Skocz do zawartości

Polecane posty

Mam nadzieję, że komuś będzie się chciało przeczytać. Czekam na komentarze :)

Kto nie żyje dla kogoś lub czegoś, ten nie żyje wcale

Cogito ergo sum, ale czy to oznacza, ze żyję naprawdę? Oto moje ?przedproże dorosłości?: mam siedemnaście lat, za rok stanę się pełnoprawnym obywatelem, w pełni decydującym o swoim życiu, ponoszącym wszelkie konsekwencje dokonanych wyborów. To ja-sam będę odpowiadał za to, co znajdzie się w ?Złotej Księdze Życia?, w rozdziale mojego imienia i nazwiska, którą w Dniu Sądu Ostatecznego Matka Boska ratuje dusze w potrzebie, stojące na krawędzi Nieba i Piekła. Jakie więc będą moje szanse? Jakie uczynki?

Od czego zacząć, gdzie szukać? Gdzieżby indziej, jak nie w pop-kuturowej biblii ery mass mediów, Internecie. Hasło: sens życia, istnieć dla wyższych celów, poświęcenie, idee. Oczy rozszerzają się w zdumieniu - wielość adresów internetowych, a tym samym różnorodność koncepcji i opinii wprawia mnie w konsternację. Temat okazuje się absorbować wszystkich, poczynając od forumowicza strony satanistycznej, przez bywalca uczniowskiej skarbnicy wiedzy wątpliwej - ściągi pl., po filologa polskiego, współrozważającego płaszczyzny ludzkiego istnienia wraz z innymi myślącymi.

Jest wiec i egoista zdolny do głębokiej miłości (?):

?Najważniejszą osobą dla satanisty jest on sam. Egoizm, oczywiście. Często pada pytanie, czy ktoś taki może naprawdę kochać? Kogoś jeszcze, oprócz siebie? Może. Oczywiście, że może, w dodatku o wiele pełniejszą miłością niż ta proponowana przez środki musowego przykazu... To znaczy środki masowego przekazu. Miłość wg nich wiąże się z oddawaniem siebie, poświęcaniem siebie na rzecz idei - co nie czyni człowieka szczęśliwym (jakże by mogło?) a przez to unieszczęśliwia też drugą stronę - ponieważ człowiek nieszczęśliwy ani nie potrafi ani nie jest w stanie dać szczęścia komuś. Większość ludzi potrzebuje wiary w Coś. Coś nadającego ich życiu sens, porządkującego ich świat, wyjaśniającego jego sens? (?) ?logiczne uzasadnienie bezsensu wiary też nie jest mądre, ponieważ wiara z definicji nie podlega logice (http://www.satan.pl/filozofia.php).?

Jest i ten, który stara się odkryć świat i siebie poprzez posiadanie:

?Ze świeckiego punktu widzenia sens życia nie jest czymś, co potrzebne jest nam obiektywnie, czego odkrywanie jest naszym ?świętym" obowiązkiem, warunkiem ?życia godziwego". Sens życia jest nam natomiast potrzebny (większości ludzi) z przyczyn czysto psychicznych - jego ?posiadanie" poprawia psychiczną jakość naszego życia, pozwala nam lepiej sobie w nim radzić, mieć siłę do wstawania każdego poranka, motywację do rozwoju, energię do życia (http://www.racjonalista.pl/kk.php).?

Odnalazłem tez wielkie miłosierdzie, zdolne przezwyciężyć śmierć:

?W historii literatury spotykamy niezliczone przykłady ofiar, z których za prawzór należy uznać ofiarę Chrystusa. (?) ?ostateczne poświęcenie ? ofiara, której nikt inny nie mógłby ponieść, a więc śmierć na krzyżu dla zbawienia rodzaju ludzkiego. Sens tej ofiary jest bezdyskusyjny, albowiem oddanie życia nie dla dobra jednostki, ale dla dobra ludzkości jest czynem, którego nie da się mierzyć miarami ludzkimi (http://www.sciaga.pl/tekst/18432-19-ofiara).?

Kolejny tekst ? nie znajduję słów, którymi mógłbym nazwać to, co czuję:

?27-letnia Polka Anna Radosz, mieszkanka Szkocji, która będąc w zaawansowanej ciąży nie zgodziła się na chemioterapię, ponieważ chciała urodzić zdrowe dziecko, zmarła w miniony piątek - podały we wtorek internetowe strony w Szkocji. (http://fakty.interia.pl/fakty_dnia/news/szkocja-polka-oddala-zycie-dla-dziecka).?

