Skocz do zawartości

Kącik twórczy pana Trupka

  • wpisy
    104
  • komentarzy
    514
  • wyświetleń
    98255

"Nocny atak na Frozen Valley" - część trzecia. (+ trochę refleksji na temat jesieni i wesołych musicali rodem z Disney Channel)


pantrupek

287 wyświetleń

Jesień, jesień, jesień.

Człowiek nie może oglądać przez tą jesień wesołych filmów (zwłaszcza musicali Disneya!), gdzie wszystko jest kolorowe, wesołe, kończy się dobrze i ogólnie świat jest o wiele lepszy. Bo po niecałych dwóch godzinach przyjemności, gdy odchodzi się od telewizora, ma megadoła. Gdyż pojawia się myśl: "jak tu szaro, jak tu ponuro, jutro znowu robota/szkoła, a dziś jeszcze do ciotki pojechać". I pojawia się też zazdrość - o wygląd postaci, o ich talenty: taniec, śpiew, setki innych, o to, co ich spotyka i jak wszystko dobrze się kończy. Że wszystko prędzej czy później im się uda.

Tak, jesień to czas smutnych filmów.

*

Tak więc dziś trzecia część "Nocnego ataku na Frozen Valley". Nie będę robić skrótu poprzednich odcinków, gdyż uważam, że najlepiej przeczytać je samodzielnie. Najlepiej łącznie z tą (i następnymi) w jednym ciągu. Gdyż tak lepiej się wczuć i nie traci się ciągłości. Mogę tylko powiedzieć, że poprzedni "part" (żeby nie powtarzać: "część") skończył się mocnym, choć smutnym łupnięciem i efektownym zawieszeniem akcji.

Ale przechodzę do sedna.

"Nocny atak na Frozen Valley" - część trzecia.

Emily była słodkim bobasem, dzieckiem młodszej z córek MacGarrisów, Kate. Mieszkały tu razem odkąd Kate została porzucona przez męża. Wredny Jake Franco, zdradził ją z puszczalską Sue (już nie pamiętam, jak miała na nazwisko) i wyjechał z nią do Kanady. Wtedy Emily i jej mama zostały same. Kate znalazła pracę w mieście (podobno niewdzięczną i słabo płatną) i wracała tylko na weekendy. Tymczasem jej rodzice zajmowali się jej córką. Czasem sam zajmowałem się małą Emily, gdy ta była na przechowaniu u Mary, narzeczonej Olafa. Jak już wcześniej napisałem ? często do nich przychodziłem. Śliczne maleństwo, miało oczy niebieskie jak niebo latem, a włosy złote. Ale było też jedną z pierwszych ofiar nocnego ataku na Frozen Valley.

- Niestety trzeba tam wejść, Cliff, dobrze o tym wiesz ? powiedział Bob. Najwyraźniej zauważył moją minę, którą pewnie (tak podejrzewam) miałem okropną. ? Trzeba zobaczyć, czy mała przeżyła.

- Ty wejdź ? odpowiedziałem.

Bob otworzył uchylone drzwi. Wszedł do pokoju. Wstrzymałem oddech. Nagle usłyszałem jego przerażony głos:

- Cliff! Cliff!

Wbiegłem do pokoju. Meble, pomalowane w motylki i kwiatki, teraz ściekały krwią. Ściany, na których wisiały obrazki z misiami w ogrodniczkach, były całe w karmazynowych plamach. Natomiast w dziecięcym łóżeczku?

- Cliff ? krzyczał cały czas Bob. ? Ona? Ona żyje.

Małe płucka cały czas podnosiły się i opadały. Emily ? całe szczęście ? była nieprzytomna. Jednak?

- Bob? - Mój głos przypominał w tamtym momencie powietrze spuszczane z rowerowej dętki. Nie mogłem wykrztusić słowa głośniej, niż szeptem. ? Ona nie ma nóg.

Ciężko mi, gdy o tym piszę? Łzy kapią mi na kartkę, rozmazując niektóre ze słów. Jednak, nie wiadomo, co mnie popycha do przodu, piszę dalej.

Spod rozszarpanych nogawek śpioszków dziecka zwisały maleńkie, okrwawione kikuty. Wtedy dopiero zauważyłem, jaka blada jest ta dziewczynka. Brakowało jej krwi. Umierała.

- Owińmy ją w ciepły koc i zanieśmy do McCarthy'ego ? rzekł Bob. McCarthy to nasz miejscowy lekarz. Trzęsącymi się rękoma dałem przyjacielowi koc. Bob owinął dziecko szczelnie, powiesił strzelbę na ramię i wyszedł z pokoju. Pobiegłem za nim.

