Skocz do zawartości

Blog Malkontenta

  • wpisy
    169
  • komentarzy
    1257
  • wyświetleń
    106740

The name's Bond... Odcinek 4. Po dwóch latach!


Quetz

495 wyświetleń

Tak, zrobię to. Z racji zbliżającej się się wielkimi krokami premiery "Skyfall" (we francuskiej nomenklaturze, uwaga - "Operation Skyfall". Czyżby zachwyt nad naszą "Operacją Piorun", czyniącą z elektryzującego "Thunderballa" kastrata?) postanowiłem przywrócić do życia krótką serię o przygodach czołówek do przygód Jamesa Bonda.

A nuż komuś się znudziło ciągłe czytanie o DOTA?

Jeśli ktoś pamięta (khem - TU KLIKNIJ - khem), to nasze ostatnie spotkanie zakończyliśmy obietnicą przejścia prawie do końca lat osiemdziesiątych, tj. do filmu "A View to a Kill". Tak być miało, jednak w swym entuzjazmie zapomniałem, że po drodze była jeszcze...

Octopussy (1983)

Prowokacyjny i nieco erotyczny podtekst tego tytułu (wziętego zresztą od samego Fleminga) został skutecznie zdeptany przez komiczną "Ośmiorniczkę", ale jestem w stanie zrozumieć, że w polskim trudno znaleźć równie dwuznaczny termin. Nie przejmując się zatem uchybieniami natury translatorskiej przejdźmy do samej czołówki filmu:

Pierwsze, co może rzucić nam się w oczy to fetyszystyczny wręcz zachwyt nad technologią laserową i idącymi za nią możliwościami jakże powszechnych dzisiaj i banalnych wskaźników. Oto Bond w charakterystycznej "moore'owskiej" pozie prześlizguje się gracko po kobiecej sylwetce - komu się to nie podoba, ten kiep niechybny.

Dalej jednak jest... Dziwnie? Wirujące w tańcu pary na tle - no tak, Maurice Binder - spłukiwanej w toalecie wody. Wiecie, z czołówkami Bonda w latach osiemdziesiątych problem jest taki, że są praktycznie identyczne. Zupełnie jakby twórcom zabrakło pary i każdy nowy film traktowali nie jako szansę na pokazanie swojej klasy, tylko jako pańszczyznę do odrobienia i odebrawszy telefon od producenta mówili:

"Co? Nowy Bond? Potrzebna czołówka? Na kiedy? Aha... Dobra, to za godzinę będzie."

No sorry, ale tak to wygląda i poza kilkoma fajnymi ujęciami modelek i powrotem laser-Bonda pod koniec, w tej czołówce nie ma nic nadzwyczajnego. Nuda. Pustka. Melancholia. Nawet Rita Coolidge z jej "All Time High" nie pomaga. Czekamy na lepsze czasy, a te przychodzą w rytm....

A View to a Kill (1985)

W rytm DURAN DURAN? MATKO BOSKA, EWAKUACJA! <ALARM>

<PANIKA>

<ALARM>

Khem... No dobra, część widowni mogła tak zaregować te 27 lat temu, gdy dystyngowany angielski agent, przyjaciel Shirley Bassey i Franka SInatry, romansujący tylko przez momentalnie z Paulem McCartneyem i Lulu (co i tak można potraktować jako krotochwilę) nagle został zapowiedziany przez zespół grający... W zasadzie co oni grali?

Dance?

Anyway, piosenka okazała się być wybitnie niepasująca do image'u Bonda, a jednak zdała egzamin i choć wielu ją odrzuca - ja uwielbiam:

[media=]

Oh my God - fluorescencyjne paznokcie i 007 na piersiach - zapowiada się co najmniej szałowo, choć może mało klasycznie. Za to wszelkie atrybuty szalonych lat osiemdziesiątych są na miejscu. Wariactwo, kicz, laserowe pistolety. Jedziemy dalej.

GRACE JONES!

http://goo.gl/26QYD

Ok, właściwie cały klip skupia się na fluorescencji, ale na Peruna! - to działa! Melodia jest porywająca, cieniste sylwetki nie dość że poruszają się w rytmie, to jeszcze są powiązane kontekstem z filmem, Roger wygląda młodo mimo prawie 60tki na karku. Nie ma się czego przyczepić. Na pożegnanie zgotował Binder Moore'owi naprawdę fantastyczną artystycznie czołówkę, więc jeśli ktoś nie ma śmiertelnej alergii na mało poważną otoczkę the eighties, będzie zachwycony.

I ta kobieta w ogniu i ta w strzępkach bibuły!

Aż nie chce się oderwać wzroku, by przejść do drugiego najbardziej brutalnego i oschłego Bonda wszech czasów - Timothy'ego Daltona.

The Living Daylights (1987)

W tym filmie postanowiono iść za ciosem i zatrudnić kolejną gwiazdę lat u nas kojarzących się głównie z Pewexem - A-Ha. I choć piosenka jest równie dobra, to "opening sequence" już nie.

Oj nie.

(Ponieważ skrypt gniewa się, że dodaję za dużo multimediów, ten zostaje przekazany w formie suchego linka...)

Maurice najwyraźniej po hucznym pożegnaniu się z Rogerem M. postanowił znowu zanurzyć się w otchłani, czego daje dowód od 1:23 powyższego filmiku. Tak, to nasza znajoma WODA ZE SPŁUCZKI. Serio, co jest tak niezwykłego tym zjawisku, że odcisnęło ono swoje piętno na twórczości Bindera na tyle lat? Ma ktoś jakiś pomysł? Bo ja nie, choroba morska utrudnia twórcze myślenie. Poza wodą toaletową mamy tu pistolety i nieruchome w zasadzie modelki.

Ugh.

Licence to Kill (1989)

Ostatni Bond przed upadkiem Muru. Wielu sądziło, że ostatni Bond w ogóle. Okazało się rzecz jasna, że ostatni to on był, ale tylko dla Timothy'ego Daltona - może to szkoda, bo był świetny, ale z drugiej strony - czyż Pierce nie tak samo?

(Ech...)

Piosenka znowu nie w moim guście, ale przyznać trzeba, że sama czołówka wreszcie prezentuje sobą lepszy poziom. Bez rewelacji, ale przynajmniej bez TEJ #$*@$$@ WODY ZE... Grrrr...

Fajne są klasyczne elementy związane z kasynem - niby pojawiają się w każdym filmie, a jakoś czołówki zupełnie zdają się je pomijać. To dopiero jaskółka, ale zapowiada ich fantastyczny powrót...

I tym tajemniczym wistem kończymy ten odcinek, by już jutro (a co!) podążyć dalej tropami Szpiega Jej Królewskiej Mości.

I tym razem zaczniemy od THE BIG ONE. Oh, the Big One...

Until the next time, James Bond Fans!

2 komentarze


Rekomendowane komentarze

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...