Skocz do zawartości

RandoMan

Forumowicze
  • Zawartość

    60
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez RandoMan

  1. RandoMan
    Hej, kamraci, a to się porobiło!
    Jeszcze niedawno z wywieszonym ozorem śledziłem każdy klip prezentujący naszego, swojskiego "Wiedźmina" w środowisku cyfrowym, jeszcze nie tak dawno marzyłem o komputerze na tyle sprawnym, by choć pograć sobie w demo tego cudeńka, a już jestem po parokrotnym przejściu "jedynki" i, z nie mniej wywieszonym ozorem, zerkam w kierunku "dwójki". Z wymaganiami sprzętowymi problemu być nie powinno, bo wczoraj przepiłem jednego ze swoich kompanów niegroźnym z pozoru sokiem pomarańczowym z pianką (ach, ta fermentacja) i wygrałem od niego nadobny diamencik. Tak, jak obiecywałem wcześniej oto moja lista rzeczy, które mi w pierwszym "Wieśku" nie podpasowały i, które mam nadzieję REDzi w swoim najnowszym dziecku poprawią.
    Pragnę zaznaczyć, że koniec końców Wiesiek mi się podobał - wciągnął mnie na tyle, że ukończyłem go łącznie ze wszystkimi zadaniami pobocznymi (a to u mnie rzadkość). Co nie zmienia faktu, że parę rzeczy mi wybitnie przeszkadzało.
    1. Skaczemy do góry, ludzie...
    Może to zbytnia postmoderna, taki skaczący po polu razem z konikami polnymi wieśmmak, ale przeskakiwanie murków sięgających Geraltowi do kolan być musi. Najbardziej kuriozalnie wyglądała mi ta gra w subqueście "Pracujące dziewczyny". Widzę lasię otoczoną przez hordę zbirów. Już, zaraz rzucę jednolinijkowcem a'la Brudny Harry i posiekam ich na płaty mięsa. O, cholera... Murek! Arcywróg każdego wiedźmina! Muszę przebiec kilka metrów w drugą stronę, by wyjść zbirom na spotkanie. W realnym świecie z takimi ograniczeniami scena prezentowałaby się tak:
    Bandzior: Coś ci się nie podoba siwy?
    Geralt: Zaraz zaszlachtuję cię, jak wieprza!
    Bandzior: Śmiało!
    Geralt: (w myślach) szlag, murek!
    [kilka minut później]
    Geralt: No już, gdzie jesteś? Halo? Hop, hop? Psiakrew, znowu...
    EPIC FAIL!
    2. Round and around...
    We wszelakich grach "chodzonych" robimy za chłopca na posyłki. Jest to uzasadnione - na początku na ogół jesteśmy zerem, nic nieznaczącą płotką. Ale, na bogów, w "Wiedźminie" jesteśmy rzeźnikiem z Blaviken! Facetem, co najpierw siecze, potem rąbie, a potem pyta (na ogół sam siebie, czy słusznie porąbał i posiekał). Mam dość zadań polegających na kursowaniu od Annasza do Kajfasza (a w subquestach wiedźmińskich takie coś to norma). Odsyłam do dowcipu o kurze z poprzedniego wpisu
    3. Geralt, napijmy się...
    Czyli o dialogach (wbrew pozorm nie o pijackich pojedynkach). Po pierwsze - dialogi są bardzo mocno skryptowane, przez co czasami mamy wrażenie, że coś nas ominęło. Gra zakłada, że rozmawiamy z każdym o wszystkim i potem okazuje się, że na moście w rozdziale I Geralt spotyka Kalksteina i wie, kim on jest, a gracz nie, bo wcześniej np. nie odwiedził karczmy. Postaci też dziwnie reagują na amnezję Geralta:
    Geralt: straciłem pamięć, Zoltan.
    Zoltan: napijmy się.
    O RLY?
    4. Czarno-szara moralność?
    Twórcy tak się tym chełpili, a w Wiedźmaku tego nie ma wybory nie są trudne, łatwo można określić, który z nich jest słuszny, a który nie - jeszcze przed jego podjęciem. Niektóre z nich bardzo utrudniają grę ("Nocni goście"), większość nie "robi" zgoła nic.