Byliśmy w połowie drogi do drzwi frontowych, gdy jeszcze raz usłyszałem ten dziwny, straszliwy dźwięk, który wydawały te stwory. Dochodził z dworu, rozświetlanego tylko słabymi ulicznymi lampami. Wyszedłem przed Boba, ze strzelbą przygotowaną do strzału. Wyjrzałem przez nadal otwarte drzwi. Nagle zobaczyłem stworzenia ? szły środkiem ulicy, kilka leciało po czarnym niebie. Szybko zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz, który nadal tkwił w zamku.

- To te stworzenia. Jest ich o wiele więcej ? wyszeptałem. ? Spróbujmy wyjść tylnymi drzwiami.

Za nami rozległy się krzyki. Dobiegały z zewnątrz. Stwory zaczęły atakować pobliskie domy. Przyspieszyliśmy kroku. Będąc w kuchni, tuż koło tylnych drzwi wyjściowych, poślizgnąłem się o krew Elizabeth MacGarris i prawie przewróciłem. Gdy udało mi się odzyskać równowagę, usłyszałem głos Boba:

- Cliff. Nie spieszmy się tak.

- Czemu? ? Spytałem, dysząc nieznacznie.

- Cliff. ? Powtórzył Bob. ? Mała?

Spojrzałem na niego wielkimi, pełnymi przerażenia oczyma. Łzy zaświeciły mi w oczach.

- Mała nie żyje. ? Powiedział Bob.

Słowa te wbiły się we mnie, jak szpony jakiejś potężnej bestii. Nic nie mówiłem. Stałem ze strzelbą spuszczoną w dół, szeroko rozstawionymi nogami i milczałem. Mała nie żyje. Mała nie żyje. Emily nie żyje. Elizabeth nie żyje. Stary MacGarris pewnie też nie żyje. Kate? Jest w mieście, może ją to ominęło. Ale Emily nie żyje, rodzice nie żyją, a Kate o tym nie wie. Skoczyłem do telefonu. Brak sygnału. Nacisnąłem przycisk. Nadal brak sygnału. Bob powiedział:

- Położę Emily do jej łóżeczka.

Poszedł na górę. Ja poszukałem koc. Przykryłem ciało Elizabeth, brodząc zimowymi butami w jej krwi.

Nie szukaliśmy reszty rodziny, nie zaglądaliśmy do piwnicy. Po prostu ostrożnie wyszliśmy tylnymi drzwiami domu MacGarrisów. Wytarłem ręce o śnieg, choć to Bob był we krwi. Ale jednak czułem ją na rękach. Czułem na nich krew Emily i krew Elizabeth, jakby to wszystko było moją winą. Przetarłem twarz lodowatym białym puchem.

Przyszedł Bob. Powiedział, że trzeba iść dalej, jakoś się gdzieś zabezpieczyć. Pomógł mi wstać ze śniegu i dodał, że naprawdę musimy się zbierać. Przeskoczyliśmy przez płot i przekradliśmy do najbliższego domu.

Drzwi były zamknięte. Bob zapukał i powiedział:

- Sam, otwórz, to ja, Bob!

?Sam?? pomyślałem. Pamiętałem, że Bob nigdy nie opowiadał mi o jakimkolwiek Samie. Zresztą ? nie znałem tu wielu osób. Zawsze byłem raczej typem odludka, wpatrzonego w książki. Może to przez moje wykształcenie, może przez życie, jakiego zaznałem, zanim wprowadziłem się do Frozen Valley. W tym momencie i tak to nieważne.

Otworzył nam rosły mężczyzna w kratkowanej koszuli i wytartych jeansach. Puścił krótkie:

- Wchodźcie do środka. - Nie okazywał żadnego zdziwienia, choć dwóch facetów chciało wejść do jego domu tylnymi drzwiami. Mnie wydawałoby się to co najmniej podejrzane.

Weszliśmy. Wtedy zapytał:

- Wracacie z domu MacGarrisów? Słyszałem, że było tam niezłe zbiegowisko, jakieś strzały. Wolałem nie wychylać nosa. Co się dzieje? Był u mnie Jeff Greyfus. Mówił coś o jakimś potworze, ale nie było go jak zrozumieć. Powiedział, żebym zamknął się na cztery spusty, a najlepiej zabił okna deskami, bo ponoć gdzieś na krańcu miasteczka, od strony kopalni, też był jakiś ?atak?. Wiecie coś o tym? Siadajcie.

Usiedliśmy na fotelach, naprzeciwko ławy i kanapy, na której usiadł okrakiem Sam i pochylił się do nas.

- Tak ? zaczął mówić Bob ? Elizabeth nie żyje. Emily też. Nie wiem co ze starym. Zabiło ich? jakieś stworzenie. Nie jesteśmy z Cliffem pewni, czy to jakieś zwierzę, czy co, ale jeszcze nigdy czegoś takiego w naszych lasach nie widziałem. Nie ma sierści, jest wielkości i kształtu człowieka. To, które spotkaliśmy, miało skrzydła. Nie zauważyłem ani oczu, ani ust ? żadnego otworu. To cud, że nie zaatakował też twojego domu.

