miasteczka. W pewnym momencie jego niewyrażająca żadnych uczuć twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
    - Wsiadaj do samochodu! Szybko. ? rzucił krótko do Chucka.
    Ten bez ceregieli wykonał polecenie, choć nie miał już żadnego pojęcia co się dzieje. Chwilę później kurier zatrzasnął drzwi ze swojej strony i uruchomił silnik.
    - Patrz, jak maszyny przygotowują sobie teren, zanim na niego wkroczą.
    Chuck wychylił się przez boczną szybę i w dość akrobatycznej pozie wpatrywał się w leżące u stóp wzgórza miasteczko. Kilka sekund później usłyszał niski pomruk czegoś, co uderzyło w centrum miasteczka, niemal dokładnie w miejsce, gdzie leżał robot zabity przez Harry?ego. Jeszcze moment a potężny błysk oślepił go. Kiedy w końcu zdołał otworzyć oczy kurier właśnie ruszał. Ostatnią rzeczą jaką zdołał zauważyć szeryf była fala uderzeniowa rozchodząca się wokół wielkiego krateru, powstałego w miejscu Blacville. Dalszej drogi nie pamiętał, bo gdy samochód ruszył, uderzył głową o krawędź dachu i stracił przytomność.
    Zimna woda przywróciła mu przytomność. Gdy otworzył oczy nie znajdował się już w wozie, lecz leżał w jakimś namiocie, słysząc wokół liczne głosy ludzi. Nad nim stał jeden z nich i pytał go właśnie jak się czuje.
    - Bywało lepiej. ? stwierdził cierpko ? Gdzie jestem?
    - To obóz karawany, twój znajomy przywiózł cię tutaj.
    - Harry... ? dopiero teraz szeryf uświadomił sobie co się stało kilka godzin wcześniej ? A gdzie on teraz jest?
    - Odjechał jakąś godzinę temu. Ale nie musisz się martwić, dobrze zapłacił, żebyśmy się tobą zaopiekowali ? dodał karawaniarz widząc smutek na twarzy Chucka.
    Harry tymczasem był już o 100 mil od obozu karawany i pędził z zawrotną prędkością do Nowego Yorku. Wciąż uciekał przed myślą, że to z jego winy Blackville i wszyscy jego mieszkańcy zniknęli z powierzchni ziemi. Walka z maszynami nie zmierzała w dobrym kierunku i co rusz jakieś miasteczka i wioski padały pod ciężarem stali ale nigdy jeszcze sam Harry nie był tak blisko. Najbardziej przerażała go świadomość, że gdyby nie pojawił się w miasteczku, miało by ono szansę na jeszcze przynajmniej parę lat egzystencji. W końcu nie wytrzymał. Zatrzymał samochód, wysiadł i zwrócił zawartość żołądka na suche piaski otaczającej go pustyni. Potem usiadł na ziemi oparty plecami o koło samochodu. Zamknął na chwilę oczy, ale pod powiekami natychmiast pojawił się obraz z jego koszmarnego snu. Znów widział miasto i ludzi ginących w nuklearnej apokalipsie. ?Dość tego! Nigdy więcej!? Nagle wszystkim czego zapragnął, była myśl, by nikt więcej już przez niego nie zginął. Wszystko inne stracił wagę. Maszyny, wojna, życie były niczym wobec wyrzutów sumienia. Spokojnym ruchem wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył go i przystawił lufę do skroni. Krew i szczątki czaszki chlusnęły wokoło a bezwładne, pozbawione niemalże głowy ciało osunęło się całkowicie na ziemię. Kilka minut później pierwsze sępy cieszyły się z rzadko spotykanej uczty.
×
×
  • Utwórz nowe...