    5. Fabuła, mać!
    Niech twórcy W2 nie ważą się już fundować nam całych rozdziałów niezwiązanych w ogóle z głównym wątkiem (akt I i III)! Wielkie było moje zdziwienie, gdy musiałem kilka godzin spędzić w jakichś Odmętach, a w Wyzimie "działo się" Piekło. To ja tu się wkręcam, mam świadomość czasu, który przez ostrze miecza przecieka, a tu muszę grać rolę suflera w "Balladaynie" No way!
    Nie mniej, czekam na Wiedźmina Drugiego i kupię go, jak tylko pojawi się sklepach.
    Pozdrawiam,
    RandoMan
  2. RandoMan
    Miałem dziś nic nie pisać. Wczoraj przesadziłem z sokiem pomarańczowym i dziś pokutuję cierpiąc na hiperwitaminozę. Z czystego poczucia obowiązku zajrzałem na stronę ostatniego wpisu licząc, że czytelnicy mnie i moją japonofilię olali. Ale nie... Nic to - obiecałem kontrę, kontra będzie... Przepraszam za chybotliwy charakter pisma...
    Zaczynamy chronologicznie:
    Azuranski napisał
    Odniosę się do akapitu o fabule. Upraszczasz strasznie zachodnioRPGowe, bo i Japońskie sprowadzają się do "Zabij kosmicznego jeża" czy "Zniszcz złego władce", więc twój punkt tutaj siada.
    To nie do końca tak, a nawet w ogóle nie tak. Fabuła praktycznie każdego dzieła, czy to gra, ksiązka, film, czy ryciny na kostce mydła w płynie, sprowadza się do starcia między protagonistą, a antagonistą. Tak było od zarania i jedyne novum, jakie tu można wprowadzić, to tak zwaną czarno-szarą moralność. W grach mamy też czarno-białe starcia, ale w gestii twórców leży, żeby nie było to dla nas tak oczywiste. W jRPG do tego antagonisty dochodzimy stopniowo - nie wiemy, kto zacz, i nim scenariusz na dobre nam powie, że czeka nas odwieczna walka Dobra ze Złem, to i tak zdążymy się wkręcić. W zachodnich RPG wszystkie karty na stół wykłada nam się od razu:
    - "Wiedźmin": Salamandry poznajemy od razu, podobnie Magistra i Azara Javeda, głównych antagonistów. Od samego początku wiemy, kogo bijemy i za co.
    - "Diablo": sam tytuł;
    - "Dragon Age Origins": intro i prawie każdy dialog z kimkolwiek
    - "Baldur's Gate": sam tytuł, intro (przynajmniej w BG2, z jedynki mam już słabe wspomnienia).
    Nie mniej jednak nie sposób przyznać ci racji. Touche.
    A, i jeszcze coś. Gdy mówisz o walkach w jRPG, to znowu przemilczasz - w większości sama broń nie ma obrażeń, tylko dodaje punkty do ataku postaci - i wtedy dużo trudniej obliczyć ile obrażeń zadaje postać ze 150 ataku, a ile postać z bronią z obrażeniami dwa rzuty sześciościenną kostką.
    Ja nie chcę nic liczyć, z papierowymi D&D w ogóle nie miałem do czynienia - grałem w Warhammer II i trochę w Neuroszimę. Dlatego tych magicznych 3K+K8+50% do odporności na absourdy polityczne... Nie rozumiem. I nie aprobuję
    JackStrify napisał
    Podpinanie materii w Final Fantasy VII niby sztuką nie jest, ale trzeba to zrobić z rozmysłem, dobrać odpowiednio bronie do przeciwnika, z którym trzeba się zmierzyć.
    Natomiast "wysysanie magii" w FF8 to Katorga, Piekło, Limbo etc. JRPGi też niestety mają wady.
    Rankin napisał
    Co do owegu Suikodena, którego tam wymieniasz - atrybutów do rozwoju wcale nie ma wiele, raczej rozwijają się one automatycznie i cały wpływ gracza ogranicza się do grindu, wybierania run i ostrzenia nieodwracalnie przypisanej broni.
    Co do grindingu to się zgodzę, ale już w trzecim "Suikoden" można naprawdę bawić się atrybutami - ustawienie sobie optymalnych zdolności dla każdej ze 108 Gwiazd Przeznaczenia to, jak dla mnie, kupa dobrej zabawy. Jest to wystarczająco proste, by nie zgrzytać zębami i wystarczająco złożone, by mieć z tego satysfakcję. Możliwość zarówno uczenia się, jak i "zapominania" zdolności i naturalne predyspozycje i ograniczenia każdej z postaci dodają tej grze niesamowitego uroku.
