Skocz do zawartości

twh

Forumowicze
  • Zawartość

    55
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Posty napisane przez twh

  1. Jakie książki mógłbyś polecić z kategorii kryminały/horrory?

    Z tego co pamiętam Smugg polecał w jednym ze swoich minifelietonów Alistair MacLean'a - facet pisał wojenne i kryminalne. Smugg wspomniał o "Lalce na łańcuchu" tego autora i właśnie to winieneś przeczytać - kryminał z genialnym klimatem. Sarkastyczny humor i podchodzący pod mrok klimat. Jeżeli ci się spodoba, zajrzyj do działu o książkach, tam założyłem temacik, gdzie opisałem pokrótce większość jego książek i dodałem nieco opinii od siebie. Ja osobiście jestem zauroczony twórczością Alistaira i możesz być pewien, że w większości jego książek znajdziesz świetną fabułę. No ale niech Ci Smugg sam powie, może jego gusta się zmieniły od tego czasu? ;p

    I co by nie było offtopu:

    Ten temat ma już ponad 200 stron - czy pojawiają się choć odrobinę oryginalne pytania, czy "już wszystko było" i w zasadzie się powtarzasz?

    Czy minęła już moda na odkrywanie twojej tożsamości, czy wciąż ludzie nie dają spokoju?

    I w związku z powyższym, czy nie uważasz, że nawet, jeżeli przyznałbyś się szczerze, że nazywasz się Jan Kowalski i dał swoje zdjęcie, to ludzie i tak uznają to za podpuchę? Ergo że w zasadzie nie uda ci się ujawnić? Zapewne jest ci to na rękę (a właściwie to wisi ci to).

    Pytam, bo od roku nie śledzę CDA z oczywistego powodu braku kasy. Na razie.

  2. Ah, popełniłem sobie kolejne opowiadanko, wygląda na wstęp do czegoś większego. Czytajcie i oceniajcie.

    Update - nastepny fragment dołączony. Czekam na uwagi.

    Pociąg wjechał na peron równo o 16:27, czyli miał dokładnie 20 minut spóźnienia. Nim jeszcze się do końca zatrzymał, wyskoczyłem z płaszczem w jednym i bagażem w drugim ręku. Rzuciłem okiem w tłum ludzi chodzących, wydawało się, zupełnie bez sensu, szukając Wildburego. Robili wszystko, by uniemożliwić mi przedostanie się do wyjścia, gdy będąc w środku dostrzegłem go przy wagonach pociągu. Nieważne w jakim kierunku szedłem, robiłem to pod prąd, jakby wszyscy zmówili się przeciw mnie. Chciałem krzyknąć, ale hałas na peronie był ogromny - gadający (chyba do samych siebie) ludzie, ogłoszenia z radiowęzła, pracująca lokomotywa i jakiś kataryniarz z małpką zabawiał dzieci i szczerzył się bezzębnie na widok rzucanych mu do kapelusza monet.

    - Greg! - krzyknąłem gdy byłem bliżej.

    Zareagował, popatrzył się dookoła gdy w końcu mnie dostrzegł. Uśmiechnął się szeroko, ukazując białe, równe zęby. Poprawił okulary i wyciągnął do mnie dłoń.

    - Vinc! Dobrze cię znów widzieć!

    Muszę przyznać, że Gregory zmienił się od naszego ostatniego spotkania. Nieco przytył, ale nie za wiele, zamienił hipisowskie ciuchy na zamszową marynarkę i eleganckie buty. Na jego niegdyś bujnej czuprynie spoczywały teraz zaczesane do tyłu przerzedzone, czarne włosy, ale zakola wyraźnie sugerowały, że czasy młodości ma już za sobą. Wymieniliśmy serdeczności i ruszyliśmy do wyjścia, znów pod prąd, bo wszyscy nagle zdecydowali się wsiadać do pociągu.

    - Mów, co tam masz ważnego, że kazałeś mi przyjechać osobiście.

    - Nie teraz i nie tu Vinc. Pojedziemy do mnie i ci wszystko wytłumaczę.

    W chwilę później już nie żył. Usłyszałem tylko jego stęknięcie, zatrzymał się nagle i przez chwilę niczego nie rozumiałem.

    - Greg, co ci...

    Trzymał się za bok, tuż przy nerkach. Zobaczyłem jak przez jego dłoń przesiąka krew a on sam upada bezwładnie na ziemi z szeroko otwartymi, zaskoczonymi oczami. Przez chwilę ruszał ustami, chcąc coś powiedzieć. Nachyliłem się nad nim, ale za nic nie mogłem usłyszeć, bo nagle ludzie dostrzegli całe zdarzenie i zaczęli krzyczeć, i w panice odsuwać się od nas.

    - Zamknijcie się! - krzyknąłem poirytowany, był to wyraz czystej złości, bo równie dobrze mogłem mówić do ściany. W końcu coś mnie otrząsnęło, wstałem i szybko się rozejrzałem. Nic, tylko tłum ludzi, gapie tępo patrzący się na mnie i na ciało Gregorego.

    - Z drogi! - rzuciłem się w tłum, który odsunął się ode mnie jak od trędowatego. Ktokolwiek to zrobił, znikł mi z oczu, nie uciekał, wtopił się w tłum. Już miałem zacząć biec przed siebie z nadzieją, że uda mi się znaleźć mordercę, gdy dopadła mnie policja. Złapali mnie i obalili na ziemię, krzycząc bym się nie ruszał i nie stawiał oporu. Przez 20 lat mojej pracy nie spotkałem się z tak błyskawiczną reakcją policji. Z twarzą wbitą w ziemię zdawało mi się, że go dostrzegłem. Może to przebłysk intuicji, szósty zmysł, o który wszyscy moi znajomi mnie podejrzewają, może majaki wściekłego człowieka. Podniosłem wzrok na tyle na ile mogłem, ale dłoń jakiegoś idioty próbowała mnie wkomponować w posadzkę. Widziałem czyjeś spokojne kroki, które zbliżały się do ciała Grega, który już nikogo nie interesował. Byłem teraz gwoździem programu.

    - Tam go macie! - próbowałem krzyczeć i nie omieszkałem dodać, co o nich myślę - tam idioci!

    Ale po chwili zrozumiałem. Przecież to facet przy mnie upadł, ja mam jego krew na swoich dłoniach i to ja krzyczałem ?z drogi? próbując uciec. Uciec! Co za ironia. Próbowałem choć spojrzeć, w stronę Grega. Widziałem jego martwe, zaskoczone oczy patrzące na mnie z wyrzutem. Ktoś przy nim przykucnął na chwilę po czym znikł mi z oczu.

    ***

    - Porucznik Vincent Starragen, Interpol? - spytał facet, który przedstawił się jako sierżant Brandon McWorthy. Widać, że zza biurka nie wyściubił nosa przez dobrych kilka lat. Spasły jak buldog o trzech podbródkach, jego mundur nowoorleańskiej policji był na granicy dezintegracji a twarz wołała ?powietrza!? - taka była czerwona. Trzymał moje dokumenty w swoich wielkich, tłustych palcach. Jego dwóch kolegów po fachu patrzyło tępo na moją walizkę, ale nalepka bagażu dyplomatycznego skutecznie ich zniechęcała do zaglądania.

    - Brawo, umie pan czytać. A policzyć do dziesięciu? - spytałem retorycznie, bo wiedziałem, że nie.

    - Niech pan nie będzie taki dowcipny, Starragen! - powiedział ostro - To się może dla ciebie źle skończyć!

    - To ty będziesz miał kłopoty, jak zaraz mnie nie wypuścisz. W tej chwili prawdziwy morderca popija kawę w Mayfair Fashion Cafe a ty, z całym szacunkiem, imbecylu przesłuchujesz niewłaściwą osobę.

    - Obrażasz funkcjonariusza na służbie, Starragen!

    - Wlepisz mi mandat? Obok aktu oskarżenia o morderstwo, które, jak widzę w twoich małych oczach, chcesz wnieść, będzie jak wisienka na torcie.

    - Dość tego! - buldog zrobił się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej czerwony. W oczach, prócz niedotlenienia, dostrzegłem chęć mordu.

    - Właśnie! - odezwał się starszy facet, który pojawił się w drzwiach małego pokoju ochrony stacji kolejowej, do którego mnie zawlekli po całym incydencie. Na wyposażenie składały się białe ściany, stolik, dwa krzesełka i automat z napojami - Dość tego... - powtórzył spokojnie. Wszyscy, to znaczy ja, buldog i jego dwa przydupasy zamilkli. Starszy facet wszedł do środka, zdjął kapelusz i położył go na stoliku. Chuda, pomarszczona twarz, białe, krótkie włosy i takaż sama broda z wąsami zakrywała mocno opaloną twarz. Nie miałem wątpliwości, znałem go - Komendant William Richter...

    - Komendant? - parsknąłem - Lepiej ci było z pułkownikiem przed nazwiskiem.

    - A ty kim do diabła jesteś? - spojrzał na mnie zimnymi, niebieskimi oczami, przyglądał się dłuższą chwilę, gdy nagle podejrzliwość w jego oczach ustąpiła iskierce zrozumienia.

    - Starragen! - powiedział nieco zaskoczony.

    - Pan go zna? - Spytał tłusty policjant z niekłamanym zdziwieniem.

    - Oczywiście, że mnie zna - wtrąciłem - służyłem pod nim, gdy jeszcze byliśmy w wojsku.

    - Nie poznałem cię! Co ci się stało?

    - Twoi koledzy okazali wysokie umiejętności modelowania twarzy przy pomocy twardego rolowania po betonie.

    - Sierżancie, natychmiast go rozkujcie - rzucił gniewnie Richter do Brandona. Ten bez słowa wykonał rozkaz. Rozmasowałem obolałe nadgarstki, powstrzymując chęć zrobienia tego o twarz McWorthy'ego.

    - Opowiadaj - rzucił Richter, siadając na jednym z krzesełek. Nie był głupi, by pytać, czy znam denata, bo tego się domyślał, także tego, że był przyczyną mojego przyjazdu do Nowego Orleanu i prawdopodobnie tego, że byłem pośrednią przyczyną jego śmierci. Popatrzyłem jednoznacznie na Brandona i jego dwóch ludzi, Richter oddelegował ich skinieniem głowy.

    - Pracowałem z Gregiem nad morderstwami nieletnich od kilku lat. Kojarzysz rzeźnika z Hamburga?

    - Pięć lat temu grasował w Niemczech, został złapany, nie przyznał się do winy, skazano go na dożywocie, powiesił się w celi w 3 dni po wyroku. Do końca utrzymywał, że jest niewinny. Śledzę media i prasę.

    - Krwawe mordy w Tuluzie?

    - Francja 1996, sprawca nieznany, morderca grasował ponad pół roku, po czym po prostu przestał zabijać.

    - Glasgow 98?

    - Rozumiem, że to ten sam morderca.

    - Tylko podejrzenia.

    - Ale poparte dowodami.

    - Bardzo mocnymi... przypuszczeniami i poszlakami. Dowodów też jest sporo, ale bez sprawcy są bezużyteczne. Jesteśmy na jego tropie od bardzo dawna. Gregory przybył na Florydę podążając za jednym. Zadzwonił do mnie wczoraj z Nowego Orleanu, mówiąc, że mam natychmiast przyjechać. Nie widzieliśmy się ponad trzy lata, od kiedy badamy tę sprawę. Ja badałem poszlaki w Europie, głównie w Wielkiej Brytanii, Greg zajął się możliwością ucieczki do stanów. Widać na coś trafił.

    - Powiedział na co?

    - Nie zdążył. Ale jego ciało jest potwierdzeniem, że trafił chyba w samo sedno.

    - Rozumiem - chwila ciszy - To znaczy, jednak nie rozumiem.

    - Morderca zaryzykował zabicie go w takim miejscu jak stacja kolejowa. Zabił go w ostatniej chwili, nie chcąc dopuścić do przekazania mi wrażliwych informacji.

    - Dlaczego nie zabił go wcześniej?

    - Nie wiem. To bez sensu. Było to z jego strony bardzo nieostrożne. Lepiej by wyszedł, gdyby zabił go, gdy zrozumiał, że Greg stanowi zagrożenie. Nie rozumiem tego, ale postaram się zrozumieć.

    - Chcesz przeszukać ciało Grega?

    - Nie, to już nieważne. Morderca zrobił to wcześniej, więc cokolwiek miał Gregory, teraz jest już w rękach mordercy. Zresztą Gregory nie był głupi, nie trzyma przy sobie żadnych ważnych rzeczy. Trzyma je w najbezpieczniejszym miejscu.

    - W swojej głowie?

    skinąłem w milczeniu głową.

    - No to po ptakach, niczego się nie dowiemy.

    - Może i nie. Chcę zobaczyć nagrania z kamer nadzoru. Nie spodziewam się cudów, ale może coś się uda zobaczyć.

    Ruszyliśmy do pokoju monitoringu a ja w głębi duszy zastanawiałem się, czy Richter w to wszystko uwierzył. Gorszych bzdur na poczekaniu nie mogłem wymyślić.

    ***

    Pokój monitoringu był długi, ale wąski, przez co za osobą odpowiedzialną za obsługę sprzętu stałem jedynie ja i Richter. Dalej, przy wyjściu z pokoju, stał Brandon, dwaj jego koledzy zostali na zewnątrz. Jedną ścianę zajmowały monitory i konsoleta, dalej stały pułki z nagrywarkami płyt, na których rejestrowano obrazy z kamer. Tak jak się spodziewałem, morderca uderzył w ślepym punkcie, którego żadna z kamer nadzoru dobrze nie objęła swoim elektronicznym okiem. Musiał mieć tego zupełną świadomość, co mnie nie dziwiło. Nagrania były bezużyteczne, a jedyne, rokujące nadzieję, bo będące sterowane zdalnie w tamtej chwili, okazało się nagraniem masażu, jaki zafundowali mi ochroniarze obiektu i któremu bacznym okiem kamery przyglądał się nadzorca monitoringu. Przez bite 10 minut wpatrywał się na zoomie mojej szamotaninie, nawet na chwilę nie rzuciwszy elektronicznym okiem na tłum. Oglądałem to bez emocji, choć na wideo od nich kipiałem. Kapelusz odfrunął gdzieś w siną dal okazując krótkie, czarne włosy, szczupła, gładko ogolona, nieco strzelista i blada normalnie twarz była na nagraniu czerwona i wykrzywiona w grymasie wściekłości. Łypałem jedynie swoimi brązowymi oczami w kierunku leżącego poza kadrem ciała Gregorego. Popatrzyłem bez emocji na policjanta obsługującego monitoring.

    - Nie miałeś niczego ciekawszego do obserwowania, niż szamotanina na peronie? - Richter wyraził moje nieme pytanie, choć ja bym dodał jeszcze coś od serca.

    - To bez sensu - powiedziałem bez emocji, bo widziałem, jak strażnik, w podeszłym wieku, nie wiedział co powiedzieć, trząsł się i wyraźnie się bał. Wzbudzał we mnie politowanie - co się stało, to się nie odstanie. Możemy tu stać i go opieprzać, albo wziąć się do roboty.

    - Co proponujesz?

    - Na razie proponuję wypocząć. Muszę się napić, zapalić i odzyskać dawny kształt twarzy - skinąłem mimowolnie w stronę McWorthy'ego. Ten zasępił się na mój gest, ale jak tylko Richter na niego spojrzał, zaraz jego twarz zrobiła się popielata. - zatrzymam się w hotelu.

    - Możesz zatrzymać się u mnie - rzucił Richter radośnie, ale pokiwałem z rezygnacją głową.

    - Pułkowniku, z całym szacunkiem, pan ma żonę i dzieci, jeżeli zabili Gregorego...

    - Ah - Richter uświadomił sobie, co chciałem powiedzieć, na chwilę pobladł, ale zaraz przywrócił fason.

    - Tak, masz rację. Hotel, jeżeli mogę polecić...

    - Nie ma potrzeby. - przerwałem - Przed przyjazdem zameldowałem się w Barton. Prosiłbym jedynie o transport, jeśli to nie przestępstwo? - łypanie w kierunku Brandona weszło mi chyba w nawyk.

    ***

    Hotele w Nowym Orleanie nie mogą sobie pozwolić na obskurny wygląd. Widać właściciel tego miał inne zdanie. W zasadzie tego hotelu nie znajdzie się w żadnym przewodniku turystycznym, bo byłby to zwyczajny samobój. Był bardzo tani, oddalony od centrum, a tynk odpadał chyba razem z łuszczącą się farbą. Dumny neon głosił, że jest to ?Hotel Barton? i zgodnie z tradycją neonowych hoteli miał jedną literkę uszkodzoną, w tym wypadku było to ?r?. W środku sprawiał lepsze wrażenie wizualne, czerwony dywan, boazeria, nawet recepcja wyglądała na schludną. W głównym hallu stały dwie kanapy, parę foteli i stolików, przy których siedzieli goście, czytając gazetę czy popijając bliżej niezidentyfikowane napoje energetyzujące. W powietrzu unosił się zapach taniego ,papierosowego dymu razem z odpowiednią mgiełką wiszącą pod niskim sufitem. Swobodnie można było oddychać jedynie leżąc. W głębi hallu znajdowało się wejście do baru, gdzie stopień skażenia powietrza osiągał poziom alarmowy - dość rzecz, ze przejście można było sobie tam wykroić nożem. Hotel ogólnie był byle jaki, niezbyt urokliwy, ale znowu nie obskurny, przez co idealnie nadawał się do moich celów, głównie dlatego, że nie posiadał monitoringu. Podszedłem do recepcjonisty, który, jak tylko mnie zobaczył, wstał, odłożył gazetę, zgasił papierosa w popielniczce, poprawił czerwony garnitur i przejechał dłonią po zalizanych do tyłu blond włosach. Był bardzo młody, ewidentnie dorabiał sobie po szkole.

