Skocz do zawartości

Macielinio

Forumowicze
  • Zawartość

    93
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Macielinio

  1. Macielinio
    Przebranżowuję się znowu, teraz ten blog jest o sztuce. Mojej, czyli współczesnej, i znowu służy promowaniu bloga głównego, który jest nieco ładniejszy. Na zachętę załączam obraz. Namalowany został na tekście jasełek, dlatego jest możliwym, że widać niejakie kwestie. Piszcie, co sądzicie. Na http://grzenkovitz.blog.pl/ znajdziecie znacznie więcej obrazów, rysunków, wszystkiego co wyprodukuję.
    Nawiązując do od dawien obowiązującego toposu, obraz ten nazwałem banalnie "Trzema gracjami". Akryl na papierze.

    Trochę małe, ale nie umiem wstawić większego, tylko tak:
    http://grzenkovitz.blog.pl/2013/04/30/trzy-gracje/
  2. Macielinio
    Naród idiocieje.
    Ostatnio, przyznaję, zdarzyło mi się powiedzieć "po lewo". Poczułem wtedy straszny wstyd i postanowiłem, że już nigdy więcej tak nie powiem.
    Ale po obserwacjach przeprowadzonych na Facebooku doszedłem do wniosku, że chyba mało osób zrobiło podobnie.
    JAK MÓWIĆ O KIERUNKACH:
    - na lewo, na prawo, po lewej, po prawej.
    "Po lewo" to błąd absolutny i ohydne spaczenie języka naszego ojczystego.
    Koniec przekazu.
  3. Macielinio
    Dzisiaj czepiam się dat. Na kilku niwach.
    Roku dwutysięczny dwunasty był to dziwny rok, albowiem wszyscy nazywali go dwutysięcznym dwunastym.
    Tak, dokładnie. W języku polskim przy podawaniu dat ODMIENIAJĄ SIĘ JEDYNIE dziesiątki i jednostki - zasada ta nie dotyczy jednak lat "okrągłych", jak rok 1000000 czy 4000.
    Rok 2012 to rok dwa tysiące dwunasty.
    Jeśli macie znajomych celebrytów, naukowców, dziennikarzy, sportowców, jeśli macie znajomych - przekażcie im to, bo ten błąd jest przez nich popełniany nader nagminnie. Jedynie rok 2000 może być poprawnie i ze wszelkimi honorami nazywany rokiem dwutysięcznym.
    Skoro jesteśmy przy datach - dzisiaj jest 16 sierpnia. Nie "sierpień", "sierpnia". TAKIE ŁATWE, A TAKIE TRUDNE. Dla opornych - jest tylko jeden sierpień w roku, więc nie możemy powiedzieć "szesnasty sierpień".
    Tak, czepiam się. Wiem, już nie miałem. Ale co mi szkodzi?
  4. Macielinio
    AC/DC... Ich płytę kupiłem przypadkowo. Zachęcony dużą ilością przesterów i armatą na okładce, wziąłem płytę i zachaczając o kasę, poszedłem prosto do wyjścia. Potem włączyłem ją w samochodzie, ale wrażenia były już mniej pozytywne. (Armata nadal jest super.)
    "For Those About the Rock We Salute You", bo o nim mówię, został wydany już dawno, bo w 1981 roku przez - uwaga, to będzie niespodziewane - AC/DC. Ja go kupiłem 29 lat później. Może wtedy myślano inaczej? Może wtedy było inaczej? Może recenzenci nie byli mną? Tak, to prawdopodobne.
    W jednym się w każdym razie zgadzamy z tamtymi recenzentami - pierwszy utwór - "For Those About to Rock (We Salute You)" jest dobry i może nawet najlepszy.
    Ma nawet wejście na nutach, które się nawet rozwija. Jest też chwytliwy refren, palcówka-w-solówce i ekstremalnie powtarzalna zwrotka - czyli wszystko co potrzeba wyższej klasy średniej piosence rockowej.
    Następne "I Put the Finger on You" jest lekko podobne do "For Those About to Rock" z riffu, ale nieskomplikowane. Cały czas jeden gitarzysta gra ten sam temat, a wokalista próbuje przekrzyczeć perkusję. Drugi gitarzysta wykonuje Zmasowany Atak Gitarą Elektryczną - ZAGE.
    Naprawdę, nie wiem co mam napisać w przypadku "Let's Get It Up" - formuła we wszystkich piosenkach jest wybitnie taka sama - i tak też jest tutaj. Wstęp, kilkukrotne powtórzenie wstępu na nutach, zwrotka, kilkukrotne powtórzenie zwrotki na akordach, refren, kilkukrotne wykrzyczenie tytułu piosenki.
    "Inject The Venom" oczywiście spełnia ww. formułę, ale przy tym nie jest słabe, jest wręcz dobre, jeśli nie najlepsze. Bo liczy się uderzenie (nie ma to jak eufemizmy), a tutaj uderzenie jest i to w ilościach hutowych.
    Następny "Snowballed" to powrót do starej, dobrej (?), formuły.
    Potem - "Evil Walks", jak zwykle robione pod schemat, ale coś w sobie jednak ma. Trochę przypomina "Another Brick in the Wall" Pink Floyd, leciutko, dwoma, może trzema nutkami z refrenu. I nawet też śpiewają chóralnie, tylko od czasu do czasu Johnson się wydrze.
    "C.O.D." jest dobre, ale jeśli się słucha wszystkich piosenek pod rząd, naprawdę można nie wytrzymać. Ta piosenka akurat rzeczywiście ma rockowy klimat, tak samo jak "Inject the Venom". Dobrze wpasowana jest tutaj także perkusja, choć monotonna, tutaj taka właśnie pasuje. I takie "wyzwolenie" na końcu piosenki.
    Kolejna piosenka - "Breaking the Rules" - jest trochę wolniejsza, gdyby nie głos wokalisty, powiedziałbym, że wręcz chilloutowa. Ale głos jest i przez to jest to niewiadomo co. Blues rockowy? Może trochę przesadzam, ale coś w tym stylu, nawet przyjemnie się słucha.
    "Night of the Long Knives" - nic specjalnego, nie porywa i trzyma się utartej przez wszystkie poprzednie piosenki drogi.
    Zaś w w kategorii "Inwecja twórcza na płytach wydanych w 1981 roku" wygranym jest ostatnia piosenka na płycie, "Spellbound". Tam motyw ze wstępu powtarza się aż do refrenu. Chociaż na zwrotce jest trochę inny, głośniejszy. I w środku jest coś, co trudno zakwalisyfikować ani do solówki ani do wariacji, coś dziwnego.
    Szczególną uwagę można zwrócić na strasznie charakterystyczny wokal, który jest wizytówka AC/DC. Na początku ciekawy, potem może on już być trochę męczący i na dłuższą metę nudny. Wiele zespołów nie potrzebuje osób z przezterem w gardle aby uzyskać rzeszę wyznawców - już choćby James Hetfield z Metalliki ma "czystszy" głos.
    Gitara prowadząca nie jest zła, jednak, gitara rytmiczna - co ona właściwie gra? Akordy? Pozostawmy to braciom Young. Perkusja nie wyróżnia się niczym specjalnym, a że w ogóle jest basista, dowiedziałem się dopiero przed chwilą.
    Ta płyta tak ekstremalnie, niesamowicie trzyma się jednej formuły, że przez to znacznie traci. Naprawdę słuchanie takich piosenek nuży i jest męczące. Są prawie takie same, bez tekstu nie potrafię ich odróżnić, może poza "For Those About to Rock (We Salute You)" i "Inject the Venom".
    Ogólnie, płyta nie jest dobra, chociaż ma swoje momenty. Czasem słychać rock'a, ale nie ma tam takiej piosenki, która aktualnie zagościłaby na listach przebojów. Ale sprawdzian zaliczyła.

    2,5/5
  5. Macielinio
    Walka ze zsuwającym się atramentem została przegrana.
    Po kilkudniowym wyjeździe do Czech (atrament zostawiłem w miejscu jego zwykłego spoczynku) zastałem anomalię mającą się znakomicie.
    Poddałem się, przestawiłem atrament na półkę z książkami a na zabytkowy zegar położyłem niemal tak samo zabytkowy, jednak będący zwykłym czarno-biały telewizorek, na oko ok. 4 cale.
    Zegar był wyłączony, i to jest największą zagadką owego zdarzenia.
    Szybko jednak przestałem się tym przejmować, albowiem...
    nabyłem drogą kupna podręcznik do nauki języka czeskiego.
    Podręcznik został kupiony w Ostrawie na Śląsku Cieszyńskim (który był onegdaj polskim, ale czas na nacjonalistyczną nienawiść jest skończonym) za niebagatelną cenę 519 koron czeskich.
    Podręcznik jest kolorowy i bardzo mnie to cieszy.
    Ze smutkiem i niemałym zdziwieniem zauważyłem, że wiele popularnych w Polsce zwrotów z języka czeskiego nie istnieje.
    Tak - czeski nie jest śmieszny.
    KONIEC
  6. Macielinio
    Zakończyłem działalność ortograficzno-fleksyjną. Tak - postanowione. No dobrze, ostatnie, dla kompletnych antytalentów językowych - odmiana półtora: półtoREJ godziny (rodzaj żeński - rej), półTORA punktu (rodzaj męski - ra).
    Dzisiaj jednak co innego.
    Zauważyłem dziwną anomalię dziejącą się tuż na moich oczach.
    Albowiem na zabytkowym radzieckim zegarze, który stoi właśnie przede mną na biurku postawiłem sobie atrament w szklanym kałamarzu, dla uczynienia go jeszcze szykowniejszym.
    JEDNAK,
    atrament ten zachowuje się w sposób nieprzystający dla atramentu.
    Atoli gdy kładę go na środku tegożto właśnie jakże zabytkowego zegaru, na dzień następny
    znajduje się przesunięty kilka centymetrów na południe.
    Zdarzyło się tak już trzy razy i jestem cokolwiek zaniepokojony.
    Nie wiem, czy ma to związek z polem magnetycznym ziemi, prądami powietrza czy może lożami masońskimi w okolicy, jestem bezradny!
    Będę zdawał relację z walk z tym... czymś.
  7. Macielinio
    Skoro kilka osób przeczytało mój wpis o lodach i znalazł się tylko jeden (liczebnie: 1) poważny hejter, (zjechany w sposób nader wysoki) będę kontynuował swoją krucjatę w postaci bloga o poprawności naszego języka.
    Dzisiaj opowiem wam bajkę o zwrocie "w każdym bądź razie".
    Bajkę, ponieważ taki zwrot NIE ISTNIEJE, a przynajmniej nie powinien.
    Został on stworzony na skutek nieudanego eksperymentu z połączenia dwóch zwrotów: "w każdym razie" oraz "bądź co bądź", które występują osobno.
    Powie wam to każdy kompetentny słownik poprawnej polszczyzny.
    Poprawny jego odpowiednik to właśnie "w każdym razie".
    Nienawidzący będą nienawidzić.
  8. Macielinio
    Uwaga, dla nie znających polskiego, albo znających go w małym stopniu.
    ODMIANA RZECZOWNIKA "LODY":
    lody Dopelniacz (kogo? czego?): Nie lubię lodów Celownik (komu? czemu?): Przygladam się lodom Biernik (kogo? co?): Lubię lody Narzednik (z kim? z czym?): Rozmawiam z lodami Miejscownik (o kim? o czym?): Rozmawiam o lodach Wolacz: Hej
    lody!
    Tak, to te lody do jedzenia, w gałce, pucharku, wafelku, włoskie, posypane tęczową posypką, obojętnie.
    Nigdzie w żaden magiczny sposób lody nie zmieniają swojej liczby na pojedynczą!
    NIE MÓWI SIĘ "Kupię sobie loda" tylko "Kupię sobie lody"!
    Jem LODY - nie "loda".
    Te LODY (nie "ten lód" - lód jest to efekt zamarzania wody).
    Hejterzy - proszę hejtować, nie obchodzi mnie to - chcę tylko, żeby naród to zapamiętał.
  9. Macielinio
    Trzecia opowieść o Dziurze
    starająca się być nieco satyryczną
    Młody blondyn wyszedł z urzędu. Nic nie udało mu się zdziałać. Ta dziura nie była normalna - tak mu się zdawało. Wykopana z dnia na dzień, przed jego domem, nikt nic o niej nie wie... Nawet burmistrz. Szedł ulicą zamyślony, kiedy nagle wpadł na kobietę rozmawiającą przez telefon. Wpadł na nią z takim impetem, iż przewróciła się i upuściła telefon, który roztrzaskał się na chodniku. Pomógł on jej wstać i pozbierał części telefonu. Był dosyć wiekowy, nie dziwne, że grawitacja zrobiła swoje.
    - Jak pan chodzi, idioto - przełamała lody osóbka.
    - Od urodzenia - zripostował Stasiek - Proszę sama uważać, to pani telefon byłby cały.
    Dumny z siebie i swojej inteligencji (świetnie mu wyszła ta riposta!) chciał iść dalej, jednak kobietka złapała go za ramię i odwróciła. Miała mord w oczach, Postać też starał się mieć mord w oczach, ale wyszło mu najwyżej lekkie skaleczenie.
    - A telefon? - zapytała cedząc słowa. - Odkupuje mi go pan. No już, idziemy.
    Stasiek dał za wygraną. Agresorka była bardzo drobna, bardzo szczupła i miała czarne włosy na kolor czarnej farby. To właśnie jako pierwsze przyszło mężczyźnie na myśl, kiedy zobaczył ją leżącą na płytach chodnikowych. Pewien staruszek pchający wózek dla dzieci na przeciwległej stronie ulicy wyciągnął głowę aby się lepiej przypatrzeć jak ona, malutka brunetka, ciągnie przez ulice tego rosłego blondyna wydającego z siebie co chwila okrzyki dezaprobaty.
    W końcu doszli do salonu z telefonami komórkowymi. Był to malutki (jak na standard szczeciński) sklepik, jednak wyjątkowo wysoko się ceniący. Agresorka popchnęła drzwi, po czym rozległ się wysoki dźwięk malutkiego dzwoneczka.
    Stasiek rozejrzał się. W środku dookoła wszędzie znajdowały się szklane gabloty zawierające nowoczesne urządzenia elektroniczne. Za długą, białą ladą ze złotym paskiem przy blacie siedział młody kasjer oglądający telewizję. Kiedy klienci weszli, podniósł głowę.
    - Słucham państwa. - powiedział wysokim głosem wieszczącym niedawną mutację.
    - Chciałabym kupić telefon - stwierdziła aksamitnym głosem, zupełnie nie przypominającym tonu jakim zwracała się do Postacia. Ten zrobił się aż prawie zazdrosny.
    Kasjer pozostał jednak niewzruszony aksamitem tonu nieznajomej i brnął dalej.
    - A jaki?
    - A jakie są?
    - Te wszystkie - obwieścił grobowo i uczynił zamaszysty gest ręką dookoła sali.
    Osóbka uśmiechnęła się dobrotliwie i zaczęła w nader dokładny sposób sprawdzać każdy telefon po kolei. Blondyn westchnął i usiadł na miejscu dla gości, słuchając telewizji. Nagle zaczął przysłuchiwać się uważniej. Reporterka wiadomości lokalnych mówiła coś o jego okolicy.
    "W Przylepiu - wiosce w bliskiej okolicy Szczecina mieszkańcy wiedli dotychczas spokojne życie, jednak ich sielskie życie zostało zakłócone. Pani Krystyna i pan Tomasz zawsze byli zgodnym małżeństwem. Prowadzili gospodarstwo, wychowali trójkę dzieci. Byli wyjątkowo przywiązani do jednej brzozy. Jednak kiedy we wtorek pan Tomasz obudził się, na podwórku zamiast brzozy zastał dziurę, a obok niej robotników. Rada miasta nie może nic na to poradzić. - Co to ma być - mówi Tomasz - aby miasto tak dobierało się do czyichś brzóz bez pozwolenia? To jest absurd, hipokryzja i czyste porywanie roślin zielonych!"
    - Proszę pana, mam, kasa na stół. - głos kobiety jakby stracił swój urok.
    Stanisław podszedł do kasy i zapłacił za telefon. Zapłacił niemało, a to dlatego, że jego myśli były już zupełnie gdzie indziej.
    Jutro jedzie do Przylepia.
  10. Macielinio
    Kontynuacja opowieści o Dziurze
    opowiadania starającego się być satyrycznym
    Stanisław poszedł przed siebie, żwawym krokiem człowieka wzburzonego, który wie, czego chce. Szedł długimi, brukowanymi ulicami. Szedł, szedł długo a szło mu się tak miło, że niemal się zasmucił widząc czerwoną tabliczkę z napisem "RADA MIASTA SZCZECIN". Otworzył drzwi całkowicie pewny siebie i z zadziornym uśmiechem krzyknął do pierwszej osoby z brzegu:
    - Proszę natychmiast z burmistrzem!
    Osoba ta ostudziła jego zapał stosownym (lub nie) epitetem oraz kilkoma innymi środkami stylistycznymi, po czym udała się dalej sprzątać podłogę.
    Interesant, który nieco już ochłonął, zobaczył napis podejrzanie łopatologicznie głoszący "Zapisy do burmistrza" i udał się w jego kierunku.
    - Proszę z burmistrzem kiedy to będzie możliwe - powiedział pokornie do sekretarki po wejściu.
    Uniosła ona oczy znad swego zeszytu i popatrzyła na Staszka przez druciane okulary. Ostatecznie podniosła długopis i zatrzymała się w pozycji gotowej do wpisywania.
    - Imię, nazwisko?
    - Stanisław Postać.
    - Cel wizyty?
    - Skarga! - odpowiedział, mrużąc oczy.
    Wyglądało to bardzo spektakularnie i kobieta będąc pod wrażeniem zdolności okulistycznych osoby, którą miała przed sobą, zdążyła jedynie wyszeptać:
    - Proszę do gabinetu.
    Wpuściła go, po czym upadła na podłogę opierając się o drzwi, fantazjując o oczach nieznajomego.
    Tymczasem on stanął w gabinecie burmistrza, trzymając dłonie na biodrach, w pozycji do ataku. Burmistrz wyglądał na znudzonego takimi ludźmi.
    - Panie burmistrzu! - zaczął na wysokich tonach.
    - Słucham pana... - odpowiedział znużony urzędnik.
    - Panie burmistrzu - powtórzył - Pana funkcja, jest jedną z najcenniejszych w naszym społeczeństwie. Szkoły, policja, straż pożarna, nawet mafia podlega panu!
    - To nie jest dokładnie tak... - starał się zaprzeczyć domniemany władca, ale chłopak wpadł już w ciąg.
    - Jest pan panem wszystkiego znajdującego się w obrębie Szczecina. Ale jednego panu nie wolno ruszać! - w tym momencie wystawił jeden palec w górę - Własności osobistej!
    - A czy ja poruszyłem pańską własność osobistą?
    To było dla Staśka zbyt wiele.
    - Jeszcze ma pan czelność się pytać! Oczywiście, że pan poruszył! Mówię o dziurze.
    Tutaj drugi mężczyzna spuścił głowę i odwrócił wzrok.
    - Chyba wiem, co ma pan na myśli...
    Chłopak wreszcie poczuł jakiekolwiek zrozumienie.
    - A nie da się tego jakoś naprawić, albo zaniechać budowy?
    Burmistrz pokręcił smętnie głową.
    - Nie. Dziura musi tam zostać.
    Na dywan spłynęły dwie łzy.
  11. Macielinio
    Początek opowieści o Dziurze
    opowiadania zwyczajnego/innego
    Pierwszą rzeczą, którą Stanisław zrobił po obudzeniu, było spojrzenie przez okno.
    Znowu, matko.
    Było zasłonięte.
    Staszek nie mógł zobaczyć swojego ulubionego drzewa machającego mu na dzień dobry listkami, ni ptaszków przysiadających na jego obszernych, długich konarach. Wyobrażał sobie, jak pięknie musiały wyglądać te stworzonka. Ale okno...
    Było zasłonięte, a to oznacza, że piękny początek dnia przepadł. Bezpowrotnie. Wstał więc i wyciągnąwszy się, rozsunął zasłony, ale drzewa już tam nie było, a ptaszki mogły tylko zawisnąć w powietrzu. Zamrugał, drzewa dalej nie było. Postanowił podrapać się po potylicy, ta sytuacja nieco go przerastała. Wtedy, spojrzał raz jeszcze na swoje łóżko i wpadł na pomysł - może to jest jeszcze sen? Oglądał ostatnio "Incepcję" (dobry film, ale nieco smutny), w związku z czym jego zakres pomyślunku i inwencja rozszerzyły się i otwarły na nowe możliwości. Wskoczył do łóżka, zacisnął oczy najmocniej jak potrafił i starał się zasnąć. Nie wychodziło mu. Doszedł do wniosku, że to jest raczej głupi pomysł i nie będzie z niego pożytku.
    Kiedy wstał po raz drugi, okno już było całkowicie odsłonięte, zaś za nim - nic. Pustka. A za pustką osiedle. Lecz ta pustka, w której nie było nic, była wyjątkowa. Bolała, niczym płuca wypełnione flegmą.
    Nagle, do głowy przyszła mu pewna myśl. Dlaczego nie ma tego drzewa? Przecież powinno być, i tak nagle, w jedną noc, znikło? Jak? Oparł się przez okno i wyjrzał. Daleko zobaczył osiedle, nieco bliżej park, zaś tuż przed swoim domem - w miejscu drzewa - dziurę. Wokół niej pałętało się kilku robotników, większość jednak opierała się obok na łopatach. Sytuacja ta wydała się młodzieńcowi nieco niecodzienna.
    - Panowie! - krzyknął. - Co tu się wyrabia?
    - A dziura, panie! - odpowiedział jeden opierający się na łopacie z wielką gracją.
    - Jaka dziura? - zapytał chłopak. - Dlaczego tutaj?
    - Zwykła dziura! Miasto kazało, my kopiemy.
    Staszek oburzył się.
    - Ale to jest mój ogród!
    - Co poradzisz panie, mamy kopać dziurę, dziurę wykopiemy.
    Blondynowi zakręciło się w głowie, cofnął się do środka. Jaka dziura na środku ogródka, to bez sensu, chyba miasto musiałoby zapytać o pozwolenie na takową? Miał mętlik w głowie, jednak był jednego pewien - pójdzie do burmistrza. Przebrał się, wziął kanapkę na drogę i wyszedł.
  12. Macielinio
    Siedząc sobie teoretycznie przed zeszytem a praktycznie nad laptopem, szukałem jakiegoś podkładu do nauki francuskiego. Pomyślałem o ambiencie, ale gdy włączyłem pierwszy kawałek z tego gatunku, przekonałem się, że chyba się nie nadaje. I tak, drogą prób i błędów, przypadkowo znalazłem Depeche Mode. Skojarzenia z zespołem były dość pozytywne, więc filmik poszedł. Za pierwszym drugi. Za drugim trzeci i tak dalej... Oczywiście każdy już to zna, jednak nie sądzę, aby przeszkodziło to w kolejnym, kolejnym i kolejnym przesłuchaniu...