    Slavkovic mi wybaczy, ale będę kontrował perfidnie wyrwane z kontekstu urywki jego wypowiedzi
    schematyczność, powtarzalność, monotonię (głównie walki, przerywniki na ciosy, mnóstwo zbędnej w zasadzie gadaniny - wydłużają sztucznie grę)
    Gadanina w jRPG mnie starsznie wkręca, bo nie jest tak niemiłosiernie napuszona, jak np. w BG, czy NN. Poza tym twoje zarzuty identycznie pasują także do zachodnich rolplejów.
    "jednowymiarowość" (brak questów pobocznych, zazwyczaj jedno zakończenie i jedna droga do finału)
    We współczesnych jRPG już jednego zakończenia, czy jedynej słusznej drogi do finału nie ma. Questy poboczne? Przypomina mi się taki dowcip:
    Idzie kura do pastucha i mówi mu tak:
    - Użycz mi na kilka godzin krowę.
    - Ale po co ci ta krowa?
    - Wydoję ją, będę miała mleko, mleko zaniosę mleczarzowi, on część weźmie, a z części zrobi masło, którym potem posmaruję sobie chlebek.
    - Czemu więc po prostu nie poprosisz o kromkę chleba z masłem?
    - I co? Zepsuć takiego fajnego questa?
    i często infantylność (pogrywam aktualnie w Eternal Sonata, ale wygląd postaci mnie rozwala swoją dziecinnością)
    Tego nie wybronię - mnie też to na początku mocno odrzucało. To już czysty subiektywizm - specyfika japońskiego rynku, albo to łapiesz, albo nie.
    RPG spod znaku systemów D&D też nie są idealne ale mam wrażenie, że nie zamykają się one w tak hermetycznej otoczce jak jRPG i to jest ich duży plus.
    Jak to nie? Toć one bazują na jednym świecie, zawsze tym nieszczęsnym Dark Fantasy, zawsze mrok tak gęsty, że trzeba okulary czyścić. A klimatem "Star Ocean" różni się od "Xenogears", który z kolei różni się od "Vagrant Story" etc. Żadnego hermetyzmu nie stwierdziłem
    (postaci niekiedy same awansują a my nie mamy nawet większego wpływu na ich rozwój).
    To było kiedyś - teraz mamy i to znaczny. A w wRPG (chyba mogę użyć takiego skrótu) awansowały "z kimś"?
    RamzesXIII napisał dużo, ale ja odnoszę się do jednej sprawy
    Wolę coś a'la Gothic czy Two Worlds - 100% real time w 3d.
    NIEEE!!!
    Dzięki jeszcze raz za odzew, premierę wpisu "Ostatnie życzenie" przesuwam na jutro. Dobranoc!
    Randy
  3. RandoMan
    Dzisiaj będzie o czymś, co nurtuje mnie od dawna, a właściwie od czasów szczenięcych, gdy odkryłem takie tytuły, jak "Final Fantasy III", czy "Chrono Trigger" na SNES. Zauważyłem, że próba rozmowy o nich z graczami czysto PeCetowymi kończy się fiaskiem. Grający w tytuły z serii "Elder Scrolls", czy "Baldur's Gate" patrzą na wszelkiej maści jRPGi z pobłażliwością (co najwyżej), a na ich fanów z niczym nieuzasadnioną wyższością. Nastał czas na odwrócenie tej karty - dziś ja i inni wielbiciele opowieści rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni będą mogli zakrzyknąć: "siła nas!". Oto przed wami pięć najczęściej powtarzających się argumentów na temat wyższości Wielkanocy... To znaczy zachodnich eRPeGów nad ich wschodnimi odpowiednikami i moje próby kontrowania ich. Zachęcam, przy okazji, do wpisywania w komentarzach swoich argumentów zarówno Pro, jak i Kontra - wykorzystam je (oczywiście podając nick autora) w (być może) następnej części tego artykułu.