    - W czym mogę pomóc - musiał dorabiać bardzo długo, bo zachowywał się swobodnie i prawie dałem się nabrać na jego francuski akcent.

    - Zameldowałem się tu telefonicznie trzy dni temu, moje nazwisko Starragen.

    Chłopak sięgnął pod ladę, spod której wyciągnął ogromną książkę. Po chwili wertowania stron, nie odrywając wzroku od jednego wpisu, poprosił mnie o dokument tożsamości. Sprawdził, odwrócił książkę w moją stronę, gdzie podpisałem się we wskazanym miejscu. Przy okazji zerknąłem na wpisy powyżej i poniżej. Znalazłem znajome nazwisko i odczytałem numer pokoju. Tuż obok mojego. Uśmiechnąłem się w duchu.

    - Witamy w hotelu Barton panie Starragen - powiedział z uśmiechem chłopiec. - Bagaż? - spojrzał na walizkę pytająco.

    - Nie dziękuję, sam zaniosę.

    Udałem się do windy i z przyjemnością zarejestrowałem, jak chłopak sięga po telefon spod lady. Czwarte piętro, pokój 206. Otworzyłem drzwi otrzymanym w recepcji kluczem i wszedłem do środka, zapalając światło. Prosty pokój z łazienką był wielkości klatki dla zwierząt. Pod ścianą, niemal po środku, stało dwuosobowe łóżko, na które rzuciłem bagaż. Naprzeciwko stała komoda szufladami, na której stał telewizor i wazon z zwiędłymi kwiatami. Na nocnym stoliku obok łóżka stała lampka nocna, telefon a obok pilot do telewizora. Włączyłem jakiś kanał, gdzie aktualnie leciał jakiś brazylijski serial. Po Francusku. Z angielskimi napisami. To się nazywa globalizm, pomyślałem. Otworzyłem walizkę zamykaną zamkiem szyfrowym, wyjąłem kilka ubrań, otworzyłem drugie dno i wyjąłem elektroniczne urządzenie. Przez dłuższy czas chodziłem po pokoju, wesoło sobie pogwizdując, nie znalazłem jednak żadnych pluskiew. Nie omieszkałem sprawdzić też kinkietów i czujników przeciwpożarowych, na szczęście nikt nie bawił się w Wielkiego Brata. Zadzwoniłem do recepcji i ponarzekałem na stan pokoju, głównie nie podobał mi się kurz i zwiędłe kwiaty. Obiecali, że zaraz kogoś przyślą.

    Po kilku minutach odezwało się pukanie do drzwi.

    - Proszę - krzyknąłem, leżąc na łóżku i popijając przywiezioną ze sobą szkocką. Nie wierzyłem, że hotelowe trunki nie będą choć odrobinę chrzczone.

    Do pokoju nieco nieśmiało weszła pokojówka wraz z wózkiem. Wstałem, chwyciłem leżący na nocnym stoliku czujnik, odstawiając szklankę z szkocką.

    - Dzień dobry... - podszedłem do niej i przyłożyłem palec do jej czerwonych ust.

    - Dzień dobry pani - powiedziałem obojętnie i zacząłem sprawdzać wózek. Nic nie wykryłem, więc spokojnie odłożyłem przyrząd i usiadłem na łóżku, wracając do kochanej szkockiej.

    - Wyglądasz bardzo seksownie w tym stroju - powiedziałem zgodnie z prawdą. Miała na sobie prosty, szary strój pokojówki, coś w rodzaju sukienki. Podkreślał jej kształt klepsydry. Blond włosy miała spięte w kok, ale niebieskie oczy i czerwone usta błyszczały ponętnie.

    - Dziękuję - żachnęła się, przez dłuższą chwilę nic nie mówiła obrażona, ale zaraz podeszła do mnie, usiadła obok i objęła za szyję - dobrze cię znowu widzieć Vinc...

    - Ciebie też Susan

    - Musiałam tu pracować ponad dwa miesiące! Ile chciałeś jeszcze czekać?

    - Tego wymagała twoja przykrywka. Nie byłabyś przydatna bez tego wszystkiego.

    - Bałam się, że ci się coś stanie, Vinc! Gregory... on...

    - Nie żyje. Przykro mi Susan...

    Patrzyłem, jak niemal stają jej świeczki w oczach. Może to było okrutne z mojej strony, ale nie miałem czasu na gorzkie żale. Wiedziała na co się Greg porywa, pracując w tym zawodzie. Sama też taki wybrała. Jednak nie mogłem długo patrzeć w jej oczy. Odwróciłem wzrok na szklankę szkockiej. Podałem jej. Unicestwiła jednym haustem całą zawartość, co było obrazoburcze dla tego wyśmienitego trunku. Zaraz zaczęła kaszleć i krztusić się, zakrywając usta dłonią. Poklepałem ją po plecach.

    - No, to jedyny raz jak ci pozwoliłem pić na służbie, ale i ostatni - przestała kaszleć, uspokoiła się i popatrzyła na butelkę stojącą na stoliku. Zawartość była mocno naruszona. Popatrzyła na mnie z wyrzutem.

    - Ja mogę - zacząłem się bronić pod jej oskarżycielskim spojrzeniem - jestem twoim przełożonym. A teraz, jeśli byś mogła mi powiedzieć, co widziałaś... - zawiesiłem mimowolnie głos.

    - Dobrze, już w porządku, rozumiem - bardzo w to wątpiłem, ale była twardą dziewczyną - Byłam tam już od trzeciej, twój pociąg się mocno spóźnił...

    - Ledwie 20 minut. Standard kolejowy.

    - Gregory był tam już od trzeciej trzydzieści. Przyszedł chyba na pieszo, nie wiem. Kręcił się to tu, to tam, nie widziałam, by ktoś go obserwował. Potem nadjechał twój pociąg, widziałam, jak wysiadasz. Potem do niego podszedłeś, nie widziałam niczego szczególnego w otoczeniu, nic podejrzanego. Potem ruszyliście ku wyjściu i ja się zebrałam. Potem się zatrzymaliście, on upadł. Ludzie zaczęli krzyczeć. Zrobił się chaos, próbowałam się przecisnąć do was, gdy nagle wypadłeś z tłumu, a zaraz potem dopadli cię dwaj policjanci. Byłam przerażona, ale zdawało mi się, że ktoś się zachowywał inaczej.

    Wytężyłem słuch i uwagę. Zauważyła to i zamilkła na chwilę.

    - Mów dalej - poprosiłem

    - Ktoś z tłumu, który zebrał się przy tobie i Gregorym normalnie wyszedł. To znaczy, wszyscy albo gapili się na was, albo stali i obserwowali z daleka. Ona chyba jako jedyna...

    - Ona?

    - Ona. Była w płaszczu i miała kapelusz, ale miała szpilki na nogach.

    - Skąd wiesz? Miała płaszcz, musiałaś ją widzieć przelotnie, nie miałaś chyba czasu patrzeć jej pod nogi...

    - Chód. Chodziła jak na szpilkach. Widać było to po jej ruchach. W każdym razie ona jako jedyna kierowała się do wyjścia.

    Dzięki temu Susan była doskonałym pracownikiem do tej roboty. Była bardzo spostrzegawcza i inteligentna, przy tym bardzo niepozorna. Ja wtedy tego nie zauważyłem z poziomu podłogi.

    - Poszłaś za nią?

    - Nie... - powiedziała ze skruchą. Już miała się zacząć tłumaczyć, ale jej nie pozwoliłem.

    - Bardzo dobrze.

    - Tak? - spytała nieco zdziwiona. Spodziewała się pewnie jakieś reprymendy.

    - Ktokolwiek to był, mógł się spodziewać, że ktoś będzie ją śledził. Istniała ogromna szansa, że jakbyś za nią poszła, skończyłabyś jak Gregory...

    Momentalnie zbladła a oczy otworzyły się szeroko. Zobaczyłem, jak zaciska pięści i kostki jej bieleją.

    - To niebezpieczni ludzie Susan. Musimy być bardzo ostrożni.

    Milczała przez długą chwilę zagryzając wargi.

    - Dobrze już - przerwałem milczenie, spojrzała na mnie niepewnie. Uśmiechnąłem się - wracaj do swojej pracy. Przecież za coś ci tu płacą.

    - Oh Vinc ? mruknęła oburzona i nieco zmęczona. Wiedziałem, że trochę pracy odsunie od niej myśli o Gregu i jego losie. Było mi strasznie żal Susan, ale nie miałem czasu, sam miałem wiele pracy do zrobienia. Gdy zostałem sam, przebrałem się w czarny polar i ciemne spodnie a męskie pantofle zastąpiłem trampkami. Za pasek spodni wetknąłem rewolwer, który zasłoniłem polarem, nie zapomniałem też o małym zestawie gadżetów, za które każda szanująca się policja wsadziłaby mnie na 10 lat do więzienia. Założyłem płaszcz i wyjrzałem przez okno. Ściemniało się, na horyzoncie, za dachami budynków widać było pomarańczową łunę. Było po godzinie dziewiętnastej. Wyszedłem na balkon i wyjrzałem za balustradę. Na ścianie widać było stare schody przeciwpożarowe. Lata, w których mogłem trenować cyrkowe zdolności akrobaty minęły bezpowrotnie, jednak życie nauczyło mnie sobie radzić z tak prostymi czynnościami. W minutę znalazłem się na schodkach a w drugiej byłem na balkonie pokoju obok. Zapukałem w okno w ustalony wcześniej sposób i wszedłem do środka. Światło było zgaszone a sam pokoik był identyczny jak mój. Z tym, że tu zamiast wazy stał jakiś posążek, przedstawiający grubą kobietę w trakcie jakiegoś powabnego tańca. Z jakiegoś powodu nasunęło mi to myśl o Brandonie. Z zadumy wytrącił mnie szczęk odbezpieczanej broni.

    - Rozgość się ? usłyszałem znajomy, ochrypły, niski głos.

    - Dzięki, śpieszę się. Możemy przejść do sedna? Mam mało czasu.

    Usłyszałem za sobą kroki, zapaliło się światło. Odwróciłem się w kierunku balkonu. Najpierw zwróciłem uwagę na rewolwer, w porównaniu do którego mój przypominał suszarkę do włosów. Potem na ascetyczną, zmarniałą i nieogoloną od trzech dni twarz wyciosaną niczym w granicie przez początkującego rzeźbiarza. Gdy patrzyłem na Flecklera Foxa, przychodził mi na myśl Brudny Harry. Nie bez znaczenia była spluwa wycelowana w moje serce. Fox opuścił broń i wetknął do kabury pod pachą. Wyjął z kieszeni pożółkłej koszuli paczkę papierosów a z niej jednego papierosa i włożył do ust, patrząc na mnie swoimi zwężonymi oczami.

    - Chcesz jednego? ? spytał, wyciągając do mnie dłoń z fajkami. Poczęstowałem się. Odpalił papierosy zapalniczką typu zippo i usiadł na łóżku, wyjmując spod niego walizkę.

    - Siadaj na krzesełku ? skinął głową na taborecik w kącie.

    - Sprawdziłeś pokój? ? spytałem, ustawiając się z taboretem na środku pokoju.

    - Jasne ? wziął lampkę nocną, zdjął klosz i postawił na komodzie naprzeciw mnie.

    - Czego sobie pan życzy?

    - Zdam się na twoją inwencję twórczą.

    Fox zabrał się do roboty, robiąc mnie na bóstwo. Gdy skończył, żadna szanująca się kobieta nie spojrzałaby na mnie na dłużej, niż 5 sekund bez obrzydzenia. Paskudna blizna przecinała mi teraz policzek a szminka, puder i inne środki chemiczne zamieniły mnie w opalonego, pokrytego bruzdami lumpa. Miałem teraz w miarę krótkie, ale kręcone i gęste włosy, nawet nie czułem, że to peruka. Nos zrobił się bardziej orli a oczy miałem tak podkrążone, jakbym nie spał przynajmniej trzy noce. Nie oszczędził wkładek do ust zmieniających zarys twarzy i przy okazji głos.

    - No, brawo ? powiedziałem, gdy zobaczyłem się w lustrze. Mocno się zdziwiłem, gdy usłyszałem swój głos. Prawie jak don Corleone ? teraz wyglądam i mówię prawie jak ty.

    - Gdzie idziesz? ? nie przejął się docinkiem.

    - Do domu Gregorego. Słyszałeś?

    - Tak. - Fox nie był wylewnym człowiekiem. Wiedziałem, że pracowali długo i byli dobrymi przyjaciółmi od ładnych paru lat, ale znał koszt tej pracy, więc nie okazywał żalu czy smutku. Ale na pewno z chęcią przyłożyłby lufę do skroni tego, który zabił Grega. I z jeszcze większą i niekłamaną przyjemnością pozbawiłby go głowy jednym strzałem.

    - Iść z tobą? ? spytał po chwili.

    - Nie, dam sobie radę.

    - Mogą tam przyjść szukać tego, czego i ty idziesz szukać.

    - Liczę na to po cichu.

    - Ja też ? przysiągłbym, że się uśmiechnął.

    - Zostaniesz tutaj. Miej na oku Susan.

    Skinął głową i zgasił światło. Wyszedłem na balkon i w pięć minut znalazłem się na dole. Ciemna uliczka była pusta i nikt nie chciał rozwalić mi głowy czy zastrzelić z marszu, co zapowiadało spokojną noc. Dla małego eksperymentu wszedłem głównym wejściem do hallu hotelu. Przerzedziło się nieco, zostało tylko dwóch gości siedzących na kanapie i ożywczo rozmawiających, ale dym pozostał jakby ten sam, podszedłem do recepcjonisty. Spojrzał na mnie ten sam młody chłopak, ale minę miał nietęgą.

    - Czego pan tu szuka ? z jego głosu znikł fałszywy francuski akcent.

    - Chciałbym prosić o nieco?

    - A idź pan stąd! Żebraków nie obsługujemy! - Chłopak wstał i robił groźną minę. Przerażony mocarnością chłopaka czym prędzej opuściłem hotel. Nie poznał mnie, co mnie bardzo cieszyło. Udałem się krętymi drogami do domu Gregorego.