I znów inna miara wielkości, inne ideały, inna biografia ? czy można porównywać?

?W jednej z mów Krzywousty zwraca się do swoich wasali następująco:

Nieustraszeni rycerze, utrudzeni wraz ze mną w wielu wojnach, w wielu wyprawach; bądźcie i teraz gotowi razem ze mną za wolność Polski umrzeć lub żyć! Ja osobiście, choć z tak małą garstką, chętnie już zacząłbym walkę z cesarzem, gdybym wiedział na pewno, że nawet jeśli tam polegnę, to kres położę niebezpieczeństwu ojczyzny (http://hamlet.pro.e-mouse.pl/varia).?

Zupełnie odmienne poglądy? teraz postaram się określić własne ? z pomocą przychodzą moi bohaterowie ? prawdziwi, choć żyjących już tylko, bądź jedynie, na kartach dzieł literackich i taśmach filmowych: wśród nich ten największy ? Zawisza Czarny z Garbowa powołany do życia na kartach ?Krzyżaków? przez Henryka Sienkiewicza; Neron i Petroniusz z ?Quo vadis? tego samego autora; spokojny i tajemniczy mnich z ?Wielkiej ciszy? Philipa Groninga; przyjaciele Frodo i Sam stworzeni przez J.R.R. Tolkiena we ?Władcy Pierścieni?; filolog polski Adam Miauczyński według Marka Koterskiego w ?Dniu świra?; uczeń Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart ? Harry Potter lubiany przez wszystkich dzięki J. K. Rowling ? ?Harry Potter i Książe Półkrwi?; Zośka znany między innymi z ?Kamieni na szaniec? Aleksandra Kamińskiego; Agnieszka z ?Katynia? Andrzeja Wajdy oraz Maria Antonina z filmu pt. ?Maria Antonina? Sofia Apolla.

Myśli kłębią się, rodzą się kolejne pytania... I wreszcie to ostatnie: jakie uczynki zapisali swoim życiem w księdze Przenajświętszej Panienki?

Ma czterdzieści osiem lat, jest wyjątkowo dobrze zbudowanym mężczyzną. Prosta postawa budzi respekt, tak jak i srogie spojrzenie oraz ciemne, krzaczaste, lekko zmarszczone brwi. Przy boku miecz, poraniona dłoń spoczywa pewnie na rękojeści. Zwą go Zawiszą Czarnym z Garbowa. Minionej nocy walczył pod Gałąbcem, a ślady boju wciąż zdobią purpurą jego włosy i twarz.

Polski Roland badawczym, ciężkim spojrzeniem mierzy nowoprzybyłych ? Nerona i Petroniusza. W powietrzu czuć napięcie. Wypielęgnowane oblicze Nerona szpeci tępy uśmieszek. Mimowolnie, a może nawet wbrew własnej woli, wita jednak rycerza nieznacznym skinieniem głowy. Nie nawykł się kłaniać, bo dotąd to on łaskawie zbierał pokłony pełne bojaźliwego uwielbienia. Męski, zdecydowanie sięgający po władzę. Odwaga ? tej mu nigdy nie brakowało, to dzięki niej odsunął matkę od tronu, aby w rezultacie zlecić jej zamordowanie. Kochanek, mąż, ojciec nienarodzonego dziecka, które zginęło w łonie matki od ciosu zadanego przez ojca.

On ? geniusz, ziemski bóg, poeta. On ? pan życia i śmierci. On ? rudobrody fascynat kobiecego ciała, muzyki, orgiastycznych pląsów, uciech cielesnych. Wreszcie On ? ten, który dla własnych, chorobliwych fantazji pogrążył Rzym w ogniu. Samobójca.

Arbiter elegantiae, nadworny artysta na zmanierowanym dworze swojego cesarza, ostateczna wyrocznia w sprawach dobrego smaku i wartości artystycznych, poprzedniego wieczoru w najdrobniejszych szczegółach zaplanował ucztę, która przejdzie do historii ludzkości. Długo też będzie przedmiotem rozmów, a Petroniusz pozostanie w pamięci wielu jako ten, który igrał ze śmiercią. Sam wyznaczył dzień swego sądu, otwierając w trakcie biesiadowania swoje żyły. Czekając na sen wieczny jeszcze ucztował, jeszcze rozprawiał o życiu z przyjaciółmi, rozkoszował się muzyką i recytacją, wreszcie dokonał dyspozycji majątkowych. A wszystko to, by uprzedzić ludzki wyrok śmierci ? równie nieuchronny jak Boski i jego własny. W końcu zapadł w sen. Teraz dziwi się życiu po życiu.