    1. Fabuła w zachodnich RPG jest dużo bardziej dojrzała, niż w jRPG
    Cholernie często się z tym argumentem spotykam i za każdym razem niezmiernie mnie bawi. Absolutnie każdy zachodni RPG w jaki miałem okazję zagrać (a trochę ich było) opiera się na identycznym schemacie - gdzieś w bardzo mrocznej krainie fantasy jest sobie Zło (na ogół objawiające się przez deformowanie istot dobrych, w istoty już nie tak dobre), a naszym zadaniem jest to zło unicestwić. Oczywiście wywodzi się to z tradycyjnych, papierowych eRPeGów, gdzie zawsze był sobie Chaos, Spaczeń, czy cokolwiek w tym guście i wojownicy walczący z nim. Ale ile można wałkować dokładnie tą samą historię walki osobowego Dobra z bezosobowym Złem? Przykład, przecież całkiem świeżego "Dragon Age Origins" pokazuje, że można, a ludzie to kupią. Zawsze. Z drugiej strony barykady mamy japońskie eRPeGi, gdzie fabuła rzeczywiście jest prosta, bo obejmuje:
    - skomplikowane zakulisowe rozgrywki polityczne różnych mocarstw i działanie w obrębie szaro-czarnej moralności (Suikoden);
    - podróże w czasie i próba naprawienia tak zwanego "efektu motyla" (Chrono Trigger);
    - walki narodowowyzwoleńcze (Final Fantasy)
    w przeciwieństwie do arcyskomplikowanych i "dojrzałych":
    - zniszcz wroga (Baldur's Gate)
    - zniszcz Pomioty zrodzone z Chaosu wywołanego przez Magów Krwi (Dragon Age Origins)
    - wypleń zarazę (Neverwinter Nights)
    - wybij bandytów zajmujących się eksperymentami genetycznymi (Wiedźmin)
    2. Brak zadań pobocznych, albo ich mała liczba w stosunku do zachodnich eRPeGie.
    To oczywiście już jest kwestia dyskusyjna - ktoś może lubić zadania poboczne opierające się na: "idź w miejsce X, przynieś mi Y sztuk surowca Z, a dostaniesz A złota). Mnie to absolutnie nie bawi. Uważam, że quests powinny pełnić rolę służebną wobec opowiadanej fabuły, a nie odwrotnie. Pięknym kontrprzykładem jest tu sztucznie wydłużony "Wiedźmin", w którym połowę wątku głównego stanowi łażenie od Annasza do Kajfasza (ci, co teraz zabulgotali, że tak opieprzam naszego rodzimego Wiesława niech poczekają do jutra do publikacji wpisu "Ostatnie życzenie", gdzie zawarłem całą listę rzeczy, które życzę sobie mieć poprawione w drugiej odsłonie gry).
    3. Uproszczona mechanika walki w stosunku do zachodnich RPG
    Bo przecież "proste" znaczy "złe", prawda? Nigdy nie zrozumiem fenomenu aktywnej pauzy - w BG walka wygląda tak:
    - widzę oponentów, wciskam spację;
    - "przeklikuję" każdego z "moich" sprawdzając czym może zaatakować;
    - znów wciskam spację;
    - jako, że z ekranu rozgrywki nie wynika, czy wszystkim moim postaciom atak się udał i, co ważniejsze, jakie konkretnie obrażenia zadałem wrogom (syndrom małych postaci i kiepskiej animacji ruchów), muszę gapić się w teksty w dolnej części ekranu wyglądające tak:
    "Bohater X zadał cios K12+8 z modyfikatorem 50% do trafienia krytycznego, oponent pudło"
    "Oponent zadał cios 2K+2"
    "Oponent - śmierć"
    Ja doskonale rozumiem - zachodnie RPGi bazują na mechanice RPGów papierowych, ale... ...w sumie: dlaczego? Po co robić symulację... ...symulacji? W papierowych RPG kości się sprawdzają, są szybkim i relatywnie wygodnym sposobem wspomożenia wyobraźni (i ograniczenia władzy Mistrza Gry). Od RPG cyfrowych wymagam jednak czegoś więcej. Ot analogiczny przykład walki zaczerpnięty z "Suikoden"
    - wybieram akcję dla każdej mojej postaci (tu na razie jest podobnie)
    - kończę turę i czekam na wykonanie ruchów moich i wroga
    - widzę dokładnie na ekranie, czy cios wszedł i ile obrażeń zadał, wszystko mam pięknie pokazane i nie muszę się zastanawiać, ile mam ćwierci do śmierci
    4. Uproszczony rozwój bohatera
    Tak się już utarło, że bohater musi mieć statystyki na wszystko, na Zachodzie statystyki te muszą mieć minimum stupunktowe wartości (a jeden awans to jakieś pięć punktów do rozdysponowania). Tylko, że ja nic nie rozumiem z opisu broni w stylu miecz półtoraręczny obrażenia 2K8+2, za to dużo bardziej czytelny jest dla mnie: Topór - obrażenia 6/10. Tak samo ze zdolnościami: nie widzę żadnej różnicy między - retoryka 75%, a retoryka 76% natomiast parowanie: C, a parowanie B to już jest różnica czytelna i, co ważniejsze, łatwo weryfikowalna w walce. Kto nie wierzy niech zobaczy, ile atrybutów do rozwoju oferuje nam "Suikoden" i, jak bardzo ich posiadanie na odpowiednim poziomie przeważa szalę bitwy.
