Skocz do zawartości

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Turambar

Podróże

Polecane posty

No, ludziska, wakacje się zaczęły (przynajmiej podlegającej jeszcze pod MEN większości, przede nmną jeszcze tydzień-dwa zmagań z sesją ;)) nikt nie ma żadnych planów?

Osobiście wybieram się ze sprawdzoną ekipą EKG* na tour po górkach - polskich i nie tylko, ale akurat dla mnie w większości dotąd nieznanych.

Czyli, w lipcu, 3-4 dniowy wypad w Tatry (w planach rzecz jasna Orla Perć, ale to zależy od warunków) w mniejszym, 5-osobowym gronie. A sierpień to stadny wypad w Beskid Niski, przejście na Ukrainę w Bieszczady Wschodnie :). Napalam się na ten wyjazd okrutnie, po przejrzeniu relacji i zdjęć w sieci. Co prawda istnieją uzasadnione podejrzenia, iż po tych 2-3 tygodniach będziemy mieli siebie wszyscy nawzajem serdecznie dosyć, ale to normalka :D.

A oprócz tego może uda się wykombinować coś na wrzesień - najchętniej żagle jakieś, lub coś innego z wodą związanego.

*)EKG - Czyli Elitarny Klub GEKONA (Górskich Entuzjastów Krajobrazu i Niepowtarzalnej Atmosfery) - zmontowana z jeszcze licealnych wówczas 'krewnych i znajomych królika' banda, która od czasu do czasu rozrasta się o jakąś sympatyczna nową twarz, a z którymi poszedłbym na koniec świata... To właśnie z nimi przeżyłem najlepszy jak dotąd wypad wakacyjny mojego życia - dwutygodniową wyprawę w rumuńskie Fogarasze w 2007 roku... Który to wyjazd zasługuje na dłuugi post sam w sobie :) A zatem:

Już nie pamiętam, czyj to był pomysł, by akurat w to pasmo się udać, ale został przyjęty z dużym entuzjazmem, mimo (*a może dzięki temu?), iż to była pierwsza tak poważna nasza wyprawa, z dość zaawansowaną logistyką, podróżą przez 5 państw itd. Początkowo miało nas być bodaj siedem czy nawet osiem osób, skończyło się na doborowej piątce (i dobrze, bo gdybym miał dźwigać na start do Przemyśla jeszcze więcej prowiantu i sprzętu, to chyba odszedłbym do krainy wiecznych wędrówek, gdzie stopy nie bolą, a plecak zawsze jest lekki).

Jako się rzekło - ruszaliśmy w czwórkę z Przemyśla, dokąd każdy dotał na własną rękę, gdyż obraliśmy trasę przez Ukrainę. Zakup hrywni, pekaes do Lwowa. Przejście graniczne W Medyce, a w pierwszej wsi tuż za nim - pierwsza przygoda. Totalnie zablokowana droga - TIR wbity w rów skutecznie uniemożłiwia przejazd, nadzieje na przywrócenie ruchu nikłe. Tracimy kilka godzin niszcząc przy okazji połowę zapasów płynów i czekolady, ale w końcu docieramy ukraińską marszrutką (takie małe, wahadłowo kursujące autobusy) do Lwowa, gdzie dołącza do nas piąta uczestniczka wyprawy. Czasu na zwiedzanie wiele już nie ma, zahaczamy tylko targ nieopodal dworca, posilamy się arbuzem i pizzą, uzupełniamy prowiant na podróż pociągiem i, zakupiwszy tanie jak barszcz (równowartość jakichś 20 zł/os. za dobrze ponad 500km trasy!) bilety (imienne - poprzekręcane nawiska zapisano ukraińską cyrylicą :)) na miejsca trzeciej klasy w nocnym pociągu do Czerniowców ładujemy się do podstawionego wagonu. Wagonu - jak na III klasę - całkiem znośnego. Miejsc starcza spokojnie, walory estetyczne nikłe, ale i tak jest ciemno ;], doskwiera tylko zapaszek z niezbyt chyba sprawnej toalety (zajęliśmy 'przedział' na końcu wagonu). Dodajmy do tego konduktora, który nie tylko nie miał nic przeciwko spożywaniu rozmaitych trunków na pokładzie pociągu, ale sam sprzedawał butelkowane piwko i mamy dość pełny obraz ukraińskich kolei :).

Przez sporą część tego etapu podróży towarzyszył nam Siergiej, który:

-poczęstował nas paliwem rakietowym

-uświadomił o matrymonialnych zwyczajach panujacych u naszych wschodnich sąsiadów - 20-latka to stara panna, on miał 18-letną żonę i drugie dziecko w drodze...

- ...co nie przeszkodziło mu startować do jednej z naszych pań ;p Pół nocy upłynęło więc pilnowaniu, by nie porwał naszej koleżanki w jasyr ;p.

W Czerniowcach z miejsca zostaliśmy przechwyceni przez miejscową dres-mafię, oferującą przerzut przez granicę z Rumunią :). Próby zmiany przeowźnika na dostęnego 'od ręki' pod drugiej stonie dworca, nieco tańszego i dysponującego większą przestrzenią bagażową - zostały krótko ucięte przez naszego 'opiekuna' i ostatecznie do przejścia granicznego dotarliśmy starym 'taksówkowym' mercedesem. Przypominam - była nas piątka (plus kierowca), każdy z wielkim plecakiem. Klapę bagażnika dowiązywaliśmy sznurkiem, by się nie otwierała... Granicę przekroczyliśmy jeszcze innym środkiem transportu - minibusem, w którym pełniliśmy rolę 'mrówek'. Sam celnik 'przypomniał' nam, że - w razie pytań któregoś z jego kolegów - wieziemy po wagonie fajek na głowę :D.

Kolejny - całodobowy niemal etap - to oczekiwanie na pociąg z Suceavy do Sibiu i sam przejazd, tu obyło się bez większych przygód - tylko dzieci z nudów rzucające w nas kamieniami, zdziwienie obecnością wyrobów Tymbark w sklepie, i zakup bułek drożdżowych, z których część okazała się posiadać nadzienie zbliżone do ...farszu pierogów ruskich (reszta była bodaj z jabłkami). No i pan, który pojawił się w odpowiednim momencie, by wspomóc nas w odczyteniu rozkładu jazdy i zakupie odpowiednich biletów.