Do stołu, przy którym odpoczywa rycerz, przysiadają się nieproszeni Petroniusz oraz Neron. Ten ostatni taksuje wzrokiem Zawiszę Czarnego. Wykrzywia twarz w niesmaku i zdziwieniu: chymm? dziwny człowiek. Ten strój, uczesanie, sprawne dłonie epilatorów byłyby pełne pracy! Na Jowisza, okropna szrama na szyji szpeci i tak nieokrzesaną twarz tego barbarzyńcy!

Drzwi ponownie się otwierają. Wszystkich ogarnia ?Wielka cisza?. Zgarbiony mnich stara się pozostać niezauważonym. Siada przy stole i tylko przyjaźnie się uśmiecha. Ale czemu Petroniusz i Neron są skonsternowani? Tym razem Zawisza Czarny się kłania. Petroniusz nie rozumie, odwraca głowę, spuszcza wzrok. Nerwowo szuka potwierdzenia własnej wielkości:

Czy ktoś taki, jak ów mnich jest komuś w ogóle potrzebny? Jaki sens ma życie cichego samotnika? Dla kogo żyje? Dla drugiej osoby, kobiety, ukochanej? ? nie. Dla sukcesu? ? nie. A może dla zabawy, przyjemności? ? nie. Więc po co żyje? Więc czemu rycerz chyli głowę?

Wbiegają dwaj rozbawieni, uśmiechnięci hobbici. Tuż za nimi wolnym krokiem idzie profesor Adam Miauczyński: czterdzieści cztery lata, pięć lat studiów, zarwane noce, ale po co? Dla marnej pensji, dla rozwodu, dla niespełnionej miłości. Kawa ? cztery razy w prawo, trzy razy w lewo. Nie uronić ani kropelki. Płatki śniadaniowe ? tylko pszeniczne ? dobre na żołądek. Prozac, geriavit, nootropil. Podcieranie ? od siedmiu do trzynastu, w razie potrzeby ilość ruchów wzrasta do dwudziestu jeden. Podciągnąć spodnie w kroku, chwytając za materiał dżinsów i majtek, nim zasiądzie się na kanapie. Chrzęst zamka ? nie. Najpierw ? trzy razy, dla pewności, sprawdzić czy gaz zakręcony, woda, światło pogaszone. I Am, you are, we are? Syn. Dziubek stawiany tak, że ?drugiego chuja nie ma we wsi?. Król i jego królowa ? nigdy nie zrealizowana wizja.

Gównarzeria, imbecyle, zasrane kurduple, intelektualni impotenci! Zero pożytku dla społeczeństwa! Facjaty jak z kiepskiej kreskówki, jak oni wyglądają?! [beeep], ja pierrrdole!...

Mnich znów posyła uśmiech, Zawisza chyli czoła przed młodzieńcami:

- Wiele o was słyszałem, zacni panowie. Muszę przyznać, że mimo swego mizernego wzrostu, imponujecie mi swoją odwagą. Czy prawdą jest, to, co o was powiadają i o Pierścieniu Władzy? Jeśli tak, jesteście wielkimi mężami.

- Zdebilałe, nic nie warte fantasy! Porozmawiajmy lepiej o prawdziwej literaturze i wartościach, nie dywagujmy o życiowej misji owłosionych głupków, żyjących tylko po to, żeby zanieść jakiś głupi pierścionek do jakiejś niestworzonej krainy! ? magister filologii polskiej, Adam Miauczyński nie wytrzymuje. Krew zalewa mu twarz.

- Wypraszam sobie, mój pan nie będzie słuchał tych szyderstw! Wychodzimy, panie Frodo.

- Poczekaj drogi Samie. Nie widzę potrzeby przywiązywania jakiejkolwiek wagi do słów ?Świra?.