    5. JRPG nie mają klimatu sesji.
    Bo nie muszą. "Klimat sesji" wynika z faktu, że każdy musi sobie wyobrazić świat przedstawiony przez GMa. Komputery nam go POKAZUJĄ. Stąd kretyńskie do kwadratu są dla mnie okazyjnie się pojawiające teksty w "Baldurach" i pierwszych "Falloutach" w stylu "widzisz skomplikowaną maszynerię", albo "widzisz światło słoneczne u krańca mrocznej groty". Nie piszcie mi o tym - pokażcie mi to!
    Zachęcam do kobtrargumentów, zarówno w komentarzach, jak i w waszych wpisach (kto ma ochotę popełnić na swoim blogu kontrujący wpis, niech zamieści link do owego w komentarzu, bo po prostu mogę go przegapić).
    Do przeczytania,
    RandoMan
  4. RandoMan
    Wielu z was tytuł tego wpisu może wydać się irytujący - bo, jak to tak? Pierwszy miesiąc edukacji dla większości użyszkodników forum dopiero chyli się ku końcowi, a ja tu takie marzenia snuję? Tak mnie tknęło trochę na rozważania o edukacji w dzisiejszym świecie, a w szczególności w kraju, bo jak to mawiał Robert Górski "autostrady są wszędzie, tylko w grajdole nie ma". Albo coś.
    Za radosnych czasów komuny, jak wieść gminna niesie, studentów było niewielu. Ba, licealistów było niewielu - ludzie masowo za to kończyli wszelkiej maści ZSZety i technika. I co z tego, że nie cytowali potem Goethego, albo Friedmana? Mieli fach w ręku, byli społecznie przydatni. Od braku cytatów Goethego jeszcze nikt nie umarł. Teraz zaś "Wybiórcza" alarmuje o wciąż rosnącej liczbie studentów, którzy to ani be, ani me (anime?). Co przy współczesnym studiowaniu nie dziwi - jak się olewa wykłady i, zamiast tego, rozkosznie chłepce się sok pomarańczowy, to potem efekty tego widać. Dziwi mnie natomiast rozdział większości kierunków studiowania na trzy lata licencjatu i dwa lata magisterki. Podział ma zachodni rodowód - tam po trzech latach college'u ma się status bakałarza - licencjusza (ciężko z "bachelor" zrobić polski słowo) i zasadniczo można już pracować w zawodzie, a nawet wykładać. Tak, ale tylko na Zachodzie. U nas się utarło, że co dobre dla ziomków z U.S. of A. zdecydowanie jest za słabe dla, przeca tak yntelygentnych i wykRZtałconych Polaków. Takowy bachelor na naszej ziemi musi czym prędzej zdać magistra, najlepiej od razu z doktorem i to (przepraszam moderację za wulgaryzm, ale muszę) habilitowanym. Inaczej pracodawca patrzy okiem bardziej wilczym, niż u (chrys)Tuska, bo jak to tak? Chcesz u mnie zamiatać podłogę, a masz tylko BA? Oż ty nieuku, ty - patrz na listę kandydatów! U mnie profesor ekonomii wykłada banany kandyzowane na półki, a doktor nauk społecznych testuje świeżość jajek. Won i dokształcić mi się - najlepiej na zarządzaniu. Jak się spiszesz, będziesz tym oto dzwoneczkiem zarządzał przerwy obiadowe!