W Sibiu spałaszowaliśmy śniadanko i zanim dzień się na dobre rozpoczął, władowaliśmy się w kolejny pociąg (tym razem osobowy), wiozący nas już do podnóża gór. Już 'z buta' przeszliśmy przez dwie malownicze wioseczki, uzupełniając zapasy wody i pałaszując lody) i ruszyliśmy na szlak.

Pierwszy nocleg przy pozostałościach spalonego schroniska, już powyżej linii lasu, pierwsze wspaniałe widoki.

Kolejnego dnia dotarliśmy do malowniczej dolinki poniżej jeziora Lacul Avrig (z którego ekipa studentów wyławiała śmieci w ramach jakiejś eko-akcji). W niej zaś groził nam potop owiec (na szczęście zgrabnie 'opłynęły' nasz kamp), udało się też nieco pogadać z prowadzącym je pasterzem, od którego następnego ranka dostaliśmy trochę świetnego, owczego sera.

Hajlajtami trzeciego dnia marszu właściwego (tzw. "Dnia piżmaka" - z racji, iż trzeci dzień na ogól jest kryzysowy, odpuściliśmy sobie solidnie, robiąc sporo dłuższych postojów) były:

-przyschroniskowy osioł, pałaszujacy nasze śmieci z opłakanym skutkiem - po chwili zwrócił z nawiązką, cudem omijając 'pawiem' nas i nasz ekwipunek.

-hurtowe wręcz zbieranie jagód i malin (w ogóle zeszliśmy nieco niżej i krajobraz zrobił się taki przyjemnie 'śródziemnomorski')

-kąpiel w 'jacuzzi' i pranie

Minęliśmy jeszcze kolejne schronisko (będące bazą wypadową na szczyt Negoiu - 2535m npm), gdzie nieco się pohuśtaliśmy i usłyszeliśmy, co należy mieć na wypadek spotkania z niedźwiedziem (drewniany nóż - ale już nie pamiętam całości dowcipu), ostatecznie lądując w kolejnej, jeszcze piękniejszej chyba dolnice, już w cieniu monumentalnego masywu Negoiu.

Dzień czwarty to długie, ale satysfakcjonujące podejście (dobrze ponad 500m przewyższenia) na ten najtrudniejszy chyba fogaraski szczyt (miejscami uprawiać należało w zasadzie półwspinaczkę) i zejście wąskim żlebem do Lacul Calcun - całą drogę w dół towarzyszyły nam gęste, czarne chmury i wcale nie odległe grzmoty ('eee, to tylko MiGi latają" ;p). Na szczęście skończyło się na groźbach burzy... Przynajmniej tego dnia. Po rozbiciu obozowiska nad jeziorkiem pohasaliśmy trochę bez plecaków po otaczających kotlinę skałach by zrobić trochę fajnych fotek.

Kolejny poranek przywitał nas ulewą i zalegającą wokól mgłą totalną - zarządziliśmy więc przedłużony wypoczynek. Gdy koło południa zaczęło się przejaśniać, a pozostałe ekipy ruszyły już na szlak, też wzięliśmy się do zwijania namiotów... tylko po to, by deszcz lunął ponownie ze zdwojoną siłą, ledwo dopięliśmy plecaki. Pozostał nam sprint do 'puszki' - schronu Salvamontu (ichni GOPR), gdzie ulewa zatrzymała także dwóch rumuńskich 'łojantów'. Te 20m wystarczyło, by sloidnie przemoczyć nasze ciuchy - przede wszystkim spodnie i buty ucierpiały. Po pewnym czasie, mimo wciąż niekorzystnych warunków meteo (deszcz ustąpił, pozostał piekielnie silny wiatr), Rumuni ruszyli na szlak, pozostawiając nam część swojego prowiantu - w tym dwie puszki pasztetu i pół butelki brandy. Wdzięczność nasza i radość była wielka :D

W puszce spędziliśmy resztę dnia i całą noc - w ciemnościach absolutnych, zmagając się z zimnem, potęieńczym wyciem wiatru i Potworem znad Lacul Calcun - coś (mysz? inny 'piżmak'?) ewindentnie łaziło po schronie, w tym po naszych śpiworach, na szczęście bez wrogich zamiarów ;).

Następnego ranka, gdy warunki nieco się wyklarowały, ruszyliśmy dalej. Po półgodzinie pogoda pięknie się wyklarowała, mogliśmy urządzić na plecakach dosuszanie ciuchów. Mimo dosć późnego wyjścia udało się dotrzeć do zakładanego celu wędrówki - przełęczy Caprei i jeziorka Capra, pod którymi biegnie tunel trasy transfogaraskiej.

Dnia siódmego postanowiliśmy o poważnym zmodyfikowaniu planów - nie ruszmay dalej granią, rezygnujemy ze zdobycia najwyższego szczytu Rumunii - Moldoveanu. Zamiast tego urządziliśmy drugi 'dzień piżmaka' i pokręciliśmy się wokół dolinki w której położone było jeziorko (w którym co odważniejsi zaliczyli kąpiel - ja wolałem pozostać z dala od lodowatej wody), zdobywając 'na lekko' szczyt Vanatoraea Lui Butanu (2507m npm) i rozliczając pogmatwane finanse grupy (operowanie czterema walutami i ośmioma kursami wymian - i wszystko wyszło!)