Pomiędzy rozmawiających próbuje się przedostać chłopiec z blizną na czole w kształcie błyskawicy. Wciąż przechodził nowe próby, wciąż mierzył się z przeciwnościami, nienawiścią. Wciąż walczył o ideały, choć tak trudno było mu nie stracić wiary. Sam ? w pamięci z wczesnego dzieciństwa nie ocalały nawet twarze rodziców. Wuj, ciotka, kuzyn ? morze nienawiści, brak tolerancji. Prawdziwi przyjaciele ? tak ich niewielu, a mimo to dają siłę. A jednak potrafi kochać, a jednak jest niezłomny w swoich dążeniach. Gotowy poświęcić życie w imię prawdy. A w sercu spokój. Spełnienie ? nie na ustach, lecz w głębi duszy. Przepowiednia nie spełniona ? bo żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje?.

- Co się dzieje? Słychać was nawet przy Niebiańskich Wrotach ? śmieje się od drzwi.

- A, to ty? znam cię? Harry Potter, tak? [beeep] idol wszystkich niedouczonych uczniów. ?[beeep], ja pierrrdolę?!

Wkroczyłem na suchego przestwór oceanu...

- Przecież twoje wszystkie sukcesy, to czysta fikcja, wyobraźnia pisarza. W ogóle nie widzę większego powodu pisania o nierealnych bzdurach wyssanych z palca. Komercja.

- Opowieść o przyjaźni i wierze w dobro nie jest nic nieznaczącą zbitką myśli. Przyszedł pan tu, aby wszystkich obrażać? Nie potrzebny nam tu nikt taki ? chłopiec nie kryje oburzenia.

- Gdybym mógł, już dawno bym stąd wyszedł, niestety muszę czekać z bandą debili na sąd.

Do ?poczekalni? wszedł Zośka - nastoletni chłopak o żywych, roześmianych oczach i raczej niewieściej urodzie. Powiódł wzrokiem po wszystkich zgromadzonych. Zatrzymał się na Zawiszy Czarnym. Serce zakołatało, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Jego wielki idol stoi przed nim, a on nie wie nawet, co powiedzieć!

Niespodziewanie pojawił się Święty Piotr i wywołał Zawiszę. Rycerz udał się za nim, jednak nim opuścił towarzyszy, zaglądając w oczy powstańca po raz pierwszy rozjaśnił pooraną twarz łagodnym uśmiechem.

Zośka napotkał ciepły wzrok mnicha, ten dobrotliwie się uśmiechnął. Zośka jest pewien, że zakonnik jest kimś niezwykle ważnym?kimś. Chłopak wyraźnie czuje wyższość sługi Bożego, a mimo jest swobodny. Wydaje mu się, jakby znów był dzieckiem. W mnichu tkwiła wielka zagadka, której nikt nie potrafił rozszyfrować. Wszyscy to zauważyli, jednak nikt nie miał odwagi nawet się odezwać.

Nagle chwiejnym krokiem wchodzi katyńska Antygona ? Agnieszka. Wszyscy podbiegli, by jej pomóc. Usadawiają kobietę na krześle.

- Zostawcie mnie, nic mi nie jest, wszystko w porządku ? śmieje się skrępowana zamieszaniem, jakie wywołała.

Na jej twarzy malował się spokój i radość. Cała w sińcach, poobijana i okaleczona. Ofiara swoich oprawców. Przekrwione spojrzenie - paradoksalnie trzeźwe?

- Teraz jestem bezpieczna. Proszę, zostawcie mnie...

- Co ci się stało?

- Boże, co oni?...

- Kto ci to zrobił?

- Spełniłam swoje praznaczenie, powierzam się Bogu. Niech choć jedna osoba pozna prawdę ? Katynia?.

Jej ostatnie spojrzenie, tam na schodach ? niezłomne, godna postawa, choć serce rozpaczliwie wybijało rytm życia, aż do bólu ? ze zwykłego, ludzkiego strachu przez cierpieniem. A w jej głowie tylko jedno pragnienie ? ?Boże, pozwól wytrwać w prawdzie!?.

Niespodziewanie wchodzi św. Maria. i znów cisza przyobleka się w łagodny uśmiech.

- Witaj Agnieszko, chodź ze mną ? Matka Boska musi podtrzymać wątłe, zbolałe ciało Antygony.

- Zaraz, zaraz, a co tu się dzieje? - Maria Antonina z nieukrywaną pogardą spogląda na św. Maryję.

Ale dewotka! Jak ona wygląda? Cóż za prześcieradła wdziała na siebie? Wygląda ubogo i dość nieszczęśliwie. Biedna kobieta, chociaż? gdyby oddać ją mistrzom krawiectwa? całkiem niebrzydka figura. Tylko nieco pomady, nowe fatałaszki?