    Nowy Orlean znany jest z nocnych uciech i widoków. Nie brakuje tu rozrywki w postaci klubów i ulicznych zabaw czy karnawałów. Tu wiecznie coś świętują, rozwieszając wszędzie kolorowe lampiony, przebierając się w pstrokate stroje i bawiąc się przy szeroko zakrojonej gatunkowo muzyce. Folk, jazz, rumba, rock, indy, przechodząc przez dwie dzielnice poznałem wiele różnych odmian tego, co dla mnie było muzyką pop. Atmosfera była zaraźliwa, a miasto dbało, by ulice i budynki nie psuły nastroju. Kolorowe fasady, bogato zdobione, architektoniczne dzieła sztuki. Doszukałem się motywów z Europy a nawet Azji, choć głównie królowała tu Francja. Nowy Orlean mógł się poszczycić mianem podobnym do nowego Yorku ? miasto, które nigdy nie śpi. Ba, które nigdy nie przestaje się bawić. Nawet w ponurych uliczkach po chwili wyłaniają się rażące neony klubów o różnym stylu, mniej lub bardziej elitarne, sceny offowe, underground, co tylko dusza zapragnie. Miało się wrażenie, że, podobnie do Amsterdamu, mocniejszy towar znajdziesz bez problemu na każdym rogu, brakowało tylko oficjalnych szyldów na stoiskach. Nawet brudne uliczki miały w sobie coś magicznego, niepowtarzalny klimat, roztaczały dziwną, niewyjaśnioną atmosferę. Co rusz ktoś chciał mi wciskać ?niezły Stuff? i jak się okazało dziewczyny miały albo bardzo niskie mniemanie o sobie, albo były już mocno wstawione, bo nie przejmowały się moim wyglądem i próbowały zaciągnąć do klubów. Niektóre otwarcie mówiły, że podoba im się urok mordercy i morda bandyty. Dzięki Fox, przeszło mi przez myśl. Z drugiej strony nie musiałem się kręcić po ciemnych uliczkach, gdzie mogła mnie czekać cegła w głowę lub nóż w plecy, mogłem spokojnie wtopić się w tłum, nikt nie zwracał uwagi na takie typy jak ja. No, może poza policją, ale ta pojawiała się rzadko i widać była doświadczona w tej konkretnej robocie, bo mimo wrażenia obojętnych ich oczy łypały podejrzliwie i czujnie na okolice klubów i grupy młodzieży. Nawet, jeżeli ktoś mnie śledził, choć jak dla mnie nie miał powodu innego, niż świadomość, że jestem Starragenem, to łatwo było go zgubić w tłumie. Ciekawiło mnie, jak tu jest koło północy, gdy wszystkie dzieci grzecznie śpią, ale nie miałem czasu tego sprawdzać. Poznałem sporo atrakcji i życia miasta o tej późnej, wieczorowej porze, klucząc niespiesznie w kierunku domu Gregorego. Znajdował się w spokojniejszej dzielnicy, gdzie stały proste, od biedy można je nazwać, bungalowy. Wyglądały jak pudełka na buty, proste, prostokątne, bez specjalnych fasad czy ozdób, z małym ogródkiem i niskim płotem. Z daleka dostrzegłem domek Gregorego. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie, żadnego furgonu z zamaskowanymi facetami w środku czekającymi na Starragena, żadnych świateł buszujących po wnętrzu, przypadkowych przechodniów ze zgrubieniami pod pachą, cicha dzielnica ze spokojnymi sąsiadami. Wiedziałem zatem, że coś jest nie tak. Wybrałem sobie na przechadzkę ulicę za rzędem domów, wśród których stał dom Gregorego. Tam było o wiele ciekawiej, bo stał jakiś samochód. Podkradłem się bliżej przez ogródki sąsiadów, nie natrafiając na żadnego nocnego marka albo jego psa. Samochód stał pusty, ale maska była jeszcze ciepła, więc ktoś wpadł w okolice z wizytą. Obszedłem dom dookoła, ale nic nie wskazywało na nieproszonych gości. W domu panowała pozorna cisza i niczego nie szło dostrzec przez okna. Sprawdziłem delikatnie drzwi frontowe. Zamknięte. Potem, po kolei wszystkie okna. Zamknięte. Drzwi z tyłu podwórka także nie pozostawiały nadziei. Wyjąłem zestaw wytrychów i w ciągu minuty otworzyłem zamek drzwi kuchennych. Otworzyłem je na tyle, by móc się przecisnąć, nawet nie skrzypnęły. W środku przez chwilę przyzwyczajałem się do ciemności, ale nie wiele to pomogło. Pomyślałem teraz, że wejście od kuchni nie było mądre, bo tu mam największe szanse potknąć się o jakiś rondel i narobić hałasu tłuczonymi naczyniami jak w taniej komedii. W kieszeni spoczywała mała latarka, ale wolałem nie ryzykować jej użycia. Jeżeli ktoś był w środku, równie dobrze mógłbym krzyknąć ?hej, tutaj jestem!?. Delikatnie, nieco na ?macanego? przedostałem się przez kuchnię. Nie była duża, ale miało się wrażenie spaceru po księżycu, każdy krok stawiałem ostrożnie, jakbym stąpał po polu minowym. Zajrzałem do pokoju, do którego wpadała łuna ulicznych lamp, więc widziałem nieco więcej. Był to salonik z telewizorem i fotelem naprzeciwko, na przeciwległej ścianie były dwa okna z drzwiami pomiędzy. Podłoga pokryta była panelami i zakryta dużym, szarym dywanem. Muszę przyznać, że Gregory mieszkał skromnie jak na swoją pensję. Po lewej dostrzegłem drzwi, chyba do sypialni, były otwarte na oścież, bliżej mnie, po prawej, były drugie drzwi, prowadzące najpewniej do jakiegoś małego gabinetu. Wszedłem do środka saloniku i skierowałem się do drzwi po prawej i nie pomyliłem się. Był to gabinet, ciasny, z biurkiem, obrotowym fotelem i lampką. Wyglądał jak po przejściu tajfunu. Papiery walały się po całej podłodze a szuflady leżały gołe na krześle. Odwróciłem się, by udać się do sypialni, gdy ktoś z impetem przyłożył mi czymś ciężkim w twarz. Wpadłem do gabinetu i uderzyłem się o biurko, prawie się przewracając. Dzwoniło mi w głowie, gdy szukałem dwóch rzeczy - oczu i broni pod polarem. Przeciwnik jednak robił kolejny zamach. Skuliłem się i naparłem na niego, dostając w plecy, ale już z mniejszą siłą. Upadłem z nim na podłogę saloniku. Usiłowałem się podnieść, szamocząc się z nieznajomym, w końcu zrzucił mnie z siebie, uderzając kolanem w brzuch. Zemdliło mnie momentalnie, zrobiło się ciemno przed oczami, co i tak nie robiło mi różnicy, bo gdzieś je wcześniej zgubiłem. Wykonałem parodię procesu wstawania, ale nad wyraz sprawnie wyjąłem rewolwer, jednak tylko po to, by zaraz go stracić, z uczucia wynikało, że razem z dłońmi. Napastnik znalazł chyba jakiś pogrzebacz, co było absurdalne w domu bez kominka, ale dłonie wiedziały swoje. Uderzyłem z podeszwy na ślepo, trafiając szczęśliwie. Ktoś jęknął jak dziewczyna i z impetem przewrócił się na ziemię. Sięgnąłem po jedyną broń, jaką miałem. Zapaliłem latarkę, unosząc ją do góry i w bok. Okazało się, że napastnik nie tylko jęczał jak dziewczyna, ale i nią był. Na myśl przyszła mi kobieta, o której wspomniała Susan. Trochę się przestraszyłem, ale zaraz ochłonąłem. Gdyby to była ona, już dawno bym nie żył.

    - Mam broń - nagiąłem stan rzeczywisty - więc nic nie kombinuj.

    Widocznie wolała nie ryzykować, ani drgnęła. Leżała twarzą do ziemi. Figurę miała niezłą. Jeansy dobrze leżały na jej krągłościach a na nogach miała praktyczne trampki. Jeżeli chodzi o górę, gust miała podobny do mnie, nosiła czarny luźny sweter, idealny do nocnych włamań.

    - Co, teraz mnie zabijesz? Śmiało, jeszcze jeden trup na twoim koncie - głos był kobiecy, ale miał twardą nutę służbisty. Mogła kiedyś należeć do armii.

    - Nie mylisz się, będziesz kolejnym trupem na moim koncie, jeżeli nie zrobisz tego, co ci każę. Powoli wstań i odwróć się, rączki cały czas w górze. Domyślam się, że pod sweterkiem nosisz coś większego kalibru, więc łapki cały czas w górze.

    Zrobiła dokładnie tak, jak kazałem.

    - A teraz odwróć się.

    - Nie masz odwagi strzelić mi w plecy?

    - Odwróć się!

    Zrobiła to. Patrzyła na mnie z nienawiścią w przymrużonych od światła stalowych oczach. Miała mocno chłopięce rysy, głównie za sprawą krótko ściętych, kasztanowych włosów. Ale Gregory miał rację, była ładniejsza niż na zdjęciach. Cofnąłem się o krok a ona zamknęła oczy zaciskając cienkie usta. Zapaliłem doże światło. Wzdrygała się i jęknęła cicho. Teraz dopiero przyszło mi na myśl, że pstryknięcie brzmiało dla niej jak strzał w tej ciszy. Tego się spodziewała - wyroku śmierci. Spojrzała na mnie i dostrzegła, że mam jedynie latarkę. Natychmiast sięgnęła po broń i wycelowała mi między oczy.

    - Nie ruszaj się! - w jej oczach, poza ogromną chęcią naciśnięcia spustu, dostrzegłem zbierające się łzy. Stała przed chwilą oko w oko ze śmiercią, była pewna śmierci, przed sekundą wyobrażała sobie, jak dziurawię ją ołowiem. Pomyśleć, że byłem temu bardzo bliski.

    - Saro...

    - Nie ruszaj się do cholery! - krzyczała, a policyjny glock drżał w jej rękach tak, że zacząłem się obawiać o moje życie - skąd mnie znasz!? - głos jej drżał, w zasadzie trudno było powiedzieć dlaczego. Adrenalina, strach, gniew. Nie wróżyło mi to dobrze.

    - To ja Saro... - Święty Mikołaj, dodałem w myślach. Przecież Fox odstrzelił mnie tak, że rodzona matka by mnie zastrzeliła - Starragen - dodałem.

    Patrzyła na mnie bez wyraźniej zmiany zachowania. Broń wciąż niebezpiecznie drżała.

    - Kłamiesz!

    - Poczekaj chwilkę.

    - Ani drgnij do [beeep] nędzy! - poprawiła chwyt na broni. Obserwowała mnie przez muszkę pistoletu.

    - Wyjmę z ust waciki. Bardzo, bardzo powoli - powiedziałem i zacząłem bardzo, bardzo powoli wyjmować waciki z ust. Nie zastrzeliła mnie, więc stwierdziłem, że nie jest tak źle.

    - Poznajesz mój głos?

    Poznała.

  3. w zasadzie już ten fragment zapastowałem. Więc czemu to robię po raz drugi? Z dwóch przyczyn - jest poprawiony i wydłużony - znaczy - jest dopisany następny fragment. Zależy mi na uwagach, ocenie, opiniach itp, bo jest to zalążek książki, jaką mam zamiar napisać. Czytajcie, sypnijcie jakąś uwagą. No, wiem też, że jest tam kilka błędów, znaczy - domyślam się, że są, bo przeglądałem jak mogłem ten tekst (z 30 razy), poprawiłem co zauważyłem i tyle.

    Są tu dwa fragmenty, pierwszy, dłuższy dzieje się w Nowym Bastionie, drugi, krótszy, dzieje się już daleko na pustkowiach, z dala od Nowego Bastionu.

    - Poddaj się Nevada - jeżeli krzyk może mieć spokojny ton, to Jack właśnie tak brzmiał - Czeka cię...

    Kawałek kolumny, za którą chował się Arizona z hukiem rozleciał się w drobny mak. Kule rewolweru Nevady miały potworną moc. Jack rzucił okiem na korytarz Cytadeli. Jeszcze przed czterdziestoma minutami było tu całkiem ładne, granitowe płyty pokrywające podłogę, szerokie i wysokie okna pozbawione szyb, ściany pokryte boazerią, usiane ekranami, w których leciały współczesne przeboje, ornamenty ze złota i srebra. Władza nie szczędziła wydatków na budowę i wyposażenie Cytadeli. Z centralnej wieży, w jakiej się znajdowali, rozpościerał się widok na Nowy Bastion, miasto powstałe z prochów starego świata. Bardzo przypominał miasta ze starych zdjęć i zapisów - drapacze chmur, zarówno nowe, jak i te odrestaurowane, niczym się praktycznie nie różniły z daleka, gdyby jednak stanąć blisko nich, różnice były ewidentne. Jack być może zachwyciłby się tym widokiem, ale nie był typem człowieka, który podziwia panoramę, gdy do niego strzelają. Znów rzucił okiem na korytarz i nie zauważył żadnego ruchu. Oznaczało to, że Nevada ruszył dalej, w stronę szczytu wieży. Jack wyciągnął dwa rewolwery przed siebie i lustrował korytarz. Teraz wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, dziury po kulach zdobiły kolumny, ściany i podłogę, drobny żwir powstały z odłupanych fragmentów granitu trzeszczał pod butami Arizony. Strzelanina przenosiła się coraz wyżej, do miejsca, z którego nie ma ucieczki. Zastanawiał się, dlaczego Nevada próbuje dostać się na jej szczyt, nie było stamtąd żadnej drogi ucieczki, sam zapędzał się w kozi róg.

    Było to już niedaleko, ale Jack musiał postępować ostrożnie. W myślach przeklinał architekta wieży, który postawił kilka szerokich kolumn na środku korytarza. Za każdym mógł czaić się Nevada i odstrzelić mu łeb. Mógł być też daleko, mógł być już na szczycie, a Jack musiał postępować powoli i rozważnie. Zresztą co mogło być na górze? Schował jeden rewolwer i przycisnął guzik na małym interkomie założonym na ucho.

    - Arizona - zameldował się.

    - Szeryf.

    - Czy na górze jest coś cennego?

    - Chwila, zaraz spytam.

    Podczas ciszy Jack znów wyjął rewolwer i, wciąż ostrożnie, z najtęższą uwagą, postępował krok po kroku do przodu lustrując czujnymi oczami otoczenie.

    - Jack - odezwał szeryf - na górze nie ma nic cennego... Ale generał wysyła tam swoich ludzi.

    - Dlaczego?

    - Chcą powstrzymać Nevadę za wszelką cenę, mówi, że to doskonała okazja, bo sam zapędził się w sytuację bez wyjścia.

    - Wiedzieli o tym od kiedy wszedł do wieży...

    Arizona poczuł na nogawce spodni od garnituru, jak zwykle zaprasowanych w kancik, nacisk cienkiej żyłki i od razu wiedział, co jest grane. Zawleczka pofrunęła z metalicznym sykiem w powietrze. Jack natychmiast zlokalizował granat, złapał go i cisnął z całą siłą za okno. Okna były pozbawione szyb, jednak wiatr nie hulał po całym korytarzu dzięki ekranom ciepłego powietrza. Specjalne nawiewniki były umieszczone nad oknami po zewnętrznej stronie i dmuchały ciepłe powietrze w dół, dzięki czemu powstawała bariera chroniąca korytarze przed zimnym, pędzącym na tej wysokości powietrzem. Granat wpadł w strumień powietrza i natychmiast pognał w dół, gdzie zaraz eksplodował. Eksplozja wyrwała kawałek parapetu okna a siła eksplozji była na tyle duża, że Jackiem rzuciło boleśnie na plecy. W ostatniej chwili osłonił się przed tępymi kawałkami gruzu, które poszarpały mu znacznie szyty na miarę garnitur i poraniły dłonie, jednak nawet podczas tej fali uderzeniowej i upadku na podłogę nie puścił rewolwerów. Nauczył się przez wiele lat, by za wszelką cenę nie puszczać broni. Instynktownie, nim jeszcze huk zupełnie ucichł a gruz opadł, Jack wycelował na lewo i prawo szybko omiatając spojrzeniem korytarz, ale Nevady nigdzie nie było. Wstał i upewniwszy się, że nikogo nie ma, podniósł z ziemi panamkę, która spadła mu z głowy wraz z podmuchem. Obejrzał ją, otrzepał, założył na głowę i zauważył, że stracił intercom. Nie tracił czasu na dalsze ostrożne lustrowanie korytarza i ruszył biegiem. Wiedział, że skoro Nevada nie wykorzystał okazji, by go zabić gdy leżał, nie ma go w najbliższej okolicy. Mógł być już tylko w jednym miejscu - w sali szczytowej centralnej wieży Cytadeli.

    Jack wszedł po ostatnich schodach i stanął naprzeciw podwójnych, ciężkich dębowych drzwi. Były przymknięte, więc pchnął je z całych sił i ze zdumieniem stwierdził, że ważą ponad pięć razy więcej, niż na to wyglądały. Zobaczył na środku pomieszczenia plecy Nevady, klękającego przy dziwnej, metalowej kopule, przykrytej brezentem.

    - Fox! Ani drgnij. - znów donośny, acz spokojny głos.

    Nevada zachowywał się, jakby go nie słyszał.

    - Rzuć broń.

    Znów brak reakcji, Nevada zajmował się swoimi sprawami, odkręcił jakiś fragment kopuły i otworzył ją. Obok posypały się iskry a pomieszczenie przeszył huk wystrzału.

    - Drugi raz nie spudłuję. Rzuć broń.

    Nevada wstał i odwrócił się przodem do Arizony. Podobnie jak Arizona, Nevada miał dwa pasy krzyżujące się nad krokiem, na nich w małych slotach były umieszczone naboje a po bokach wisiały dwa rewolwery. Połyskujące w świetle zachodzącego słońca, którego promienie wpadały przez okna okrągłego pomieszczenia, wyglądały na nowe, ale takie nie były. Służyły mu od samego początku bycia rewolwerowcem, a był nim od przeszło 25 lat. Najstarszy rewolwerowiec, jaki żył, podobno pamiętał Czas Upadku, na pewno był świadkiem i uczestnikiem Czasu Powstania. Wiek widać po nim było z każdej strony. Stary, starty, spłowiały płaszcz koloru piasku pustyni, kapelusz z prostym rondem, który rzucał cień na oczy Nevady, kowbojki z ostrogami, wypisz wymaluj cowboy z legend i filmów archiwalnych. Najbardziej jednak wiek zdradzała twarz. Choć oczu właściwie nigdy nie było widać ze względu na cień i rondo, wiele mówiła o Nevadzie. Wieczny, jednodniowy zarost i pociemniała od golenia skóra, blizna na wyschniętych ustach i rysy twarzy niczym wyciosane w granicie przez niedoświadczonego rzeźbiarza. Niemniej był silny jak tur, zwinny jak kot i szybki jak piorun. O Nevadzie krążyły już legendy, mówi się, że nigdy nie pudłuje, zawsze trafia w cel, nieważne jak odległy i trudny to trafienia. Jego kule sięgały najbardziej niedostępne cele, dwa rewolwery o niesamowitej mocy i stary Springfield z lunetą obrosły nie mniejszą legendą niż sama postać Nevady.

    - Spójrz Jack - kiwnął głową w stronę kopuły i odsunął się lekko, by pokazać Jackowi, co się za nią kryje.

    Jack jedynie poruszył oczami, by tam spojrzeć, ale to wystarczyło Nevadzie. Jedynie ułamek sekundy poświęcił na rzut okiem a po powrocie spojrzenia na Foxa Jack stwierdził, że ten trzyma wycelowany w niego rewolwer. Ale Jack dziwnie się tym nie przejął, bo znów wrócił wzrokiem na otwarty fragment kopuły. Wpatrywał się, jakby widział tam czeluście piekielne, swoje najgorsze koszmary.

    - To bomba atomowa - powiedział z namaszczeniem, spokojnie, ale z nutką drżenia w głosie.

    - Konkretnie głowica nuklearna, Jack. Wiesz jak wygląda - głos Nevady, jak się można było spodziewać, był twardy i ochrypły. Jack nic nie mówił, patrzył z zafascynowaniem i przerażeniem - Skąd to wiesz? Wiesz, że to zakazana wiedza. Nawet nas by za to powiesili.

    - Rzuć broń Nevada - powiedział w końcu odrywając wzrok od wnętrza kopuły.

    - I co? Czeka mnie sprawiedliwy proces? Tak uważasz, Jack? Ja za dużo wiem. Ta wieża to silos, wyrzutnia, ta i inne w Cytadeli. Te drzwi za tobą są ołowiane, by wytrzymać napór spalin startującej rakiety.

    Jack naciągnął kurek rewolweru.

    - Rzuć broń, to ostatnie ostrzeżenie.

    Nevada wciąż zachowywał spokój, ale podniósł lekko głowę i Jack mógł zobaczyć spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.