Na dzień ósmy przewidzieliśmy zejście z gór, z postojem gdizęs w lesie, by po noclegu dotrzeć do stacji kolejowej. Po zejściu z przełęczy Caprei do jeziora Balea (ze słynnym 'schroniskiem na wodzie' - Cabana Balea Lac) okazało się jednak, że wprost do Sibiu zwieźć nas może krętą trasą transfogaraską... polski dostawczak. Panowie z jakiejś firmy produkującej okna wracali z Bukraesztu do kraju. (Nie)stety aż do Budapesztu (w stolicy Węgier planowaliśmy dwudniowy pobyt i zwiedzanie) nas przetransportować nie chcieli. Górskie serpentyny nielicho nas wytrząsły, wystawiając na próbę nasze błędniki - duszna 'paka' transita nie była zbyt komfortowa. W Sibiu wysiedliśmy więc bez większego żalu, radzi, iż zyskaliśmy jeden dzień. Zakupiliśmy bilety do Oradei i udaliśmy się na zwiedzanie tego pięknego miasta, wówczas Europejskiej Stolicy Kultury - odbywało się sporo koncertów (następnego dnia miało grać np. Jethro Tull) i innych 'eventów', turystów też było na pewno więcej niż 'na codzień' - oraz zakupy (tym razem bułki były jak trzeba!). Dzień zakończyliśmy gotowaniem na plantach - ławeczka, ludzie spacerują, a my rozstawione palniki i pichcimy :D. Naczynia pozmywaliśmy w fontannie na rynku starówki ;p.

Około północy władowaliśmy isę do pociągu, w którym o dziwo spotkaliśmy grupę nie tylko, że z Polski, ale z Wrocławia, a wręcz absolwentów tej samej szkoły, do której większość naszej ekipy chodziła :D. Z jedną przesiadką o brzasku dotarliśmy w okolice granicy z Węgrami.

Od tej pory mieliśmy się rozdzielić i autostopem dotrzec od Budapesztu... Wróć. Jeszcze Sibiu podjęliśmy decyzję o bezpośrednim powrocie do Polski - zmęczenie dawało o sobie znać, przewidywaliśmy też duże problenmy z wydostaniem się na obrzeża Budapesztu, by złapać transport do kraju. Jako się rzekło, podzieliliśmy się (2+2+1) i zaczęliśmy szukać okazji. Pierwszy etap - do Debreczyna - okazał się być niemal przejazdem taksówką - mimo wcześniejszych zapewnień ("gratis, for free!") nasz rumuński kierowca zażądał ode mnie i koleżanki po 20 euro... Nie chcąc robić awantury w obcym kraju, wysupłaliśmy kasę i ruszyliśmy na wylotówkę. Tam po dobrych 2 godzinach czekania udąło się wydostać parę kilometrów za miasto, gdzie już łatwiej złapaliśmy transport do Miskolca - i niepowtarzalną okazję przejachania się... Chłodnią. Na szczęście dla nas miejsce znalazło się w szoferce, w chłodzie jechały tylko nasze plecaki. Po wyjeździe z Miskolca udało nam się 'zgarnąć' samotnie jadącego kolegę i do granicy ze Słowacją dotarliśmy w trójkę. I tak już, zrządzeniem losu, miało pozostać. Po kolejnych dwóch godzinach przeklinania Polaków na krakowskich rejestracjach, którzy mimo pustego samochodu nie chcięli nas podwieźć, złapaliśmy stopa do Koszyc. Niestety zostaliśmy wysadzeni w środku miasta - pewne słowackie małżeństwo na szczęście się nad nami zlitowało i tym sposobem dotarliśmy około 17:30 do Preszowa. Znów niemal do centrum :/. Szczęściem, blisko dworca kolejowego i Tesco :P. Podjęliśmy więc błyskawiczną decyzję o zmienie środka lokomocji na kolej, zakupiwszy coś do jedzenia i zapłaciwszy niemałą sumę za bilety do Krakowa oczekiwaliśmy na (opóźniony niemal godzinę) pociąg. Nad ranem, otoczeni 'aurą nieprzystępności' w postaci smrodku przepoconych ciał i ciuchów, dotarliśmy do Krakowa, gdzie odebraliśmy meldunek od drugiej części ekipy - dziewczyny zbliżały już do Wrocławia. Około 4 godziny później i my byliśmy w domach. Brudni, śmierdzący (mama od progu bez słowa wskazała mi łazienkę... nic dziwnego, że facet w pociągu do Krakowa spał całą drogę ;p) i zmęczeni, ale bardzo zadowoleni :)

Słowem podsumowania tej przydługiej relacji - polecam każdemu entuzjaście górskich wędrówek kierunek: Fogarasze i liczę, że jeszcze tam powrócę, by zdobyć Moldoveanu i przejść wschodnią część pasma. (Jak zaś mozna wywnioskować z powyższej relacji, samo dotarcie w te góry i powrót z nich mogą być świetną przygodą obfitującą we wrażenia)

Góry robią olbrzymie wrażenie (swoją skalą - są naprawdę wielkie, z dużymi przestrzeniami, nie tak gęsto 'upakowane'), są piękne i malownicze, a szlaki doskonale oznaczone i nieprzesadnie wymagające, a przy tym dość słabo uczęszczane (głównie przez samych Rumunów, braci Czechów i Słowaków, oraz Polaków). Nie ma też większych problemów z wodą i miejscem na nocleg. Groźnych spotkań z dziką naturą nie było. Ni owce, ni psy - pasterskie czy dzikie - nas nie pogryzły, pasożytów układu pokarmowego(chyba) nie złapaliśmy, urazów też nie było, poza ulewą przy Lacul Calcun pogoda dopisywała (poparzeń słonecznych udało mi się niestety dorobić). Nigdy też nie przypuszczałem, że będę w stanie ze smakiem żywić się przez bity tydzień kuskusem z sosem z torebki i szynką z puszki :D.