- Witaj Mario, widzę, że potrzebujesz przewodnika po paryskim świecie mody. Osobiście zmieniłabym tą okropną?

- Poczekaj proszę na swoją kolej?

Z chwilą ich wyjścia znów zapadła przeszywająca cisza. Harry przyglądał się Marii Antoninie. Wydała mu się dość ładną, aczkolwiek chyba nienazbyt bystrą osobą. Włosy spięte w pokaźny kok. Ostry makijaż i wyrazisty, zawadiacki wyraz twarzy. Ubrana w kolorową bufiastą suknię mieniącą się tysiącem jaskrawych barw, bardziej przypominała królewską kochanicę niż żonę.

Jej historia? Pełny skarbiec ? a mimo to znudzenie życiem. W skarbcu drastycznie zmniejsza się zasób złota ? Maria Antonina doświadcza coraz większego rozczarowania, choć skrzynie uginają się pod ciężarem sukien, peruk, pantofli...a wszystko najwymyślniejsze, najdroższe. Skarbiec wreszcie zupełnie pustoszeje ? królowa życia po raz pierwszy czuje ulgę.

- Chłopcze, czemuż to tak badawczo mi się przyglądasz? Nudne towarzystwo? Mało rozmowne. Ale zaraz, zaraz? ja cię chyba skądś znam. Czy nie było cię na zabawie ostatniej soboty?

- Chyba mnie pani z kimś pomyliła.

- Och?

Antonina jest bardzo niezadowolona - nikt nie chce z nią rozmawiać. Prycha znudzona do swoich myśli.

Powoli wychodziły i wchodziły nowe osoby. Wielu wciąż tkwiło w bezruchu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić: Maria Antonina, Petroniusz, Adam Miałczyński... Nie zostali wezwani, trwali bez celu, zupełnie jak za życia, stając się niemym zapytaniem ? dlaczego? Być może dlatego, że tak na prawdę, choć rozkoszowali się życiem, nie Żyli.

Sataniście zabrakło świeckiego punktu widzenia, by mógł odkryć swój ?święty? obowiązek, dlatego przy tym stole przyjdzie mu wielu powitać i poznać, z wieloma porozmawiać. Jego czas wypełni się, gdy zapała pełniejszą miłością, niż ta proponowana przez środki masowego przykazu.

Choć Krzywousty nie poniósł męczeńskiej śmierci na krzyżu dla zbawienia rodzaju ludzkiego, sens jego ofiary jest bezdyskusyjny. Nie wiedział na pewno, że jeśli tam polegnie, położy kres niebezpieczeństwu ojczyzny, a jednak był gotów za wolność Polski umrzeć lub żyć.

Czy w zjednoczonej Europie, wieku pokoju, mam szansę na poświęcenie, o którym mówił król Bolesław Krzywousty? Czy jeśli nie poniosę męczeńskiej śmierci w obronie ukochanej Ojczyzny, moja śmierć nic nie znaczy, tak jak i całe życie? Nie mam dziecka i nie wiem, czy los zażąda mojego tchnienia w zamian za kolejny jego oddech. Czy to znaczy, że nie mam szans żyć dla kogoś lub czegoś?

A jednak tajemniczy mnich w końcu dotarł przed oblicze Boga, mimo że nie był męczennikiem.

Myślę, że nie trzeba ponosić ofiary z własnego życia, aby Żyć. Trzeba przede wszystkim kochać, czego dowodem jest historia braterskiej miłości między dwoma małymi hobbitami. Historia, tak naprawdę, nie - o ratowaniu świata przed zagładą, ani zniszczeniu magicznego pierścienia, lecz o prawdziwej przyjaźni. O życiu dla drugiej osoby.

Tymczasem Anna Radosz przechadza się po Raju pod ramię z Jezusem, albowiem sens ofiary złożonej z życia dla dobra jednostki ma sens.

BIBLIOGRAFIA

1. Maria Antonina, reż. Capolla S. 2006.

2. Wielka cisza, reż. Groning Philip, 2005.

3. Kamienie na szaniec, Kamiński A., Warszawa 2007, ISBN: 978-83-10

4. Dzień świra, reż. Koterski M., 2002

5. Harry Potter i Książe Półkrwi Rowling J.R.R., Media Rodzina 2006, ISBN: 978-83-7278-167-3

6. Krzyżacy Sienkiewicz H. Warszawa 1983 , ISBN: 83-88276-19-0

7. Quo vadis Sienkiewicz H. Warszawa 2007, ISBN: 978-83-60717-83-7

8. Władca Pierścieni ? Dwie Wieże Tolkien J.R.R., Zysk i S-ka Wydawnictwo, ISBN: 83-7298-113-2

9. Katyń Wajda A. 2007

Praca może zawierać drobne błędy interpunkcyjne (np. niepotrzebne spacje itp.)