Sam słuchał tego z widocznym zaciekawieniem, trzymając się za krzaczastą brodę ciemnej barwy. Nikłe światło oświetlało mały pokoik, w którym się znajdowaliśmy ? kanapa, ława, dwa fotele i telewizor; puste ściany, nie licząc obrazu wielkości kartki A4, przedstawiającego morze i wielki żaglowiec, nad którym latały morskie ptaki ? tak naprawdę obraz był tylko wyblakłym już nadrukiem, mieszczącym się w plastikowej, pomalowanej na brązowo, ramie.

- Warto zobaczyć, czy rozgłośnia działa ? odezwał się Sam. Wyjął zza kanapy małe radyjko z jednym głośnikiem i postawił je na ławie. Włączył i zaczął manewrować anteną. Warto tu nadmienić, że nasze miasteczko posiada (czemu piszę w czasie teraźniejszym, przecież na ten moment tu pewnie już nic nie ma, prócz pustych domów...) małą rozgłośnię radiową, prowadzoną przez trzy-cztery osoby, których nazwisk nie pamiętam. Mieści się ona w ratuszu, jego piwnicach. Zwykle podają pogodę według informacji z instytutu, miejscowe wiadomości (w stylu ogłoszeń duszpasterskich słyszanych już wcześniej w kościele oraz planów ratusza na najbliższe miesiące) i najważniejsze informacje ze świata. Puszczają tam też naprawdę dobrą muzykę, zwykle stary rock and roll.

W końcu z głośnika zaczął biec, brzmiący na lekko przerażony, głos spikerki. Mówiła:

- Ataki pojawiły się już po obydwu stronach miasta. Cała ludność ma zgromadzić się w remizie ? budynek straży pożarnej był połączony piwnicznym przejściem z miejskim ratuszem, w sumie nie wiem dlaczego ? skąd przedostanie się do schronu pod ratuszem. Osoby, które nie mają możliwości dostania się w podane miejsce, mają zabezpieczyć się w piwnicach swoich domów, zabić deskami drzwi i okna. Przygotujcie broń i zapas amunicji na wypadek obrony. Powtarzam?

- Co o tym myślicie? ? zapytał nagle Sam, nie podnosząc na nas oczu, tylko wpatrując się cały czas w swój radioodbiornik.

- Może powinniśmy dostać się do remizy? ? Powiedziałem.

- Ja zostanę w domu. Jest mały, ciepły i bezpieczny. Tu nic mi nie grozi.

Rzeczywiście, dom Sama był bardzo ciasny, posiadał też małe okna. Byłem ciekaw jak z piwnicą.

- A jak wygląda twoja piwnica? ? Spytałem.

- Dobrze wygląda. Chcecie tu zostać dziś na noc?

Zaczęliśmy się zastanawiać. Nagle Bob rzekł:

- Myślę, że będziemy potrzebni w ratuszu, na wypadek ataku stworów. Szeryf nie żyje, a reszta szanownych ?stróżów prawa? też pewnie sobie niezbyt radzi samym. Zresztą? zależy mi na informacjach, może dowiemy się czegoś ciekawego. Co ty na to, Cliff?

Nie chciałem zostać z Samem, którego zresztą nie znałem, sam na sam w jednym budynku, a w dodatku też wolałem dowiedzieć się więcej o aktualnej sytuacji, więc powiedziałem:

- Idę z Bobem. We dwójkę zawsze bezpieczniej.

- Jak chcecie ? powiedział Sam i westchnął. ? Mam nadzieję, że moja dubeltówka jeszcze jest na chodzie, nie używałem jej od czasów naszych małych polowań. Kiedy to było, Bob?

- W dziewięćdziesiątym szóstym, może siódmym. Zanim zakazano polowań na pobliskich terenach ? rzekł Bob z nikłym uśmiechem. ? To było coś.

- Tak, to było coś? - Odpowiedział Sam. ? Dobra, to zbieracie się już, czy chcecie może jeszcze coś zjeść lub się napić? Mam gdzieś jeszcze Johnny'ego Walkera, jeśli chcecie.

- Nie, dziękujemy. Lepiej będzie jak już ruszymy, potem może być nieciekawie, jest coraz mroźniej. ? Powiedział Bob.

- Dobra, niech będzie i tak. Powodzenia. Wyjdziecie tylnymi drzwiami?

- Tak, wolę przejść przez podwórka. Więcej trudu, ale chociaż z dala od rozświetlonych ulic. ? Odpowiedział Bob.

- Racja, uważajcie na siebie. Dobrze, że wpadliście.

- Ty też się trzymaj, stary druhu.

Wyszliśmy. Bob zamknął szczelnie za nami drzwi. Przeszliśmy przez siatkę, starając narobić jak najmniej hałasu. Przeszliśmy na następne podwórko. A potem na następne. I kolejne. Wszystkie domy stały puste, ludzie ruszali już do remizy.

Koniec części trzeciej.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia.

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...