    Troszkę gitarowo, mniej elektroniki. Nadzwyczajnie chwytliwe.
    http://www.youtube.com/watch?v=IvfcnpJRf0Q&feature=relmfu
    Absolutny majstersztyk. Niskie tony syntezatorów i niemal hipnotyzujący wokal. Do tego teledysk... Wspaniałe.
    A dlaczego nie wrzuciłem "Enjoy the Silence"? Ponieważ mniej mi się ono podoba i już je sobie na pewno znajdziecie.
  13. Macielinio
    Nowości w Myspace - według mnie.

    Zaczniemy teledyskiem Lady Gagi do piosenki "You and I". Pewnie próbuje być szokujący i kontrowersyjny, ale mu to nie wychodzi. Kontrowersyjność wraz ze wszystkimi gwiazdami pop troszeczkę się już przejadła i przestała być kontrowersyjna. Najgorsze jest to, że jest tam ona troszkę bez sensu - nagle facet siedzący na pianinie zaczyna pić piwo, żeby za chwilę je wyrzucić. Po co? Żeby zaliczyć wszystkie tematy - seks, przemoc i używki? Pewnie tak. A sama piosenka? Sześć minut czystej powtarzalności, czyli pop.

    Kolejny teledysk to Red Hot Chili Peppers wraz z klipem "The Adventures of Rain Dance Maggie". Czysto koncertowy, niczym specjalnym się nie wyróżnia. Skład wydurnia się na dachu niewysokiego budynku i najwyraźniej uważa, że to bardzo śmieszne, doprowadzając tym do ekstazy publiczność na dole. Ale trzeba przyznać, że piosenka całkiem przyzwoita, szczególnie bas, chociaż bardzo powtarzalny. Jedynie refen wchodzi w klimaty okołopopowe, co mi trochę przeszkadza.

    Moby ze swoim "Lie Down in Darkness" stworzył jeden z lepszych teledysków w historii moich artykułów, których razem z tym jest dwa. Klimat teledysku doskonale się komponuje ze skrzypcami, one unoszą, jak na muzycznym haju. Ten klip nie jest dosłowny od samego początku. Z początku rozrzucone sceny nie mają sensu. Trzeba go przemyśleć, a wtedy staje się jasny. W myśleniu nad teledyskiem sprawę znacznie ułatwia tekst piosenki. Tutaj naprawdę widać zafascynowanie istotą człowieka we wszechświecie przez Moby'ego. Po niczym nie pojadę, bo nie ma po czym.

    Powrót na Ziemię w postaci klipu "The Sun", ponieważ mirableki dzisiaj nie obrodziły w single wyprodukował zespół The Naked and Famous. Oglądając go, zrozumiałem pierwszą część nazwy zespołu. Zapowiadał się nawet ambitnie (były kwadraty), ale poszli na łatwiznę i zrobili porno. Pasuje do muzyki. Lubię alternatywną, ale nie aż tak! Zaszaleli przede wszystkim z efektami gitarowymi, gdyby nie to, kawałek byłby całkiem dobry.

    Snow Patrol i ich "Called Out in the Dark" próbuje być bardzo śmieszne, ale trochę mu nie wychodzi. No dobra, jeden żart mi się spodobał, ale reszta jest niestety, słabiutka. Facet w zieleni stara się być gwiazdą i udaje, że śpiewa, aby na końcu przewrócić zasłonę z rozebranymi tancerzami i razem z nimi i producentką zatańczyć końcowy numer. Nie mniej, odprężające po The Naked and Famous. A samą piosenkę chyba słyszał każdy, kto słucha Radia Zet albo RMF-FM (ja nie słucham, są wakacje i puszczają w restauracjach wbrew mojej woli), więc nie muszę jej opisywać. Powiem tylko, że głos w refrenie jest strasznie podobny do Kupichy.

    Elektronika jako Digitalism z Circles. Klip koncertowy, czyli efektowne pójście na łatwiznę. Czysty koncert, do którego dodano fajne efekty, których znacznie nadużyli. Sama muzyka, dla mnie bez rewelacji. Połączenie piskliwych syntezatorów z basami i akurat taki wokal kojarzy mi się z disco-polo i obiecuję, że następnym razem do niego nie nawiążę.

    I jako ostatni, najlepszy obok Moby'ego pod względem muzycznym The Subways i "We Don't Need Money to Have a Good Time". Kiedy zobaczyłem ten tytuł, od razu wiedziałem, że to będzie coś ostrego. I było! Choć stosunkowo proste, okropnie radosne a przy tym beznadziejnie głupie. W tej grupie widać energię. I choć teledysk polega na tym, że muzycy robią coś dziwnego, aby pokazać, że nie potrzebują pieniędzy, aby się zabawić tutaj nie musi być głęboki. Słychać coś jak post grunge (chociaż nie jestem pewien), tylko z łagodniejszym tekstem. Proste i radosne.