Dokumentację fotograficzną (niestety bez opisów) możecie znaleźć tutaj

Oby tegoroczna wyprawa w ukraińskie partie 'Biesów' okazała się równie owocna :).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A może być do nie bardzo sąsiedniego kraju? ;)

Moje wszystkie wyjazdy od lat wiążą się z koncertami, na które jeżdżę, a przy okazji sobie zwiedzam. Najdalej? Rosja, St. Petersburg - 30h w pociągu w jedną stronę, a potem 5 dni, w czasie których spałam łącznie może z 8h :laugh: To jest takie miasto, że spać tam to grzech! Najpiękniejsza podróż mojego życia, a rosyjska kultura to jest coś niesamowitego. Dodam, że ja po ichniemu nic ni panimaju, a tu po trzech dniach cyrylica nie miała już dla mnie tajemnic i podstawowe sprawy też załatwiałam po ichniemu. Jak człowiek musi, to się języka błyskawicznie uczy ;) Rosjanie są niesamowici! Otwarci, chętni do pomocy, bardzo życzliwi, a samo miasto? Magiczne! Nieprawdopodobna ilość zabytków, fantastyczny klimat, rejs nocą po Newie w czasie, kiedy oświetlone mosty podnoszą się do góry, to czysta magia. Nie na darmo nazywają to miasto Wenecją Północy. Poza tym Peterhof, Carskie Sioło, co już nieco dalej, ale można zwiedzić w czasie jednodniowej wycieczki. Przeraża tylko to, że do wszystkich zabytków są kilometrowe kolejki po bilety. Do najbardziej znanego muzeum, trzeba było ustawić się w kolejce rano i mieć w perspektywie 2 do 4 godzin stania w kolejce, ale WARTO!

Fantastycznie było również w Moskwie, chociaż tam byłam chyba tylko 3 dni. Nieprawdopodobnie w tym mieście miesza się nędza z niewyobrażalnym bogactwem. A moment, kiedy wieczorem, wędrowałam sobie spacerkiem na Plac Czerwony, a jakiś uliczny grajek na gitarze wygrywał NEM niezapomniany ;)

Bardzo dobrze wspominam też Dublin. Na ulicach, w pubach, łatwiej usłyszeć język polski niż angielski ;) Jeśli będziecie mieli okazję tam być koniecznie znajdźcie, jakiś lokalny pub, do którego uczęszczają tambylcy. Niesamowity klimat i zwykle regionalna muzyka + tańce. Wszyscy fantastycznie się bawią. Natomiast szerokim łukiem radzę omijać rozreklamowaną na całym świecie (i potwornie przereklamowaną) dzielnicę Temple Bar. Nie znajdziecie tam nic, czego już byście nie znali z kraju. Masa knajpek, wszystkie w typowo europejskim tudzież brytyjskim stylu, zero lokalnego kolorytu.

Wiedeń za pierwszym razem na tyle krótko, że nie zwiedziłam kompletnie nic. Za drugim razem udało mi się zwiedzić Katedrę Św. Stefana - co za klimat! Typowa gotycka budowla z niesamowitą historią i katakumbami, które ciągną się kilometrami pod kościołem, a w niektórych komnatach na wysokość 2.5 metra piętrzą się stosy kości tych, którzy pomarli w wyniku epidemii szalejącej swego czasu w mieście. Coś jest niesamowitego i przerażającego jednocześnie w tym miejscu. Wycieczka po katakumbach trwa ok. poł godz. Prowadzona jest równolegle w j. austriackim i angielskim, ale po ja jakichś 20 minutach miałam ochotę krzyczeć "Wypuście mnie stąd!" Miejsce niesamowicie przytłaczające, klaustrofobiczne i odrobinę przerażące. Minus tego miasta to katastrofalna drożyzna!

Praga przepiękne miasto! Polecam wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji tam być. Zwłaszcza stare miasto, rynek, romantyczny Most Karola. Praga jest fantastyczna tyle, że mimo moich dwóch wizyt tam, nie miałam jeszcze okazji spróbować osławionego bursztynowego lokalnego napoju ;)

Londyn najbardziej przereklamowane miasto, w jakim miałam okazję być. Jeśli miałabym porównać taki dajmy na to Kraków do Londynu, to ten drugi nawet się nie umywa! Tam można zwiedzić wszystko w kilka godzin. Ja podstawowe punkty programu zaliczyłam pierwszego wieczora. Resztę ostatniego dnia pobytu. Kolejna wielka stolica europejska tak naprwadę niczym nie różniąca się od innych znanych nam europejskich miast. Jechać tam, żeby zwiedzać, to strata czasu.

Tyle z ciekawszych :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dammit. Temat leży na samym samiusieńkim dnie :(

Bardzo chciałbym kiedyś odwiedzić Australię. Żyje tam cała masa ciekawej zwierzyny, poza tym na dość sporej przestrzeni tego kraju żyje mniej ludzi, niż w Polsce, więc taki odludek jak ja byłby wniebowzięty. Klimat jak dla mnie może jest trochę zbyt gorący, ale te egzotyczne krajobrazy zapewne wynagrodziłyby mi odrobinę męki ;)

Drugie miejsce do odwiedzenia jest niezbyt dalekie. Mianowicie: góry. Mimo ponad dwudziestu lat na karku nigdy nie byłem w górach i chciałbym kiedyś tam pojechać. Nawet w te maksymalnie przeludnione polskie. Wychowany na lekko pofałdowanym terenie południowego Niżu Polskiego nie potrafię sobie wyobrazić tak wielkich wzniesień, że sięgają chmur. No, może trochę oszukuję, bo wyobraźnię mam bujną ;)

Ale marzenia podboju świata muszę odłożyć do czasu, aż skończę studia. Wtedy będzie dość kasy na wojaże. Za to czasu będzie damnicko mało ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli góry, to czemu nie zainteresujesz się Nową Zelandią? Tam to są góry... Bardzo bym chciał tam się wybrać. Była angielska kolonia, kraj wysoko ucywilizowany, miasta nie są tak wielkie i przytłaczające jak Wielkie Jabłko czy LA. Dodatkowo - góry, spokój, ocean dookoła, i jeszcze raz spokój - wszak jest to koniec świata...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A właśnie. New Zealand też jest wysoko na mojej liście must-see. Plus taki, że klimat tam o wiele łagodniejszy i przyjemniejszy niż w rozpalonej Australii. No, ale nie można tak od razu o wszystkim wspomnieć, poza tych chodziło mi o rozruszanie tematu i pokazanie o co w nim mniej więcej chodzi. No i liczę na więcej dyskusji, niż w kilku okolicznych tematach, w których to panuje suche wyliczane ;)