Przekleństwa użyte w pracy mają na celu oddanie charakteru "świra" i są to wyłącznie cytaty.

Edytowano przez Piekar
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uhm. Przebiłem się przez powyższy tekst.

Kto nie żyje dla kogoś lub czegoś, ten nie żyje wcale

Tytuł mógł zwiastować emo-tekst, albo coś ciekawego. Wyszło dziwnie.

Przekleństwa użyte w pracy mają na celu oddanie charakteru "świra" i są to wyłącznie cytaty.

W myśl panujących reguł na tym forum, lepiej by było gdybyś dał to stwierdzenie PRZED tekstem, nie po. Część przekleństw i tak wycięła auto-cenzura.

Praca może zawierać drobne błędy interpunkcyjne (np. niepotrzebne spacje itp.)

Istotnie, zawiera takie błędy. Nie chce mi się ich w punktach wymieniać, liczę że sam sprawdzić i poprawisz. I jeszcze jeden błąd rzeczowy znalazłem. Błędne przytoczenie przepowiedni z HP:

"drugi z nich nie mógł żyć po śmierci wroga."

Podczas gdy przepowiednia mówiła:

"I jeden z nich musi zginąć z ręki drugiego, bo żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje?"

Czyli, że musiało dojść do pojedynku i śmierci jednego z nich. A drugi mógł wtedy żyć w spokoju.

Już nie mówię, że miałeś cytować słowo w słowo. Ale sens wypowiedzi to warto zachować.

No. Wyszło dziwnie, bo znów mamy motyw ze spotkaniem postaci fantastycznych z rzeczywistymi. Z różnych książek, czasów, światów. Zazwyczaj takie motywy były stosowane do zabawnych sytuacji, tu chciałeś wpleść jakieś filozoficzne pierdu pierdu. Nie spodobało mi się, wybacz.

Zdania składane są czasami gładko i prowadzą czytelnika, ale były momenty gdy dało się odczuć sztuczność. Zarówno w opisach jak i dialogach. Zwłaszcza w dialogach. I jak dla mnie nadmiar religii w tym tekście.

Bardzo brakuje mi jakiegoś porządnego podsumowania w zakończeniu. Jakiejś konkluzji, jakichś wniosków, jakichś decyzji poza kolejnymi pytaniami. Fakt, jest zdanie że "Żyć znaczy kochać". Ale nic poza tym.

Czyli ogółem: miałki tekst, bez większego przesłania, z pytaniami na poły egzystencjonalnymi. Przeczytać się da, ale można sobie też odpuścić.

PS. To tylko moja subiektywna opinia. Tak, też mam 17 lat.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ogonmaster ->

To, co aktualnie piszę zawiera swego rodzaju przesłanie, ale nie trzeba się liczyć z tym, że każda opowieść Sci-Fi musi mieć jakieś przesłanie. Tu chodzi przede wszystkim ciekawą fabułę, ładny, ciekawy styl. Sądzę, że spróbować pisać może każdy.

No, a talent... to osobna sprawa. Fakt - pisać może każdy, pisać b. dobrze - już niewielu. Czy talent jednak ma się już nabyty ? Czy w miarę prób, nabierania doświadczenia, mimo, iż talentu się nie miało można napisać coś godnego przeczytania ?

Myślę że tak. Każdy w jakiejś branży zaczyna od zera - przecież nie od razu umiesz pisać programy w C++ czy nie od razu umiesz śpiewać jak zawodowiec. Podobnie jest z pisaniem (tak uważam), im więcej piszesz, im więcej czytasz książek, tym Ci to później lepiej (choć nie zawsze) wychodzi - czyli to, co pisałem już wcześniej.

Edytowano przez Adam__R
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To opowiadanie moje i przyjaciela ;)

I Część - Spotkanie

Noc ta była bezchmurna, księżyc oświetlał Cienisty Bór swą łagodną poświatą.