    Jeśli podobały wam się moje przemyślenia (dzisiaj już nie tylko pojazdy) napisz komentarz albo zagłosuj w ankiecie, a jeśli nie, napisz, co jest nie tak.
  14. Macielinio
    "Hair" to film legendarny. Świetny musical, który warto obejrzeć nie tylko dla piosenek - ale mój blog jest przede wszystkim dla muzyki, więc zamiast omawiać warstwę fabularno-ambitno filmu, skupimy się na rzeczy najważniejszej - muzyce.
    Płyta zaczyna się niemal legendarnym kawałkiem "Aquarius". Dobry, ale moim zdaniem nic więcej. Klimat jest kapitalny, refren i zwrotka są chwytliwe, ale nawet mimo to mnie nie łapią. Cóż, trąbki są fajne.
    Kolejne - "Sodomy". Tekst ciekawy, w połączeniu z pięknym wokalem Williamsa i fortepianem brzmi tak wspaniale niewinnie i słodko w pewnym momencie nawet jak Bohemian Rhapsody. Nie można dać się zwieść. Liryczne i wzruszające.
    Potem trochę żywiej w klimatach okołocountrowych "Donna/Hashish" i przerażenie ilością moich skojarzeń do Queen, ale wokal Treata miejscami jest bardzo podobny do Mercurego. Przyjemne poszukiwania szesnastoletniej dziewicy kończą się na bluesowo, także przyjemnie i trochę psychodelicznie. Ale cóż, taki film. Nie ma co płakać.
    No i czarny mocny wokal w "Colored Spade", wyjątkowo przyjemny w słuchaniu i wyjątkowo krótki. Basy świetnie współgrają z głosem Wrighta, który śpiewa na luzie a to daje świetną mieszankę.
    Następne jest lepsze "Manchester". Spokojne, rozwija się i seria słów - nie wiem czemu, ale strasznie mi się to podoba. Duet Treat-Savage ma bardzo podobne głosy i gdybym nie oglądał filmu, zapewne nie skojarzyłbym że nie śpiewa tego jedna osoba. Ogólnie bardzo rozrywkowy kawałek i można powiedzieć, że to taki pop tego zestawia. ou
    "Abie Baby/Fourscore" bardzo monotonne na początku, szczególnie przez chórki, które zabijają możliwość wykazania się, a kiedy są tak długo, mogą się znudzić. Potem też jest monotonnie, chociaż śpiewa już solistka, zaś kończy się przyjemnym "Happy birthday, happy birthday to you".
    "I'm Black/Ain't Got No" zmienia się z początkowo żałosnego wołania o pomoc w wielką muzyczną akcję. Czyli typowo dla tej płyty. Chwytliwy kawałek, nawet nie będę żartował z tekstu.
    Kolejny "Air" przypomina Carpentersów, jest słabszy. Pewnie dlatego nie został wykorzystany w musicalu. Bardzo monotonny, chociaż rzeczywiście klimat ma taki leciutki, jak powietrze. Co nie zmienia faktu, że jest słaby.
    Taka sobie snobska muzyczka vel "Party Music" jest następnym utworem, instrumentalnym. Nie jest ani szczególnie dobra, ani zła, nie przeszkadza, ale nie słuchałbym jej dla przyjemności. Nawet nie wiedziałem, że jest w filmie, skojarzyłem sobie dopiero w związku ze sceną z przyjęciem.
    Operowego "My Conviction" tak jak w przypadku "Air" nie było w filmie i tak jak tamtym przypadku chyba wiem dlaczego. Ten utwór też jest nudny i troszkę monotonny, chociaż niektórym może się spodobać.
    Wracamy do lepszych utworów przy okazji "I Got Life". Wolno, potem szybko, przede wszystkim przyjemnie. Początek przypomina troszeczkę "You're the One that I Want" z Grease. Ktoś ma jeszcze takie skojarzenia?
    I wyrównanie statystyki "Frankiem Milsem", który także nie znalazł się w filmie. Zwykła piosenka miłosna, nie rozwijająca się, z gitarą w tle silącą się na bycie wzruszającą.
    No przechodzimy do ciągu dobrych piosenek, od którego dłuuugo nie będzie narzekania. Ale czasem będzie, cóż, taka specyfika zawodu.
    "Hair", znany także jako jeden z moich ulubionych utworów na płycie, ma energię od początku. Najpierw ukrytą, ale stopniowo się kumuluje, żeby z okrzykiem "Hair!" uwolnić całą moc zespołu. Każdy artysta się tutaj wykazuje: Dacus na samym początku, Williams w środku a Wright swoją solówką. Tylko Savage nic nie śpiewa, ale i tak jest dobrze. Przeróbka hymnu amerykańskiego w środku także świetna.
    Dzieci kwiaty mogą się wyżyć przy "L.B.J." które rzeczywiście brzmi jakby napisane pod wpływem LSD i nie zdziwiłbym się gdyby tak było. Nie zmienia to faktu, że jest bardzo dobra. Tak psychodeliczna melodia nie może nie być dobra.
    Kolejne trochę powalone "Electric Blues/Old Fashioned Melody", które sprowadza się do tego, że pierwsza część jest powalona, a druga do tego niespodziewana. Pierwsza część sprowadza się do krzyków, które to krzyki mają swój urok, po których następuje "old fashioned melody". Znowu krzyki, znowu "OFM". Nagle tempo wzrasta, staje się elektronicznie i psychicznie.
    Ta pieśń religijna (?) jest dziwnie przyjemna i chilloutowa. Przynajmniej podczas śpiewania "Hare Krishna", bo potem jest już ostrzej, zaś perkusja atakuje nas z wszystkich stron, zresztą tak jak w przypadku innych piosenek.
    Całkiem przyjemne, ale nie aż tak dobre "Where Do I Go" bez filmu z rozpaczliwego krzyku zmienia się w przeciętną emocjonalnie piosenkę. Co prawda niezłą, ale głos Savaga jest trochę denerwujący, przez co traci.
    "Black Boys" i "White Boys" są stosunkowo podobne pod względem treści a i troszkę muzycznie, ale "White Boys" jest zdecydowanie szybsze i ciekawsze wokalnie. Obie są przyjemne, jednak bez rewelacji.
    Najbardziej rozwinięta melodia tej płyty - "Walking in Space" zaczyna się spokojnie, bluesowo, żeby wzrastając przejść do lekkiego śpiewu Azjatki i powrót na Ziemię w postaci krzyku żołnierzy. Potem wielki mash-up i radosny śpiew najpierw wietnamek, potem żołnierzy i powrót do motywu z początku. Chyba najlepszy kawałek z tej płyty, każda część jest w jakiś sposób dobra. Naprawdę, warto wysłuchać.
    Dobre jest także "Easy to Be Hard". Słychać moc głosu aktorki, sentymentalny klimat doskonale do niego pasuje.
    Kolejna psychodelia w postaci "3-5-0-0", ale jako, że ja bardzo lubię psychodelie, ta psychodelia jest oceniona pozytywnie. Ale takie czasy. Niestety w środku psychodelia ustępuje miejsca gospelowi, na szczęście stosunkowo na krótko. Dobrze tutaj wypada zdawkowa perkusja połączona ze zdawkowym basem.
    "Good Morning Starshine", czyli swego czasu hit, zupełnie do mnie nie przemawia, ale cóż. Znowu mi się kojarzy z Carpentersami, chociaż mniej niż "Air", mimo wszystko nic do niego nie czuję i jest nudny. Oczywiście aktorka ładnie śpiewa, ale nie ma w niej nic specjalnego.
    Lepiej jest w przypadku "What a Piece of Work is Man", spokojne, tylko się kołysać. Stworzone chyba po to, żeby je śpiewać w polskich miejscowościach nadmorskich, ale da się przeżyć.
    Słabe i podobne są "Somebody to Love" i "Don't Put it Down". Takie country, przy czym "Don't Put it Down" jest szybsze i instrumentalne. Nie przemawia do mnie.
    Zaś na koniec - jedna z najbardziej znanych piosenek tego musicalu - "The Flesh Failures (Let the Sun Shine In)". Chyba każdy zna ten refren. Jednak aby go tutaj usłyszeć, trzeba długo poczekać - ale warto. Bo to jest to oryginalne wykonanie, którego nic nie pobije. Kropka.
    Wokale w całym musicalu są już legendarne, dlatego właściwie nie wiem nawet, po co miałbym je opisywać - jedynie Savage czasami dołuje. Reszta jest zawsze świetna. Nie mam też zastrzeżeń do instrumentów, szczególnie podobają mi tutaj się perkusja i trąbki.
    Płyta siłą rzeczy musi być świetna, ponieważ jest soundtrackiem do jednego z lepszych musicalów wszechczasów. Utwory są z reguły dobre, a tych które nie są dobre, zwykle nie było w filmie. Warto kupić, jeśli się lubi takie klimaty.

    5/5
  15. Macielinio
    Nowości w Myspace - ze strony głównej, według mnie.

    Teledysk Pezeta do "Co mam powiedzieć" gorszy niż sama piosenka, która, żeby nie było, została nagrana bardzo porządnie. Nawet trochę tandetny, szczególnie początek z kręcącym się łóżkiem. Symbol upływającego czasu? Chyba nie, Pezet próbuje przedstawić nieubłagane starzenie się co chwilę zmieniając fryzurę, przez co pewnie stara się przedstawić związek z tekstem piosenki. Ale mu nie wychodzi, dlatego obcokrajowiec mógłby pomyśleć, że w piosence raper chwali się, ile to ma znajomych. Sama kompozycja świetna.

    Kolejny na mojej liście jest "The Throne" Jay'a-Z i Kanya Westa. Tutaj zaciętą walkę o miano bardziej beznadziejnego toczą teledysk i piosenka. Wygrywa piosenka. Mimo wyraźnych i trochę niepokojących inspiracji discopolowymi teledyskami (czarny, stuningowany sportowy samochód, w którym siedzą roznelgiżowane dziewczyny - chyba Kanye West naoglądał się disco polo przed przyjazdem na Coke Music Festival) to melodia jest gorsza. Zaczyna się nawet dobrze - byłem nawet nieco zdezorientowany, że tak dobrze, bo po pierwsze: jazzowo, a po drugie: nie śpiewał żaden z wymienionych artystów. W końcu dobra część została zapętlona i to do niej rapowali panowie. To znaczy, taki był chyba zamysł, ponieważ tak naprawdę duet nie zwracał większej uwagi na podkład i poradziłby sobie równie źle bez niego. Chyba, że ich nie doceniam i zarapowaliby jeszcze gorzej.

    Następnym duetem rapowym (ostrzegałem, że będzie dużo rapu!) jest bardzo porządny zarówno pod względem muzycznym i teledyskowym (?) klip Commona i Nasa "Ghetto Dreams". Myślę, że teledysk spodoba się przede wszystkim mężczyznom, a kamerzysta świetnie się bawił podczas jego kręcenia. Stylistycznie nawet ciekawy, ale niezbyt oryginalny. Duet dobrze się sprawdza, troszkę wolniejszy Common i żywiołowy Nas tworzą dobrą parę. Do śpiewania. Nie mam żadnych zastrzeżeń.

    Regina Spektor ze swoim singlem "My Man" tym razem śpiewa kabaret - może być. Nic odkrywczego, ale się sprzeda (nie narzucając Reginie komercyjności, raczej mało wyszukany gust rasie ludzkiej). Bardzo podobne do Édith Piaf - autentycznie, po wstępie już słyszę francuski - ale Édith miała głos jak dzwon, a Regina ma głos jak wszystkie dzisiejsze żeńskie gwiazdy pop i niektóre męskie - płaski, ewentualnie lekko falujący. Ale mimo wszystko całkiem znośne.