    Bycie doktor nauk wszelakich ma tę zasadniczą zaletę, że cię publikują. Zawsze i wszędzie. Możesz napisać o wpływie faz księżyca na rozrodczość tygrysa bengalskiego sztuk jeden w U - 1 - Bator. Nikt tego nie przeczyta, ale każdy zapytany powie: "tak, pańskie wywody zaiste ciekawe. Aż muszę pobiec i po raz trzeci je przeczytać.". "Hmmm... Wszyscy chwalą tę pracę" - pomyśle profesor doktor - "wypadałoby w końcu samemu ją przeczytać.".
    Miałem jeszcze coś napisać, ale zrobiłem sobie przerwę na skok w bok do pobliskiego kiosku po wyjątkowo damskie fajki w różowym opakowaniu. Jak to śpiewała Simone w jednym filmie z Alfonso Pacino - "you make me feel like a natural woman". Przy kiosku zauważyłem... Drugi kiosk, tym razem z szeroko rozumianymi środkami Agiede, a na nim napis "najlepsza chemia z Niemiec". I nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak jak się robi czołgi, to i detergenty nie powinny być problemem, gdyby nie dopisek, a raczej "dozdjęciówka" prezentująca znaną czekoladę z orzechami za milion pięćset sto dziewięćset.
    Pozostawiam pod rozwagę,
    RandoMan
  5. RandoMan
    Na początku był "Bajtek" i solucja do gry, którą już wtedy posiadałem - na swoim trusty ol' C64. Grą była "Roland Rat Race" - zabij mnie, nie wiem, o diabła tam chodziło. Kierowało się szczurem, który musiał piąć się w górę labiryntu i goniła go para żółtych kaloszy. Nazywałem je "siedmiomilowymi butami" na cześć wiadomej bajki. Roland mógł zostawiać za sobą klej, który buciki owe spowalniał. Logiczne, prawda? Przecież klej spowalnia różne rzeczy. Samo logo gry, białe z uśmiechniętym pyskiem Rolanda ujętym w coś na kształt elipsy mocno kojarzyło mi się z puszką soku pomarańczowego.
    W "Bajtku" podawano kody. Ale nie takie zwyczajne, jak IDKFA, DNSTUFF, albo GOD. To były ciągi cyfr, które można było wklepać w Basic'u na Atari, jak się nie miało gier w jedynej możliwej wtedy, kasetowej postaci. Wklepywało się toto całymi rodzinami, a jak się nie popełniło żadnego błędu, to można było zagrać w grę. Taką zwyczajną - na czarnym tle leci sobie po skosie samolocik i strzela do oponentów wyglądających dokładnie tak samo, jak pociski, które wystrzeliwuje.
    W "Bajtku" był "Top Secret". Ludzie często o tym zapominają. TS startował, jako jeden z działów "Bajtka". Dopiero po paru numerach zyskał status samodzielnej gazety. Określenie "gazeta" tu doskonale pasuje. CDA może sobie być "pismem", TS był gazetą - miał śliskie kartki, ale w środku także "żółte strony", już na zwykłym, gazetowym papierze. A tam dział listowny. Jeżeli kiedykolwiek rzeczywiście śmiałeś się czytając Action Redaction, wiedz to - nie wiesz nic. Ludzie pisali co chcieli - żartowali sobie, pytali o pomoc w przejściu gry. Był cały jeden list o piractwie. To pamiętam wyraźnie. Dział przejęła już wtedy Seniorita Clara. Wybuchło larum, bo kto to widział "kobieta odpisująca na listy w gazecie o grach komputerowych?". W każdym razie tytuł listu brzmiał "Copy, copy" i szedł on (list, nie tytuł i nie szedł, bo nóżek nie miał, tylko to taka metafora jest) tak:
    - Czy mogę skopiować sobie grę (tę bez zakazu kopiowania) tylko na własny użytek?
    - Nieznane mi jest (jak sądzę, prawnikom również) pojęcie "gra bez zakazu kopiowania". Każda gra jest chroniona. Jeśli ją skopiujesz nikt od razu nie rozpocznie dochodzenia, ale musisz mieć świadomość, że postępujesz wbrew prawu.
    I co? Krótko, zwięźle, na temat. A nie wałkowanie ciasta wałkiem w tę i nazad, aż się dziury robią. Temat zamknięty - jak ci nie pasuje, spadaj. Ale, jak przyznasz się, że widziałeś szyberdziesiąty ómcki sezon "House'a", choć w reżimówce emitują dopiero zerowy - nikt ci nie zamknie ust. Będziesz mógł rozmawiać, choćbyś ściągał odcinek prosto z piekielnego kotła.