Chciałbym jeszcze sobie obejrzeć Barcelonę i położony na dalekiej północy Edynburg. Finlandią też nie pogardzę, a co mi tam!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Klimat jak dla mnie może jest trochę zbyt gorący, ale te egzotyczne krajobrazy zapewne wynagrodziłyby mi odrobinę męki :)
Hm, ja ledwo wytrzymuję latem w Polsce, a co dopiero w takiej Australii ;P pewnie ani na moment nie wychodziłabym z cienia ^^" najlepszą temperaturą byłoby może 25 stopni :) i krajobraz nawet nie wynagrodziłby mi spędzania czasu w upale :P

Co do gór - najpierw odwiedź polskie góry, potem te zagraniczne ;]

Znajdzie się jeszcze sporo miejsc, gdzie można spotkać bardzo mało osób, a krajobrazy są równie piękne, jak w tych "zaturystowanych" (zaturyszczonych? :)) miejscach.

Finlandią też nie pogardzę, a co mi tam!
Pff. Nie pogardzisz? Przeca Finlandię TRZEBA zobaczyć :3 a skoro jesteś samotnikiem, to właśnie Finlandia będzie jak najbardziej właściwym miejscem na wyjazd ;] piękne krajobrazy, zabytkowe miasteczka, przyroda, wizyty w saunie (^^), tysiące jezior. Awww.

Póki co Finlandię mogę podziwiać jedynie w atlasie, ale kto wie, co przyniesie przyszłość? ;]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Antypody zdecydowanie są wysoko na mojej liście planowanych wyjazdów.

Póki co jednak (na te wakacje) planuję raczej Skandynawię, z naciskiem na Norwegię (choć szalenie chciałbym wpaść też na Islandię,ale to raczej osobny wyjazd musiałby być), a jak da radę, to może nawet Tour de Bałtyk się z tego zrobi - czyli powrót do Polski via Finlandia, Estonia, Łotwa i Litwa.

Co do gór i ich 'zaludnienia' - największe nagromadzenie turystów jest w Sudetach, Bieszczadach i Tatrach - czyli górach wyższych i 'znańszych', oraz w okolicy kurortów/uzdrowisk. Ale wystarczy dobrze wybrać trasę i termin wyjazdu, by cieszyć się szlakami w miarę wolnymi od 'stonki' :).

Albo wychodzić na szlak odpowiednio wcześnie - w tym roku byłem ze znajomymi w Tatrach i do ataku na Orlą Perć ruszyliśmy z Kuźnic o 6 am.

Efekt - w porze śniadaniowej byliśmy już na Zawracie, po drodze napotkawszy raptem ze 4-5 osób - miłego starszego pana, który pokazał nam parę ciekawych tras zamkniętymi już szlakami (taki buntownik trochę ;P) i ekipę wspinaczy, którzy atakowali tatrzański granit. Dopiero w okolicy Koziego Wierchu znów mieliśmy z kim wymienić pozdrowienia :). W okolicach południa i na łatwiejszych trasach było oczywiście sporo tłumniej.

Jeszcze bardziej puste były Bieszczady zimą.

Nawiasem mówiąc - na sylwestra wybieramy się z ekipą właśnie w Biesy i strasznie cieszę się na ten wypad :).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Albo wychodzić na szlak odpowiednio wcześnie - w tym roku byłem ze znajomymi w Tatrach i do ataku na Orlą Perć ruszyliśmy z Kuźnic o 6 am.
Późno, panie, późno. Trzeba było wyjść o 4.30. Wtedy siedzisz sobie na Kozim Wierchu samiutki jak palec i patrzysz jak z Murowańca wypełza w różne strony coś w rodzaju stonóg. Poza tym lepiej iść na Kozi przez Żleb Kulczyckiego a schodzić z niego przez Zawrat. Wtedy na Zawracie możesz skręcić do Doliny Pięciu Stawów i dalej na Łysą Polanę. Turystyczną stonkę napotkasz wtedy dopiero w Dolinie Roztoki.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

jeziora i niewielkie* wokół nich lasy, oto co Lenowie lubią najbardziej :rolleyes: zaczęło się od Mikorzyna na Pojezierzu Wielkopolskim, parę(naście) kilometrów od Konina; tam ciotka miała domek wypoczynkowy, który nam "wynajmowała" na tydzień-dwa. dniami wędrówki po lasach, pływanie łódeczką i szukanie wokół jeziora małych, zacisznych zatoczek, by tam na małej, ciasnej, ale własnej plaży pobyczyć się trochę i posłuchać fajnego miejscowego Radia 66; wieczorami - grillowanie, karty, prowizoryczna siatkówka i co tam przyszło do głowy, nocami zaś nierzadko znowu wynajmowaliśmy łódkę (zaznajomiliśmy się z ratownikiem, który nam otwierał "bramę" - bo ogółem plażowanie i pływanie nocą było zabronione) wsiadaliśmy na pokład i znikaliśmy na kilka godzin, by się cieszyć gładką taflą jeziora i blaskiem księżyca (tudzież w 2003 roku - Marsa). fajnie było :rolleyes:

- - - - - - - - - -

*niewielkie, bo w większych zostawiony sam sobi bym się zgubił :D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja po ukończeniu studiów (taa.. dopiero 2. rok) chciałbym się wybrać w podróż dookoła świata, ale jak wiadomo to marzenie nie tak łatwo spełniane (w kwestii środków pieniężnych), toteż powiem, że kraje najbardziej mnie interesujące to np. Japonia, która ciekawi mnie od niedawna swoją "odmiennością', wszak kultura Japońska znacznie różni się od naszej, europejskiej. Poza tym Hiszpania (me gusta Espa?ol ;]), Finlandia (a co, zjedziemy troszkę na północ, kraj to zimny i ciemny, ale ponoć bardzo gościnny!), Zjednoczone Emiraty Arabskie (i nie chodzi mi tylko o Dubaj, stolicę bogactwa i tym podobnych, ale i o kulturę) czy Stany Zjednoczone (amerykanów można nie lubić, ale Amerykę trzeba zobaczyć!).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może to i śmieszne, ale ja po ukończeniu lat 18 (jeszcze trochę zostało ;)) chciałbym wybrać się na wycieczkę do Czarnobyla. Interesuję się Czarnobylem i S.T.A.L.K.E.R.em, więc nie dziwię się mojemu pragnieniu :) Mógłbym przed 18-stką, nawet teraz, tylko trzeba z rodzicami albo za ich zgodą, a moja mama mnie nie puści :(

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Finlandia (a co, zjedziemy troszkę na północ, kraj to zimny i ciemny, ale ponoć bardzo gościnny!)
Gościnny? Ponoć jest. Kiedyś w końcu przekonam się o tym n a własnej skórze ;]

Ale nie taki znowu zimny i ciemny! Kiedy masz śnieg dookoła, to jest raczej biało, nie ciemno ;P

Zaś wiosną czy latem w "kraju tysiąca jezior" jest przecudnie (atlasy ze zdjęciami robią swoje), zielono, całkiem ciepło, co widać po ubiorze turystów/Finów i kolorowo :3

Tak więc polecam zwiedzić (sobie tyż polecam, a co!) ^__^

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ponoć jest. Kiedyś w końcu przekonam się o tym n a własnej skórze

Moja ciotka i kuzynka niedawno się o tym przekonały. hrhrhrhhr :P

Jeśli chodzi o mnie, to powspominam wycieczkę do Warszawy z 3 gimnazjum.

Jako redaktor gazetki szkolnej, musiałem zająć się relacją:

Wyjechaliśmy o 6 rano pociągiem, 6 marca. Z tego co pamiętam, było cholernie zimno.

Gdy dojechaliśmy, okazało się, że zwiedzanie warszawskiego getta się nie odbędzie, bo takiego czegoś już nie ma.

(Wiedział o tym każdy uczeń. Nauczycielki [w tym historyca] już nie).

Pierwszy dzień-afera! Będziemy jechać metrem warszawskiem. Super, robimy z siebie idiotów. Przyjechała wieś z Wrocławia i chce zobaczyć metro.

Drugi dzień. Wyjście do teatru na przedstawienie "Zemsta". Zemstę czytałem w gimnazjum. Czuję do tej książki tajemniczą sympatię. A przedstawienie było mistrzostwem świata. Powrót do ośrodka to spotkanie się kibiców Śląska z kibicami warszawskiej Legii. Obojowo nastawieni uczniowie wrocławskiej szkoły zostali jednak w ostatniej chwili powstrzymani przez przerażona wychowawczynię.

III dzień. Nicek jest w niebie. Muzeum Powstania Warszawskiego. (Mam zdjęcie ze Stenem!!!!!!!! :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) ) Na moje nieszczęście jakoś mnie odkleili od pm'u ;)

Wieczorem zwiedzanie Złotych Tarasów (marna kopia Pasażu Grunwaldzkiego) i powrót do domu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moja ciotka i kuzynka niedawno się o tym przekonały. hrhrhrhhr :P
A że tak zapytam, co masz na myśli? ;]

Wczoraj widziałam się z przyjaciółką, z którą nie rozmawiałam już od dłuższego czasu i okazało się, że była na wymianie uczniowskiej, w Niemczech. Zaczęła mi opowiadać, jak tam w tych Niemcach pięknie, że w najmniejszych miasteczkach wszędzie poprowadzone drogi rowerowe, uliczki zadbane, jakieś olbrzymie parki rozrywki, o których Polska może pomarzyć... Nie zabrakło oczywiście Niemców z bratwurstem i pewnym napojem w ręku. ;]

Potem wprawił mnie w osłupienie fakt, iż Niemcy są straszliwie uprzejmi i gościnni. Kiedy przychodziło do płacenia, sami pokrywali wszelkie rachunki. I tak, jadąc do Niemiec z 50 euro w kieszeni, znajoma wróciła do Polski z 40. ;] już nie mówiąc o tym, jak chętnie oprowadzali obcokrajowców po swoim kraju.

Jedynie można było narzekać na wędliny. Z tego, co słyszałam, znajoma miała do wyboru pińćset rodzajów różowiutkich mielonek, ale żadnej normalnej szynki.

Ciekawam, czy to taki jednorazowy "wybryk", czy nasi zachodni sąsiedzi naprawdę są tacy gościnni?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podczas trwania MŚ w piłce nożnej w Niemczech, w pewnej polskiej gazecie (typu wprost, czy jakiś przegląd) ukazał się artykuł właśnie o tym, jacy to Niemcy są mili. Może faktycznie powinniśmy odstawić na bok stereotypy?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zdecydowanie! Ja mam kilku znajomych w Niemczech poznanych przy okazji wyjazdów na koncerty. Fantastyczni ludzie! Nie zapomnę też tego, co się wydarzyło w Berlinie w zeszłym roku. Wędrowałam sobie pod halę O2, żeby obczaić miejsce. Miałam na sobie koszulkę z logiem Metalliki. Podbiegła do mnie jakaś dziewczyna i najpierw po niemiecku, a potem łamaną angielszczyzną (nie posługiwałam się niemieckim od dawna więc powiedziałam, że nie mówię w tym języku) zapytała, czy przyjechałam na koncert, czy bilety są jeszcze do kupienia, po ile, etc. Od słowa do słowa i ani się obejrzałam, a dziewczyna i jej mama pomogły mi się dostać komunikacją miejską do Hard Rock Cafe, gdzie odbywało się pre-show party. Pomoc okazała się nieodzowna, bo akurat była jakaś przebudowa, komunikacja zastępcza te sprawy. Sama bym się pogubiła na bank. Na koniec jeszcze zaprosiły mnie do siebie i zaoferowały nocleg! Obcy ludzie! Niesamowite. Takie rzeczy przywracają wiarę w to, że ludzie jednak są dobrzy :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hej, wiem że to dosyć stary temat ale może ktoś mi pomoże, w związku z moimi wyjazdami do dziewczyny do krakowa... Nie mam pojęcia gdzie ją zabierać w deszczowe dni. (kino odpada bo często chodzimy, tak samo kluby i restauracje bo to nie nasze klimaty)... Najlepiej jakby nie było ludzi... Oczywiście mówię tu o krakowie. Mam na myśli coś w stylu palmiarni itp... Ktoś ma jakieś pomysły?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wypadało by coś napisać, bo w końcu dwa tygodnie spędzone w Chorwacji to nie w kij dmuchał, a że jeszcze udało mi się zwiedzić parę miejsc to wypadałoby o nich napisać ;]