    I na koniec wisienka na torcie - Marissa Nadler ze swoim klipem "Alabaster Queen". Pomijając bardzo rozwiniętą linię gitary, bardzo rozwiniętą linię piszczącego syntezatora i niekrytą umiejętność wokalistki do sylabizowania wyrazów, nie zostaje nic. Może się komuś spodoba... Ja ledwo wytrzymałem, słuchając czterech akordów przez dwie-i-pół minuty, ale głos Marissa nawet ma niezły. Fajnie by było, jakby go potrafiła wykorzystać i zaśpiewać coś całymi słowami i nie szepcząc. A teledysk? W skrócie, hipiska chodzi po lesie i dotyka gałęzi, przy okazji tańczy.

    To wszystko na dzisiaj. Jeśli pojazdy po jakiejkolwiek z muzycznych gwiazd ci się spodobały, zagłosuj w ankiecie, albo skomentuj - pojeżdżę więcej.

    A jeśli się nie podoba, napisz w komentarzu, co jest nie tak.
  16. Macielinio
    Gaba Kulka - artystka pop, trochę alternatywna, trochę nie. W dziecińswie interesowała się metalem.
    Baaba - zespół metalowy, który gra metal a w dzieciństwie interesował się metalem.
    Kiedy tych dwóch odmiennych artystów się spotkało, powstał twór, który nigdy nie miał się narodzić... Baaba Kulka!
    A ten twór w tym roku wydał płytę, którą zatytuował swą nazwą - "Baaba Kulka". Zawarł na niej wspomnienie swojej młodości, w postaci coverów utworów Iron Maiden. Czy udane? Moim zdaniem, tak.
    Jednak kto by liczył na przetworzenie metalu w postaci czystej, jako metal, zdecydowanie by się zawiódł. Już pierwsze takty "The Number of the Beast" zwiastują coś innego. Alternatywę dla metalu. (Ale to zgrabnie ująłem!) Jednak ta alternatywa jest świetna - specyficzna, jak zawsze w przypadku takiej muzyki ale dobra. Na przykład w podanym wyżej "The Number of the Beast" - zaczyna się niepozornie łagodnymi dźwiękami syntezatora, ciągną się do łagodnego wokalu Gaby z wtrącającym się gdzieniegdzie fletem, żeby na końcu przerodzić się w ostrą gitarową jazdę. Następne "Wrathchild" jest bardzo podobne, ale nieco bardziej popowe.
    Wokal Gaby jest bardzo ciekawy, miejscami wysoki jak u małej dziewczynki, miejscami głęboki, jak przy "Flight of the Icarus" a miejscami okropnie ostry, szczególnie w wymienionym już kilkakrotnie "The Number of the Beast". Czysty, trochę szorstki, niezawodny.
    Najgorszym, moim zdaniem, utworem na płycie, jest trochę elektroniczne "Aces High". Momenty z syntezatorem są denerwujące (chociaż może tylko mnie), refren z gitarą przynosi chwilową ulgę, ale potem znowu powracamy do świdrującego tonu. Poza tym, owe elektroniczne momenty naprawdę brzmią, jakby nie wymagały zbyt dużej inwencji muzycznej, zaś wymagana jest ekstremalna tolerancja muzyczna, aby to wysłuchać.
    Następnie znowu strasznie nietypowe "To Tame a Land" - po elektronice mamy przeskok do orientu ze szczątkowymi tego instrumentalnymi oznakami (tamburyny i specjalne synteztory). Dobrze brzmi wejście w środku piosenki - wzrastające, rośnie i nagle BUM! Ciekawa jest solówka klarnetu - zupełnie bez sensu, jakby był ktoś był beznadziejnym muzykiem bluesowym albo świetnym jazzowym. Potem "Ides of March" - chóralny śpiew przez minutę.
    "Prodigal Son" jest moim zdaniem najlepszym utworem na płycie. Troszeczkę, a nawet strasznie popowy z małą domieszką jazzu przeradza się w niewiadomoco, ale w pozytywynym znaczeniu. Przez cały utwór panuje lekkość, która zostaje dokumentnie zmiażdżona przez refren, który swoją rytmicznością niszczy jazzowość. Na chwilę, żeby potem przejść do solówki, gdzie gitarzysta gra, a perkusista nawala bez rytmu, nawet dobrze im to wychodzi.
    "Fligt of the Icarus" to coś zupełnie innego. Zaczyna się wręcz sentymentalnie, przy czym efekt psuje ordynarne wyłączanie dźwięku syntezatora. Niespodziewanie potem wchodzi perkusja, która jednak pasuje do takiego wydźwięku tej piosenki.
    Potem z rozmachem (i perkusją) wchodzi "Children of the Damned", pełne wszystkiego. Pełne perkusji, wokalu, saksofonów, gitar - można powiedzieć, że nieco musicalowe, nie tylko z tego powodu. To po prostu tak brzmi. Już sobie wyobrażam Gabę wychodzącą na scenę teatru par example, Dramatycznego i śpiewającą właśnie tę piosenkę. Przy tym, miło się jej słucha.
    Ogólnie cała płyta jest pełna różnorakich instrumentów, dźwięków i krzyków. Najbardziej ujawniają się tutaj flet i gitary, jako że są one tutaj naturalne (Przestery są naturalne dla gitar elektrycznych i kropka) (.) i w takiej postaci słyszymy ich najwięcej - syntezatora jest jeszcze więcej, ale on ciągle zmienia dźwięki, co jest jakby logiczne. Dużo jest także perkusji - ale to najoczywistszy instrument, który pojawia się w każdej współczesnej piosence (Może oprócz muzyki poważnej.). Poza podstawowym składem, w dwóch piosenkach występują goście - trąbka (Z właścicielem - ale śmieszne) w "The Number of the Beast" i klarnet w "To Tame a Land".
    Będące przedostatnim utworem na płycie "The Clairvoyant" zaczyna się beznadziejnie - tak jak przeciętny współczesny utwór pop, udając rock jednocześnie będąc płaskim niczym coś bardzo płaskiego. Jednak po wstępie - co to jest? Kompletna zmiana treści. Klimat Hawajski - i taka też muzyka. Potem refren, a następnie disco lat 70' i powrót na Hawaje. Nie ogarniam tej piosenki.
    I ostatni na tej płycie - "Still Life". Uspokajający, kawiarenkowo - aby miło spędzić czas. Bardzo dobrze tutaj spisują się instrumenty dęte. Lekkość tego utworu unosi. Szczególnie część z nuceniem, jeśli można tak to nazwać.
    Ostatni na płycie? Koniec recenzji? A nie, bo jest jeszcze koncertowe DVD z czterema nowymi utworami - "Rime of an Ancient Mariner", "Genghis Khan", "Hallowed be thy Name" i "Losfer Words (Big 'Orra)", przy czym dwa ostatnie są jako "Extras". O ile jednak pierwszy utwór jest jedynie wstępem do właściwego DVD, instrumentalne "Genghis" nie jest złe, "Losfer" zaś stosunkowo "normalne", "Hallowed be thy Name" jest całkiem ciekawe i szkoda, że nie ma go na CD. Zaś ogólnie DVD jest dobre - koncert przeplatany opowieścią o człowieku, który stara się stworzyć aurę tajemniczości i pokazuje się po każdej piosence robiąc coś i opisując to po angielsku. Nawet mu wychodzi. Z samego koncertu najlepiej wypadł "The Clairvoyant" i "Children of the Damned".
    Płyta stworzony przez popowo-metalowy twór jest świetna. Wszystkie piosenki są bardzo dziwne, tak, że moi znajomi słuchający przede wszystkim rocka i metalu nie mogą tego słuchać. I o to chodzi! Bo to jest pop alternatywny. No metals allowed, bo to będzie dla nich męczarnia. Fani Iron Maiden będą zażenowani. Inni będą się świetnie bawić.