    "Secret Service", który powstał najpierw, jako konkurencja, a potem niejako upamiętnienie TSa, posiadał taki dział "Aloha, Internet". Pisali o emulacji - o graniu w gry z automatów na PC. W "Metal Slug" i arcade'owego "Supermana". I nikt nie narzekał, że granie na MAME to kradzież.
    A potem nadszedł CDA i wszystko zmienił. Najśmieszniejsze jest to, że chcieli dobrze. Wyszło, jak zwykle. Jezus też chciał dobrze, a teraz mordują się z jego imieniem na ustach. Myślą, że są przez to fajniejsi i dostaną "One Way Ticket" do nieba.
    Pamiętaj, mój drogi czytelniku, marnujący czas wraz ze mną - nieważne, czy gdzieś coś stoi napisane, czy nie. To nigdy nie jest argument. Nawet ten wpis nie jest nim i być nie może. Argumentacja "bo RandoMan tak napisał" skreśla ciebie w moich oczach szybciej, niż wieczne pióro marki Parkour. Pamiętaj: "to, co stoi, niech sobie stoi, a to, co leży - z tego bierz".
  6. RandoMan
    Skoro już tu zaszedłeś, to proszę - rozgość się. Najwyraźniej nie masz i tak nic lepszego do roboty. I tu od razu informacja dla kobiet - we wpisach będę używał tak zwanego "generic >he<", czyli niejako "z automatu" będę zwracał się do ciebie używając rodzaju męskoosobowego. Nie jest to brak szacunku. Tak po prawdzie to do kobiet mam przeogromny szacunek. I oczywiście dla soku pomarańczowego (*). To kwestia ułatwienia. Dla mnie - nie dla ciebie.
    Tytuł bloga nie mówi zbyt wiele, co więcej - nawet w tej, oszczędnej formie łżę, jak pies. A raczej - łżemy - ja i tytuł, znaczy się. Bo żaden pamiętnik toto nie jest. Ani w tym staroświeckim znaczeniu, gdzie to uczniaki wpisywały się sobie wzajem do zeszyciku, rysując kwiatuszki i dopisując wciąż te same aforyzmy. Ani i w tym nowym sensie - "diary" - bo wpisy ani nie będą określały moich poczynań danego dnia, ani też nie dowiecie się z nich absolutnie niczego na mój temat, poza poglądami stricte ideologicznymi, czy gustami. Nie dlatego, że tak mi zależy na zachowaniu prywatności. Nie chcę, bo to kim jestem, ile mam lat, gdzie mieszkam, czym się zajmuję i cała masa innych bzdur, które interesują ludzi (z powodów dla mnie co najmniej zagadkowych) przesądziły o tym, jak będziecie mnie odbierać na forum.
    Jeśli kogoś tak mocno poruszy to, co piszę, zawsze może spytać o bardziej prywatne strony mojego żywota na priv. Odpowiem. Nie żeby tak od razu, bo nie mam ani nadmiaru czasu, ani też nie jestem aż tak łakomy kontaktu z ludźmi, ale odpowiem. Kiedyś.
    Już miałem kończyć, a zauważyłem gwiazdkę przy terminie "sok pomarańczowy". Pisząc o nim mam na myśli substancje, o których na forum pisać nie można, bo z niewiadomych mi względów, zabrania tego Regulamin. Genezę tego terminu zawdzięczam Felowi, jak poszukacie na forum, to zrozumiecie, dlaczego i po co. Pozwolę, by ów sok stał się takim moim leitmotivowym eufemizmem. Co w przełożeniu na bardziej swojski język oznacza, że będę go nadużywał do tego stopnia, że gdy w sklepie zobaczycie sok pomarańczowy - skojarzycie go ze mną. Albo i nie, bo mogę być zbytnim optymistą w ogóle zakładając, że ktoś to przeczyta. Z drugiej jednak strony na mój profil weszło parę osób (co się spodziewaliście tam zobaczyć?), więc może z czasem i sens tego piśmiennictwa się znajdzie.
    Pozdrawiam i polecam,
    Piotr Fron...
    To znaczy,
    RandoMan
×
×
  • Utwórz nowe...