Wzdłuż jego starych, nieco przerażających drzew podążał pewien człowiek. Jego strój był ciemny, wręcz czarny, co sprawiało, że z łatwością wtapiał się w cień. Na jego plecach wisiał kołczan ze strzałami o jasnych brzechwach.

Długi, czarny ozdobny łuk również był do niego wciśnięty.

Broń była obsadzona szmaragdami i szafirami, mieniącymi się w świetle księżyca.

Posiadał też cztery ruchome pierścienie. Z pochwy wiszącej u boku chłopaka wystawał sztylet o nietypowym kształcie, zdobiony powykręcanymi łuskami.

Nikt nie znał imienia łowcy, lecz nazywano go Neckod.

Jego twarz nie była widoczna, zasłaniał ją obszerny kaptur. Neckod przybył do Boru by przetrzebić populację Tolloków Leśnych. W nocy najsilniejsze okazy wychodziły z ukrycia. Jednak on nie bał się.

Był silny, uzbrojony, i przede wszystkim ukryty. Jego misja musiała się powieść. Nie było takiej opcji, żeby się nie udała...

Neckod bezszelestnie przemykał pomiędzy drzewami, w skupieniu wyglądając wrogów.

W końcu zauważył jednego z potworów. Zatrzymał się, jego serce szybciej zabiło.

Cicho wyjął sztylet i zaczął skradać się w stronę przeciwnika. Wtem usłyszał cichy, dziewczęcy płacz. Tollok drgnął. Neckod szybko wbił mu sztylet w plecy, odskakując, gdy ten, charcząc, osunął się na ziemię.

Zaczął nasłuchiwać . Ukląkł i wytarł sztylet o trawę, słysząc następne nieco głośniejszy szloch.

Wreszcie zlokalizował miejsce, z którego dobiegały dźwięki. Było to duże, stare drzewo. Gdy przyjrzał się mu dokładniej wyodrębnił w nim coś na kształt drzwi.

Ostrożnie wsunął sztylet do szczeliny między ?wejściem? a resztą pnia. Podważył mocno drewno i uchylił się ? to opadło na ziemię, unosząc masę kurzu.

Gdy opadło, zobaczył skrępowaną linami długowłosą dziewczynę ? to ona płakała.

Teraz patrzyła na niego przerażona, próbując cofnąć się, uciec przed nim.

W końcu, gdy jej plecy dotknęły ?ściany?, odważyła się wyjąkać:

- N... nie jesteś... J... jednym z tych p...potworów? ? Spytała, przełykając łzy.

- A wyglądam? ? Zaśmiał się nieco... Okrutnie? Tak to brzmiało.

Stanął za nią i naciął linę, uwalniając ją. Dziewczyna powoli wstała, prostując kości i ocierając oczy.

- Dziękuję... ? Szepnęła z wdzięcznością ? T... te stwory uwięziły mnie tu kilka dni temu, gdy... Erm, n... nic...

- Nie ma za co ? odrzekł chłodno. ? Nie jest Ci zimno? ? mruknął po chwili.

- N... nie, dziękuję, że pytasz... ? Odrzekła ? ale widocznie drżała.

- Ehh... ? Neckod postanowił nie zwracać na to uwagi.

- Czy nie wiesz gdzie te potwory mają obóz? Gdzie się zatrzymały? Cokolwiek?

- Mmm... Widziałam... Jaskinię pełną tych potworów... było ich tam może dwudziestu... ? plątała się dziewczyna.

- Kobiety... ? burknął łowca ? Potrafiłabyś pokazać gdzie to było?

- Eee... Spróbuję... ? odpowiedziała nieco pewniej ocalona.

Wciąż słaniała się na nogach. W pewnym momencie schyliła się i ponownie weszła do drzewa. Widać było, że trzęsła się ze strachu przed pułapką ? lecz go przezwyciężyła. Wyszła chowając pod płaszczem tobołek podróżny i podpierając się zdobioną laską.

?Jest magiem?, przemknęło Neckodowi przez głowę. ?To dobrze, może się przydać?, pomyślał z aprobatą i ruszył w kierunku wskazanym przez dziewczynę ? tempem na tyle wolnym, by osłabiona mogła za nim nadążyć.

Po półgodzinnym marszu ujrzał opisaną jaskinię ? ze środka emanowała jasna łuna, zapewne od ogniska.

Chciał wyjść z krzaków i zajrzeć do środka, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się ? na swoje szczęście, ponieważ w nieoświetlonym przez ogień miejscu siedział jeden z Tolloków, prawdopodobnie strażnik.