    4,5/5
  17. Macielinio
    Kto by nie znał starego, dobrego rapującego składu Beastie Boys?
    Zakładam, że jakieś 95% Polski, może 90%, odkąd ich singiel pojawił się w zapowiedzi You Can Dance.
    I wielka szkoda! Skład, chociaż już wiekowy (wspólnie grają 32 lata) ma jeszcze zacięcie i to słychać na ich najnowszej płycie - Hot Sauce Committee Part Two.
    Włączając pierwszą piosenkę na płycie, słyszymy trzeciego singla (ale przewrotnie!) - "Make Some Noise", będącego jednym z najlepszych utworów. Piosenka zaczyna się czymś nietypowym, w stylu dzwięków wydawanych przez torturowaną umuzykalnioną kaczkę, ale ten fragment szybko się kończy i wkraczamy do części kaczki uradowanej, kiedy to ona przez 3/4 piosenki wybija jeden rytm i nie wydaje się być tym znudzona, może dzięki przerwie na refren i minisolówce. W tym czasie chłopcy zaczynąją rapować o tym, że wracają i miło by było, gdybyśmy zrobili trochę hałasu.
    Następny w kolejności jest "Nonstop Disco Powerpack" - niepokojąco podobny do "Another One Bites the Dust" - perkusja + bas, ale dzięki temu dobry, jednak także troszeczkę powtarzalny.
    Trzecie "OK" można bez wyrzutów sumienia przełączyć - macie moje przyzwolenie, ten utwór jest naprawdę lekko beznadziejny i trochę żenujący. Ale za to - nie jest powtarzalny. Takie pocieszenie.
    Za to kolejny - nie ma co - trzeba posłuchać do końca. "Too Many Rappers" będący duetem Beastie Boys i Nas'a jest chyba najlepszym utworem na płycie. Pierwsze moje skojarzenie wiązało się z dentystą, ponieważ dźwięk na wstępie jest bardzo podobny do dźwięku wiertła dentystycznego i nie jest to moje odosobnione odczucie (Moja mama też tak myśli), jednak dalej jest wspaniale - dźwięk ten dobrze komponuje się z głosami raperów, szczególnie trochę później, odtwarzany w odpowiednim rytmie. Niezłe jest także wejście Nas'a.
    Następne "Say It" dosyć elektroniczne, pełne zniekształceń, momentami jest podobne do "Too Many Rappers", przy pierwszym słuchaniu może całkowicie odrzucić, jednak trzeba dać mu trochę czasu - potem jest dobre. Szczególnie zaskakująca jest końcówka. "The Bill Harper Collection" uznaję za żart. Chcecie zobaczyć dlaczego - posłuchajcie na Myspace. Jest tam udostępniony cały album.
    Zaś następne, znowu znakomite jest "Don't Play No Game That I Can't Win". Wejście jest rzeczywiście trochę dziwne, jednak wokal Santigold wszystko wynagradza. Świetna jest też linia basowa. Następnie "Long Burn The Fire" i "Funky Donkey" - w sumie nie warte uwagi.
    Potem trzydziesto-i-jedno sekundowe "The Larry Routine". Jedna z naprawdę niezgorszych piosenek, w której AdRock, MCA i Mike D śpiewają o perypetiach związanych ze zmianą swojego imienia.
    Potem przeciętne "Tadlock's Glasses" - nic specjalnego, zaś potem pierwszy singiel - "Lee Majors Come Again", czyli Zmasowany Atak Gitarami Elektrycznymi (ZAGE). I choć z początku połączenie gitar i rapu może się wydać jako trochę beznadziejny pomysł, ma potencjał! Szybkie gitary i szybkie mówienie czynią z tego utworu utwór bardzo szybki - co wychodzi mu zdecydowanie na dobre.
    Kolejne jest "Multiateral Nuclear Disarmament", w którym przez prawie całą piosenkę powtarza się, trochę jak w sekcie, jedno zdanie, na szczęście zniekształcone, inaczej można by było zwariować.
    Potem bardzo przyzwoite "Here's A Little Something For Ya", które jednak nie odróżnia się za bardzo niczym specjalnym od innych piosenek.
    "Crazy Ass Shit" to skolei kompletny wjazd na schizę. Rozpoczynają dzieci, radośnie powtarzające kilkakrotnie jedno zdanie, potem ciągle się z Boy'sami przeplatają. Trzeba to usłyszeć. I zwariować.
    I na końcu średnie "The Lisa Lisa / Full Force Routine". Załóżmy, że Beastie Boy's poznaje się po tym jak zaczynają a nie jak kończą.
    Świetnie, że znacie wszystkie piosenki, ale jak oni właściwie rapują?
    Dobrze!
    Zarąbiście!
    Słuchając tej płyty w ogóle nie czułem ich wieku, może poza MCA, który jednak ogólnie wypadł najsłabiej. AdRock i Mike D są świetni, mają czyste, pełne energii głosy, które doskonale nadają się do rapu. Dobrze wchodzą też podczas wejść wspólnych. Jedynie MCA troszeczkę mi nie leżał - jego niski i chrapliwy głos w porównaniu do dwóch ww. brzmi, jakby śpiewał mając ostrą grypę. Bardzo dobrze wyszli także artyści dodatkowi.
    Większość piosenek była niestety dosyć powtarzalna - kiedy jakiś motyw pojawiał się na początku piosenki, zwykle przetwawał do refrenu, potem było malutkie urozmaicenie w postaci kilku nutek i powrót do tematu. Ale przy rapie ma to małe znaczenie.
    Ogólnie, płyta jest dobra. Do rapowania nie można się nigdzie przyczepić, melodie są dobre, ale powtarzalne. Moją końcową oceną dla tej płyty niech będzie mocne 4.