    - Wiesz, że to niemal sprowadziło zagładę na ludzkość. Wiesz, że wiedza ta została zakazana nie bez powodu. A teraz stoisz w obliczu prawdy, chłopcze. Władza znów sięgnęła po tą technologię. Spójrz na horyzont, zobacz jak miasto powstało z popiołów. Ale pamiętaj, że za horyzontem kryje się Strefa, postnuklearne pustkowia, relikt starego świata. Chcesz, by i ten świat, by Nowy Bastion także stał się reliktem? Chcesz znów zobaczyć nuklearne piekło?

    Obaj usłyszeli zbliżające się kroki, wiele kroków. Oddział generała zbliżał się korytarzami na szczyt wieży.

    - Obiecałem chronić prawo, Fox - powiedział w końcu bezwzględnie Arizona - Prawo chroni ludzi. Ty zdradziłeś. Miałeś wiele możliwości, wybrałeś banicję. Stałeś się wrogiem Władzy.

    Jack pewnym ruchem nacisnął cyngiel.

    Oddział Generała Abramsa bardzo sprawnie przemieszczał się korytarzami. Byli ubrani w czarne kostiumy z wszytymi płytami chroniącymi przed pociskami, na głowach mieli hełmy i maski, na ramionach zaś naszywki z nazwą oddziału - ?SPAS? ? był to skrót od Special Purpouse Assault Sqad. W rękach dzierżyli Falcony, szybkostrzelne i zabójcze karabiny szturmowe, praktycznie z zerowym odrzutem i pozbawione ognia wylotowego. Magazynek znajdował się na kolbie i ładowany był poziomo. Pociski były wystrzeliwane nowoczesnym i objętym tajemnicą elektromagnesem, siła broni była ogromna, przebijała się przez drewno i cienkie mury jak przez masło. Sam oddział był doskonale przeszkolony taktycznie. Sprawnie i dynamicznie przemieszczali się ku szczytowi, gdy usłyszeli wystrzały. Zatrzymali się na znak dowódcy, po czym ten, jedynie gestami, rozkazał natychmiastowe wkroczenie do akcji. Po schodach wspięli się błyskawicznie i bez oznak zmęczenia, dwóch ludzi naparło na podwójne drzwi a reszta wpadła do środka. Z ziemi właśnie podnosił się Jack. Dowódca SPAS, znów gestem, rozkazał zdjąć go z celowników laserowych.

    - Co wy tu robicie? - Rzekł nieco podniesionym głosem Jack.

    - Rozkaz Abramsa, sir, mamy...

    - Macie natychmiast zejść na dół i zabezpieczyć drogi ucieczki.

    - Ale rozkaz...

    - On w tej chwili może zmierzać na dół. Niech pan zabierze swoich ludzi i dopilnuje, by stąd nie zwiał. Ja przeszukam wieżę.

    Dowódca przez chwilę się wahał, ale w końcu rozkazał swoim ludziom wycofać się na dół. Rewolwerowcy cieszyli się ogromnym autorytetem we wszelkich służbach, byli stróżami prawa i uważano ich za nadludzi, istoty nie z tego świata. Jako jednostki, nie mieli sobie równych i wszyscy o tym wiedzieli. Podobno elementem szkolenia Rewolwerowca i warunkiem otrzymania tego tytułu jest wypędzenie na pustkowia. Dlatego rewolwerowców jest tak mało. Z wielu chętnych śmiałków zostaje tylko garstka. To Rewolwerowcy pomogli odbudować miasto i zachować w nim porządek. Sformowali pierwszą Władzę po Upadku, wojnie nuklearnej, ustanowili prawo i ostatecznie odsunęli się na bok. Jednak ich instytucja przetrwała i ludzie wciąż ich poważają, żywią do nich szacunek, ale także nieco strachu. Dziś ich głównym, wyznaczonym przez nich samych, celem jest sprowadzanie ludzi z pustkowi. Wyruszają poza granice miasta, najczęściej sami, i wracają często z jedną, rzadziej kilkoma osobami. Bywa jednak tak, że nigdy nie wracają.

    Dowódca SPAS na odchodnym spytał, czy nie przysłać lekarza. Jack spojrzał na ubranie - nienagannie skrojony garnitur w prążki przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Gdy spojrzał na kolumnę, zobaczył odbicie swojej twarzy. Szczupła, smukła, przystojna twarz była teraz pokryta kilkunastoma skaleczeniami a na czole rósł spory guz. Nos niewątpliwie złamany, leciała z niego krew. W ustach poczuł luz na zębie po lewej stronie i metaliczny smak krwi.

    - Nie ma czasu na lekarza. Zamknijcie wszystkie wyjścia. Musi być gdzieś w wieży.

    - Pragnę zauważyć, że...

    - Nie widzieliście go, jak wchodziliście, tak, wiem. Ale w wieży nie ma zabezpieczonych okien. Mógł wyskoczyć przez jedno z nich - kiwnął głową w stronę okien w pomieszczeniu - i jakimś cudem zeskoczyć na niższe piętro.

    - Uważam, że to niemożliwe - rzucił ostrożnie dowódca SPAS.

    - Uważasz, że Abrams będzie zadowolony, jeżeli ucieknie, bo nie wykonałeś mojego polecenia?

    - Tak jest, sir.

    Gdy Jack został sam, najpierw powoli rozejrzał się po sali, potem zerknął na przykrytą brezentem kopułę. Patrzył na nią z nienawiścią w oczach, ale pod nią maskował strach. Odwrócił wzrok i poprawił uchwyt, co z nieprzyjemnością stwierdził, spoconych dłoni na rewolwerach. Spokojnym krokiem przeszedł się po sali, zaglądając za każdą kolumnę i za każdy załom. Nie znalazłszy niczego podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Nawiewnik nad oknem nie działał, ale Arizona znał powód. Sam go uszkodził. Za oknem na jednej dłoni wisiał Nevada, jedną nogą opierając się o nawiewnik okna piętra niżej. Spojrzał z dołu na Arizonę, Arizona spojrzał na niego. Podał mu w milczeniu rękę, którą Nevada po chwili mocno chwycił i zaraz obaj znaleźli się w przy kopule. Milczeli, Jack dlatego, że bił się z myślami, nie był pewien, czy dobrze zrobił. Czy to nie była jakaś perfidna gra. Ale o wiele bardziej martwił go widok głowicy nuklearnej zamkniętej w kopule.

    - Wiesz, jak unieszkodliwić to draństwo? - Spytał w końcu Jack.

    - Nie. Znam schematy i wiem, że to głowica, ale nic więcej. Skąd ty wiedziałeś, że to głowica?

    - Znalazłem twoje ukryte notatki. ? Jack już od wielu tygodni prowadził śledztwo w sprawie Nevady. Głównym podejrzeniem było morderstwo i kradzież wrażliwych danych. Znalezienie notatek nastręczyło wiele trudności, ale pomocny okazał się Archie, jeden z Rewolwerowców, który pomógł mu je znaleźć. - Wśród nich był rysunek, schemat. ? Nie dodał, że tylko dobiły akt oskarżenia, sprowadzając na Nevadę podejrzenia o próby skonstruowania bomby atomowej. - Skąd go miałeś?

    - Od Władzy.

    Jack spojrzał na Nevadę, ale ten tylko wpatrywał się w otwarty panel. Domyślał się, że od jednego z jajogłowych. Oni jako jedynie mieli jakąkolwiek wiedzę na ten temat, reszta była laikami. Jack w końcu wziął odkręcony panel i zamocował go na miejscu, przykręcając śruby z powrotem.

    - Co robisz? - Spytał Nevada.

    - Przykręcam, nie widzisz? - Beztrosko odparł Arizona.

    - Musimy coś z tym zrobić, Jack...

    - Tak, masz rację. Ty weź kombinerki, ja będę losował, który kabelek przecinasz.

    - Więc co proponujesz? - Spytał po dłuższej chwili.

    - Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy znaleźć pełny schemat działania głowicy i sposób jej rozbrojenia, może nawet trwałego unieszkodliwienia. I nie mam tu na myśli siedziby Władzy.

    - Wastelands - odparł po dłuższym namyśle Nevada - Pustkowia.

    Jack pokiwał tylko głową. Gdy skończył montować panel na swoim miejscu, ktoś wszedł do środka. Jack i Fox odwrócili się i zobaczyli wchodzącego do sali Archiego. Archie Colorado był typem cowboya z rodeo, kapelusz z podwiniętym rondem, skórzana, ciemnobrązowa kamizelka, wyglądające jak jeansy czarne, kowbojskie spodnie, rewolwer na jednym pasie i wiecznie uśmiechnięta twarz. Sam był sporym kawałkiem faceta, szerokie barki, kwadratowa szczęka nadawały mu wygląd twardziela. W ręku dzierżył Springfielda z lunetą. Jack sięgnął po broń, ale Nevada złapał go za rękę.

    Abrams był generałem od stóp do głów. Wskazywała na to postawa, jego chód, gesty i zwięzłość wypowiedzi, ale najważniejszą cechą był temperament.

    - Jak to uciekł? Jak można było uciec z tej pieprzonej wieży!? ? głoś miał donośny, nieważne jaki hałas go otaczał, zawsze był wyraźnie słyszalny. Teraz wszyscy stali pod Cytadelą, ogromnym kompleksie militarno-urzędowym. Wszyscy, to znaczy z pół ludności Nowego Bastionu. Ludzie nawet po zagładzie atomowej wciąż mieli instynkt gapia. Stało też tam pełno wozów, zarówno gąsienicowych pojazdów wojskowych jak i policyjne, które przedstawiały szerokie przekrój marek i rdzy.

    - To Rewolwerowiec, zna swoje sztuczki ? odparł spokojnie Jack.

    - Wy i wasze pieprzone sztuczki! ? uderzył pięścią w wóz policyjny. Dobrze, że amortyzatory były w nim sprawne ? Rewolwerowiec! Zdrajca a nie rewolwerowiec!

    - Nie zmienia to faktu, że zdołał zbiec, generale ? wtrącił się Archie, był całkowicie poważny, wiedział, że jeżeli zachowa swój uśmiech na twarzy, będzie niepotrzebnie prowokował Generała ? w tej chwili może uciekać a pan tu stoi ze swoimi ludźmi i opieprza nas. Możemy pomóc go szukać, ale nas jest garstka, zresztą mamy inne problemy. Ma pan rację, zdradził, czujemy się w obowiązku go pojmać i ukarać. Niech pan nie zapomina Generale, że gdyby nie Arizona, Nevada zrobiłby w tej wieży co chciał. Zresztą, czy ma pan pojęcie, czego szukał Nevada?

    - Czego szukał!? Chyba co chciał zrobić! Tam jest punkt uzdatniania wody. ? To kłamstwo było doskonale wyćwiczone, bo generał nigdy nie był dobrym aktorem. Ćwiczył tę kwestię przez dobrych parę miesięcy od kiedy został w to wtajemniczony, pomyślał Jack.

    - Uważa pan, że co chciał tam zrobić?

    - Zatruć ją! Albo w ogóle uszkodzić.

    - Nie wydaje się to panu zbyt oczywiste?

    - Nie mam czasu na zastanawianie się nad tym ? rzeczywiście, pomyślał Arizona, ty w ogóle nie masz czasu na myślenie ? Musimy go znaleźć?

    - I postawić przed sądem.

    Abrams na początku wyraził zdziwienie, ale natychmiast się zreflektował i odpowiedział dziwnie zmieszanym tonem:

    - Oczywiście, przed sądem ? i odszedł. Było pewne, że Nevada stanie przed sądem jak to, że tam na górze jest punkt uzdatniania wody.

    - I co? Ani śladu, Archie? ? Szeryf był znanym z dobrego apetytu człowiekiem, co było po nim widać. Koszula koloru khaki była na nim opięta a pasek od spodni wołał o litość. Twarz miał okrągłą i czerwoną, policzki zwisały jak u buldoga, wąsy i broda zamykały się w pierścień wokół pełnych, tłustych ust. Zdjął kapelusz z głowy i przeczesał rzadkie, przyklejony przez pot do skroni, włosy.

    - Ani śladu Szeryfie ? Archie uśmiechnął się zagadkowo, w zasadzie uśmiechał się przy każdej okazji, więc nigdy nie można było być pewnym, co to znaczy.

    - Jack, chłopcze, wyglądasz okropnie.

    - Nie potrzebuje lekarza, tylko krawca. Cholernie szkoda mi tego garnituru.

    - To się da zrobić ? nagle Szeryf zmienił ton na bardziej szepcący ? słuchaj Jack, będziemy musieli pogadać.

    - Jak cholera, Charlie, jak cholera. ? Wszelakiej maści drobne przekleństwa w ustach Jacka świadczyły o rozdrażnieniu, co rzadko mu się zdarzało, ale też nie codziennie dowiadywał się, że w środku Cytadeli stoją wyrzutnie głowic jądrowych.

    Jack ruszył za Szeryfem do jego wozu. Był to Cadillac Eldorado Fleetwood 1967 koloru czarnego, a właściwie był niegdyś, bo teraz zżerała go rdza. Mimo to trzymał się nieźle ? to znaczy ? dobrze, że w ogóle jeździł, szczególnie trzeba było chwalić amortyzatory i zawieszenie, na takiego byka jak Charlie potrzeba było wzmacnianej konstrukcji. Szeryf sam go znalazł, sprowadził i doprowadził do stanu użyteczności.

    Po Czasie Upadku recycling nabrał nowego znaczenia. Wykorzystywano co się dało bez ograniczeń. Ceny przestały mieć znaczenie, pracę wykonywano za chleb i wodę, liczyły się wszelkie umiejętności dostosowania się do życia. Nikt nie miał prawa jazdy w Nowym Bastionie, nie było im potrzebne, bo samochodów i paliwa nie było już na pęczki. Niemniej jeżeli ktoś potrafił uruchomić jakąś maszynę na własną rękę, miał do tego prawo, jedynie musiał przestrzegać zasad użytkowania pojazdów. I zapracować na paliwo.

    Ropa poszła w górę. Warta jest miliony. Dlatego Nowy Bastion już jej nie wykorzystuje, przynajmniej nie na taką skalę. Świat (teraz całym światem dla ludzi z Nowego Bastionu był kawałek ziemi, niegdyś zwanym Ameryką) rzucony na kolana musiał znaleźć inne źródło energii. Nie szukano daleko. Mogło by się wydawać, że zacofa się i wróci do ery kamienia łupanego, ale tak się nie stało. Świat upadł, rozpadł się na małe kawałki a te małe kawałki wstały i ruszyły sprintem. Skończyły się konwencje genewskie, pieniądze, władza, narody, komunikacja, biznes. Ludzie, którzy przetrwali zagładę, nie zgłupieli. Wojna nuklearna nie była totalna, nie była apokalipsą, ale była piekłem. Piekło jednak nie strawiło umysłów ludzi, nie strawiło wszystkiego, promieniowanie nie zniszczyło i nie skaziło najmniejszych zakątków ziemi. Dziwne, ale wojna totalna to nie było niebo usiane głowicami. Pocisków spadło sporo, spadły na większość miast, ale okazało się, że nawet w obliczu wojny nuklearnej wszyscy bali się użyć swoich zasobów. Używano broni konwencjonalnej, bombowce, desanty, bombardowania z orbity, gdy po prostu wszystko nagle ucichło. Wojna trwała tydzień. Największa, trzecia wojna światowa trwała tydzień. Pociski wzleciały w górę, reszta załatwiła grawitacja. Stało się jednak coś nieoczekiwanego. Ludzie powstali przeciw własnym krajom, jakby obudzili się ze snu. Amerykanie powiedzieli sobie, co ja mam do jakiegoś Rosjanina czy Hiszpana? Nic. Rosjanie pomyśleli analogicznie. Dlaczego mamy ginąć od rozbłysku atomowej zagłady? Dlaczego mamy ginąć od promieniowania? Bo Prezydent nie lubi drugiego prezydenta?

    Świat zwrócił się przeciw sobie. Rosjanie zaatakowali Kreml, Amerykanie Waszyngton, większość obywateli państw zaatakowała własne rządy, zrobili to z gniewem, bo przecież oni chcieli po prostu żyć, zarabiać, umierać godnie. Poszli z tym, co mieli pod ręką. I stała się tragedia. Rządy państw zrzuciły bomby na swoich obywateli. Świat oszalał, doznał samounicestwienia. Wszystko się skończyło. To był Czas Upadku. Wtedy pojawił się jeden człowiek. Bezimienny, który chwycił za rękę ocalałych i kazał im iść. I szli tak, chwytając innych za ręce, szli przed siebie, walczyli o przeżycie, znieśli ograniczenia umysłu. Nie było amerykanów, hindusów, czarnych białych czy czegokolwiek. Byli ludzie. Pierwsi ocaleni nazwali się Rewolwerowcami, bo wzięli życie w swoje ręce, interesowało ich przetrwanie, powstanie z ziemi i budowa nowego domu a świat stał się dziki, pozbawiony prawa. Nie patrzyli na historię, patrzyli w przyszłość. Ogromna masa ludzi znalazła swoje miejsce, osiedliła się i zabrała do roboty. Znów uruchomiono huty, elektrownie, odbudowano podstawowy przemysł na bardzo małym zakątku ziemi. Własnymi rękoma, siłą i potem własnego grzbietu zbierano szczątki i przekształcano je na nowe elementy. Budowano, przez wiele lat budowano. Stopniowo, przez kilka lat, powstawał zalążek miasta, noworodek, którym czule się opiekowano. Uczeni nie snuli teorii, tylko korzystali z wiedzy praktycznie. Baterie słoneczne, źródła wody pitnej, tętniącej pod ziemią, nowe, drobne ulepszenia technologiczne, wszystkiego mieli pod dostatkiem. Potrzebowali precyzyjnych części, cieśle i metaloplastycy zrobili wszystko w trymiga. Potrzebna była energia, ludzie pracowali w pocie czoła i dosypywali do kotłów co się dało. Organizacja ludzi stała się niezwykła. Nikt nie narzekał, nikt nie kłócił się o władzę, o przywództwo. Nikt nie śmiał. Mądrzy mówili, co trzeba zrobić i to robiono, silni wznosili budowle, bo mogli, ale pracowali wszyscy, nikt nie siedział i nie patrzył. Ludzki geniusz przerósł ludzkość w ciągu paru lat ? cóż za ironia ? największy postęp ludzkości odbył się po niemal całkowitej zakładzie, choć niewątpliwie do sukcesu przyczyniły się dwa fakty. Pierwszym była koncentracja społeczeństwa. Nie było już milionów ludzi na świecie. Całą Ameryką stał się punkt na mapie zwany teraz Nowym Bastionem. Druga przyczyna była chyba najważniejsza ? nie było pieniędzy. Zapłata jako taka nie istniała. Zapłatą było życie, zapłatą był fakt przyczynienia się do powstania. Nikt nie przychodził po swoją dolę, nikt nie mówił, że zrobił więcej. Ludzka pycha została zdmuchnięta razem z pierwszymi bombami. Wiedziano, że to właśnie ona zrzuciła im na głowę śmierć w atomowym świetle. Poza tym, jeżeli czegoś potrzebowano do budowy, cóż, wszystko leżało tam, na pustkowiach. Do dziś, po wielu, wielu latach od Czasu Upadku wciąż się praktykuje wyprawy na pustkowia w celu ich oczyszczenia i ograbienia. Tam wszystko było niczyje, leżało tam co tylko potrzebne, by zbudować metropolię. I tym jest dziś Nowy Bastion.

    Jack milczał, patrząc na Nowy Bastion. Wyglądał jak ze starych zdjęć. Postęp technologii w tym konkretnym miejscu był ogromny, ale nie było tego widać. Brak było futurystycznych wieżowców, latających aut czy nowego designu ubrań ludzi. Po ulicach, nielicznie, kręciły się samochody starych znanych marek. Niektóre były odrestaurowane i wyglądały na nowe, co oznaczało, że należą do ludzi pracujących, i to ciężko. Nie były to sportowe samochody osiągające zawrotne prędkości. Każdy, kto łamał prawo użytkowania dróg pozbawiany był pojazdu i miał zakaz zbliżania się do takowych. Drogi nigdy nie były zakorkowane, bo nigdy nie było tyle pojazdów, by takie zjawisko zaistniało. Ruch kontrolowała sygnalizacja jak za starych, dobrych czasów. Samochody nie były oznaką próżności, o czymś takim zapomniano. Każdy samochód musiał mieć określoną rolę, musiał być przydatny, każdy, kto miał samochód, automatycznie sprowadzał na siebie zawód kierowcy dla społeczeństwa i instytucji. Ludzie chodzili po chodnikach jak kilkadziesiąt lat temu, ubrani byli w to, w co kilkadziesiąt lat temu. Śmieszne, ale z wierzchu Nowy Bastion nie różnił się niczym od miast sprzed pół wieku. Ale tylko z wierzchu. Wewnątrz budowli tętniła nowa technologia, wewnątrz ludzi tętniły wspomnienia i historia. A to bardzo wiele zmieniało.

    - Słuchaj Jack ? zaczął Charlie, nie spuszczając oczu z ulicy przed sobą ? sprawy się skomplikowały przez ostatnie lata. Nevada podzielił się z nami swoimi przeczuciami.

    - Co to za przeczucia?

    - Jack, jesteś młody ? powiedział protekcjonalnie, choć zapewne nie chciał by to tak zabrzmiało, ale jeżeli Arizona poczuł się urażony, to doskonale to ukrywał ? nie wiesz, jak było kiedyś. Ile masz lat jako Rewolwerowiec?

    - Osiem ? Jack nie odrywał wzroku od mijanych ulic i budynków. Z bliska widać było, które są nowe, a które odrestaurowane.

    - Ja niecałe piętnaście, wielu z nas ma nieco ponad pięć, nie liczymy młodych, którzy terminując u nas, by kiedyś nas zastąpić. Nevada ma 25 lat. Wiesz, że to ogromne doświadczenie.

    - Jako najstarszy, powinien zostać Szeryfem.

    - Wiem, ale zrezygnował. W jakiś sposób przeczuwał, co się stanie. Myślisz, że Władza nie skorzystałaby z okazji widząc, że Szeryf zdradza? Było to nieuniknione, że w końcu Nevada wpadnie na jakąś grubszą sprawę, która zmusi ich do działania.

    - A może Władza nic nie wie? Może to działanie Generała?

    - Władza coś musi wiedzieć, Jack. Przynajmniej kilku z nich.

    - Opowiadaj.

    - Jak wrócimy do ciebie Jack, musisz się przebrać. ? spojrzał na deskę rozdzielczą ? no a ja zatankować.

    Paliwo wciąż było potrzebne, ale postawiono na silniki hybrydowe. Były różne, chodziły na gaz, spirytus i elektryczność, ale były sprzężone ze zwykłym silnikiem spalinowym. Im większą przydatność okazywał dany samochód i obywatel, tym bardziej pomagano mu ulepszyć pojazd. Niektórzy robili to we własnym zakresie, ale by zdobyć części, musieli pracować lub w jakiś sposób zapłacić ludziom, którzy wyruszali na pustkowia. Często jednak sami ruszali, by przeczesać Strefę. Szeryf miał zapewnioną stałą porcję paliwa, tak samo jak Rewolwerowcy. Zapewniano im wszystko, co było im potrzebne a oni nigdy nie nadużywali swoich przywilejów, byli po trosze ascetami, nauczyli się niezbędnego minimalizmu. Jack mieszkał w samotnej budowli, którą sam dostosował do swoich potrzeb. Był to bungalow z garażem, więcej nie potrzebował. Mieszkał tam z Susan, geniuszem motoryzacyjnym, terminowała u Jacka jako Rewolwerowiec. Z zewnątrz nie przypominał domku marzeń. Ściany zakryte blachami falistymi, paździerzami, zabite deskami dziury, stalowe profile pospawane w szkielet trzymały większą część budynku. Nikt nie mógł uwierzyć, że Jack, elegancki Rewolwerowiec, mieszka w takiej ruderze. Wewnątrz było jednak zdecydowanie przytulniej.

    Cadillac zatrzymał się na podjeździe, drzwi garażu były otwarte, ale nie wjechali tam, garaż był wiecznie zajęty przez pojazd Jacka. Był to jednoślad, ale na tym podobieństwa do motocykla się kończyły. Miał potwornie szerokie opony, wyglądał jak monstrum, efekt steampunkowego designu. Tego rodzaju pojazdy dorobiły się własnej nazwy ? Globe Ranger. Posiadali je tylko rewolwerowcy, sami je konstruowali, służyły wyprawom daleko poza Strefę, daleko w głąb pustkowi.

    - I jak tam twój Mustang? ? Spytał szeryf wysiadając z wozu i patrząc na Rangera. Rewolwerowcy mieli w nawyku nazywać swoje pojazdy i broń. Jack nazwał swojego Rangera Mustang.

    - Susan świetnie się nim opiekuje. Moim zdaniem spędza przy nim trochę za dużo czasu. Powinna zostać mechanikiem w cytadeli, a nie Rewolwerowcem ? Jack doskonale maskował troskę pod maską niezadowolenia, ale Charlie znał go zbyt dobrze.

    - Hej chłopaki! ? Susan wyskoczyła z garażu.

    Była piękna. Wielkie jak spodki zielone oczy, dokładnie takie jak u Arizony, z tym, że Jack miał zimne, wręcz lodowate spojrzenie, jak każdy rewolwerowiec, ona miała iskierki życia i radości. Gdy patrzyło się dłużej w te oczy, można było zapomnieć, że tlen jest potrzebny do oddychania. Sytuacji nie poprawiała twarz wyrzeźbiona przez najdoskonalszego artystę, który ukazał w tym dziele szczyt swoich możliwości. Usta i uśmiech jaki tworzyły zwaliłyby z nóg każdego przedstawicie męskiego rodzaju. Ale Jack był Rewolwerowcem, był zimny, profesjonalny, zawsze z dystansem. Zawsze sobie to przy niej powtarzał. Z umorusanym olejem i smarem luźnym podkoszulkiem było jej, paradoksalnie, do twarzy. Czarne plamy na twarzy i kropelki potu spływające po skroni, także paradoksalnie, podbijały jej seksapil, miast go degradować.

    Ale Jack był Rewolwerowcem.

    Choć z coraz większym trudem.

    Gdy poprawiła długie blond włosy, Jack zastanowił się, czy nie robi tego z premedytacją.

    - Jack! Boże! ? podbiegła do niego i dopadła w swoje sidła. Dotknęła swoimi brudnymi łapami jego zniszczonego ubrania i popatrzyła z zatroskaniem w oczach. Jack w nich zatonął, niemal się utopił, ale resztkami siły woli wypłynął na powierzchnię i odwrócił wzrok, patrząc gdzieś w głąb garażu. ? Nic ci nie jest?

    - Wszystko w porządku Susan.

    - Ale masz zakrwawiony nos! Matko! Złamany! Na pewno! Chodźże! Pan ? spojrzała z pogardą na Charliego. Oczywiście cała wina spadła na niego, bo to on był jego szefem, to on go wysłał na niebezpieczną misję, to on pozwolił mu niemal zginąć ? Dlaczego nie odstawił go pan do szpitala?

    - Susan, kochana ? Charlie już był przyzwyczajony do świętego oburzenia Susan ? do wesela się zagoi.

    Fuknęła na niego i zaciągnęła Jacka do środka. Jack i Susan mieszkali skromnie, ale schludnie. Susan w większości sama wykonała i naprawiła meble kuchenne, no a jako kobieta miała też zamiar sprawić, żeby to wszystko wyglądało. Ściany były umalowane na biało, meble przedstawiały przekrój stylów z różnych lat, ale wszystko urządzone ze smakiem. Kazała im usiąść na dużej kanapie, przy którym stał drewniany, rozkładany stolik, a Susan natychmiast poszła do łazienki. Na podłodze nie było wykładziny tylko linoleum o wzorze parkietu z ciemnego drewna. Ściany zdobiły oprawione w antyramy zdjęcia sprzed Czasu Upadku a także szkice Nowego Bastionu. Gdy wróciła, przedstawiała obraz bogini piękności. Zamieniła luźny podkoszulek na doskonale zaznaczającą subtelną sylwetkę klepsydry bluzkę na ramiączkach. Z odsłoniętym pępkiem. I sporym dekoltem. Zmyła smar i olej z twarzy, więc można było zobaczyć w pełnej krasie kości policzkowe, obdarzyła Jacka pełnym uśmiechem równych, białych zębów, potem rzuciła okiem na Charliego. Najpierw patrzyła na niego z pogardą, potem westchnęła i już z miłością bliźniego spytała:

    - Napije się pan czegoś?

    - Wody.

    - Mam Brandy.

    - Wolę Whiskey.

    - Mam Whiskey.

    - Chciałaś powiedzieć, że ja mam Whiskey ? rzucił obojętnie Arizona.

    - No to napiję się Whiskey.

    - Jest w barku, niech pan sobie przyniesie ? uśmiechnęła się złośliwie, Charlie po prostu wstał a Susan wzięła apteczkę z szafki i usiadła obok Jacka.

    - Pokaż no? - zabrała się za jego nos i guz na czole, pracowała z troskliwością, a Jack nie miał innego wyjścia, mógł patrzeć tylko w jej zielone oczy, albo trochę w dół. Wolał nie ryzykować wzrostu ciśnienia i patrzył w jej oczy. Ale ona była zbyt skupiona jego nosem. Przysunęła się do niego, złapała za głowę i pochyliła w dół, by zająć się czołem, więc Jack mógł patrzeć tylko w dekolt.

    Ale był Rewolwerowcem.

    - Nalać ci? ? Szeryf wrócił z szklankami i butelką Whiskey.

    - Jasne ? odparł Jack, gdy tylko upewnił się, że odzyskał kontrolę nad swoim ciśnieniem. Odkrył, że cholernie gorąco jest w tym pokoju, więc zdjął poszarpaną marynarkę i szybko wychylił zawartość szklanki.

    - Może nam pan coś wyjaśni?

    - Nam nie, Jackowi z pewnością ? spokojnie odparł szeryf i nie zginął rażony piorunującym spojrzeniem Susan.

    - Susan, wyjdź, proszę, zajmij się Mustangiem.

    Nic nie odpowiedziała, po prostu wstała i wyszła.

    - Ona chce być Rewolwerowcem?

    - Uczę ją, jak najlepiej potrafię. Ma predyspozycje. Ale nie przyjechałeś tu, by rozmawiać o niej.

    ***

    Jack siedział przy ognisku i dokładał drwa z połamanych krzeseł i stosu książek. Spojrzał na Nevadę, stał w oknie z springfieldem opartym o bark. Jakimś cudem odróżniał się wyraźnie na tle ciemnego, usianego gwiazdami nieba. Z pozoru luźna postawa mogła mylić, Nevada jako stary Rewolwerowiec miał czujne oczy, którymi lustrował otoczenie budynku, w którym znaleźli schronienie. Nie tylko oczy, ale i wszelkie inne zmysły pracowały na najwyższych obrotach, dźwięk, zapach a nawet smak powietrza miał dla niego ogromne znaczenie. Potem Arizona spojrzał na Susan, pracowała przy Globar Rangerach, sprawdzając mechanikę i elektrykę pojazdów. Pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się, na co Jack mimowolnie odpowiedział tym samym. Rozejrzał się po budynku. Sufit był wysoko, przyozdobiony małymi płaskorzeźbami cherubinków, kiedyś farba byłą biała, teraz już jej prawie nie było, odpadała płatami, trzymała się na słowo honoru, każdy lekki powiew groził oderwaniem płatków i opadnięciem ich na ziemię. Pyzatym sufit był czarny, najpewniej od ognia, który kiedyś musiał zająć to miejsce i swymi językami zajrzeć w każdy zakamarek. Na twarzach cherubinków tańczyły cienie walczące z bladym, pomarańczowym światłem ogniska. Jack spojrzał w głąb pomieszczenia. Większość półek na książki leżała poprzewracana, były tylko zgliszczami, ale zadziwiająco dużo ocalało prawie nietknięte. Niestety dla nich byli tu teraz Rewolwerowcy, którzy dokańczali to, czego nie dokończyły kiedyś płomienie. Po szerokich, marmurowych schodach wchodził Archie.

    - Ani śladu naszych znajomych ? dosiadł się do ogniska.

    - Spokojnie, przyjdą ? odparł Nevada nie przerywając obserwacji. W jego głosie była niepokojąca pewność, którą niestety wszyscy podzielali, choć nie mówili tego głośno. Ale byli Rewolwerowcami, byli na to gotowi.

    - Nie boicie się? ? Spytał Marcus, jako jedyny w grupie nie był Rewolwerowcem, ale, jak to kiedyś powiedział Jack, gdyby nie okoliczności, mógłby nim śmiało zostać.

    - Oczywiście że się boimy ? jeżeli Jack się bał, doskonale to ukrywał, podobnie zresztą jak reszta ? strach jest moim sprzymierzeńcem, napina mi nerwy jak postronki, wyostrza zmysły, pompuje adrenalinę. Ale musimy nad nim panować. Gdy się wyzwoli, staje się naszym największym wrogiem.

    Nevada powoli przyklęknął przy oknie, zdejmując Springfielda z barku, jego spojrzenie nie przeczesywało już horyzontu, patrzył w jeden punkt, skupił na nim całą swoją uwagę.

    - Idą? ? Spytał spokojnie Jack.

    - Idą ? spokojnie odpowiedział Nevada. ? dziesięciu? nie, ponad piętnastu.

    - Widzisz ich? ? Spytał Marcus.

    - Czuję. Idą od wschodu, tam, gdzie światło księżyca ich nawet nie sięgnie, ale wiatr wieje im w plecy, niosąc ich zapach. Słychać ich buty gniotące żwir pod stopami.

    Zszedł z okna, jednocześnie Susan zostawiła swoje narzędzia i oparła dłoń na rewolwerze. Jack powoli wstał i wyciągnął jeden ze swoich dwóch rewolwerów. Marcus przestał opierać się o ścianę i zdjął z pleców SPASA. Archie gdzieś zniknął.

    - Będą tu za dziesięć minut. Zwiążę ich ogniem i pozwolę się pogonić.

    Jack zgasił ognisko wiaderkiem wody. Wszyscy Rewolwerowcy zamknęli oczy.

    - Modlicie się? ? Spytał niepewnie Marcus.

    - Przyzwyczajamy oczy do ciemności. Też to zrób.

    Była to nieprawda, Jack i Nevada faktycznie się modlili ? oczywiście w myślach.

    Stali tak przez trzydzieści sekund i każdy poszedł w swoją stronę.

    Nevada był mistrzem oszczędzania. Pierwszych dwóch wojowników plemienia Czarnej Wody skosił jednym strzałem ze Springfielda. Huk wystrzału od razu zwrócił uwagę reszty i schowali się między gruzami. Jeden z nich zaryzykował spojrzenie w kierunku biblioteki. Na tle nocnego nieba, głównie dzięki księżycowi, ruina była doskonale widoczna. Miasto wokoło wyglądało jak ogromny cmentarz, wieżowce były przerośniętymi nagrobkami, szerokie ulice alejkami a biblioteka była małym mauzoleum. Małym w tej skali, bo wojownik musiał wysoko zadrzeć głowę, by spojrzeć na dach, gdzie spodziewał się swojego wroga. Niestety dla niego Nevada stał za jedną z kolumn przy szerokich schodach prowadzących na przedsionek biblioteki. Kula przeszyła mu czaszkę, ale jego śmierć nie poszła na marne, bo reszta członków plemienia natychmiast podniosła głowy i zaczęli strzelać z karabinów. Kule ze świstem przelatywały nad głową Nevady, który wycofał się do środka. Wojownicy rozejrzeli się, dowódca postanowił, że pójdzie z nim pięciu, reszta miała iść od frontu, by odwrócić uwagę Nevady i jego towarzyszy. Ten, który szedł przodem, został rozerwany przez granat pułapkę, reszta padła na ziemię, by zaraz wstać i z furią zacząć biec ku bibliotece. Dowódca wojowników ze swoimi dobranymi pięcioma towarzyszami szedł jak najciszej na lewe skrzydło, szukając wyrwy w ścianie, przez którą mógłby się dostać do środka. Znalazł taką na wysokości piętra, dał znaki swoim ludziom i niczym cienie podkradli się pod nią. Jeden wszedł drugiemu na plecy, wybił się lekko i zawisł tak, by inni mogli po nim wejść. Niewątpliwie byli to najlepsi wojownicy Czarnej Wody.

    Nevada jeszcze związał przez chwilę ogniem furiatów, ale nie marnował kul, posłał dwie i dwie trafiły w cele, od razu kładąc je na ziemi trupem, ale zaraz musiał się kryć, bo powietrze przecięły nie kule, ale zatrute igły. Nastąpiła cisza, wojownicy spojrzeli po sobie, po czym dwóch szybko jak błyskawica wskoczyło przez główne drzwi do środka, chowając się natychmiast za jedną z półek. Na środek sali upadły dwa dymiące mokre pakunki. Dym roznosił się błyskawicznie, wszyscy wojownicy włożyli do nosów drewniane kulki a w usta wsadzili nasączoną czymś watę. Nevada zaraz zakrył usta i nos, gryzący dym, od którego kręciło się w głowie i zbierało na mdłości, nie wróżył nic dobrego.

    - Co to? ? szepnął obok niego Marcus, zakrywając usta.

    - Przecież nie kadzidełko. Toksyczny gaz, nie wdychaj go.

    - Łatwo ci powiedzieć.

    Nagle dwóch wojowników wyrosło jak spod ziemi, skoczyli na Nevadę obalając go, Marcus już wycelował strzelbę, gdy i na niego zwalił się jeden, ale nie zdołał go przewrócić. Dwa strzały z rewolweru rozerwały powietrze i wojownik przestał być uciążliwy dla Markusa.

    - Jack! ? Krzyknął Marcus do stojącego na balkonie Rewolwerowca, ale było za późno. Jeden z elitarnych wojowników skoczył na niego z nożem i obaj spadli piętro niżej. Upadek był bolesny dla obu, bo upadli bokiem, przez co też stracili broń. Arizona szybko się pozbierał i rzucił w kierunku utraconej broni, ale wojownik był szybszy. Podciął Jacka, który upadł ciężko na podłogę, niemal rozbił sobie głowę o kawałek sporego kamienia, ale miał szczęście. Niestety nie na długo, co oszczędził Jackowi los, wojownik chciał poprawić. Złapał za głowę Jacka obiema dłońmi uniósł jakby Arizona ważył tyle co nic, ale ten się nie dał i kopnął nogą na oślep, trafiając w kostkę. Na chwilę Jack wyzwolił się z uścisku stalowych dłoni wojownika, nie rzucał się w kierunku broni, odwrócił się na plecy i stopami uderzył w pierś napastnika. Niestety dla Jacka nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Gaz zaczął go podtruwać i miał problemy ze wstaniem, właściwie stało się to niemożliwe, opadł bezsilnie, ale dojrzał przez mgłę zachodzącą na jego oczy nóż. Jego ostrze świeciło dziwnym blaskiem, zastanawiał się, czy to wina gazu, czy faktycznie coś się na ostrzu świeci. Sięgnął po niego i nie mierząc rzucił przed siebie. Ostrze zatopiło się w szyi wojownika, który opadł ciężko na swoją niedoszłą ofiarę.

  4. Wstawało bez chmurne słońce

    Bezchmurne to może być niebo ale nie słońce :P. "Słońce wschodziło na bezchmurne niebo" moja propozycja :P.

    Przeszedł jedną sale, po czym przeszedł drugą sale. A na trzeciej w końcu siedział Thrall.

    A jak te sale wyglądały? mam sobie, rozumiem, dopowiedzieć?

    Thrall, którego Matien znał tylko z opowieści.

    I tyle? żadnego opisu groźnego przywódcy hordy? Blizn wojennych, opisu spojrzenia, głosu, postawy?

    Wszystko powiem, bądź spokojny Wodzu. Żegnaj. Będziemy was w miarę informować o wszystkim. Żegnaj Wodzu.

    Przeoczenie chyba z twojej strony - dwa razy się pożegnał :P.

    Młody druid wziął się za zwiedzanie Orgrimmaru. Wszedł na potężną wieżę, i zobaczył wywernę

    No, ładna ta wywerna. Różowa, cztery nogi, róg na czole. A nie, to jednorożec. Znów to samo co w przypadku Thralla - zero opisu.

    Spotkał po drodze kilku bohaterów, którzy aż świecili od niesamowitych przedmiotów

    Efekt promieniowania? A tak serio - to zdanie zbyt jawnie wskazuje, że opowiadanie jest na podstawie doświadczeń z WoWem a nie kreacją wyobraźni osadzoną w świecie Warcrafta. To ważne - i podejrzewam, że także z tego powodu jest tam mało opisów. Po prostu spodziewasz się, że pisząc

    Przeszedł jedną sale, po czym przeszedł drugą sale.
    ludzie wyobrażą sobie lokację z WoWa czy WIII czy whatever. Źle robisz. No i takie ewidentne "o, pójdę z nudów na wieżę zobaczyć wywernę. Szkoda, że mnie nie stać, ale cóż to! Wtem zjawia się posłąniec i mogę na Wywernie polatać! Szczęście? Ewidentny zamysł Autora powieści.

    Lepiej niż w prologu. Dialogi nie są złe, ale mogłyby być o niebo lepsze.

  5. Kelas był tak zdesperowanym człowiekiem, że aby wygrać wojnę, zabrał ze sobą pięćdziesiąt kobiet

    Toż to faktycznie desperat. Jakoś bardzo niefortunnie to brzmi. Być może chciałeś osiągnąć efekt w stylu "nawet zabrał ze sobą kobiety!" a wyszło "odbiło mu, bo myśli, że wygra, mając 50 kobiet w armii".

    uważam, że powrót do Stormwind, przygotowanie dużo większej liczby zapasów i atak na Podziemne miasto nieumarłych, byłoby lepszym pomysłem.- stwierdził z przekonaniem Janeken.

    -Może i masz rację, wrócimy i zaatakujemy tych umarlaków. Ta upadła elfka Sylvanas już zbyt długo króluje w Lordaeronie.- odparł Kelas.

    Zatrzymał armię i nakazał odwrót.

    Doskonały przywódca, nie pogadasz! Przytoczył tu całą armię, cholera wie skąd, był " tak zdesperowanym człowiekiem" żeby wygrać tę wojnę, ale o! Co tam, masz kolego rację. Ej chłopaki! Turrrrrrrrn on! Ot tak po prostu. Żadnych przemyśleń, obozowania, rozprawiania. Zresztą dlaczego wpadli na pomysł zaatakowania umarlaków idąc na Taurenów? Co oni nie wiedzieli, że tam są windy? Zima znów zaskoczyła drogowców?

    Jedna z kobiet nagle zaczęła rodzić. Kelas, zaczął bardzo mocna klnąć, a armia głośno się śmiać.

    Armia ma faktycznie powód do śmiechu, ale raczej nie z powodu porodu. Kelas zabrał ciężarną w cholerną, długą i wyczerpującą podróż? I żeby jeszcze pracowała? Nie zostawił jej w jakimś mieście alianckim, by tam urodziła? Naraził na takie niebezpieczeństwa? Geniusz! I desperat, no tak.

    Zobaczyli drugą armię. Armię Orków i Taurenów zmierzających w ich stronę.

    -Przygotować się! Niewiadomo czego te dziwolągi chcą od nas!- wrzeszczał do żołnierzy Kelas.

    -Radzę wam wynosić się z naszych ziem, wiemy, że macie mało żywności, obserwujemy was odkąd przyjechaliście do Kalimdoru. Radzę wam tu nie wracać, jeśli chcecie jeszcze pożyć. ? powiedział Naazan, przywódca orkowej armii.

    Ta armia to banda slepców? Zauważyli wroga dopiero, gdy ten zdążył dojść tak blisko, że Naazan po prostu zaczął sobie gadać? Pewnie chodziło ci o to, że zobaczyli ich z daleka, że wysłali posłańców itp, ale to trzeba napisać! A z tu masz taki przeszkok, że albo teleportacja, albo banda ślepców.

    Kalas ruszył do ataku, ale Naazan zrobił unik i wbił szybko Kalasowi miecz w splot. Naazan nie mógł uwierzyć, że walka poszła mu tak łatwo.

    -Szefie, mamy tu dzieciaka, jego chyba nie będziemy zabijać!- stwierdził jeden z żołnierzy.

    -Nie, dajcie go tutaj. Hmm? Co by z nim zrobić?- zastanawiał się orkowy przywódca.

    Chodzisz skrótami! Zabił kelasa i z tak nadzianym na mieczyk gadał sobie z innymi?

    W ogóle ten orkowy przywódca jakiś taki... wykształcony się wydaje. Nie mam nic przeciwko, ale udało ci się schować jego naturę w dialogach, że ho ho!

    Może to czepialstwo z mojej strony, ale jednak takie rzeczy (mnie) rażą po oczach. Gdybyś to rozbudował, byłoby okej, a to wygląda, jakbyś na szybko chciał sklecić jakiś wstęp.

    Przyszli, popatrzyli, zawrócili, potknęli się o armię Naazana i zginęli :P. Tekst płytki. Armia+świat WoWa często = epickość. A tobie, mym zdaniem, nie duało się teog osiągnąć. Nie pobudziłeś mojej wyobraźni :P. Ale to prolog, pokaż ten swój rozdział pierwszy...

    ***

    Co do "the patch" - nie wiem czemu, ale takie sobie. Znaczy - poprawne, ale ani razu się nie uśmiechnąłem. Przeczytałem i tyle. I naprawdę nei wiem, skąd to się bierze, ale prawdopodobnie dlatego, że sam napisałeś, że to parodia, więc człowiek się SPODZIEWA żartów, nawiązań itp, domyśla się, że wszystko, co nastąpi, będzie prześmiewcze i "zaskakujące". No i tak jakoś przeleciało. Ale z drugiej strony czytałem kilka książek ze świata dysku i mimo iż wiadomo, co tam jest, człowiek i tak będzie się śmiał. Więc w czym problem? Być może w tym, że tam humor okraszony jest poważną fabułą. Albo odwrotnie? W każdym razie ty starasz się walić dowcipem w każdej linijce, a to chyba bardziej męczy, przyzwyczaja do treści przez co w ogóle nie bawi.

  6. kolejny eksperyment belerystyczny, osadzony już w innych realiach. Kolejna próba nadania życia wymyślonym przeze mnie postaciom.

    - Poddaj się Nevada - jeżeli krzyk może mieć spokojny ton, to Jack właśnie tak brzmiał - Czeka cię...

    Kawałek kolumny, za którą chował się Arizona z hukiem rozleciał się w drobny mak. Kule rewolweru Nevady miały potworną moc. Jack rzucił okiem na korytarz Cytadeli. Jeszcze przed czterdziestoma minutami było tu całkiem ładne, granitowe płyty pokrywające podłogę, szerokie i wysokie okna pozbawione szyb, ściany pokryte boazerią, usiane ekranami, w których leciały współczesne przeboje, ornamenty ze złota i srebra. Władza nie szczędziła wydatków na budowę i wyposażenie Cytadeli. Z centralnej wieży, w jakiej się znajdowali, rozpościerał się widok na Nowy Bastion, miasto powstałe z prochów starego świata. Bardzo przypominał miasta ze starych zdjęć i zapisów - drapacze chmur, zarówno nowe, jak i te odrestaurowane, niczym się praktycznie nie różniły z daleka, gdyby jednak stanąć blisko nich, różnice były ewidentne. Jack być może zachwyciłby się tym widokiem, ale nie był typem człowieka, który podziwia panoramę, gdy do niego strzelają. Znów rzucił okiem na korytarz i nie zauważył żadnego ruchu. Oznaczało to, że Nevada ruszył dalej, w stronę szczytu wieży. Jack wyciągnął dwa rewolwery przed siebie i lustrował korytarz. Teraz wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, dziury po kulach zdobiły kolumny, ściany i podłogę, drobny żwir powstały z odłupanych fragmentów granitu trzeszczał pod butami Arizony. Strzelanina przenosiła się coraz wyżej, do miejsca, z którego nie ma ucieczki. Zastanawiał się, dlaczego Nevada próbuje dostać się na jej szczyt, nie było stamtąd żadnej drogi ucieczki, sam zapędzał się w kozi róg.

    Było to już niedaleko, ale Jack musiał postępować ostrożnie. W myślach przeklinał architekta wieży, który postawił kilka szerokich kolumn na środku korytarza. Za każdym mógł czaić się Nevada i odstrzelić mu łeb. Mógł być też daleko, mógł być już na szczycie, a Jack musiał postępować powoli i rozważnie. Zresztą co mogło być na górze? Schował jeden rewolwer i przycisnął guzik na małym interkomie założonym na ucho.

    - Arizona - zameldował się.

    - Szeryf.

    - Czy na górze jest coś cennego?

    - Chwila, zaraz spytam.

    Podczas ciszy Jack znów wyjął rewolwer i, wciąż ostrożnie, z najtęższą uwagą, postępował krok po kroku do przodu lustrując czujnymi oczami otoczenie.

    - Jack - odezwał szeryf - na górze nie ma nic cennego... Ale generał wysyła tam swoich ludzi.

    - Dlaczego?

    - Chcą powstrzymać Nevadę za wszelką cenę, mówi, że to doskonała okazja, bo sam zapędził się w sytuację bez wyjścia.

    - Wiedzieli o tym od kiedy wszedł do wieży...

    Arizona poczuł na nogawce spodni od garnituru, jak zwykle zaprasowanych w kancik, nacisk cienkiej żyłki i od razu wiedział, co jest grane. Zawleczka pofrunęła z metalicznym sykiem w powietrze. Jack natychmiast zlokalizował granat, złapał go i cisnął z całą siłą za okno. Okna były pozbawione szyb, jednak wiatr nie hulał po całym korytarzu dzięki ekranom ciepłego powietrza. Specjalne nawiewniki były umieszczone nad oknami po zewnętrznej stronie i dmuchały ciepłe powietrze w dół, dzięki czemu powstawała bariera chroniąca korytarze przed zimnym, pędzącym na tej wysokości powietrzem. Granat wpadł w strumień powietrza i natychmiast pognał w dół, gdzie zaraz eksplodował. Eksplozja wyrwała kawałek parapetu okna a siła eksplozji była na tyle duża, że Jackiem rzuciło boleśnie na plecy. W ostatniej chwili osłonił się przed tępymi kawałkami gruzu, które poszarpały mu znacznie szyty na miarę garnitur i poraniły dłonie, jednak nawet podczas tej fali uderzeniowej i upadku na podłogę nie puścił rewolwerów. Nauczył się przez wiele lat, by za wszelką cenę nie puszczać broni. Instynktownie, nim jeszcze huk zupełnie ucichł a gruz opadł, Jack wycelował na lewo i prawo szybko omiatając spojrzeniem korytarz, ale Nevady nigdzie nie było. Wstał i upewniwszy się, że nikogo nie ma, podniósł z ziemi panamkę, która spadła mu z głowy wraz z podmuchem. Obejrzał ją, otrzepał, założył na głowę i zauważył, że stracił intercom. Nie tracił czasu na dalsze ostrożne lustrowanie korytarza i ruszył biegiem. Wiedział, że skoro Nevada nie wykorzystał okazji, by go zabić gdy leżał, nie ma go w najbliższej okolicy. Mógł być już tylko w jednym miejscu - w sali szczytowej centralnej wieży Cytadeli.

    Jack wszedł po ostatnich schodach i stanął naprzeciw podwójnych, ciężkich dębowych drzwi. Były przymknięte, więc pchnął je z całych sił i ze zdumieniem stwierdził, że ważą ponad pięć razy więcej, niż na to wyglądały. Zobaczył na środku pomieszczenia plecy Nevady, klękającego przy dziwnej, metalowej kopule, przykrytej brezentem.

    - Fox! Ani drgnij. - znów donośny, acz spokojny głos.

    Nevada zachowywał się, jakby go nie słyszał.

    - Rzuć broń.

    Znów brak reakcji, Nevada zajmował się swoimi sprawami, odkręcił jakiś fragment kopuły i otworzył ją. Obok posypały się iskry a pomieszczenie przeszył huk wystrzału.

    - Drugi raz nie spudłuję. Rzuć broń.

    Nevada wstał i odwrócił się przodem do Arizony. Podobnie jak Arizona, Nevada miał dwa pasy krzyżujące się nad krokiem, na nich w małych slotach były umieszczone naboje a po bokach wisiały dwa rewolwery. Połyskujące w świetle zachodzącego słońca, którego promienie wpadały przez okna okrągłego pomieszczenia, wyglądały na nowe, ale takie nie były. Służyły mu od samego początku bycia rewolwerowcem, a był nim od przeszło 25 lat. Najstarszy rewolwerowiec, jaki żył, podobno pamiętał Czas Upadku, na pewno był świadkiem i uczestnikiem Czasu Powstania. Wiek widać po nim było z każdej strony. Stary, starty, spłowiały płaszcz koloru piasku pustyni, kapelusz z prostym rondem, który rzucał cień na oczy Nevady, kowbojki z ostrogami, wypisz wymaluj cowboy z legend i filmów archiwalnych. Najbardziej jednak wiek zdradzała twarz. Choć oczu właściwie nigdy nie było widać ze względu na cień i rondo, wiele mówiła o Nevadzie. Wieczny, jednodniowy zarost i pociemniała od golenia skóra, blizna na wyschniętych ustach i rysy twarzy niczym wyciosane w granicie przez niedoświadczonego rzeźbiarza. Niemniej był silny jak tur, zwinny jak kot i szybki jak piorun. O Nevadzie krążyły już legendy, mówi się, że nigdy nie pudłuje, zawsze trafia w cel, nieważne jak odległy i trudny to trafienia. Jego kule sięgały najbardziej niedostępne cele, dwa rewolwery o niesamowitej mocy i stary Springfield z lunetą obrosły nie mniejszą legendą niż sama postać Nevady.

    - Spójrz Jack - kiwnął głową w stronę kopuły i odsunął się lekko, by pokazać Jackowi, co się za nią kryje.

    Jack jedynie poruszył oczami, by tam spojrzeć, ale to wystarczyło Nevadzie. Jedynie ułamek sekundy poświęcił na rzut okiem a po powrocie spojrzenia na Foxa Jack stwierdził, że ten trzyma wycelowanego w niego rewolwer. Ale Jack dziwnie się tym nie przejął, bo znów wrócił wzrokiem na otwarty fragment kopuły. Wpatrywał się, jakby widział tam czeluście piekielne, swoje najgorsze koszmary.

    - To bomba atomowa - powiedział z namaszczeniem, spokojnie, ale z nutką drżenia w głosie.

    - Konkretnie głowica nuklearna, Jack. Wiesz jak wygląda - głos Nevady, jak się można było spodziewać, był twardy i ochrypły. Jack nic nie mówił, patrzył z zafascynowaniem i przerażeniem - Skąd to wiesz? Wiesz, że to zakazana wiedza. Nawet nas by za to powiesili.

    - Rzuć broń Nevada - powiedział w końcu odrywając wzrok od wnętrza kopuły.

    - Czeka mnie sprawiedliwy proces? Tak uważasz, Jack? Ja za dużo wiem. Ta wieża to silos, wyrzutnia, ta i inne w Cytadeli. Te drzwi za tobą są ołowiane, by wytrzymać napór spalin startującej rakiety.

    Jack naciągnął kurek rewolweru.

    - Rzuć broń, to ostatnie ostrzeżenie.

    Nevada wciąż zachowywał spokój, ale podniósł lekko głowę i Jack mógł zobaczyć spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.

    - Wiesz, że to niemal sprowadziło zagładę na ludzkość. Wiesz, że wiedza ta została zakazana nie bez powodu. A teraz stoisz w obliczu prawdy, chłopcze. Władza znów sięgnęła po tą technologię. Spójrz na horyzont, zobacz jak miasto powstało z popiołów. Ale pamiętaj, że za horyzontem kryje się Strefa, ponuklearne pustkowia, relikt starego świata. Chcesz, by i ten świat, by Nowy Bastion także stał się reliktem? Chcesz znów zobaczyć nuklearne piekło?

    Obaj usłyszeli zbliżające się kroki, wiele kroków. Oddział generała zbliżał się korytarzami na szczyt wieży.

    - Obiecałem chronić prawo, Fox - powiedział w końcu bezwzględnie Arizona - Prawo chroni ludzi. Ty zdradziłeś. Miałeś wiele możliwości, wybrałeś banicję. Stałeś się wrogiem Władzy.

    Jack pewnym ruchem nacisnął cyngiel.

    Oddział Generała Abramsa bardzo sprawnie przemieszczał się korytarzami. Byli ubrani w czarne kostiumy z wszytymi płytami chroniącymi przed pociskami, na głowach mieli hełmy i maski, na ramionach zaś naszywki z nazwą oddziału - ?SPAS?. W rękach dzierżyli Falcony, szybkostrzelne i zabójcze karabiny szturmowe, praktycznie z zerowym odrzutem i pozbawione ognia wylotowego. Magazynek znajdował się na kolbie i ładowany był poziomo. Pociski były wystrzeliwane nowoczesnym i objętym tajemnicą elektromagnesem, siła broni była ogromna, przebijała się przez drewno i cienkie mury jak przez masło. Sam oddział był doskonale przeszkolony taktycznie. Sprawnie i dynamicznie przemieszczali się ku szczytowi, gdy usłyszeli wystrzały. Zatrzymali się na znak dowódcy, po czym ten, jedynie gestami, rozkazał natychmiastowe wkroczenie do akcji. Po schodach wspięli się błyskawicznie i bez oznak zmęczenia, dwóch ludzi naparło na podwójne drzwi a reszta wpadła do środka. Z ziemi właśnie podnosił się Jack. Dowódca SPAS, znów gestem, rozkazał zdjąć go z celowników laserowych.

    - Co wy tu robicie? - Rzekł nieco podniesionym głosem Jack.

    - Rozkaz Abramsa, sir, mamy...

    - Macie natychmiast zejść na dół i zabezpieczyć drogi ucieczki.

    - Ale rozkaz...

    - On w tej chwili może zmierzać na dół. Niech pan zabierze swoich ludzi i dopilnuje, by stąd nie zwiał. Ja przeszukam wieżę.

    Dowódca przez chwilę się wahał, ale w końcu rozkazał swoim ludziom wycofać się na dół. Rewolwerowcy cieszyli się ogromnym autorytetem we wszelkich służbach, byli stróżami prawa i uważano ich za nadludzi, istoty nie z tego świata. Jako jednostki, nie mieli sobie równych i wszyscy o tym wiedzieli. Podobno elementem szkolenia Rewolwerowca i warunkiem otrzymania tego tytułu jest wypędzenie na pustkowia. Dlatego rewolwerowców jest tak mało. Z wielu chętnych śmiałków zostaje tylko garstka. To Rewolwerowcy pomogli odbudować miasto i zachować w nim porządek. Sformowali pierwszą Władzę po Upadku, wojnie nuklearnej, ustanowili prawo i ostatecznie odsunęli się na bok. Jednak ich instytucja przetrwała i ludzie wciąż ich poważają, żywią do nich szacunek, ale także nieco strachu. Dziś ich głównym, wyznaczonym przez nich samych, celem jest sprowadzanie ludzi z pustkowi. Wyruszają poza granice miasta, najczęściej sami, i wracają często z jedną, rzadziej kilkoma osobami. Bywa jednak tak, że nigdy nie wracają.

    Dowódca SPAS na odchodnym spytał, czy nie przysłać lekarza. Jack spojrzał na ubranie - nienagannie skrojony garnitur w prążki przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Gdy spojrzał na kolumnę, zobaczył odbicie swojej twarzy. Szczupła, smukła, przystojna twarz była teraz pokryta kilkunastoma skaleczeniami a na czole rósł spory guz. Nos niewątpliwie złamany, leciała z niego krew. W ustach poczuł luz na zębie po lewej stronie i metaliczny smak krwi.

    - Nie ma czasu na lekarza. Zamknijcie wszystkie wyjścia. Musi być gdzieś w wieży.

    - Pragnę zauważyć, że...

    - Nie widzieliście go, jak wchodziliście, tak, wiem. Ale w wieży nie ma zabezpieczonych okien. Mógł wyskoczyć przez jedno z nich - kiwnął głową w stronę okien w pomieszczeniu - i jakimś cudem zeskoczyć na niższe piętro.

    - Uważam, że to niemożliwe - rzucił ostrożnie dowódca SPAS.

    - Uważasz, że Abrams będzie zadowolony, jeżeli ucieknie, bo nie wykonałeś mojego polecenia?

    - Tak jest, sir.

    Gdy Jack został sam, najpierw powoli rozejrzał się po sali, potem zerknął na przykrytą brezentem kopułę. Patrzył na nią z nienawiścią w oczach, ale pod nią maskował strach. Odwrócił wzrok i poprawił uchwyt dłoni na rewolwerach. Spokojnym krokiem przeszedł się po sali, zaglądając za każdą kolumnę i za każdy załom. Nie znalazłszy niczego podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Nawiewnik nad oknem nie działał, ale Arizona znał powód. Sam go uszkodził. Za oknem na jednej dłoni wisiał Nevada, jedną nogą opierając się o nawiewnik okna piętra niżej. Spojrzał z dołu na Arioznę, Arizona spojrzał na niego. Podał mu w milczeniu rękę, którą Nevada po chwili mocno chwycił i zaraz obaj znaleźli się w przy kopule.

    - Wiesz, jak unieszkodliwić to draństwo? - Spytał Jack.

    - Nie. Znam schematy i wiem, że to głowica, ale nic więcej. Skąd ty wiedziałeś, że to głowica?

    - Znalazłem twoje ukryte notatki. Wśród nich był rysunek, schemat. Skąd ty go miałeś?

    - Od Władzy.

    Jack spojrzał na Nevadę, ale ten tylko wpatrywał się w otwarty panel. Jack w końcu wziął odkręcony panel i zamocował go na miejscu, przykręcając śruby z powrotem.

    - Co robisz? - Spytał Nevada.

    - Przykręcam, nie widzisz? - Beztrosko odparł Arizona.

    - Musimy coś z tym zrobić, Jack...

    - Tak, masz rację. Ty weź kombinerki, ja będę losował, który kabelek przecinasz.

    - Więc co proponujesz? - Spytał po dłuższej chwili.

    - Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy znaleźć pełny schemat działania głowicy i sposób jej rozbrojenia, może nawet trwałego unieszkodliwienia. I nie mam tu na myśli siedziby Władzy.

    - Wastelands - odparł po dłuższym namyśle Nevada - Pustkowia.

    Jack pokiwał tylko głową. Gdy skończył montować panel na swoim miejscu, ktoś wszedł do środka. Jack i Fox odwrócili się i zobaczyli wchodzącego do sali Archiego. Archie Colorado był typem cowboya z rodeo, kapelusz z podwiniętym rondem, skórzana, ciemnobrązowa kamizelka, wyglądające jak jeansy czarne, kowbojskie spodnie, rewolwer na jednym pasie i wiecznie uśmiechnięta twarz. Sam był sporym kawałkiem faceta, szerokie barki, kwadratowa szczęka nadawały mu wygląd twardziela. W ręku dzierżył Springfielda z lunetą. Jack sięgnął po broń, ale Nevada złapał go za rękę.

    - Spokojnie Panamaboy! - Rzucił wesoło Archie - Jesteśmy po tej samej stronie. Korytarz czysty Fleckler - jako jeden z nielicznych Archie potrafił wymówić imię Nevady bez zająknięcia.

    - Od kiedy w tym siedzisz, Archie? - spytał wciąż niepewny Arizona.

    - Niemal od samego początku - uśmiechnął się niewinnie. Jack nigdy nie podejrzewał Archiego o zdolności aktora. Nigdy nie potrafił trzymać języka za zębami, a jak się napił, potrafił mielić ozorem na granicy bezpieczeństwa. Teraz się okazuje, że pod tą fasadą luzaka i ignoranta kryje się na wskroś inteligentny i sprytny Rewolwerowiec. Teraz Jack już wiedział, jakim cudem nim został.

    - Skoro tak, to zwijajcie się stąd.

    - Spokojnie brachu, Nevada wie, jak się stąd zmyć. Ja zostaje, jestem tu oficjalnie - powiedział Archie rzucając Foxowi Springfielda.

    - Aha. Nevada, jak się z tobą skontaktować?

    - Archie ci powie.

    Jack schował rewolwer i wyciągnął rękę do Nevady. Ten popatrzył na nią, założył springfielda na ramię i uścisnął dłoń.

    - Nic ci nie będzie? Nie za mocno oberwałeś? - spytał z uśmiechem

    - Jakoś się pozbieram, ale za dentystę mi zapłacisz - odparł z podobnym uśmiechem Jack - powodzenia.

    - Do zobaczenia po drugiej stronie muru, Panamaboy.

    Nevada zniknął za drzwiami.

    - Masz mi wiele do wyjaśnienia Archie.

    - Spoko brachu. A teraz chodź, czas na tłumaczenie się przed Generałem.

    - A Szeryf?

    - On też wie.

    Jack popatrzył zaskoczony na Archiego, ten klepnął go w plecy i bez słowa ruszył na dół. Jack po chwili otępienia zrównał się z nim i obaj zniknęli na schodach.

  7. Bez tytułu, jest to mały eksperyment, w sumie próba ożywienia postaci, która bardzo dawno temu zrodziła się w mojej głowie. Opinie mile widziane.

    Detektyw stał spokojnie, niemal zastygł w bezruchu, choć ciężko było mu tak stać z rękoma podniesionymi do góry. Pistolet, stary rewolwer do którego miał pewien sentyment, leżał na ziemi, dokładnie tak jak chciał mężczyzna w wełnianym płaszczu. Było zimno, para z ust unosiła się przez chwilę jako mały obłoczek i niknęła w zimnej, betonowej przestrzeni. Otaczał ich beton, piach, woda i cement, pachniało wilgotnym pyłem. Chłód gołych, szarych ścian przeszywał na wylot cienki garnitur detektywa, wiatr wiał bez przerwy, odbierał życiodajne ciepło i wyrzucał przez pozbawione okien i balustrad otwarte przestrzenie, w których powinny znajdować się okna. Mimo środka nocy na tej betonowej przestrzeni, usianej szarymi od pyłu i mroku kolumnami, było dosyć jasno. Miasto mieniło się tysiącami kolorów, martwymi, zimnymi neonami. Od czarnych, pozbawionych życia weneckich okien wieżowców odbijały się i zakrzywiały barwy, ale tu, na 48 piętrze, dominowała srebrna łuna księżyca wyglądającego zza chmur. Rozłożył swe srebrne dywany między kolumnami i z ciekawością przyglądał się, co się dzieje. Detektyw spojrzał w lewo, na miasto, potem rzucił okiem na betonową posadzkę. Trzy metry dzieliły go od krawędzi piętra, krawędzi, za którą, gdzieś tam na dole, czai się śmierć. Ile by to zajęło, zastanawiał się, na każde piętro jedna sekunda? Za długo. Dawał sobie dziesięć sekund. Spojrzał w prawo. Kolumny i ogromne pomieszczenie ciemniało, ginęło w mroku, gdzie nawet księżyc i łuna miasta nie potrafiły dotrzeć. Schować się za kolumną. Zdąży? Dwa susy i jest bezpieczny, ale na ile? Nie mógł mieć tyle szczęścia, dwa razy, może trzy kolumny, po czym postrzał. Wykrwawi się? Trzeba było nie upuszczać broni, pomyślał znów, pobawić się w rewolwerowca. Kto byłby szybszy? On, mając go na muszce, czy detektyw, odwracając się do niego (bo przecież zaszedł go od tyłu) i próbując błyskawicznie poprawić chwyt broni. Kupował czas, wykonując polecenia, choć przez to tracił atuty. Dlaczego go nie zastrzelił? Ah, kula w plecach, no tak. Po prostu chciał to rozegrać czysto. Detektyw znów spojrzał na miasto i na krawędź, która teraz jawiła mu się jak zapraszająca kładka, która machała do niego zachęcająco, czekała, żeby go pożreć, przepuścić przez gardziel czeluści i rozsmarować na betonie. Każe mi skoczyć, pomyślał spokojnie, a potem nagrobek - "Na zawsze nasz, Jack Arizona". Ciekawe, czy komuś spadnę na głowę... Po chwili zganił się w myślach za taki tok rozumowania. Mam zginąć a martwię się jakimiś przechodniami na dole. Spojrzał jakby z politowaniem na sufit i westchnął. Dał sobie tylko jedną szansę na tysiąc. Człowiek w płaszczu musi coś powiedzieć. Nauczył się, że źli ludzie zawsze muszą otworzyć gębę, nieważne dlaczego. Nawet jeżeli ten nie lubił gadać, musiał mu wydać następną instrukcję.

    - A ter...

    Właśnie, teraz! Było to chyba totalne zaskoczenie dla jego niedoszłego (i wciąż nie wykluczone, że przyszłego) oprawcy, Jack skoczył jednym susem w stronę najbliższej kolumny po prawej, potem zrobił przewrót na ziemi, by uniknąć ewentualnej kuli, która faktycznie nadleciała. Przecięła powietrze daleko od detektywa i odbiła się rykoszetem od betonowej ściany, raniąc ją płytko. Detektyw wiedział, że nie ma czasu, że wciąż zaskoczenie działa na jego korzyść. Mężczyzna w płaszczu celował w kolumnę i zobaczył jak Jack próbuje dostać się do następnej, w głębi pomieszczenia. Nacisnął spust i kula trafiła w kapelusz, który spokojnie upadł na ziemię. Facet w płaszczu zrozumiał swój błąd, wrócił spojrzeniem tam, gdzie jeszcze niedawno celował do bezbronnego detektywa. Klęczał tam na jednym kolanie, bez kapelusza, celując prosto w niego z broni, która jeszcze przed chwilą leżała z polecenia oprawcy na ziemi.

    - Rzuć...