Droga do Chorwacji

W tym roku wraz z rodzinką przebijaliśmy się przez Czechy (wraz z noclegiem przy austriackiej granicy, ale dla kogoś z środka Polski to jednak odrobinę za blisko), Austrię i Słowenię zamiast Węgier, ale w kwestii wykonania dróg to zdecydowanie najlepsze autostrady mają Chorwaci. Austriackie są zdecydowanie przereklamowane, niektóre fragmenty A4 od okolic Rybnika były lepsze a co do czeskich... tak źle nie było... Zresztą fajny to widok kiedy przejeżdżając przez granicę prosto na autostradę jedzie się niemal pusta drogą gdzieś koło tej 18:00 (dosyć późno z domu wybiliśmy, bo masa rzeczy na ostatnią chwilę była załatwiana), dopiero po przejechaniu jakiś miast ruch się zwiększył. Zresztą nawet pomijając drogi to i tak uważam, że tam automatycznie zmienia się mentalność - człowiek nie wkurza się na wzięte z pupy ograniczenia prędkości tylko może spokojnie pruć tą stówę albo 120km/h, oczywiście jeżeli - jak w przypadku Słowenii - płaci się 30 ojro za winietę a i tak do samej granicy jest 30km normalnej drogi (płaci się za kawałek autostrady w tym wypadku ;P). Generalnie za granicą jeździ się lepiej, ale i potwierdza się prawidło, że to miejscowi najbardziej łamią przepisy ;] Zresztą nie tylko - szczególnie wkurzające było cwaniactwo Austriaków i Niemców przy granicy w drodze powrotnej kiedy masowo ładowali się na pas ciężarówek próbując ominąć kolejkę :| A zresztą, na cwaniaków wszędzie się trafi. Szczęśliwie, mimo że w sobotę, to nawet na granicy z Chorwacją były w miarę znośne kolejki a i same autostrady się nie korkowały (w drodze powrotnej, też w sobotę, była absolutna MASAKRA - korki takie, że ludzie zdjęcia robili).

Cel pierwszy - Trogir

...a konkretnie, jak się potem okazało (bo jednak GPS, który mieliśmy aż tak dokładny nie był ;P) do typowej osady turystycznej zwanej Marvasitca gdzieś za Okrugiem Górnym na wyspie za Trogirem co może być wskazówkę jakie były jaja z wyjazdem. W każdym razie sama lokalizacja była fajna choć dla posiadaczy droższych aut mogło zrobić się gorąco, bo standardem były 20-25 stopniowe podjazdy gdzie na raz można było wjechać na teren posesji, ale żeby się zatrzymać i ruszyć... to mógł być większy stres ;D Ale spokojnie po tej samej drodze wjeżdżało szambo choć za każdym razem słychać było, że silniki ostro pracują. Widoczki były fajne, bo domek był położony na zboczu choć taras wystawiony na stronę południową strasznie się nagrzewał (raz doszło do tego, że spalił się wosk na wystawionej świeczce ;P), ale pogoda dopisywała przez niemal cały tydzień choć miałem wrażenie, że woda nie była aż tak ciepła choć można się było przyzwyczaić. Grzało ostro, nawet z kremem do opalania miałem kilka zaczerwień, ale daleko mi było od paru ludzi piekących się idealnie na raka. Plaży kamienistej stwierdzono sztuk jedną, przeważały jednak skaliste wybrzeża, czasami gdzieniegdzie wylane betonem co by było można rozstawić leżaki albo coś. Wypoczynkowo cudnie, gorzej z przemieszczaniem się, bo do dobrej knajpy albo lepszego marketu trzeba było przejść kawał drogi, często pod górę, bo w sumie w takich wąskich uliczkach (stwierdzono brak chodników xD) trochę szkoda poruszać się samochodem, ale trzeba było. Największa jednak padaczka nastąpiła podczas próby wyjazdu z Trogiru gdzie udało się przebyć 4km potrzebne do wylotu w dwie godziny... absolutna masakra, bo był tylko jeden most a droga, po której się poruszaliśmy nie miała pierwszeństwa na jedynym prowadzącym do niego skrzyżowaniu. Było przyjemniej jeszcze dlatego, że akurat w ten dzień nastąpiło totalne załamanie pogody w całej północnej Chorwacji i wpadliśmy w oberwanie chmury. Wiatr, grzmoty, grad - było wszystko i zostało tylko cykać zdjęcia jak ulica zamienia się w strumyk a droga już przy moście (płaski teren, nie ma ujścia) w prawdziwą rzekę ;D Ostatecznie, kiedy już udało się wydostać z tego komunikacyjnego piekła, odetchnęliśmy z ulgą kierując się do południowej Dalmacji ^_^