    4/5
  18. Macielinio
    - Hannah Montana?! - wykrzyknął uzależniony z przerażeniem.
    Rzeczywiście, na pierwszej stronie pamiętnika widniał rysunek przedstawiający "gwiazdę" Disney Channel. Z przerażeniem, Kazik odwrócił stronę, jednak na szczęście nie było tam żadnego rysunku, czy zdjęcia. Nie było tam nic.
    Nałogowiec szukał jakichś najdrobniejszych śladów. Nic. Nawet zadraśnięcia. Nic. Jakiejś malutkiej plamki. Coś.
    - Coś! - krzyknął z radością.
    Malusieńka, prawie niewidoczna plamka widniała na środku strony. Jednak nic więcej nie udało mu się odkryć. Włączył lampkę. I wtedy nagle pojawił się jakiś wyraz. Mało widoczny, ale z każdą sekundą coraz bardziej zauważalny.
    Czyli pewnie sok cytrynowy. Który pod wpływem ciepła staje się zauważalny. "Przemyślane, ot co!" - pomyślał trzynastolatek. - "Tylko jak ja mam z taką małą lampką odczytać chociażby stronę?"
    Nagle, do głowy przyszedł mu świetny pomysł. Wziął z korytarza świecę, służącą jako oświetlenie awaryjne i podstawił do książki. Udało się! Coraz bardziej wyraźne. Podstawił bliżej świecę, aby lepiej się przyjrzeć, jednak przystawił za bardzo, w wyniku czego podpalił stronę. Rzucił pamiętnik na podłogę i zaczął deptać w celu ugaszenia. "Jedna strona mniej." - pomyślał ze złością.
    W końcu spokojnie ustawił oświetlenie, omijając przy tym jakiekolwiek straty w postaci kolejnych kartek książki i zabrał się do czytania spisu treści, który był na końcu książki, chociaż trochę dziwne jest, aby w pamiętniku był spis treści.
    1. Obiady, 2. Mapki, 3. Podręcznik dla początkującego...
    Podręcznik? Dlaczego? Czy on wiedział, że tu zginie, a jego pamiętnik zostanie...?
    "Drogi początkujący! Witaj w szpitalu psychiatrycznym w Priceton. Jesteś niedoświadczony, nic o nim nie wiesz, dlatego wszystko Ci wytłumaczę. Od tej pory, jesteś moim adeptem. A dlaczego to napisałem? Na wyjaśnienia czas później..."
  19. Macielinio
    "Gdzie ja mam, kurde, iść?" - pomyślał Kazio.
    Ten szpital był coraz bardziej przerażający. Dopiero teraz, nasz bohater zastanowił się, gdzie jest. Przecież idą święta, więc chyba muszą go wypuścić? Żeby chociaż mógł zadzwonić do mamy. No i fajnie by było, gdyby znalazł swój pokój. Gdyby miał mapę...
    Wtedy, wpadł na świetny pomysł: przecież w grach, kiedy naciśniesz przycisk "M" zawsze pojawia się mapa!
    Pomysł, mimo że genialny, jednak nie wypalił, ze względu na brak dość istotnego w planie klawisza "M".
    W tym momencie, nagle obok Kazia przebiegł jakiś pacjent, wyrzucając jednocześnie kaftan bezpieczeństwa z rąk.
    - Stać! - krzyczeli pracownicy szpitala goniący zbiegłego. - Zrozum, tutaj nie masz achivmentu na ciągły sprint, kiedyś się zmęczysz!
    Jednak uzależniony nie zwracał na nich uwagi. Wbiegł w ślepą uliczkę. Zauważywszy okno, przymierzył się do skoku.
    - Zatrzymaj się! - krzyknął pościg. - Debilu, tutaj nie zdobędziesz punktów doświadczenia za skok z 12 metrów!
    "O, kolejny uzależniony od CoDa." - pomyślał Kazik. - "Ale noob jakiś chyba, jak nie ma jeszcze tego zaliczonego tego wyzwania."
    Jednak przy wyrzucaniu kaftana bezpieczeństwa, z kieszeni spodni samobójcy wypadła książka, która została zidentyfikowana przez naszego bohatera jako dziennik. 13-sto letni chłopiec podniósł pamiętnik, nie zważając na to, że jego poprzedni właściciel właśnie popełnił sepuku. Z książki wypadł kawałek papieru. Otworzywszy kartkę, okazało się, iż jest to mapa.
    Pismo było niewyraźne, rysunki zresztą też.
    Na wschód od miejsca zbrodni, znajdował się budynek oznaczony czerwonym krzyżem, podpisane jako "punkt respawnu". Na północ, była stołówka, a na mapie, koło niej, napisane menu. Ceny oscylowały między "jednym, a dwoma k golda." W końcu, Kazio znalazł na mapie pokoje uzależnionych. Był tuż obok budki telefonicznej.
    Wędrówka była męcząca i długa. Było bardzo duszno. Jarzeniówki świeciły w oczy, tak, iż właściwie cały czas, nasz uzależniony musiał iść nie wykorzystując zmysłu wzroku. Co jakiś czas, dawało o sobie znać także osłabienie, spowodowane pobieraniem krwi. Kazik musiał iść wolno i nie przemęczać się, aby nie zemdleć. Jednak koło siebie, widział ludzi w gorszym stanie: podparci o kroplówkę, sprawdzając drogę i przeszkody machając laską, idący na terapię.
    W końcu jednak doszedł do pokoju i wszedł na łóżko. Było tu już lepiej - światło nie kuło już tak w oczy, a powietrzem dało się oddychać. Chciał zasnąć, ze względu na osłabienie, jednak kręciła go mapa budynku, a jeszcze bardziej - pamiętnik, z którego wypadła. Jeszcze go w ogóle nie przejrzał. Wiedział, że będzie to grzech, zaglądać do pamiętnika jakiejś osoby bez pytania, jednak uznał, że pytanie o pozwolenie wymagało by seansu spirystycznego, na którego wykonanie, miał za mały level, więc mogła to być okoliczność łagodząca. Był zmartwiony, że aby czytać, musi zgrzeszyć, ale nagle wpadł na kolejny świetny pomysł:
    - Hej! Mogę poczytać twój pamiętnik? - krzyknął z okna do trupa leżącego na trawniku.
    Nie otrzymał odpowiedzi, jedynie kilka zdziwionych spojrzeń ze strony przechodzących obok nieboszczyka. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego jeszcze go nie zdjęli.
    Kazio uznał milczenie jako odpowiedź twierdzącą, w myśl powiedzenia "milczenie oznacza zgodę".
    To go strasznie ciekawiło. Wziął pamiętnik ze stolika, a następnie go otworzył...
  20. Macielinio
    [pod spodem dwie pierwsze części - przeczytajcie je pierwsze!]
    W pokoju była profesjonalnie ubrana, dosyć młoda pielęgniarka. Na właśnie wybite okno, przyklejała plakat z pingwinem. Kiedy wraz z doktorem i Kaziem przybyli do pokoju, obróciła się w naszą stronę.
    - Wiesz, co robić. - powiedział lekarz i zaraz wyszedł.
    - Wiem mniej-więcej. - powiedziała głośno pracowniczka szpitala. - Są dwie możliwości...
    Po czym wyjęła dużej objętości pudło, z napisem "Złoty środek na Crisis nie tylko finansowy" i wyjęła z niego kilka niemiło wyglądających przedmiotów.
    - To Ty jesteś uzależniony od Crysisa? - zapytała kobieta.
    - Nie, ja jestem uzależniony od Call of Duty. - odpowiedział Kazio.
    - A więc to ta druga możliwość... - wyszeptała, wyciągając drugie pudło. Było na nim napisane "CoD-o łamacz". Z niego wyjęła standardowe wyposażenie, plus kilka skryptów.
    - A po co one? - zapytał się uzależniony.
    - Dzięki nim, wszystko potoczy się jak należy. - uspokoiła się lekarka.
    Pobieranie krwi było całkowicie bezbolesne. Pielęgniarka musiała być bardzo dobrym fachowcem, chociaż podejrzanie dokładnie zasłaniała kartkę, na której Kaziowi udało się zauważyć słowa "maximum ability".
    Jednak zaraz potem, nasz bohater poczuł się słabo. Zakręciło mu się w głowie i prawie upadł, jednak złapała go pielęgniarka.
    - Co się stało? - zapytał się Kazik słabym głosem.
    - Pobieranie krwi może troszkę osłabić organizm, a poza tym... No cóż, jesteś uzależniony, a słyszałam, że już dosyć długo nie było Cię przed komputerem.
    - Ile mnie nie było?
    - Ze 4 godziny.
    - Co?! Jak w takim razie ja przeżyłem?! - Kazio był naprawdę zszokowany.
    - Dostałeś ze trzy dawki morfiny. Na początku, kiedy skoczyłeś z mostu, podobno jęczałeś z bólu. Mówiłeś coś o jakichś apteczkach i kryciu się za osłonami.
    - Morfina? Fajnie, jeszcze nigdy nie byłem na haju.
    - No, koniec tej rozmowy. Dojdziesz sam do swojego pokoju?
    - Nie.
    - To masz problem. Nie ma kto z tobą pójść. Musisz spróbować sam.
    Kazio, lekko przestraszony tą perspektywą, otworzył drzwi, po czym zrobiło mu się słabo.
    - A nie macie jakiegoś środka na tą słabość...? - spytał się nałogowiec.
    - Niestety - pielęgniarka rozłożyła ramiona. - to musi przejść samo. No, idź już. Muszę obsłużyć jeszcze jedną dziewczynkę.
    Po czym, kobieta wyjęła kolejne pudło. Tym razem, napis był inny, miał w nazwie "sim".
    Nasz pacjent otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Światło bardzo mocno świeciło. Został sam. Alone, in the light...
  21. Macielinio
    [część poprzednia pod spodem - przeczytajcie ją pierwszą!]
    - Ale jak to? - zapytał skołowany Kazio.
    - No nie mów, że nie grasz w CoDa za dużo.
    - Powiedziałbym. - odparł hardo hardcore.
    - To dlaczego nie mówisz? - zaciekawił się lekarz.
    - Bo gdy kłamię, to potem mam zakaz gry w CoDa.
    Lekarz, który notował coś w swoim zeszycie, popatrzywszy na Kazia, zaczął pisać o wiele szybciej i odszedł bez słowa. Kazio rozejrzał się po pokoju. Na drzwiach widniał napis: "Sala odwykowa no-lifów komputerowych". Zauważył jeszcze kilka łóżek. Na jednym z nich, kołdra była bardzo pofałdowana. Ciekawe dlaczego? Było tu ciemno, z powodu braku okien. Tylko dlaczego ich nie było? Pewnie żeby nie było Windowsa, na którym mogliby zainstalować gry.
    Nagle, kołdra trochę się poruszyła. Ciekawość zwyciężyła z rozsądkiem. Nasz nałogowiec powoli odsunął kołdrę.
    - WuTeeF? - wykrzyknął przerażony.
    Pod kołdrą leżała mała, bardzo ładna dziewczynka. Była bardzo wychudzona.
    - Co ty tu robisz? - zapytał się nasz przerażony bohater.
    - Ja... - w tym momencie dziewczynka zwinęła się z bólu. - jestem... uzależniona od Simsów.
    Rzeczywiście, na jej karcie było napisane o skrajnym przypadku simologii.
    - Ty aż tak no-lifowałaś w "Simsach"?! - wykrzyknął, po czym po chwili zastanowienia odparł - Mała, mam do Ciebie respekt.
    - A Ty dlaczego tu... przyszedłeś? - zapytała dziewczynka.
    - Nie przyszedłem, wwlekli mnie tu - sprostował uzależniony. - a z powodu uzależnienia od Call of Duty.
    - A Ty masz 16 lat?
    - Właściwie, to 13.
    - To Ty w takim wieku grasz w takie gry?
    - No, w sumie tak... - odparł ze skruchą.
    Dziewczynka popatrzyła na niego dokładnie.
    - Ale z Ciebie lama - podsumowała Kazia.
    W tym momencie, do sali wszedł lekarz. Ale nie ten siwy. Ten był brunetem.
    - To Ty jesteś ten nowy, e? - zapytał. - Musisz iść na podstawowe badania.
    - W sensie, że jakie?
    - Ważenie, wzrost i pobieranie krwi.
    - No dobra - zgodził się dwunastolatek.
    Lekarz wziął go za rękę i wyprowadził przez drzwi do korytarza.
    Szpital wydawał się mieć niekończące się korytarze. I wszystkie były takie same. Białe. I na każdym plakat z napisem "Gry to zło - a zła trzeba się wystrzegać". W korytarzach było dużo dzieci podobnych do Kazia - worki pod oczami, zgarbieni i z syndromem klikającego palca.
    W końcu lekarz zaprowadził go do gabinetu zabiegowego. Drzwi się otworzyły...
  22. Macielinio
    Nasz mały Kazio, gdy tylko usłyszał o zapowiedziach Modern Warfare 2, niezmiernie się ucieszył. Pamiętał długie chwile spędzone nad "jedynką". Przeszedł ją jeszcze dwanaście razy, zdobył 58 rangę w multiplayerze, a potem przeszedł po trzy razy CoDa 1, United Offensive, Finest Hour, 2, Bid Red One, Roads to Victory, CoDa 3, CoDa DS, Modern Warfare na komókę, Final Fronts oraz CoDa 5.