    Jack nie dokończył, facet nie uznawał przegranej, ale Jack nie nabrał się na swoją własną sztuczkę, był przygotowany na wszystko, od wykorzystania tego momentu zależało życie jednej z najważniejszych dla niego osób: jego życie. Nacisnął język spustu jeden raz. Huk rozdarł powietrze i mężczyzna w płaszczu zastygł na długą chwilę w jednej pozie, upuścił pistolet, który z głuchym echem upadł na betonową posadzkę. Księżyc schował się na chwilę za chmurami, by nie patrzeć, jak martwe już ciało upada, upada bez żadnego dźwięku, cicho, zupełnie gładko i płynnie. Księżyc znów rzucił okiem, detektyw podszedł spokojnie do trupa, patrzył prze chwilę na niego. Spadł mu kapelusz, który prawdopodobnie poturlał się za krawędź i poszybował gdzieś na ulice miasta. Kopnął go w kolano, co było sprawdzonym sposobem upewnienia się, czy ktoś udaje. Nie ważne jak się starano - ból był tak nieznośny, że nie byłby człowiekiem, gdyby nie dał żadnego znaku życia. Przyklęknął, nie wypuszczając broni z ręki i sprawdził puls. Nie żył, to było pewne. Odsłonił kołnierz zasłaniający twarz od samego początku ich konfrontacji. Wiedział, że głos skądś zna, twarz potwierdziła przypuszczenia. Formalnością było zajrzenie do portfela.

    - Richard Daniels - odczytał pod nosem i rzucił portfel na poplamioną krwią białą koszulę. Policyjna odznaka błysnęła w świetle księżyca, któremu chyba zrobiło się na ten widok wstyd, bo znów schował się za chmurami. Jack zostawił trupa, podszedł do swojego kapelusza, otrzepał z betonowego pyłu, popatrzył na małą dziurkę w rondzie i skrzywił się z niesmakiem. Nagle przeszedł go dreszcz. Gdyby sam wybiegł, teraz on leżałby martwy. Schował rewolwer do kabury ukrytej pod garniturem i ruszył w stronę niewykończonej wciąż klatki schodowej. Droga na dół była cholernie długa, ale wolał tą od proponowanej przez niedoszłego mordercę.

    Zadziwiające, jak bardzo wędrówka na dół po schodach może być męcząca.

    - 48 pięter... - mruknął z fascynacją Jack patrząc w górę i już miał spokojnie odejść, gdy zobaczył samochód. Dwuletnia skoda o szarym, matowym kolorze. Samochód Richarda. Detektyw podszedł i rozejrzał się niepewnie. Wokół niego był jedynie teren budowy odgrodzony metalowym płotem. Martwy wieżowiec wznosił się nad jego głową. Szary i mroczny, pozbawiony ducha i życia szkielet z cementu i zbrojonych prętów. Obok niego jakby przytulający się żuraw, którego ramię zamarło nad szczerbatym szczytem. Rozjeżdżony przez koparki i ciężarówki piach pokrywał teren budowy, kładki, płyty paździerzowe, stalowe płaskowniki, rusztowania i profile. Samochód stał sobie spokojnie na środku tego placu i Jack czuł się, jakby podchodził do pułapki na myszy. Zadarł łokieć wysoko nad ramię, by zaraz spuścić go na szybę, ale zastygł, opuścił rękę, podszedł do sterty metalowych części i pożyczył dłuższy kawałek metalu. Nie przejmował się hukiem tłuczonej szyby, który wzmocnił się przez pustkę terenu i betonową ścianę wieżowca, która pochłonęła dźwięk, przeżuła i wypluła ze zdwojoną siłą. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Niegdyś kremowa, teraz zżółkła od tytoniu tapicerka śmierdziała papierosami. Sprawdził schowek, wywalił mapę, papierośnicę i luźno rzucone chusteczki higieniczne. Na podłogę spadła łuska, kształt nie pozostawiał złudzeń - nie pochodziła z broni krótkiej. Jack ostrożnie ją podniósł przez jedną z chusteczek i przyjrzał się z bliska. Po chwili badania zawinął ją i schował do kieszeni. Sprawdził resztę wozu, potem bagażnik i nie znalazłszy niczego interesującego zwyczajnie zamknął wóz i opuścił teren budowy.

  8. Człek niski o aparycji rozlazłego budyniu wlanego w szklaną, sferyczną formę, wlazł do mojego biura, nawet butów nie wytarłszy. Był kurdupel, ale widać, że z klasą, krawacik, marynareczka, ha! Brzuch opięty, z zapiętym guzikiem przez mości jego narzeczoną zapewne, którą najpewniej zostawił w domu. Pan ten przypominał mi kogoś z telewizji, ale szybko swe przypominajki darowałem, bo ten odezwał się do mnie mamroczącym głosem.

    - Pnsz Antonisz Wit Zalewski?

    - Że co proszę? - Spytałem ściągając nogi z biurka i szybko omiatając go z kurzu dłonią, pył przybrał postać kosy wiszącej w powietrzu, dymu papierosowego, który dusił mnie, jak i dwu smutnych panów, którzy towarzyszyli panu metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Jego szczęście, kurz unosił się w powietrzu, tak więc przy poziomie podłogi szanowny klient oddychał swobodnie.

    - Czy to pan Zalewski? - Tak, zdecydowanie wypowiedział moje nazwisko.

    - A i owszem, do usług! - Wstałem i wyciągnąłem dłoń ku niemu i ze zdumieniem spostrzegłem, jak jeden ze smutnych panów chciał się rzucić na swojego chlebodawcę, a drugi na mnie. Cofnąłem dłoń. - Ejże! Panowie! Spokojnie, to już przywitać się nie można?

    - Panie Zalewski, czaszu nie ma, szprawsz wagi pańsztfowej.

    - Zamieniam się w słuch... - ...I rzeczywiście, by zrozumieć ten sepleniący arbuz użyłem techniki poznanej w tybecie i odłączyłem wszelkie zmysły, by skupić się na zrozumieniu jego dialektu.

    - Musim posnać toszsamość niebespiecznego człowieka, skandalistę, pszefrotowca, tajnego agenta SB, ZSRR, HCCP, SSL, WRC i CDA. - Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem i słuchałem dalej. - Pracuje we Wrosławiu, w redakcji komunisztycznego, skorumpofanego pisma pornograficznodemoralizującego sidiakszon. To Szmugler.

    - Szmuglerów ci u nas dostatek, miły panie, mogę ci paru przymknąć...

    - Nie taki szmugler. To Smugler. Taki Pseudonim.

    - Szukaliście w IPNie?

    - Jego teszka sniknęła.

    - A w ogóle istniała?

    - Na pefno istniała. Sostała skraziona, wywieziona za granisę i tam spalona.

    - Aha. - udałem, że dałem wiarę - skoro tyle wiecie, to czemu niby ja mam się tym zajmować?

    - Płasę i wymagam, panie Salewski. Tu ma pan teszkę, to jeszt to, czo o nim fiemy.

    Chwyciłem papierową tekę i wsadziłem swoje łapy do środka, wymacawszy parę papierów wyjąłem, przejrzałem je pobieżnie i rzutem na taśmę wylądowała w biurku, w otwartej szufladzie.

    - dwa miliony! - rzuciłem żartem. Przeszło!

    - Sztoi, połowa teraz, drugie dwa myliony po robocie, msi pan wiecieć, że to niebessspieczny człowiek, dziecko meduzy i bazyliszka.

    - Bujda na resorach.

    - Niech pan poszyta teszkę, panie Salewski. Oszkuję wykonania zadania.

    Klient z obstawą znikł za drzwiami a ja zrazu zabrałem się do roboty. Chwyciłem płaszcz, kapelusz, sprzęt podręczny oraz teczkę z szuflady i wystrzeliłem z biura mijając panią Agatkę, moją asystentkę, w takim tempie, że pył z puderniczki razem ze mną znikł za drzwiami prowadzącymi na ulicę. W drodze do kafejki internetowej poczytałem zawartość teczki, która była w miarę interesująca. Miała ponad 20 stron formatu A4, ale gdy sobie zacząłem skreślać inwektywy, tytuły szlacheckie i inne przywary nadane przez twórcę owych papierów, zebrało się stron 6. Podobno spojrzenie na niego zabija, w najlepszym przypadku przyprawia o mdłości, traumę do końca życia i karnet do psychiatry z bonem na psychotropy. Oczywiście bzdury wyssane z palca, zajrzałem na, jak stwierdzała teczka, wiarygodne źródło informacji. "Źródłami" okazały się wypowiedzi Smugglera na łamach pisma, opinie jego kolegów po fachu i forum internetowe wypełnione po brzegi spekulacjami na temat redaktora. Wpadłem do kafejki, wymacałem złocisze i rzuciłem je z pogardą godną przyszłego milionera na ladę pana Zdziśka. Zasiadłem przed maszyną, uruchomiłem i połączyłem się z "źródłem". Czytanie lektury doprowadziło mnie do dwóch wniosków. Po pierwsze, że piractwo jest be i że będę musiał wywalić parę starych płyt z utworami Anny Marii Jopek z mieszkania wraz z przerysowaną tablicą Mendelejewa ze szkoły. Po drugie, że paranoja i legenda wokół Smugglera obrosła do tego stopnia, że już nikt nie wierzy w jego istnienie, mimo iż się wypowiada. Posądzano go o bycie Borgiem. Wstałem i ruszyłem do kiosku, gdzie pani Henia na krechę wypożyczyła mi dwa numery CDA, w które zagłębiłem się z marszu. Nie mogłem otrząsnąć się po lekturze, GTA IV dostało tylko 9... Pretensje zachowałem sobie na później i skorzystałem z możliwości, o jakiej wspominają sami redaktorzy oraz rzekomi fani, wyznawcy kultu CDA, sekciarze najgorszego typu. Umówiłem się na wizytację, zabrałem ukrytą kamerę, dyktafon i przez cholerne 4 godziny szukałem redakcji. Schowali się perfidnie, ale mnie nie przechytrzą, powiedziałem sobie, zaparłem się i w końcu silna wola zwyciężyła, iluzja rzeczywistości została rozbita i ujrzałem drzwi redakcji. Wkroczyłem raźno, przywitałem się z miła panią przy biurku, zdałem jej, w czym rzecz i ta zrazu sięgnęła po telefon i wezwała ducha. Guseł się jej zachciało czy jak? Duch owy nie wyglądał jak duch, był całkiem rzeczywisty, materialny nawet bym powiedział, czego nie omieszkałem sprawdzić, uścisnąwszy mu dłoń. Nie tracąc zbyt wiele czasu ruszyłem w głąb terytorium wroga. Moje ostre zmysły starały się wyłapać każdego podejrzanego typa, który mógł być Nim. Zobaczyłem że Iwan, który wbrew nickowi nie okazał się murzynem, wsuwa pod biurko wiadro z brzęczącą, metalową zawartością. Atmosfera była w miarę luźna, każdy robił swoje, wlepione gały w komputer, gdzieniegdzie tylko ktoś wstawał, odbijał kartę i wchodził do ubikacji, przy której stał minutnik odmierzający czas, jaki może tam ktoś spędzić. Wyjąłem Aparat, który nagle zniknął z mych dłoni, w zamian otrzymawszy reprymendę w postaci spojrzenia mordercy połączonego z naiwnym, acz uprzejmym uśmiechem. Odpowiedziałem mu tym samym, znaczy uśmiechem, bo wzrok miałem nieco rozbiegany, gdy nagle, niczym cud, spłynęła na mnie okazja. Na jednym z biurek zabrzmiał telefon o charakterystycznej melodyjce "papapaparampampampama" i nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie fakt, że jeden z redaktorów sąsiadujących z biurkiem, na którym rozbrzmiał telefon, złapał go i krzyknął do znikającego za zakrętem osobnika:

    - Hej, Smug, smsa ma...

    Zamilkł, jak i cała redakcja. Stukanie w klawisze ustało, na jednym z monitorów zginął bohater jakieś gry, którą męczył od ponoć 2 godzin Allor. Sprzedał go, wiedział o tym i strach zajrzał mu w oczy. pobladł jak ściana, Iwan sięgnął po wiaderko i szybko wyszedł. Ja musiałem, koniecznie musiałem udać, że nic nie zauważyłem.

    - A co to? - pokazałem na pająka na ścianie. Duch pokazał, że mamy iść dalej, omiotłem szybko redakcję spojrzeniem, ale z redaktora nic nie zostało, ani śladu, biurko było wysprzątane i gotowe na przyjęcie nowego pracownika. Nie mogłem stracić okazji.

    - Musze do kibelka!

    I ruszyłem szybko w stronę, gdzie zniknęła sylwetka domniemanego Smuga, wyjrzałem za róg i zobaczyłem tylko zamykające się tajemnicze drzwi, o których fani CDA tyle trąbią na forum i o których wspominają sami Redaktorzy. Nie traciłem czasu. Ruszyłem biegiem w ich stronę, słysząc za sobą polecenia zatrzymania się i odgłosy przeładowywanego kałasza. Rzuciłem się na drzwi i wpadłem do środka, we framugę wbił się gumowy kurczak, widelec i roślina strączkowa, a nad głową świsnęły kule. Szybko podniosłem głowę, by zorientować się, gdzie jestem gdy... Straciłem przytomność. Ktoś przydzwonił mi w łeb czymś ciężkim, tępym i twardym, i ległem jak długi na ziemię. Próbowałem zachować przytomność, ale obraz rozmazywał się i ani myślał poprawić ostrości. Ktoś nade mną się nachylił. potem pojawiło się więcej osób.

    Obudziłem w ciemnościach, ale za to słyszałem miejski gwar. Po chwili stwierdzałem, że to jakaś gazeta leży mi na twarzy, szybko chciałem ją zdjąć, ale ból błyskawicą przeszył plecy i szyje, która zdecydowanie na bardzo długo zapamięta kształt przedmiotu, który na niej wylądował. Powoli odjąłem, jak się po chwili okazało, czasopismo od twarzy i uderzyło mnie jasne słońce, co straszliwie zabolało moje oczy.

    - I co w najnowszym numerze? - spytał ktoś stojący obok mnie.

    - Co? - spytałem, wciąż zupełnie zdezorientowany starałem się przywrócić zdolności motoryczne.

    - Co nowego w CDA?

    - CDA? Pieprzyć CDA! - Powiedziałem w nerwach, co, rzecz jasna, skończyło się kolejną falą bólu.

    - To po co kupujesz? - Spytał znów natręt. Starałem się mu przyjrzeć, ale był on ciemną plamą na jasnym tle.

    - Nie kupuje, w śmietniku znalazłem. - znowu mnie nerwy poniosły ,ale teraz powiedziałem to nieco spokojniej.

    - Kolejny antyfan?

    - Idź pan w cholerę... - Powiedziałem ze zrezygnowaniem.

    Facet odszedł a ja już nieco bardziej orientowałem się wizualnie, gdzie jestem. Chyba jakiś rynek, albo centrum miasta, kupa ludzi, turystów. I nagle usłyszałem:

    "papapaparampampampama"

    - halo? - przytłumiony przez gwar ludu głos poznałem od razu. To facet, który przed chwilą do mnie zagadał. Wstałem tak gwałtownie, jak gwałtownie po chwili usiadłem, czując ból wszystkich kości. Facet zniknął w tłumie a ja nie byłem w stanie się ruszyć. Z irytacji zajrzałem do numeru.

    - O, recenzja Necrovision...

    fin.

  9. Ja się zastanawiam, co wam da to, że poznacie prawdziwą tożsamość smugga. Satysfakcję? no nie wiem. Wysilcie moosk i wyobraźcie sobie, wchodzicie do redakcji, ghost mówi "to jest EGM, to jest słynny Wania i jego wiadro naboi, to jest Siekiera, Iwan, a to Smuggler", no i? tak na logikę idąc, to jedyne, co przychodzi do głowy to nie olśnienie, wejście na wyższy stopień wtajemniczenia, wniebowstąpienie, tylko zwykłe "aha, fajnie wreszcie poznać" i jedziesz dalej z wycieczką, bo smugg, poza namiętnym ukrywaniem się, jest zwykłym redaktorem CDA i niczym się od kolegów nie różni (poza tym naszyjnikiem z preparowanych główek antyfanów).

    Zresztą jest druga opcja "Smugg? taaa, jasne, on nigdy by nie dał się wyjawić". Dokładnie do tego doszło, że gdyby wam posatwić prawdziwego smugga przed oczyma, to byście nieuwierzyli, bo uznalibyście, że to podpucha. Tak więc Smugg osiągnął doskonałość w technice ukrywania się, bo niezależnie od okoliczności, już nikt nie uwierzy xD. Smuggler uruchomił swoisty społeczny perpetuum mobile xD.

    Więc w sumie jesteście w kropce ;].

    A więc pytanie do smuga - czy jesteś świadom, że już nikt ci nie uwierzy, że istniejesz? xD

  10. Do Morrowinda nie miałem siły i nie pograłem za długo, za bardzo się haczył,przycinał i walczyć się nie dało. Natomiast jak nieco lepszy sprzęt mnie dopadł, sięgnąłem po Obliviona i świat mnie przytłoczył. Piękny, ale tnący się świat (ale i tak podziwiam optymalizację ;]). Postanowiłem grać łucznikiem i nawet nieźle mi szło. Skradanie się + 3x obrażenia z ukrycia, zwiedzałem świat, okradałem świątynie, explorowałem ruiny. Zabawa przednia, wątek główny zostawiłem sobie na deser. Naprawdę z przyjemnością jeździłem po świecie na koniu, a duma mnie rozpierała, gdy udało mi się zdobyć nienawistną duszę, poczułem się tak, jak zawsze chciałem się czuć, gdy grałem w papierowe RPG. Wiedziałem, że mogę wszystko. Gdybym miał więcej czasu na kompie, na pewno bym się wciągnął bez reszty, ale 2 godziny to za mało, bo ledwie zdążysz zasmakować i już musisz kończyć (przynajmniej ja tak mam).

×
×
  • Utwórz nowe...