Cel drugi - Trpanj

W przeciwieństwie do tamtej lokalizacji apartament nie był specjalnie super, ale karaluchy w nim nie żyły, brudno też nie było więc uważam, że baza wypadowa jest w sam raz. Natomiast samo miasteczko i okolice wraz z dojazdem były o niebo lepsze w kwestii spacerowanie, przesiadywania w knajpach... dość powiedzieć, że Chorwaci mają zupełnie inną kulturą niż u nas... W Polsce jak usiądziesz to musisz zamawiać a tutaj Chorwaci - podobno - potrafią godzinę przesiedzieć nad (blah, ograniczenia forum), powiedzmy, że kawą a kawy robią tam naprawdę świetne ^_^ Choć o ile były lody w gałce to brakowało typowych ciast, na które trzeba było się udać aż na sąsiednią Korculę tramwajem wodnym, ale cena w porządku, lokal tak samo a starówka choć niewielka, podobała mi się zdecydowanie bardziej niż cholernie przereklamowany i zatłoczony (spróbujcie gdzieś koło południa znaleźć miejsce parkingowe w mieście, zaiste sztuka to wielka...), głośny itd. Dubrovnik. Żeby było jasne - byliśmy tam w poniedziałek i mam wrażenie, że tłok jest taki sam każdego dnia. Absolutna masakra i niemal zero radości ze zwiedzania. Nie polecam, bo niemal równie fajną, ale mnie popularną starówkę można znaleźć na Korculu a i tam nie łoją tak strasznie na parkingach (w Dubrovniku w I strefie za godzinę wołają 30 kun). Druga sprawa to zdecydowanie bardziej wylane betonem plaże, płaskie, dające więcej miejsca dla plażowiczów spragnionych słońca, która akurat w drugim tygodniu średnio dopisywało. Właściwie przygrzało ostro w środę i czwartek, a w piątek powróciły deszcze i burze. Tyle, że tam jak nawet jest paskudnie to zazwyczaj pogoda trzyma te 25st C.

Powrót

Powiem tylko tyle - NIGDY NIE WRACAĆ Z CHORWACJI W SOBOTĘ. Co prawda nie trafiały nam się tak częste wielokilometrowe korki jak w drugą stronę kiedy ludzie przy zmianie turnusów walili na południową Dalmację, ale przynajmniej dwie poważne kolejki były przy bramkach (winiety, choć drogie, to zdecydowanie fajniejsze wyjście ^^) oraz na granicy ze Słowienią. Dość powiedzieć, że zatrzymaliśmy się na jakieś 4-5km przed granicą a przed nami tylko sznur samochodów. Rzeź totalna :dry:

Niemniej wypad był super i nie żałuję spędzonych dwóch tygodni. Polecam Chorwację, bo koszt podobny jak wypad nad Bałtyk tylko pogoda zapewniona :D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No cóż ja swoje plany wycieczkowe mam dosyć wygórowane : Turcja, Japonia, Kalifornia i NY.

Turcja - skłamałbym, gdybym nie napisał że Turków najbardziej lubię za Kebab :). Ale w Turcji jest co oglądać m.in. Hagia Sofia, ruiny Troi, Kapadocja, Istambuł, góra Ararat. Przepiękny kraj.

Japonia - głównie cenie ten kraj za kuchnię (Sushi, Ramen, Dango, Sake :) ), kulturę oraz życzliwość ludzi.

Kalifornia - LA, SF, Las Vegas (no dobra on znajduje się za San Andreas) oraz

Wszystko jasne :).

NY - drapacze chmur, Central Park, Manhattan, Brooklyn, Statua Wolności itp.

A z moich podróży najchętniej wspominam Warszawę. Mam tam rodzinę, byłem tam ok. 20 razy. I zamierzam wrócić tam jeszcze z 40.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak... wyjazdy to fajna rzecz, tym bardziej dla człowieka który mieszka w dość sporym mieście i chcialby od niego na jakis czas odpocząć. Nie twierdze że nie lubie miasta bo doceniam takie wygody jak mozliwość kupna wszystkiego w jednym miejscu czy poprostu wyjście z domu i chodzenie po mieście bez jakiegoś wielkiego celu, od tak poprostu to tu się wejdzie, a to tam... Jezeli chodzi o wyjazdy to akurat mam już dwa za sobą, które powtarzam juz chyba od 5 czy 6 lat. Zmieniają się tylko terminy jak w pracy mozna urwać się na jakiś urlopik. pierwszy wyjazd to w czerwcu był wypad do Stronia Śląskiego z rowerem. Fajna sprawa taki tygodniowy wypad w okolice Śnieżnika i zaliczenie go na rowerze. Narazie rekord wysokościowy jeżeli chodzi o podróżowanie na dwóch kółkach. Zawsze wyjazd z miejsca noclegu o 8 rano, przyjazd około 17-18 i nabite kolejne 20 do 50 km na liczniku w zaleznosci od ukrztaltowania terenu. Nieźle się wtedy czuje jak jedzie sie gdzieś przez las czy kompletne pustkowie i można sobie kilka rzeczy poukładać w głowie pedałując. Bo raczej na zjazdach nie mam czasu na marzenia gdy predkość dochodzi do 70 km/h.

A drugi wypad to oczywiscie w nasze polskie Tatry, z regóły 2 tygodniowy. Wtedy mozna poczuc wolność i to że w życiu liczy się coś wiecej niż szarość codzienności... Zwykłych turystów mijam tylko na nizszych partiach gór, lub po schroniskach, potem tylko prawdziwi zapalency z którymi można pogadać jak równy z równym na szczytach. Ale powoli Polskie Tatry robią się za małe dla mnie, w tym roku udało się mimo kiepskiej pogody zaliczyć Orlą Perć, Granaty, Rysy, Zawrat, Kozi Wierch, i troche po Słowackiej stronie Polski Grzebień oraz Małą Wysoką :)

Po takim aktywnym wypoczynku mozna wrócic do miasta, do pracy i kleić plany na kolejne wypady. A w miedzy czasie przyszykowywać się do Maratonu Poznańskiego, biegając sobie po i za miastem 3-4 razy w tygodniu po kilka-kilkanascie kilometrów dla spokoju ciała :)

Pozdrawiam wszystkich podróżników...

Jeszcze nie wspomniałem o najwazniejszym, musze kiedyś znależć czas i pojechać do Nowego Jorku, tak poprostu żeby chociaż na kilka tygodni wtopic się w ten ogrom metropoli.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Patrząc na kończące się lato i na poprzednie, aż człowiekowi chce się jechać gdzieś w ciepłe miejsce. Postanowiłem za rok, jeśli wakacje będą takie same jak teraz trwające, że wyjadę sobie do Paryża lub do Hiszpanii, odwiedzić stadion Barcelony.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...