    Z wytęsknieniem czekał na kolejną część jego ulubionej serii. Zbierał pieniądze, był grzeczny i próbował być najlepszy w szkole. Chodził na konkursy przyrodnicze, historyczne i recytatorskie.
    Aż tu nagle.
    Infinity Ward wyjeżdża mu z "No Russian". Bał się, że rodzice nie pozwolą mu grać przez tę misję.
    - Mamo...
    - Tak Kaziu?
    - Bo w nowym CoDzie jest taka niefajna misja.
    - A na czym ona polega?
    - Modrujesz niewinnych cywili i masz przy tym straszną podnietę.
    - Ojej. - zdziwiła się mama. - Muszę się zastanowić, czy Ci kupić.
    Biedny Kazio, musiał czekać cały dzień, aby dowiedzieć się, czy mama pozwoli mu grać w MW 2. Strasznie bolała go głowa, musiał wziąć trzy tabletki Vicodinu.
    W końcu mama powiedziała:
    - Kupię Ci, jeśli PEGI oceni ją mniej, niż na 18 lat.
    Kazio zrozpaczony czekał na ranting PEGI. Wchodząc na pegi.info, zobaczył stojące jak byk: 18+. W rozpaczy zeskoczył z mostu.
    Budzi się kilka godzin później. Jest w szpitalu.
    - Co się stało? Dlaczego przeżyłem?! - zapytał zdziwiony. - A, no tak, dynamiczny respawn. - mruknął sam do siebie.
    - Jesteś w szpitalu. - odpowiedział mu lekarz o siwych włosach.
    - To akurat wiem!
    - Psychiatrycznym.
    - Z tym już gorzej.
    - Musisz pójść na odwyk. Za dużo grasz w CoDa. - wytłumaczył lekarz, spoglądając na notatki...
  23. Macielinio
    Oto najdłuższy z dotychczasowych wpisów. O moim obozie integracyjnym w nowej szkole. Bez komentarza.
    Po naszym obozie integracyjnym zostało nam dużo doświadczeń, sporo pamiątek, wspomnienia oraz uciążliwe bóle stawów. Będziemy go wspominać najprawdopodobniej ciągle podczas nauki w naszym gimnazjum. Jedni lepiej, drudzy gorzej. Ja niestety gorzej. Moja notatka nie będzie obiektywna, raczej subiektywna aż do bólu. Mnie na obozie integracyjnym po prostu się nie podobało. Ale zacznijmy od początku...
    Poniedziałek, godzina 8.30, 24 sierpnia Anno Domini 2009. Jadę na moje pierwsze spotkanie z kolegami z nowej szkoły. Podjeżdżamy pod bramę. Po wypakowaniu bagaży idę szukać nowych przyjaciół, z którymi, chcąc nie chcąc, będę musiał wytrzymać przez następne 30 miesięcy, plus tydzień obozu integracyjnego. Rozpoznanie terenu trwało około 7 minut, podczas których zdążyłem znaleźć pierwszego kolegę, co potem okazało się kluczem do zdobycia następnych i następnych.
    Podróż autokarem minęła całkiem szybko i prędko ustaliliśmy, kto będzie z kim w pokojach. Po otwarciu pokojów cały pensjonat ogarnęła autentyczna radość po wiekopomnym odkryciu telewizorków we wszystkich pokojach. Następnie odkryliśmy z jeszcze większą radością to, że na parterze są piłkarzyki wraz ze stołem do cymbergaja oraz trochę mniejszą to, że właśnie mamy "spotkanie integracyjne". Nikt nie wiedział, co to znaczy. Okazało się, że spotkanie integracyjne to nie było nic strasznego, najwyżej bardzo wyczerpującego. Po prostu wszyscy obozowicze spotkali się w sali, aby poznać swoje imiona oraz zainteresowania. Po zajęciach, wszyscy, jak na komendę, powrócili do swoich pokojów, umyli się, a po ostatniej kontroli przez naszych przyszłych wychowawców zupełnie zignorowali ciszę nocną. Okazało się, że noc rozmów z kolegami może być znacznie lepszym środkiem integracyjnym niż nasze sławne spotkania. Nikt prawie nie spał.
    Wtorek, godzina 6.30, 25 sierpnia Anno Domini 2009. Moich kolegów z pokoju obudziły radosne rytmy Marka Grechuty śpiewającego utwór "Wiosna, ach to ty" dobiegające z mojej komórki. Wszyscy czekali w swoich łóżkach jeszcze pół godziny, a potem zorientowali się, że ich smutnym obowiązkiem jest ubranie się. W ciągu dnia nie działo się nic ciekawego. Dopiero po południu ludzie z naszej klasy poczuli przedsmak tego, co czekało ich następnego dnia.
    Z autokaru przy jakiejś chatce stylizowanej na dawnych domach góralskich, wysiedliśmy my, trzydziestka ósemka wspaniałych. Mieliśmy do przejścia czterogodzinną drogę - do schroniska i z powrotem. Wszyscy szli żwawym krokiem przez pierwsze kilka kilometrów. Mój kolega z pokoju radośnie przygrywał na harmonijce, do czasu, kiedy jeden z nauczycieli zagroził mu obniżeniem oceny ze sprawowania. Przez kolejne kilka kilometrów, słabsi kondycyjnie uczniowie (w tym ja) nie szli już tak żwawym krokiem. Wtedy okazało się, że przezornie zabrana półlitrowa butelka wody nie wystarczyła nawet na półtorej godziny. Gdy wreszcie zobaczyliśmy leśniczówkę, odetchnęliśmy z ulgą. Była to dla nas oaza, która zamiast źródła wody z palmami miała dystrybutor z zimnymi napojami gazowanymi. Po zaspokojeniu pragnienia wszyscy znowu szli żwawym krokiem. Jednak grupa osób słabszych kondycyjnie znowu nie wytrzymała i szła wolniej. Przy końcu drogi byliśmy wykończeni. Cel zamiast się przybliżać, niebezpiecznie zaczął się oddalać. Po wejściu do autokaru byłem wykończony. Po powrocie do pensjonatu ksiądz dyrektor zapowiadział jutrzejszą "6-7 godzinną podróż".
    Środa, 26 sierpnia roku pańskiego 2009 "Dzień sądu". Nie wiedziałem, w co się pakowałem. Powiedziałem "tak". Nie wiedziałem, że będzie to takie straszne.
    Głodni przygód wyjechaliśmy autokarem pod wyciąg na Kasprowy Wierch. Szło mi się o wiele lepiej niż we wtorek. Może dzięki dużym zapasom wody, które przezornie wziąłem ze sobą. Doszliśmy do Kalatówek. Było całkiem przyjemnie. Zobaczyliśmy piękne widoki, ja wyżywałem się artystycznie przy pomocy aparatu fotograficznego wbudowanego w mój telefon komórkowy. Dalej też szło się nie najgorzej. Rozmawiałem z moim kolegą na poważny temat literatury fantastycznej i młodzieżowej oraz mniej poważny temat gier komputerowych. Doszliśmy do schroniska. Kupiłem w nim czekoladę, pouczony opowieściami mojego taty o wartości kalorycznej tego typu produktów. Potem zobaczyliśmy górę, na którą mieliśmy wejść.
    To, co ksiądz nam zaprezentował, przerastało moje możliwości. Chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Wtedy byłem chętny, aby tam wejść! Mój zapał został jednak szybko ugaszony. Po przejściu dwustu metrów pod górę, Słabsi Biegacze (których będę nazywał SB) siadali na skarpach i dramatycznym tonem chrypieli: "Idźcie beze mnie...". Byli tak zmęczeni. W dramatycznych sytuacjach, niektórzy chcieli już schodzić na dół, jednak wysokość na jakiej byli, skłaniała ich do pozostania na aktualnych pozycjach. Ale udało się. Cel osiągnięty. Weszliśmy na górę! Wszyscy zadowoleni, mieli nadzieję, że już zejdziemy na dół. Ha, ha, Mieliśmy wejść jeszcze wyżej. Chciało mi się wymiotować z wysiłku. Po wejściu na tę górę, miałem nadzieję, że teraz naprawdę zejdziemy. I owszem, zeszliśmy. Ale tylko po to, aby potem wejść na jeszcze wyższą . Grupa SB była skrajnie wyczerpana. To było nieludzkie. Na szczęście, potem już tylko schodziliśmy w dół.
    Pierwsza część schodzenia nie była taka zła. Naprawdę. Ale potem, przeszliśmy do scenerii rodem wziętej z filmu o alpinistach. Wszędzie skały, w dodatku przewracające się i schodzące małymi lawinami. To naprawdę było okropne! Gdzie nie postawić stopy, tam spada lawina. Pod koniec epizodu ze skałkami, czekaliśmy na zejście po łańcuchach. Było to odpoczynkiem dla duszy i ciała. Właściwie tylko dla duszy, ponieważ w ciele organizm rozpaczliwie prosił o jakąkolwiek dawkę wody, która niestety mi się wyczerpała. Zejście było dla mnie dosyć trudne, jednak udało się. Potem było już z górki. Chociaż przejście przez las było ciekawą przygodą. Coś, jak zabawa w znajdowanie zagubionych podczas wędrówki. Najpierw znalazłem jednego pana wychowawcę. Potem znaleźliśmy dwie koleżanki. Potem jednego kolegę. Potem cztery osoby znalazły nas. Na końcu znaleźliśmy drugiego wychowawcę z grupą. I tak doszliśmy do miejsca odpoczynku i czekania na najwolniejszego SB. Byliśmy zdeterminowani, aby dojść do końca. Podczas ostatniego odcinka marszu szliśmy obok rzeki. Rzeka ta przyciągała mnie jak magnes. Była jak zakazany owoc, w tym przypadku sok z zakazanego owocu. Powstrzymywała mnie myśl o dziesiątkach bakterii, które tylko czekają, żebym je wypił razem z wodą. I nagle? zabudowania. Pobiegłem, do przodu, byleby dotrzeć do wody. Doszedłem kulejąc tylko na jedno kolano - jest dobrze. Weszliśmy - zmęczeni i zadowoleni - do autokaru. Wszystko w porządku. Czekamy godzinę - nie jest w porządku. Czekamy półtorej godziny, aż tu nagle wyłania się spóźniony, umorusany SB z radosnym okrzykiem na ustach. Nam nie było aż tak wesoło - 21.30. Wracamy do pensjonatu, już nie głodni przygód, lecz zwykle głodni. Po kolacji, umyci, poszliśmy do łóżek.
    Czwartek, 27 sierpnia 2009 roku. Tego dnia zostaliśmy obudzeni dźwiękiem klawesynu na początek głośnej piosenki Marii Koterbskiej, pochodzącym, a jakże, z mojego telefonu. Na śniadaniu dowiedzieliśmy się o tym, że o godzinie 11 będziemy pisać test z języka angielskiego, tak więc po spotkaniu integracyjnym, zapytaliśmy, czy nie moglibyśmy pójść do sklepu, ponieważ chciało nam się pić, a jak wiadomo, spragnionemu trudno pisać. Nie byliśmy bardziej spragnieni, niż podczas wczorajszej wycieczki, jednak odczuwaliśmy braki płynów w organizmie. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że do sklepu możemy pójść po teście. W akcie desperacji patrzyłem na kran od zlewu szaleńczym wzrokiem, jednak okazało się, że w stołówce można poprosić o kompot. Kompot, który tak niechętnie piło się podczas obiadu, teraz był błogosławieństwem. Panie z kuchni okazały się bardziej litościwe niż wychowawcy i pragnienie zostało zaspokojone. Ale podczas pisania testu, byliśmy myślami już zupełnie gdzie indziej. Spacerowaliśmy pod wyciągiem, kupowaliśmy kapcie oraz oscypki, ponieważ po południu, mieliśmy jechać na Krupówki.
    Ach, jak pachnie to górskie powietrze! Zupełnie inaczej niż u nas przy pensjonacie. Tutaj pachniało spalinami, papierosami oraz grillem. Witamy w mieście! Mieliśmy dwie godziny. Wolności. O tak! Jako że byłem tu nie raz, wiedziałem, gdzie są sklepy lub tania książka. Udałem się do sklepu. Przedzierałem się pomiędzy matkami z dziećmi, biznesmenami oraz sławnym na tej ulicy owczarkiem niemieckim proszącym o kiełbasę. Nareszcie doszedłem. Udało się. Po kupieniu Pepsi za horrendalnie wysoką cenę, udałem się szukać pozostałych członków naszej grupy. I tak minęły te dwie godziny. Razem z kolegą, postanowiliśmy ponownie udać się do sklepu, jednak ze względu na te wysokie ceny, uznaliśmy za lepszy pomysł, aby pieniądze wydać w najbliższym salonie gier. Potem powrót do pensjonatu, ognisko oraz rekreacyjny mecz piłki nożnej. I tak minął ostatni dzień pobytu w pensjonacie "U Topora".
    Piątek, 8.00, 28 sierpnia, Anno Domini 2009. Mimo wszystko ze smutkiem i masą wspomnień wyjeżdżamy z ośrodka. Jechaliśmy dosyć krótko i szybko dojechaliśmy do domu.
    Już w samym domu, pomyślałem sobie: "Co mi tam kartkówki, sprawdziany, testy i prace klasowe. Po obozie integracyjnym przeżyję wszystko".
×
×
  • Utwórz nowe...