Dishonored
Na Dishonored czekałem długo. Najpierw przed premierą uważnie śledziłem doniesienia na jej temat, oblizując się na dźwięk porównań do Thiefa, steampunkowej, quasi-wiktoriańskiej stylistyki i rozgrywki zostawiającej graczowi wolność wyboru. Nie ukrywam, że skradanki zawsze darzyłem dużym sentymentem i są one chyba nadal jedynym gatunkiem gier, który przechodzę od A do Z i wciąż czuję niedosyt. W konkurencji "co mam kupić jesienią, zaraz po premierze?" wygrał w cuglach najnowszy Hitman i zostawił mnie z mieszanymi uczuciami - był dobrą grą, ale z rasowego 47 zmienił się raczej w grę logiczno-zręcznościową, gdzie wyraźnie brakowało "tej" duszy. Nie zmienia to faktu, że ograłem 20 godzin, które przeleciały jak z bicza strzelił.
Dishonored czekał na swoją kolej długo, bo aż do Steam Sale'a, kiedy to wreszcie obniżono jego cenę do akceptowalnych 10 Ojro. Zakup był zatem formalnością, pozostało zainstalować i odpalić. I wsiąknąć.
PIERWSZE PODCHODY ZA PŁOTY
Początek gry zna chyba każdy, kto stara się być mniej więcej na bieżąco z wieściami o grach ? oto nasz protagonista, Corvo, osobisty ochroniarz cesarzowej wraca z kilkumiesięcznego pobytu za granicami Dunwall, stolicy (chyba) Imperium (chyba), gdzie poszukiwał pomocy w opanowaniu plagi szczurów zalewającej miasto. Powyższe zdanie prezentuje pierwszy problem, jaki miałem z grą. Był nim mianowicie sposób podania fabuły ? starający się czerpać z najlepszych erpegowych wzorców i zmuszający do czytania znajdowanych po drodze książek, jednocześnie niedający najmniejszej motywacji, by to robić. Sorry Arkane, Bethesda może sobie pozwolić na takie manewry w The Elder Scrolls, ale wy po pierwsze zrobiliście grę akcji, a po drugie staracie się przekonać graczy do swojego nowego, autorskiego świata ? musicie zrobić to w bardziej przyjazny sposób. Oczywiście to kwestia osobistej preferencji, ale mnie jakoś nie ciągnęło do wczytywania się w księgi. Głównym powodem było oczywiście wytrącenie z akcji i oderwanie od naprawdę fajnej mechaniki gry. Ale o tym potem. Najpierw Corvo musi okazać się totalnym beztalenciem i partaczem w swoim fachu i pozwolić cesarzowej umrzeć a jej córce zostać porwaną przez kicających po dachach ninja. Zostaje oczywiście niesłusznie oskarżony, wtrącony do więzienia i prawie-już-prawie ścięty, kiedy to z tajemniczą pomocą udaje mu się nawiać i hajda odzyskiwać dobre imię mordując spiskowców. I o ile fabuła mogłaby być uznana za ciekawą, to sposób jej prezentacji czyni z niej sztampowe kino akcji klasy B, w którym łatanie dziur wymaga sporego samozaparcia od gracza, a do którego motywacji produkt wcale nie dostarcza, gdyż jest w nim zwyczajnie wiele fajniejszych rzeczy do roboty.
Plakaty na mieście dodają uroku rozgrywce
BLINK BLINK, YOU?RE DEAD
No właśnie, co jest do roboty? Wiadomo ? skradanie. Nie byle jakie, bo okraszone kilkoma magicznymi sztuczkami, z których najsłynniejszą jest rzecz jasna blink, czyli mini-teleport zwiększający mobilność naszego bohatera znacznie i pozwalający mu dostawać się w ciemne zakamary z gracją łasicy w czapce-niewidce. Blink jest najszybciej zdobytą i w zasadzie jedną z dwóch naprawdę potrzebnych umiejętności. Radocha, jaką sprawia materializowanie się zaraz za plecami wrogów lub ?skokowe? wchodzenie po odsłoniętej klatce schodowej jest wielka i daje się porównać do najlepszych w gatunku. Najfajniej jest porównać te doznania z Thiefem, gdzie ten mechanizm był potraktowany bardzo serio i profesjonalnie. W Dishonored natomiast mamy do czynienia z podejściem czysto rozrywkowym, ?podkręconym? i dynamicznym. Ot, zrelaksuj się człowieku, to ty kontrolujesz sytuację i dajemy ci bajery, żebyś to pokazał. Smaczne.
Pokonać moi? O, takiego!
CZAROWNIK, CZAROWNIK, PO CO MI POKRĘTŁO OD RADIA?
Tu dochodzimy do sedna, czyli tego, z czym mam największy problem w Dishonored ? nadmiaru narzędzi niezrównoważonego ilością pracy do wykonania. Gra oferuje nam naprawdę dużo ciekawych opcji, takich jak przywoływanie stad szczurów do dosłownego wygryzienia przeciwników, wchodzenie w ciała zwierząt i ludzi w celu eksploracji dunwallskich zakamarów, zabawa w ludzkie tornado, etc. Tymczasem do swobodnego przejścia gry wystarczają nam dwie wspomniane wyżej zabawki ? podręczny rentgen i niematerialna winda. W trakcie pierwszego przejścia gry dosłownie dwa-trzy razy użyłem opętania człowieka i raz opętania zwierzęcia, choć to tylko dla sprawdzenia na czym to polega. I tyle ? wydawały mi się zupełnie zbędne, nie mówiąc już o udawaniu szczurołapa.
Można w Dishonored zatrzymywać czas (i pociski). Tylko po co?
Rzecz jasna należy wziąć poprawkę na mój sposób przejścia gry ? otóz postawiłem na zabawę w skradacza, nie mordercę i trzymałem się cienia, by zarobić dobre zakończenie (swoją drogą ? gra wyraźnie nam mówi, jakie będą efekty naszego stylu zabawy i wyraźnie faworyzuje grę ?po cichu?. Tak bardzo, że za każdym razem, gdy widziałem tę poradę zastanawiałem się, czy danie sugestii ?twoje wybory mają znaczenie? nie byłoby rozwiązaniem bardziej klimatycznym i mniej psującym radość z odkrywania gry. Tak, byłoby). Teraz, gdy gram po raz drugi, zupełnie innym stylem, możliwe że powyższe umiejętności okażą się bardziej sensowne.
CZY CORVO MNIE PORWO?
Zatem czy Dishonored sprostał moim oczekiwaniom? Tak, bo nie spodziewałem się cudów. Dostałem bardzo profesjonalnie zrobioną grę z przepiękną estetyką (nienachalny cell-shading wygląda cudownie) przemyślaną mechaniką, która tylko czasami trochę trzeszczała oraz nie-tak-znowu-najgorszą historią. Właśnie z powodu tej ostatniej nie mogłem całkiem wczuć się w świat przedstawiony, ale mam wrażenie, że w drzemie w nim duży potencjał i jeśli kiedyś nadarzy się okazja, by go ponownie odwiedzić, uczynię to bez wahania.
W końcu w ilu grach można bezkarnie teleportować się sprzed nosa przeciwnika, by zaskoczonemu spaść potem prosto na głowę?
(Ej, ty nie bierzesz udziału, opuść rękę!)
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze