Skocz do zawartości

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

niziołka

Niesamowite Przygody Barona Munchausena

Polecane posty

Rzeczywiście, działo się to zimą, lecz jest ona jedynie scenerią do jeszcze ciekawszej historii.

Być może niektórzy z was już słyszeli o Ottonie von Dunkelstrudel, bowiem nazwisko me pojawiało się często w pismach poświęconych największej z nauk ? Kulinaryi, często porównywanej do pradawnej sztuki alchemii. Jednak nie ukrywajmy tego ? gotowanie jest o wiele bardziej złożone.

Celem mego życia (już od pierwszych lat wiedziałem bowiem, w którym kierunku wiatr wieje) stało się poszukiwanie idealnych przepisów, którym nie poskąpiłby zachwytów żaden król, biskup ani żadna dama, ów kwiat męskiego żywota. Pozwolę tu sobie na małą dygresję ? w mym rodzie mężowie zawsze przyjmowali nazwisko żony, co okaże się zapewne ważne w kolejnych mych opowieściach.

Pasją gotowania zaraził mnie mój dziad, sławny gorzelnik czeski, Izajasz Frydek- Misztek-Zapotek-Otomek, z tych Frydek-Misztek-Zapotek-Otomków, który wymyślił sposób warzenia wspaniałego piwa Kozel. Jeśli zaschnie wam w gardle w trakcie opowieści, chętnie uraczę was, szanowni towarzysze, kilku szklanicami tego boskiego napoju. O kilku ciekawych (niczym pieczone małże podane z owocem granatu) przypadkach mego dziadka chętnie opowiem przy kolejnej okazji.

Tym razem pragnę skupić się na, choć może nie niebezpiecznej, lecz na pewno przejmującej opowieści, składającej się na cykl Mięsnych Podróży. Jako rodowity czecho-hiszpano-austryjako-niemiec uwielbiam smak potraw mięsnych, które niebotycznie doprowadzają moje kubki smakowe do punktu wrzenia, kołują w mej głowie i przez kilka godzin odurzony cudownym smakiem poruszam się jak we mgle przyjemności. Tak też, kiedy w wieku lat 16 poznałem już wszelkie potrawy dostępne w okolicach mego dworu położonego w pobliżu Ołomuńca, udałem się na pierwszą wyprawę. Teraz zakończę wstęp i przekażę, co zaszło.

Kiedy już przekonałem rodzicieli, by zezwolili na mą samotną wyprawę, która - jak mieli nadzieję - przysporzy mi okazyji do nauki i edukacji, dosiadłem mego rumaka Wernyhory i po trzech dniach podróży trafiłem do kraju o miodowej aparycji , lecz pełnego smutnych ludzi ? Królestwo Polskie było wtedy w jakiejś nieciekawej sytuacji, lecz nie o tej historii rozprawiamy.

Zima zaznaczała już swą obecność deliaktnymi muśnięciami potornego mrozu. Nieszczęściem udałem się do podłego zakątka kraju, w którym nie dość, że nie uświadczyłem żadnej karczmy, to na domiar złego nie trafiłem na ślad bytności ludzkiej. Zatrzymałem się więc na skromny posiłek z kilku przepiórek, złapanych zręcznie na pobliskim polu, kiedy zza krzaków za mymi plecami wyskoczyła ohydna wręcz bestyja, z kłami sterczącymi z wielkiej, ociekającej krwią paszczy, która wydawała potworny jazgot!

Czym prędzej chwyciłem mój niewielki dobytek ? skromny dziennik podróżny, fuzję, nóż, oraz kilka nieważnych dla opowieści przedmiotów i błyskawicznie wskoczyłem na Wernyhorę. Trąciłem go piętami, lecz koń jak szalony skakał wokół bestyji, miast galopować przed siebie. Co ujrzałem ? koń wciąż przywiązany był do gałęzi sosny, o czym zapomniał wasz uniżony etc. etc. Otto von Dunkelstrudel. Czym prędzej dobyłem noża i pozbyłem się krępującej uwięzi, jednak na ucieczkę była za późno. Bestyja była tuż pod Wernyhorą. Nie tracąc zimnej krwi, chwyciłem cugle, kierując mego rumaka na sosnę! Tym sposobem uniknęliśmy smutnego losu, lecz zostaliśmy zmuszeni do wyczerpującej nocy na wierzchołku drzewa. Tu przyznam się nie bez wstydu, wiele godzin wiszenia wyczerpało mnie i najwidoczniej spadłem na ziemię.

Jednakże rankiem, ku memu zaskoczeniu, obudziłem się w całkiem porządnym łóżku, z opatrunkiem ziołowym na nowo powstałych ranach oraz z wycerowanym surdutem leżącym na drewnianej ławie koło mego łoża boleści. Ignorując dojmujący ból tylnych części ciała oraz skowyt pustego żołądka, wyszedłem po cichu z tej małej chatki. Tuż obok niej znalazłem Wernyhorę w o wiele lepszym od mego stanie. Nie byłem nadal pewien, gdzie jestem, okolica była wszak opustoszała, a słońce dopiero wstawało, nie mogłem być więc daleko od trasy mej wędrówki. Wtem pojawił się koło mnie cichy jegomość, porządnie, choć biednie ubrany. Zagadałem do niego po niemiecku i spojrzał na mnie niechętnie. Spróbowałem po czesku i od razy na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. Ruszyliśmy drogą między drewnianymi chatami, a Piotr, bo tak miał na imię jegomość, przedstawił mi historię swej rodzinnej wioski. Gdy dotarliśmy na rozległe pole, Piotr zdążył mi wyjaśnić, czym zajmowali się się jego krajanie, więc postaram się i wam opowiedzieć o tak zwanych WYŚWINKACH.

Tłum wieśniaków, najpewniej cała wioska, krzątał się na polu, macając niewielkie okrągłe obiekty wystające z ziemi. Niektórzy wykopywali je, układając na dużej kopie. Widok odkopywanych świnek był zaprawdę niezwykły. Wieprzki dojrzałe, przebierające soczystymi nóżkami znalazły się na jednym stosie, natomiast młode prosiaczkowe odrosty na drugim ? te miały zostać posadzone na wiosnę. Musicie bowiem wiedzieć, że wioska ta specjalizowała się w uprawie świń, które zakopuje się w ziemi, by tam czerpiąc z powietrza i wody życiodajne substancyje rosły i kruszały, a ich zakręcone ogonki wrastały głęboko w pokłady żyznej gleby. Ewentualnie świnkę po uprzednim sprawdzeniu ryjka przesadza się w inne miejsce. Na koniec wieprzki zimują w puszystych pierzynkach, gdzie nabierają niezwykłego smaku, którego nie tracą nigdy. Jest to być może jedna z największych tajemnic kuchni polskiej, znana niewielu, a teraz również i waszemu uniżonemu etc. etc. Ottonowi von Dunkelstrudel.

Tak też posiadłem pierwszą z tajemnic mięsnych, tajemnic ukrytych głęboko przed nosami niegodnych ich posiadania. Piotr ku mej uciesze podzielił się recepturą na udane wyświnki i szybko trafiła ona do mego sekretnego dziennika. Dodam tylko, że pobyt w wiosce wyświnników zakończył się skromną, sześćdziesięcioosobową ucztą, na której ostatecznie spróbowałem wyświnkowanej świnki. I zaprawdę powiadam wam, smak ich porównać można tylko z miłością damy waszego serca?

Wreszcie żegnany przez całą wioskę (obiecałem bowiem dochować sekretu jej położenia oraz sposobu na idealne wyświnki) dosiadłem Wernyhory i ruszyłem traktem, który nagle znalazł się pod kopytami mego konia. Kiedy jednak odwróciłem się, by ostatni raz spojrzeć na cudowną uprawę, ujrzałem tylko nieprzebyty, polski las.

Na razie to koniec historii, więc pozwólcie, że uraczę się odrobiną mego ukochanego piwa, i odpocznę choć przez krótką chwilę?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nic się nie stało. Grunt że w końcu podałaś temat o pani. A więc zacznijmy od tego że od zawsze interesowało mnie morze i ciągle coś mnie ciągnęło aby wypłynąć na wzburzone wody Atlantyku. Pewnego pięknego i słonecznego dnia do mojego rodzinnego domu przybył posłaniec z wiadomością że lada dzień z portu ma wypłynąć statek którego zadaniem jest przetransportowanie osadników którzy chcieli osiedlić się w nowym świecie i przywiezienie z niego towarów które będzie można potem sprzedać z zyskiem w Europie. Z treści wiadomości którą przyniósł dowiedziałem się też że kapitan statku który był przyjacielem rodziny jest chętny zabrać mnie ze sobą w ten rejs. Bez namysłu udałem się do portu aby poinformować osobiście kapitana że z wielką chęcią popłynę w tę podróż. Po spotkaniu na okręcie z kapitanem którego załadunek nadzorował i ustaleniu daty wypłynięcia która okazała się bardzo bliska bo mieliśmy opuścić Amsterdam na drugi dzień, udałem się do domu aby przygotować się na tę wyprawę. Gdy zakończyłem wszystkie przygotowania okazało się że jest już późny wieczór więc położyłem się spać. Rano obudziły mnie promienie słońca wpadające przez okno. Szybko się ubrałem wziąłem mój bagaż i udałem się do portu. Zdążyłem w ostatniej chwili. Załoga już miał podnosić trap i odwiązywać cumy gdy szaleńczym tempem wypadłem zza rogu krzycząc. I pomyśleć że jeszcze chwila i moja przygoda skończyła by się szybciej niż by się zaczęła. Muszę wam powiedzieć że miasto widziane o poranku z pokładu statku wygląda cudnie. Woda była spokojna mijaliśmy po drodze małe łódki rybackie zmierzające na połów. Tą wspaniałą chwilę zaburzyły tylko majaczące daleko na horyzoncie chmury. Jednak pierwszy oficer nie kazał mi się nimi na razie przejmować.

Minęło już kilka dni gdy opuściliśmy port. Przez cały ten czas nie narzekałem na brak zajęć. To zastępowałem sternika, pomagałem wyznaczyć kurs albo miałem wachtę na bocianim gnieździe. Czas mijał powoli. Do pewnego leniwego popołudnia kiedy to postanowiłem się trochę zdrzemnąć. Ledwo zdążyłem zasnąć gdy obudził mnie grzmot. Gdy wybiegłem na pokład zobaczyłem jak cała załoga meczy się przy zwijaniu żagli które łopotały na wietrze. Nad masztami górowały ciemnogranatowe chmury które co jakiś czas przeszywała błyskawica parę sekund później powietrze wypełniał huk. W tym momencie podbiegł do mnie jeden z oficerów i próbując przekrzyczeć szum wzburzonego morza i gwizd wiatru przekazał mi że kapitan oczekuje mnie przy, ponieważ czuje się odpowiedzialny za moje życie. Niewiele myśląc zrobiłem co mi kazano. Gdy próbowałem dostać się do miejsca gdzie mnie oczekiwano potężna fala uderzyła od bakburty i przelała się na pokład porywając kilku członków załogi w tym i mnie. Nie wiedząc kiedy i jak znalazłem się w morzu na którym szalały straszne falę. Na moje szczęście woda zmyła z pokładu kilka beczek których nie zdążono schować podpokład. Jakimś cudem udało mi się podpłynąć do jednej z nich i chwycić się jej najmocniej jak umiałem. Gdy to zrobiłem zacząłem oglądać się za moim statkiem niestety nigdzie nie było go widać. Sztorm na oceanie stawał się coraz silniejszy, sam nie wiem jak udało mi się go przeżyć. Lecz gdy przestało padać i wiać a na niebie zaczęło pojawiać się słońce poczułem się wspaniale. Jednak ta chwila euforii nietrwała zbyt długo. Po pewnym czasie dotarło do mnie że jestem sam na bezkresnym morzu na łasce fal. Gdy tak dryfowałem na mojej beczce moim oczom ukazał się wspaniały żaglowiec. Jednak to nie był okręt na pokładzie którego wyruszyłem statek ten płynął pod inną banderą, niestety nie mogłem zobaczyć pod jaką bo był jeszcze zbyt daleko.

Jednak cały czas zmierzał w moim kierunku. Widać zostałem zauważony przez załogę tego okrętu. Gdy był już naprawdę blisko okazało się że pływa on pod angielską banderą. Gdy statek podpłyną do mnie opuszczono mi drabinę abym mógł wejść na pokład. Gdy wreszcie znalazłem się na deskach pokładu cały mokry i zziębnięty, okrążył mnie tłum marynarzy. Jako że byłem wykończony nie pamiętam co mówili i co chcieli ze mną zrobić. Jedyne co sobie przypominam jak przez mgłę jest przepychający się przez tłum marynarzy oficer, który chyba kazał kilku się mną zająć a reszcie rozkazał się rozejść i wrócić do swoich zajęć. Obudziłem się podpokładem wśród skrzyń beczek i worków. Nim zdążyłem się dobrze rozejrzeć usłyszałem głos. Powiedział do mnie że dobrze że już się obudziłem że spałem prawie trzy dni i że musiałem już dość długo dryfować. Nagle ktoś otworzył lukę prowadzącą podpokład gdy chciałem zobaczyć kto idzie oślepiło mnie jasne światło. Zobaczyłem tylko postać schodzącą po schodach. Gdy zobaczyła że już nie śpię spytała się czy mam dość siły żeby chodzić i jeżeli tak to mam z nią iść. Z wielkim trudem ale się podniosłem i ruszyłem za postacią. Gdy wyszedłem na pokład po raz drugi oślepiło mnie światło. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się silnego światła zobaczyłem że przy burcie statku na którym się teraz znajdowałem stał przycumowany okręt. Po chwili gdy przyjrzałem się mu lepiej spostrzegłem że to mój statek. Człowiek który mnie prowadził odwrócił się do mnie i powiedział że kapitan tego statku poszukuje mnie od dłuższego czasu. Po chwili byłem z powrotem na pokładzie i płynąłem ku nowemu światu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przesuwam jedną ze swych monet w kierunku bajarza.

- Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie na tych wodach, o których waść opowiadasz grasował pirat Jednooki Tom. Założę się, że mieliście z nim nieprzyjemne spotkanie.

Stan sakiewki: 5-1=4

Disclaimer: w tej chwili możesz albo włączyć pirata do swej opowieści i zachować monetę, albo też w ten czy inny sposób mnie zdyskredytować przesunąć własną monetę i opowiadać dalej po swojemu... W pierwszym przypadku ty będziesz miał 6, ja 4, w drugim na odwrót ofkoz ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podnosi monetę ma ich teraz 6

Oj drogi panie musiałeś mi o nim przypominać? Ze wszystkich piratów ten był chyba najgorszy ze wszystkich, po morzach chyba nigdy nie pływał równie bezduszny jak i zły pirat. Bezmiar jego okrucieństwa pokaże może to że zawsze po tym jak zdobywał lub zatapiał okręt mordował wszystkich członków załogi i pasażerów feralnego statku. Ale wracajmy do miejsca gdzie skończyłem czyli do momentu gdy wróciłem na statek na którym płynąłem. Zaraz po tym jak wróciłem udałem się do kajuty kapitana. Widok jaki tam zastałem był niecodzienny przynajmniej dla mnie szczura lądowego. Otóż przy stole na środku kajuty stali dowódcy obu okrętów razem z pierwszymi oficerami i człowiekiem który jak później się okazało miał kierować grupą abordażową z angielskiego statku. Gdy kapitan mnie zobaczył ucieszył się bardzo i poprosił mnie abym podszedł do stołu na którym była rozwinięta mapa z zaznaczoną naszą aktualną pozycją. Okazało się że angielski okręt był specjalnie wybraną jednostką której jedynym zadaniem było odnalezienie i zatopienie okrętu Jednookiego Toma. Jego samego w miarę możliwości miano złapać i przetransportować do Anglii gdzie zostanie osądzony. Jako że że ów pirat dał się we znaki holenderskim statkom postanowiliśmy przyłączyć się do ekspedycji. Po uzgodnieniu szczegółów dowódcy pożegnali się a angielski kapitan wrócił na swój statek. Od tej pory żeglowaliśmy razem. Po ośmiu dniach poszukiwań w końcu szczęście się do nas uśmiechnęło. Na horyzoncie zobaczyliśmy statek jak się później okazało dobrze nam znanego pirata. Na obu jednostkach wszczęto alarm. Rozdano broń i przygotowano armaty. Rozpoczęliśmy pościg. Tom chyba wiedział że chodzi nam o jego głowę i domyślał się też że z dwoma okrętami w tym z jednym wojennym niema najmniejszych szans. Ścigaliśmy go całą noc. Dopiero wczesnym rankiem udało się nam go dogonić. Z naszego sojuszniczego okrętu przy pomocy flag zaczęto przesyłać nam rozkazy. Gdy odpowiedzieliśmy im tak samo oba statki zrównały się i zaczęły płynąć w stronę pirackiego okrętu. Z czasem zaczęliśmy stopniowo oddalać się od siebie. Mieliśmy zamiar wziąć wrogą jednostkę miedzy siebie i ostrzelać z dwóch stron. Kapitan obok którego stałem wydał rozkaz załadowania do dział kartaczy. Po chwili gdy zrównaliśmy się z statkiem Jednookiego kapitan krzyknął a razem z nim ja i pierwszy oficer OGNIA!!! Salwa ze wszystkich dział przetrzebiła pirackie szeregi. Piraci niepozostali nam dłużni i odpowiedzieli także ogniem. Gdy nawróciliśmy w stronę korsarzy wydano rozkaz przygotowania się do abordażu. Po chwili rozpętało się piekło. Strzelano ze wszystkiego czym dało się strzelać. Na naszym pokładzie zaroiło się od piratów a na ich statku od naszych ludzi. Po czasie do walki wkroczyli Anglicy. Bitwa trwała w najlepsze. Ja zostałem na pokładzie naszego statku aby próbować nie dopuścić zbyt wielkiej liczby piratów na nasz pokład. Jak już wspomniałem jestem wspaniałym strzelcem. Po czasie jednak gdy piraci zostali związani walką na swoim pokładzie postanowiłem dołączyć do reszty załogi i przeszedłem na wrogą jednostkę. Spotkałem tam dowódcę grupy abordażowej który wraz z kilkoma ludźmi szukał Jednookiego Toma. Po pewnym czasie zobaczyliśmy go wśród walczących piratów. Bez namysłu podniosłem leżący na pokładzie muszkiet który należał do jednego z nieżyjących już piratów, wycelowałem i wystrzeliłem. Kula trafiła dowódcę piratów w lewą rękę ten upadł. Gdy jego kompani zobaczyli że ich dowódca leży na pokładzie natychmiast zaprzestali walki i się podali. Oczywiście nie wszyscy. Jednak tych nielicznych w dość szybkim czasie udało się nam uspokoić. Gdy zeszliśmy pod pokład zobaczyliśmy pełną ładownię wszelkiej maści towarów. Brytyjski kapitan chciał nam w nagrodę odstąpić cześć dóbr, jednak nie mieliśmy na nie miejsca na statku. Pożegnaliśmy się z anglikami i ruszyliśmy w dalszą drogę. Co do losów Jednookiego Toma nie jestem pewien co się z nim stało. Gdy widziałem go po raz ostatni prowadzono go zakutego w kajdany.

Po rozprawieniu się z piratami i wyruszeniu w dalszą drogę miałem nadzieję że teraz nasza podróż dobiegnie końca bez żadnych niespodzianek. Jakże jednak ja mogłem się tak mylić. Gdy według moich obliczeń które potwierdził nawigator byliśmy parę dni od celu naszej podróży na statku wybuchł bunt. Jako że zapasy się kończyły a z powodu poszukiwania najpierw mnie a potem piratów czas naszej podróży nieco się wydłużył. Załodze nie przypadła zbytnio do gustu wizja racjonowania jedzenia i wody. Zamknęli mnie, kapitana i wszystkich wyższych rangą w ładowni na czas kiedy wymyślą co z nami zrobić i gdzie mają popłynąć. Podczas tego ubezwłasnowolnienia w ciemnej i pustej praktycznie ładowni straciłem rachubę czasu. Pewnego dnia albo i nocy. Sam już tego nie wiem. Usłyszałem tak samo jak i reszta więźniów odgłosy walki. Okazało się że to osadnicy którzy z nami płynęli posprzeczali się z załogą o to gdzie mają popłynąć. Po chwili jednak do odgłosów wystrzałów z muszkietów dołączył huk dział, jednak niebyły to armaty naszego statku. Otóż mieliśmy szczęście że w pobliżu przepływał inny okręt i gdy usłyszeli dźwięk walki postanowili sprawdzić co się dzieje. Gdy zorientowali się że na okręcie doszło do buntu postanowili oddać salwę ostrzegawczą. Na jej odgłos buntownicy chcieli uciekać ale jak się okazało nasi pasażerowie od początku trzymali naszą stronę i za sabotowali okręt czyniąc go zupełni niezdolnym do ucieczki jak i do dalszej walki. Gdy nas uwolniono zamknęliśmy buntowników w miejscu gdzie oni nas wcześniej uwięzili. Po naprawieniu okrętu ruszyliśmy w dalszą drogę. Następnego dnia naszym oczom ukazał się ląd. Tak właśnie dotarłem do nowego świata. O dziwo po tylu przygodach które powinny mnie zaspokoić mój głód nowych doznań na długi czas w krótkim czasie po tym wyruszyłem w kolejną podróż. Ale to już temat innej opowieści.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzisiaj role się odwróciły i ja proszę ciebie hrabino o wybaczenie. Opowiedz proszę jak to razem z innymi podróżnikami wyruszyłaś ku mroźnej północy na spotkanie z ludami zamieszkującymi ten dziką i nieprzyjazną ziemię.

Posiadam 6 monet.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Spełniając prośbę naszej Imperatorki o podanie drugiego tematu opowieści, proszę cię hrabino o opowiedzenie nam jak to podczas pobytu w najdzikszej części Afryki zostałaś pojmana w niewolę przez członków jakiegoś prymitywnego plemienia i jak udało ci się z tej niewoli uciec.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po mojej vypravie do Gracji stvierdziłam, że mam ochotę na odrobinę vięcej egzotyki. Udałam się do Afryki, najpierv do legendarnego Egiptu, a potem na południe vraz z viecznym Nilem. Płynęliśmy napravdę długo, rzeka najpierv szeroka i leniva jak płyvające v niej krokodyle povoli stavała się coraz bardziej rvąca. Stała się niezbyt vąska i zaczęło otaczać nas coraz vięcej drzev, aż v końcu vpłynęliśmy v pravdzivą dżunglę.

Łódka moja była nievielka, znajdovałam się v niej tylko ja, moje zapasy i trzech murzyńskich nievolnikóv.

Jako że żadna przygoda mi nie straszna, a dżungli nie vidziałam nigdy postanoviłam, że v vysiądę na brzegu. Zatrzymałam łódź, nakazałam nievolnikom przyviązać ją do któregoś z drzev, a potem nieść moje rzeczy, vyciągnęłam maczetę i zaczęłam przebijać się przez gęstą roślinność.

Cóż to za niesamovity vidok!

Kviaty vszelkich koloróv i kształtóv, niektóre vyraźnie drapieżne-vidziałam jak pożerały niektóre małe ptaszki. Liany, po których dotknięciu skóra bielała i paliła żyvym (jedne z moich nievolnikóv miał nieszczęście ich dotknąć. Na szczęście szybko umilkł).A ptaki! Pióra ze srebra i ze słota, oczy jak ze szmaragdóv! Dopravdy, legendy o cud-ptakach musiały być pravdzive. Z pevnością te śpievały Adamovi i Evie v ogrodach Edenu...

Poza tym vidziałam jeszcze masę innych stvorzeń. Olbrzymie vęże, jednorożca o dvóch rogach, który przemknął przez las jak duch. Motyle viększe od ludzkiej głovy. Żuki vielkie jak pięść. Złoślive małpy rzucające v nas patyczkami.

I ludzi, ale to dopiero vtedy, gdy usłyszałam krzyk jednego z czarnych przeszyvanego dzidą.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Droga hrabino, jak udało ci się przepłynąć tak daleko Nilem, skoro występują na nim potężne wodospady, kataraktami zwane. Mógłbym sobie wyobrazić, że cudem jakimś przetrwałabyś lot w dół, ale łódka szanownej hrabiny chyba nie potrafiła, niczym łosoś, wskakiwać w górę wodospadu? - pytam przesuwając monetę w kierunku opowiadającej.

Sakiewka - 3 monety

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czy dopravdy muszę vspominać v svej opovieści o tak drobnych szczegółach? Nie vspominałam,żebyśmy płynęli rzeką przez cały czas.Oczyviście,trzeba było je omijać i moi nievolnicy musieli nieść łódź na vłasnych plecach. Ale nie mam zamiaru zanudzać drogich słuchaczy takimi rzeczami. Lepiej przejść od razu do ciekavszych momentóv v mej przygodzie.

Cztery monety mam

Po chvili dołączył do niego kolejny, i jeszcze jeden. Obaj nievolnicy leżeli konający, przebici krótkimi dzidami, a dookoła zaroiło się od nievielkich, ciemnych figurek.

A potem coś uderzyło mnie v głovę i straciłam przytomność.

Obudziłam się ograbiona z sukni, v jakieś vypełnionej gryzącym i trochę dzivnie pachnącym dymem glinianej chacie. Przede mną siedział v kucki jakiś nievysoki czarny ubrany tylko v przepaskę z travy, czervoną farbę na skórze, naszyjnik z masy jakiś dzivnych, małych kostek i pióropusz z piór tych ptakóv, które vidziałam vcześniej. Połyskivały one lekko v śvietle źródła ovego dymu- nievielkiego ogniska v którym vidocznie płonęły jakieś miejscove zioła.

Szaman otvorzył usta, z których vydobyły się dźvięki nieznanego mi języka. Odpoviedziałam na nie tak, jak povinnam była odpoviedzieć jako szlachcianka.

Zrobiłam mu avanturę. Zaczęłam vrzeszczeć, drzeć się na niego, vyzyvać od najgorszych.

Ten od razu zaczął bić mi pokłony, po czym po chvili przestał i vybiegł z chatki.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Vrócił z innymi nievielkimi czarnymi i jakąś tubą. Vyciągnął z niej skórę z jednej strony pokrytą czarnym, krótkim vłosem, a z drugiej prymityvnym malunkiem. Przedstaviał on kobietę v sukni bardzo podobnej do mojej...dżentelmenovie vybaczą .. bielizny. Obraz ten przypominał rysunek dziecka, ale vidać było bardzo duże podobieństvo między osobą ukazaną na nim, a mną.

Zaczęli też przynosić różne ovoce i stvorzenia, niektóre jeszcze żyve. Urządzili mi vielką ucztę z tańcami i śpievami. Przez chvilę zastanaviałam się, o co im do diabła chodzi, ale potem przyszło mi do głovy(v trakcie pałaszovania jakiegoś bardzo słodkiego ovocu), że mogli uznać mnie za jakąś boginię czy coś v tym rodzaju.

Vróżyło mi to źle.

Moje przemyślenia potvierdziły się, gdy po uczcie vpakovali mnie do lepianki (vciąż v bieliźnie, o zgrozo!) i przy vejściu postavili dvóch rosłych jak na nich (czyli mojej vysokości) vojovnikóv, którzy nie chcieli mnie z niej vypuścić.

Sytuacja przedstaviała się nie za dobrze.

Stvierdziłam vięc, że trzeba jakoś się stamtąd vydostać. Niestety, v lepiance nie było żadnych sprzętóv jako takich, tylko jakaś mata.

Vyszłam vięc, szybko pocałovałam obu strażnikóv v policzki i kiedy vciąż jeszcze patrzyli się v pustkę, zaskoczeni ... porvałam ich vłócznie, obie i pognałam prosto v las. Byłam już na jego skraju, gdy vojovnicy vyszli z otępienia i zaczęli mnie gonić, razem z resztą vioski.

Biegłam przez gęstą roślinność ,potykając się o korzenie, płosząc zvierzęta i klucząc...Ale v końcu zgubiłam pościg.

Zostałam sama v środku afrykańskiej dziczy, v już-nie-białej bieliźnie i z parą dzid. Dookoła jakieś zvierzęta vydavały przeróżne dźvięki, liście szeleściły....I coś przedzierało się przez nią. Jakieś spore zvierze przedzierało się przez zarośla..

Po chvili pośród drzev zamajaczył vielki kształt. Stavał się coraz vyraźniejszy...Duże uszy, trąba, ciosy, vielkie, szare ciało...Słoń. Najpravdzivszy, afrykański słoń. Tylko trochę mniejszy, ten był vielkości konia.

Zvrócił na mnie svoje małe oczka, rozłożył uszy i zatrąbił...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przez chwilę spoglądam na sakiewkę, w której zastraszająco szybko ubywa monet. Niemniej jako że mam duszę hazardzisty nie mogę się powstrzymać by nie spytać:

- Droga hrabino, słyszałem, że któregoś razu wygrałaś zapasy z gorylem. O zakład pójdę, żeś spotkała go właśnie tamtej nocy w tej dżungli.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wykłada monetę ma ich teraz pięć.

-Hrabino jak mi wiadomo słonie żyją w stadach, tak więc idę o zakład że nim zdążyłaś podejść do tego słoniątka z dżungli wyłoniły się inne dorosłe już zwierzęta które jak wiadomo nie są tak przyjacielsko nastawione do ludzi jak ich krewniacy z Indii.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A myślisz, że jakieś inne słonie poza vyrzutkami zavędrovałyby do dżungli? Był to dzivny, spokojny słoń...

Ach, i ci, co słyszeli o gorylu słyszeli dobrze. Vłaśnie miałam zamiar o tym opoviedzieć.

Stałam vięc przed tym vyraźnie zirytovanym słoniem. Ale na to też miałam sposób. Zrobiłam najbardziej uroczą minę, jaką byłam v stanie zrobić. Minę zagubionej dzievczyny v środku dżungli. Podziałało. Uszy znieruchomiały, słoń zatrzymał się, niepevny. Kiedy vyciągnęłam rękę, dotknął ją lekko trąbą. Byłam już pevna, że nic mi nie zrobi, vięc podeszłam do niego i vsiadłam mu na grzbiet.

Pociągnęłam lekko za jego prave ucho, zareagovał jak trzeba, skręcił. Zavróciłam go vięc i poprovadziłam v stronę z której przyszedł.

Przedzieraliśmy się tak razem przez las, aż vreszcie dotarliśmy z povrotem do Nilu, vystarczyło tylko podążać ścieżkami vydeptanym przez inne zvierzęta. Nad jego brzegiem zeskoczyłam z niego. Słoń patrzył jeszcze na mnie przez chvilę, a potem odtruchtał v las.

Uklękłam przy brzegu i napiłam się vody. V chvili, gdy podnosiłam się coś zaszeleściło i uderzyło v ziemię za mną. Odvróciłam się i zobaczyłam vielkiego goryla. Bestia obnażyła zęby i rzuciła się na mnie!

Próbovałam zrobić unik, ale byłam zbyt zmęczona i tylko potknęłam się. Goryl podniósł vielkie łapska, by mnie uderzyć.. Ale moja noga poleciała do przodu i uderzyła go v krocze. Stvór zavył, cofnął się, a ja zmęczona tym ostatnim vysiłkiem zemdlałam i osunęłam się v vody Nilu.

To, co zdarzyło się potem to materiał na inną opovieść.

Siedem monet

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rzeczywiście, jednak pozwólcie, że wpierw opowiem wam, jak tam trafiłem.

Stało się to, gdy byłem jeszcze nieopierzonym podlotkiem, a mój ojciec często zabierał mnie na wycieczki do Wenecji lub Florencji, gdzie prócz zabaw maskowych, pięknych kobiet oraz wyśmienitych posiłków poznałem również piękno oceanu. Często wypływałem z Giuzeppe Albertinim, wielkim poławiaczem i właścicielem flotylli łodzi rybackich. Był to ogorzały, zniszczony solą myśliciel, który niejednokrotnie przywoływał nauki dawnych i współczesnych nam filozofów. Co prawda, słowa te brzmiały niezbyt poważnie, kiedy odrąbywał głowy złapanym morskim potworom. Wywarł na mnie wielki wpływ, choć nie mogę ukryć, że nawet jego wpływ nie był porównywalny z pływem morskim, który pewnej nocy, kiedy byłem wachcie zrzucił mnie wprost do oceanu. I jak to często bywa, straciłem przytomność, by obudzić się na piaszczystym brzegu sporej wysepki, porośniętej wysokimi trawami i niskimi drzewami. Lub odwrotnie.

Po kilkunastu godzinach dryfowania po morzu (na szczęście moje ubranie działało zgodnie z tym, co wymyślił niejaki Arystoteles) bolała mnie głowa, a suchość w ustach doprowadzała na skraj rozpaczy. O pustym żołądku lepiej nie wspomnę, najwyżej tyle, że Apokalipsa św. Jana wydałaby się przy nim lekkim wietrzykiem. Ruszyłem na poszukiwanie pożywienia. Niestety, nie mogłem dopatrzeć się w gąszczu żadnego dzika lub choćby marnej kuropatwy. Jednak w ziemi rosły dziwaczne pędy, których postanowiłem spróbować. Roślina była ostra, i pokryta pancerzem, lecz jej górna, zielona częśc nadawała się do spożycia, choć przydała mi niestrawności. Całe szczęście, że raz potknałem się, a z rozbitego owocu wyskoczył pyszny żółty miąższ. Jako że owoc zapewnił mi zarówno jedzenie jak i wodę, pozostała kwestia ucieczki z wyspy. Każdy z nas na pewno słyszał o niezwykłej ucieczce pewnego pirata, który urzył w tym celu wodnych bestyj, lecz ja pragnąłem czegoś wygodniejszego i bezpieczniejszego.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rzecz ucieczki odwlekłem na następny dzień, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi. Ułożyłem się wygodnie pod liśćmi palmy, sprawdzając wcześniej czy nie będę nękany przez robactwo. I rzeczywiście, robactwo nie przeszkadzało, nadszedł natomiast wysuszony człowieczek. Nie wydawał się niebezpieczny, zwłaszcza kiedy powaliłem go swym ciężarem i poddusiłem jak cielęcinę. Porozumiewał się szeleszczącym językiem, więc nazwałem go Filip, na cześć Filipa Pięknego, choć mój nie był wcale taki piękny. Szybko nawiązaliśmy kontakt, a mój nowy przyjaciel nauczył mnie wielu przydatnych w polowaniu sztuczek, choć nie był zbyt pomocny w budowaniu planu ucieczki. Wreszcie po wielu obserwacjach zauważyłem, że na wodach wokół wyspy pojawiają się podobne statecznikom obiekty, wystające z wody i szybko się poruszające. Nigdy nie widziałem podobnych stworzeń, chwyciłem więc kijek i wskoczyłem do wody, chcąc złapać szybki obiekt. Już w morzu zorientowałem się, jak niemądry był to plan. Pod powierzchnią, przymocowana do statecznika była wielka, jonaszowa ryba. Otwarła paszczę ukazując kilka rzędów wielkich zębów(nawet taka chwila natchnęła mnie poetycznie) i ruszyła ku mnie. Dzięki niech będą Wyższej Istocie, w pływaniu na żółwia nie prześcignęła mnie jeszcze żadna istota, wyskoczyłem z wody niczym pocisk z kolumbryny i upadłem z kilku metrów na piach. Filip podbiegł do mnie, a ja, otrzepując się, ujrzałem wyraźnie drogę ucieczki. Na migi wytłumaczyłem mu, co należy zrobić?

Zebraliśmy drewno, łącząc je złapanymi wężami drzewnymi, stworzyliśmy wspaniałą łódź. Teraz pozostała nam trudniejsza część operacji. Zsunęliśmy łódź do wody, Filip usadowił się na jej dziobie, a ja kolejny raz zanurzyłem się w odmęty. Woda była przejrzysta, więc potwory były widoczne już z daleka. Tym razem byłem przygotowany i wyrzuciłem nad wodę kawałki świni, nawleczone na długie liany. Bestie złapały je, a ja rzuciłem kolejną w wodę tuż przy brzegu. Kiedy ryby(? hmm) trafiły do płytszej wody, Filip przywiązał końce lian do dziobu. Wtedy wyszedłem na brzeg, i wspólnie załadowaliśmy owoce i mięso do statku, którym miałem wrócić do domu. Pożegnałem wylewnie Filipa, wszedłem na pokład, i używając nogi prosiaka wiszącej na długim patyku jako wabika na bestie, wypłynąłem na szeroki przestwór oceanu. Filip machał mi z brzegu, zalewając się łzami, a i ja nie kryłem wzruszenia. Czekała mnie jednak wielotygodniowa podróż do kraju, po drodze kilkukrotnie wymieniałem potwory, z którymi zresztą znalazłem wspólny język. A w zasadzie gust, bowiem zjadłem część z nich, doprawdy delicje. I wreszcie, kiedy byłem u kresu wytrzymałości psychicznej, morze wyrzuciło mnie w miejscu, w którym wszystko się zaczęło. W Wenecji.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wybaczcie drobne niedogodności szlachetni, ale Wasz uniżony Otton von Dunkelstrudel borykał się z problemami gastrycznymi, równie natrętnymi co afrykańskie moskity... A zatem, Lord Paulu, czy będziesz mógł opowiedzieć nam o sławnej przygodzie, w trakcie której trafiłeś do wołoskiej niewoli i musiałeś szukać drogi ucieczki z ponurego zamku?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaiste, przygoda to była niezwykła i zawsze miło ją wspominam. Szczególnie złotowłosą Anitę... ale też nie uprzedzajmy faktów. Rzecz działa się roku dwunastego, kiedy to całe lato spędziłem w kraju turków gdzie pojechałem by zdobyć wiedzę jaką od setek lat ichniejsi mędrcy przekazują sobie z pokolenia na pokolenie. W szczegóły wdawał się nie będę, dość tylko powiedzieć, że gdy innym razem wizytowałem Cypr udało mi się dotrzeć do dawno już zapomnianego skarbca... ale ale, odbiegam od tematu. Październik zastał mnie w drodze. Jesień wyraźnie próbowała przegnać lato, a ja, i mój niewielki orszak spieszyliśmy się, aby dotrzeć przed zimą choć do Polski, skąd na wiosnę mógłbym wyruszyć do rodzinnych stron. Może i krótsza byłaby mi droga w linii prostej, ale pokusa spędzenia zimy w towarzystwie polskiej szlachty, w tym mojego przyjaciela Tomasza Zapolskiego oraz jego wyśmienitych miodów pitnych była zbyt wielka. Tak więc jechałem przez ziemie Wołochów, w deszczu, modląc się, by zima nie przyszła zbyt wcześnie i by szlaki przez Karpaty były jeszcze przejezdne. Nadchodziła noc, ale my postanowiliśmy przeć do przodu, by jak najbardziej zbliżyć się do Zakarpacia. Okolica była odludna, i tak nie mielibyśmy się gdzie zatrzymać i czekała nas niewesoła perspektywa oczekiwania świtu w jakże niesprzyjających warunkach pogodowych. Było już niemal ciemno, do tego deszcz utrudniał widoczność, gdy usłyszałem gwizd, potem wystrzał, a potem nagle wokół nas zaroiło się od jeźdźców...

Z początku zachowałem zimną krew. Dżentelmenowi nie wypada w końcu z byle powodu okazywać emocji.

- Szanowni panowie, po co ten raban - zakrzyknąłem w pierwszej chwili, jednak, co zrozumiałe, nie otrzymałem odpowiedzi. Miast tego jeden z napastników ruszył na mnie z uniesioną szablą. Moi towarzysz podróży już walczyli z przeważającym wrogiem, zdecydowałem więc, że w tej sytuacji i ja powinienem skorzystać z swego kunsztu. Nie zastanawiając się dłużej dobyłem broni i jednym błyskawicznym ciosem położyłem atakującego nie wroga. Koń zatańczył pode mną, ale opanowałem go i szybko oceniłem pole bitwy. Wrogów było wielu, ale bez wahania ruszyłem na spotkanie im, ufność pokładając w mych zdolnościach. Położyłem pięciu, może sześciu, nim któryś z drabów haniebnie zaatakował mnie od tyłu. Zobaczyłem tylko gwiazdy gdy potężny cios spadł na mą potylicę.

Nie odgadnę ile czasu minęło nim się przebudziłem. Okazało się, że leżę w wygodnym łożu, w duże, mrocznej komnacie. Ujrzałem też dziewczynę niezwykłej urody. Blada, złotowłosa, błękitnooka. Siedziała na krawędzi łoża i najwyraźniej mnie doglądała. Pierwszą moją myślą było, że dobry Bóg powołał mnie do siebie i oto siedzi przy mnie anioł, którego zesłał, aby poprowadzić mnie do nieba. Jakże niewiele wtedy wiedziałem o prawdziwej naturze Anity, tak bowiem zwała się ta piękność. Po chwili jednak okazało się, że moja służba dla Króla jeszcze się nie zakończyła, bowiem dziewczyna pokrótce wyjaśniła mi sytuację. Słyszeliście tę historię zapewne już sto razy. Zubożały szlachcic, nie mogąc się inaczej utrzymać, zdecydował napadać na podróżnych. Smutne to, ale niektórzy aż tak nisko upadają. Najwyraźniej Hospodar Sergiej, bo tak było mu na imię, postanowił wziąć za mnie okup.

- Anito! Kto pozwolił ci tu przychodzić? - takimi oto słowami powitał mnie Sergiej.

- Ależ Papo - zaczęła dziewczyna, ale potężny mężczyzna nie pozwolił jej dokończyć.

- Marsz do swej komnaty - krzyknął. - Moja córa - zaczął łamaną angielszczyzną, a ja nie dałem po sobie poznać, że jako człowiek uczony całkiem nieźle zrozumiałem jego ojczysty język - nie powinna tu być.

Sergiej mimo niedźwiedziej postury okazał się inteligentnym i kulturalnym człowiekiem. Przeprosił za niedogodności, poprosił o zrozumienie, zapewnił, że w czasie mego pobytu postara się zapewnić mi wygodę. Ot, zachował się, jak na szlachetnie urodzonego przystało. Tym dziwniejszy wydawał mi się jego wybuch. W czasie posiłku nie szczędził mi komplementów, jako że jego ludzie przekazali mu przebieg walki. Wyraził przekonanie, że cała ta nieprzyjemna dla mnie sytuacja zostanie prędko rozwiązana i już wiosną będę mógł opuścić jego zamek. Nie mogłem wręcz uwierzyć, że osoba tak nienagannych manier może zdobywać pieniądze w tak prymitywny sposób. I ta tajemnica wyjaśniła się szybko. Jeszcze tego samego wieczoru, kiedy popijaliśmy wino i dyskutowaliśmy Sergiej zdecydował się mi zwierzyć. Okazało się, że wszystkie pieniądze stracił poszukując lekarstwa dla swej córki i w końcu zdecydował się na desperackie kroki, aby zatrudnić nowych lekarzy i alchemików. Anita nie wyglądała na chorą, choć ta niezwykła bladość mogła znamionować, iż jest dokładnie odwrotnie.

- Hospodarzu - powiedziałem wtedy. - To twój szczęśliwy dzień. Posiadam tak wielką wiedzę i studiowałem różne dziedziny w tak wielu krajach, że przyjaciele moi zwą mnie po prostu Doktorem. Jeśli ja nie jestem w stanie pomóc twej córce, nikt nie jest. Powiedz mi tylko, cóż to za przypadłość, której inni pokonać nie potrafili.

- Pewnie mi nie uwierzysz, dobry Doktorze, ale moja córka jest wampirem.

Muszę przyznać, że w pierwszej chwili uznałem, że wołoch pomylił słowa. Szybko jednak zrozumiałem, że naprawdę wierzy, iż jego córka jest nieumarłą bestią. Postanowiłem jednak udać, iż wierzę nieszczęśnikowi, mimo że takie oszustwo nie przystoi prawdziwemu dżentelmenowi. Uznałem jednak, że w tej sytuacji jest ono całkowicie usprawiedliwione. W mojej głowie narodził się za to plan ucieczki. Sergiej zaprowadził mnie do wierzy, gdzie znajdowała się pracownia, a ja zapewniłem go, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby znaleźć lekarstwo. W rzeczywistości jednak rozpocząłem pracę nad czymś zupełnie innym. Recepturę tą poznałem w dawnych czasach od ślicznej wiedźmy o imieniu Natasza, która, jeśli mnie pamięć nie myli pochodziła z Rosji. Wymieszałem składniki magicznego kremu, przypomniałem sobie słowa zaklęcia i już byłem gotów do lotu. Tak moi drodzy, postanowiłem uciekać wylatując na miotle, lub też innym sprzęcie domowym, jako że zaklęciu to nie przeszkadzało, przez okno wierzy i dolecieć aż do Polski, do mego przyjaciela. Wtedy jednak przypomniałem sobie o ostatnim szczególe zaklęcia. Aby zadziałało musiałbym rozebrać się do naga. Do różnych rzeczy mógłbym się posunąć aby uciec od szalonego porywacza, ale uznałem, że godność moja jest dużo cenniejsza nawet niż moje życie. Nie wspomnę nawet, że po przemyśleniu sprawy narażanie mej nieśmiertelnej duszy poprzez kontakty z czarną magią wydało mi się niezbyt rozsądne. Wróciłem więc pokonany do sali jadalnej gotów poważnie porozmawiać z Sergiejem i wyjaśnić mu, że niemożliwym jest, aby jego córka była wampirem. Gdy wszedłem zastałem scenę zaiste tak zaskakującą, że nawet sam na chwilę straciłem opanowanie. Oto Anita stała obok swego ojca. Jej ciało było dziwnie pogięte, jej usta umazane krwią, jej kły nienaturalnie długie. U jej stóp leżała służka z rozharatanym gardłem.

- Papo, nadal jestem głodna. GŁODNA! - jęczała dziewczyna.

Anachronizm zamierzony

;)

Muszę przyznać, że dla dramaturgii w tym właśnie momencie za oknami powinna szaleć burza. Niestety pogoda miała tego dnia najwyraźniej kiepskie poczucie dramatyzmu i noc była spokojna. Anita ruszyła powoli w moim kierunku. Nie przypominała teraz w niczym łagodnej, pięknej dziewczyny, którą poznałem wcześniej. Zacząłem przypominać sobie wszystkie fakty, jakie dane mi było poznać na temat wampirów. Bez wahania porwałem czosnek i rzuciłem w jej kierunku. Bestia zaśmiała się i odgryzła kawał główki niczym zwykłe jabłko. Sięgnąłem po posrebrzoną zastawę stołową. Nie dość, że srebro nie zrobiło na Anicie żadnego wrażenia, to jeszcze trafiłem akurat na łyżkę, która odbiła się po prostu od jej głowy. Muszę przyznać, że w tym momencie nieco straciłem nerwy, ale chyba każdy z was dawno już postradał je na moim miejscu. Uczyniłem znak krzyża klnąc na Boga, Króla i Brytanię aby bestia odstąpiła, wampirzyca jednak tylko powtórzyła za mną gest i roześmiała się. Miałem więc zginąć z ręki potwora, w którego istnienie nawet nie wierzyłem. Wtedy jednak przypomniałem sobie co opowiadał mi pewien szaman żyjący głęboko w tajdze. Wampir jest ponoć napędzany "złą krwią". Ta krew leczy jego ciało i daje mu nadludzką siłę, ale też powoli niszczy samą siebie. Dlatego wampir musi stale pić krew, a wraz z nią życie ludzi. Teraz już wiedziałem co muszę zrobić aby wyleczyć Anitę. Po raz kolejny sięgnąłem do stołu, tym razem biorąc ostry nóż. Szybkim ruchem przejechałem po swoim nadgarstku po czym powiedziałem miękko:

- Pij, dziecko.

Wampirzyca przyssała się do mojej ręki, ale wystarczyło zaledwie kilka kropli by odskoczyła i zwinęła się w bólu. Musicie wiedzieć moi drodzy, iż ród mój jest pradawny, a linię moją wywodzę od nie kogo innego jak sławnego czarodzieja Merlina. Wiecie zapewne, że czarodziejka Viviane zamknęła swego ukochanego w kryształowej grocie, ale dopiero po tym jak spłodził on z nią potomka. W moich żyłach płynie więc nie tylko błękitna, brytyjska krew, ale też krew dwójki bardzo potężnych magów. Uznałem tedy, że będzie ona znacznie silniejsza niż skażona wampirza krew i okazało się, że się nie myliłem. Raptem kilka godzin później Anita obudziła się zupełnie zdrowa. Sergiej obiecał być mi przyjacielem do końca mych dni za to, że uratowałem jego córkę, ale ona sama odwdzięczyła mi się dużo lepiej spędzając ze mną ostatnią noc mego pobytu na zamku. Następnego ranka ruszyłem samotnie w kierunku Karpat. Przeprawa przez nie to jednak już zupełnie inna historia.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Droga imperatorko, krążą plotki, jakobyś pewnego razu omotała swymi wdziękami nie mniej niż setkę mężczyzn, co odwróciło losy bitwy. Plotki jednakowoż nie precyzują okoliczności. Zechciałabyś nam je przybliżyć?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niech no ja wspomnę dawne czasy... Tak, już wiem, o którą z moich licznych przygód możesz pytać. I chociaż nie chodziło w niej dokładnie o moje wdzięki, tylko obietnicę, którą złożyłam tym mężczyznom. Jednakowoż jestem pewna, iż moja niewątpliwa uroda i umiejętność retoryki pomogły mi w przekonaniu ich do mego pomysłu. A liczba 'stu' jest nieco zaniżona - jednak wiadomo, że z biegiem historii umniejsza się dokonania kobiet.

Pewnego dnia, kilkanaście lat po tym, jak przeprowadziłam się na południe, przybył do mnie posłaniec z prośbą od swego pana. Był on jednym z władców kraju odległego jeszcze niżej na południu. Ponieważ znana byłam ze swej mądrości i umiejętności przewidywania opartej na wspaniałym wykształceniu, którego żaden teraźniejszy szlachcic by się powstydził, zostałam poproszona o radę związaną z polityką. Odkąd zaczęła się zmieniać polityka wewnętrzna kraju, ten stał się odizolowany i chociaż dalej jeszcze czerpał ze swej niedawnej świetności(a jeszcze nie tak dawno był znany jako centrum kultury - głównie religii i muzyki), to na arenie pomiędzy innymi mocarstwami zaczął powoli podupadać. Dlatego też, słysząc, iż znam przepis na zachowanie przez lata zdrowia, urody i dobrej renomy(czego, jak sami widzicie, sama jestem najlepszym przykładem), postanowił poprosić mnie, abym podzieliła się tym nie tylko z nim samym, ale z całym jego ludem.

Odprawiłam sługę, każąc mu przekazać panu, by oczekiwał na mą odpowiedź. Chociaż W końcu takimi sekretami nie można się dzielić z byle kim!

Niedługo po jego wyjściu, przybył do mnie inny posłaniec z informacją, iż wielka armia nadciąga na okoliczne tereny, grożąc im utratą suwerenności. Ponieważ dobrze się czułam na tych terenach, nawet mimo nieznośnych dla mnie upałów, postanowiłam, że pomogę ludziom zamieszkujących państwo, o którym mówił pierwszy sługa w tym, by nie zniknęli pod naporem obcej, przepotężnej armii. Tym bardziej, że ten dar wymaga specyficznych okoliczności, które właśnie się nadarzały. Krótkie spojrzenie na mapę pozwoliło mi już od razu ocenić, że pozostało kilka miesięcy na przygotowania, jednak postanowiłam nie zwlekać i od razu wsiadłam na mego rumaka, by przekazać władcy, iż postanowiłam podzielić się z nim sekretem wieczności.

Gdy przybyłam na miejsce, postanowiłam wystąpić przed wszystkimi władcami tej ziemi. Korzystając ze swej renomy, powiedziałam im: "Oto nadciąga wielkie niebezpieczeństwo. Już raz je zażegnaliście, jednakowoż teraz stoczycie o wiele trudniejszą walkę. Jeśli nie przystąpicie do walki - zostaniecie pokonani i przyniesiecie hańbę waszemu państwu. Jednak, jeśli najdzielniejsi z was odważą się wystąpić przeciw większości, otrzymają nagrodę, o jakiej wielu marzy. Nie tylko w zamian za nią uzyskacie nieśmiertelność, ale i przyniesiecie honor wiekuisty swemu miastu!".

Wiedziałam, że więcej słów nie jest potrzebnych - wiedziałam doskonale, iż naród ten woli jasne odpowiedzi bardziej, niż pokrętną demagogię. Poza tym - to, jak niezwykle szybko przybyłam, prędzej, niż jakikolwiek jeździec(co zawdzięczam nie tylko swoim niesamowitym zdolnościom, jak i cudownemu rumakowi, o którym opowiem innym razem) również wzmocniło ich wiarę w me słowa.

Tak, jak byłam pewna od początku - władcy zgodzili się przyjąć walkę z przeciwnikiem i przyjąć po bitwie nagrodę oferowaną przeze mnie. Postanowili nawet posłuchać mojej rady odnośnie miejsca rozgrywania walki i nawiązywania sojuszy. Kraj, któremu postanowiłam przewodzić, był znany ze znakomitych wojowników, jednak nigdy nie przykładał specjalnej uwagi do walki na morzu. Ponieważ armia przeciwnika na morzu była jeszcze większa w stosunku do naszych, niż ta na lądzie - postanowiliśmy jednogłośnie oddać dowództwo nad morzem innym krajom i nie przejmowaliśmy się nimi. Jako miejsce walki wybrałam wąski pas ziemi - z jednej strony zamknięty górami, z drugiej strony - morzem. Po długich przygotowaniach(czas działał na naszą korzyść - pierwsze pogłoski o wojnie rozpoczęły się wiosną, a pod koniec lata kończył się okres wojen... Przeciwnik przecież musiał wrócić do swego odległego domu przed porą sztormów!

Jakże cudownie było przewodzić tej wspaniałej armii! Wyobraźcie to sobie: Niewielki, jednak nadrabiający dyscypliną oddział, dowodzony przeze mnie... No cóż - niestety żadne ilustracja opowiadające o tym nie wspominają o mnie, a szkoda.

W każdym razie, spotkaliśmy się w umówionym miejscu z sojusznikami, aby wspólnie stawić czoła przeciwnikowi w dogodnych dla nas, w końcu wybranych dzięki mej niesamowitej inteligencji i znajomości geografii, a także umiejętnościom dowodzenia, których nie powstydziłby się niejeden generał.

Na miejscu spotkaliśmy się z resztą sprzymierzonych oddziałów - około 700 Tespijczyków, 400 Tebańczyków, 400 Koryntczyków, 2 tysiącami Arkadyjczyków i ok. tysiącem Lacedemończyków. Razem z 300 Spartiatami, których tu przywiodłam z niewolnikami lakońskimi, uzbierała się piękna armia. Walczyli długo w wąwozie Termopilskim. Jednak chociaż sama przez długi czas zatrzymywałam ataki persów, próbujących się przebić przez jedno z tajemnych przejść, znaleźli inne. Ta walka była przegrana, jednak dzięki szybkiej decyzji mojej i Spartan, postanowiliśmy wycofać większość armii(poza nimi zostali jeszcze Tespijczycy), aby ułatwić obronę przy następnym starciu. Dodatkowo - musiałam jeszcze zadbać o zwycięstwo bitwy na morzu.

Na szczęście, pegaz, którego wypożyczył mi Zeus, gdy zapraszał mnie do swojej krainy, dowiózł mnie na czas nad morze, gdzie niedługo miała się rozegrać bitwa morska. Informacja o śmierci bohaterskiego Leonidasa i armii, której przewodził, pozwoliła na wykonanie manewru w stronę Salaminy, gdzie tak jak w wąwozie Termopilskim, przeciwnik nie mógł wykorzystać swej przewagi liczebnej, dzięki czemu armia grecka, którą wsparłam - wygrała.

Niedługo później wróciłam do Sparty, by powiedzieć pozostałym władcom o wyniku bitwy. Na początku byli oburzeni - "Przecież obiecałaś im wieczność za bohaterską walkę!"

-"Ależ dałam im wieczność i to w sile i chwale: szansę na obronienie swego honoru i kraju, dzięki którym będą istnieć na długo po tym, jak ich kości rozsypią się w proch i rozniesie je wiatr".

Jak więc widzicie - plotka, którą się głosi o tym, że tylko omotałam wdziękami wielu mężczyzn, jest co najmniej krzywdząca i zdecydowanie umniejszająca moje zasługi i wynosząca tylko urodę na piedestały, a przecież zostaje jeszcze moja niebywała odwaga, inteligencja, mądrość i zmysł strategiczny!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nadszedł czas. Zbyt długo świat żył bez wspaniałych, zadziwiających a czasami nawet strasznych opowieści szlachetnych wędrowców wszelakich jacy właśnie dziś zstąpili do tego zacnego przybytku. Zaczynajmy zatem.

* * *

Szanowny sułtanie, Ahmadzie Dzun, słyszałem wieści jakoby twa szlachetna osoba zawędrowała aż do Mołdawii w czasie gdy Turcy prowadzili jedną ze swych wojen z Rosjanami w poszukiwaniu...? Czy byłbyś łaskaw dopowiedzieć to czego plotka nie raczyła?

---

*przypominam, że najpóźniej masz czas do szesnastej aby wpakować pierwszą część opowieści wedle zasad :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jaka tam plotka! Wszystko to działo się naprawdę! Już mówię jak to było.

Wszystko zaczęło się od tego, iż postanowiłem zbadać tajemnicę kamienia filozoficznego. Uznałem, że koniecznie muszę poznać sekret wiecznego życia. Dzięki dobrym znajomością udało mnie się nawiązać kontakt z mołdawskim naukowcem, niestety nie znałem jego imienia, kazał on się tytułować "Gorliwym". Całe życie poświęcił on na poszukiwanie tego jakże cennego kruszcu. Nie dane było mu go jednak znaleźć.

Wszystkie poszlaki wskazywały na to, że ten drogocenny skarb znajduje się w rodzimym kraju naukowca. Na całym świecie zrobiło się o tym niesamowicie głośno. Było to w roku 1768, inne kraje przysyłały dyplomatów do Mongolii, w celu wynegocjowania choćby kawałka kruszcu dla swoich władców. Najpierw trzeba było jednak dany kamień znaleźć. Nie chciałbym się zanadto wychwalać, jednakże to ja odkryłem miejsce, w którym znajdował się skarb. Ukryty był on dobrze w buddyjskiej świątyni. Gdy próbowałem wyjść z kamieniem, jeden ze strażników podszedł do mnie i poprosił mnie o nie ujawnianie mojego skarby światu. Byłem oburzony, jednak jako dżentelmen postanowiłem go wysłuchać. Kamień mógł okazać się zbyt pożądliwy dla innych, a w niepowołanych rękach mógł wyrządzić tragiczne skutki. Z bólem serca zgodziłem się zostawić cenny kruszec w świątyni, a tajemnicę zachować dla siebie.

Niestety, byłem śledzony. Tureccy szpiedzy donieśli o wszystkim swemu władcy. Ten natychmiast wkroczył do świątyni wraz ze swą armią. Siłą odebrał kamień filozoficzny. Rosjanie nie mogli znieść myśli, że teraz kto inny będzie dominował na globie. Natychmiast pojawili się na terenach Mongolii. Robili to pod pretekstem odwetu za najazd na bezbronnych buddystów. Jednak prawda była taka, iż chcieli zawłaszczyć skarb dla siebie. Cały świat podzielił się na dwa obozy. Jedne państwa wspierały siłę turecką, inne rosyjską.

Oba te kraje toczyły ze sobą wojnę już od kilku miesięcy. Dopiero teraz jednak bój toczył się o losy całego świata. Dobrze wiedziałem, że obojętnie kto zwycięży - na świecie i tak zapanuje tyrania. Moje oczy dostrzegły to, co buddyści widzieli od samego początku. Wieczne życie dla jednych oznaczało pewną śmierć dla innych. Musiałem coś zrobić. Postanowiłem wyruszyć do Turcji, aby tam potajemnie wykraść kamień...

Zaraz, czyżby waszmość chciał mnie o coś zapytać?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mołdawia, Mongolia, Turcja... a w tym wszystkim stawka świata. To naprawdę fascynująca opowieść szlachetny sułtanie, ale w jednym miejscu nie tworzy wspólnej całości z resztą. Wędrowałem ja po świecie, nawet po niezbyt przychylnej dla obcokrajowców Japonii, i wiem, że nikogo nie wpuszcza się w pobliże najbardziej cennego skarbu a jego strażnicy gotów są zapłacić najwyższą cenę w obronie artefaktu, więc wydaje mi się nieprawdopodobne, że waszmość był stanie wejść do świątyni tak jak spaceruje się po londyńskim parku*.

Poza tym, sułtanie, w latach, o których mówisz Turcja stawała się cieniem swej potęgi nie mogąc nadążyć za dynamicznie rozwijającą się Europą a jej złote lata minęły.

---

*wysuwam monetę

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

*Masz rację...Mołdawia, nie Mongolia. Wybacz mi proszę moją pomyłkę, cieszę się natomiast, że słuchasz mnie uważnie.

Jak to się stało, że kamień trafił w moje ręce? Nic oczywistszego, doktorze, zapewne znasz powiedzenie "Najciemniej pod latarnią", prawda? Otóż widzisz, najcenniejszy skarb świata został położony na widoku. Teoretycznie nie była to żadna kryjówka, lecz powiedz mi proszę, kto w świątyni szuka kruszcu o którego istnieniu nie ma nawet pojęcia? Poza tym kamień filozoficzny wygląda nadzwyczaj szpetnie, nawet mury budynku prezentują się okazalej. Strażnicy dopiero po zobaczeniu mnie z nim w ręku postanowili zareagować. Nie zapominajmy, że znajdowaliśmy się w miejscu kultu - wszelkie kłótnie, a zwłaszcza przemoc były surowo zabronione. Dlatego potraktowano mnie łagodnie. A ja jako człowiek wyrozumiały zgodziłem się na pozostawienie kamienia.

To prawda, Turcy byli w tym okresie wielce słabi. Jednakże i słaba Polska nie ugięła się przed zaborcami, prawda? A przecież ruscy kozacy zaatakowali Turcję, cóż więc ten biedny naród miał zrobić? Chcąc nie chcąc musiał wziąć udział w wojnie. A kamień mógł zapewnić im zwycięstwo.

Czy rozwiałem dręczące Cię wątpliwości, doktorze?

* Dokładam monetę do puli.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...