Nakazując towarzyszce absolutną ciszę założył dwie strzały do pierścieni i wycelował ? po chwili potwór leżał na ziemi, z wystającymi z kolczugi brzechwami. Łowca założył kolejne cztery strzały i wyszedł z krzaków.

Nagle jego płaszcz ?zapłonął? bordowo-czerwonym blaskiem, po czym zgasł ? stając się tak ciemny, że dziewczyna za nic nie dojrzałaby go, choć stał może pięć metrów od niej.

Bezszelestnie ruszył w kierunku jaskini zakładając kaptur. Zajrzał do wnętrza ? liczebność potworów była mniejsza, niż opisana przez ocaloną, zapewne strach wyolbrzymił ich w jej oczach. Było ich dokładnie siedmiu. Neckod uśmiechnął się do siebie ? nie przeczuwał, że będzie tak łatwo. Dołożył jeszcze jedną strzałę na standardowe miejsce w łuku.

?Pięciu pada od strzał... Tego, który stoi najbliżej zarzynam jak prosię...?,uśmiechnął się do siebie okrutnie, planując rzeźnię. ?Ostatni w walce w zwarciu ? miodzio?, uznał, po czym ? zdecydowawszy się na działanie ? wypuścił strzały.

Zgodnie z jego oczekiwaniami kilku ?biesiadników? padło. Rzucił się na najbliższego, lecz ten obrócił się w jego stronę i zablokował cięcie po szyi zardzewiałym karwaszem. Łowca momentalnie podciął przeciwnika. Mimo wszystko Tollok zachował równowagę i zamachnął się podniesionym z ziemi toporem martwego towarzysza. Neckod poczuł cuchnący oddech potwora na twarzy, przymknął oczy. I przebił potwora sztyletem, uchylając się przed morderczym cięciem.

W samą porę, bo drugi ocalały właśnie próbował zdzielić go tarczą po głowie. Jednak, nie tracąc zimnej krwi, chłopak odskoczył i złapał przeciwnika za szyję, zaciskając palce po obu jej stronach. Lewa ręka powędrowała do pochwy u boku wroga i wyjęła z niej długi miecz. Nie namyślając się uciął właścicielowi głowę.

Odszedł kawałek i upadł. Emocje... Wziął głęboki oddech i wstał. Jego płaszcz ponownie ?zapłonął?, po czym znów stał się zwykłym materiałem. Wyszedł z jaskini, powstrzymując wymioty. Nie lubił zabijać, ale misja... Konieczność...

Wrócił do towarzyszki i razem ruszyli dalej. Teraz oboje słaniali się na nogach, na granicy omdlenia.

Po kilku godzinach byli na granicy wyczerpania.

Wtem usłyszeli stukot kopy t rozlegający się po całym Borze...

II Część - Watashi wa Kyojii Saiko desu

Neckod rozejrzał się czujnie. Jego błękitne oczy skupiły się na licznych kępach gęstych krzaków. Przeczesywał je wzrokiem. W końcu, ?oświecony?, złapał dziewczynę za ramię.

- C...co? ? obróciła się zaskoczona. Na widok zaciętej, czujnej miny kompana w jej oczach pojawiło się przerażenie.

-Sza! ? Warknął, po czym, już przyjemniejszym głosem, szepnął: - To teren pełen nie tylko Tolloków... Jest tu masa złodziejów, morderców i innych szumowin. U nas nazywamy to ?porą PvP? ? parsknął cicho.

Zsunął dłoń na jej nadgarstek i pewnie go chwycił. Dziewczyna drgnęła, jej ciało przeszedł dreszcz. Łowca wyraźnie to odczuł.

- Chodź za mną, tylko cicho... ? mruknął Neckod.

Po chwili bezszelestnie przemykali między pniami drzew, kryjąc się w miękkim poszyciu. Mdłe światło księżyca odbijało się od kruczoczarnych włosów chłopaka.

W pewnej chwili Neckod ruchem ręki zatrzymał towarzyszkę.

Cicho wyjął łuk, założył cięciwę. Wyjął jedną ze strzał. Srebrna poświata zaigrała, zagięła się na powierzchni jednego ze szmaragdów zdobiących broń.

Zmrużył oczy, wpatrując się w cel.

Jego ruch wypuszczający strzałę był tak szybki, że dziewczynie zdał się ledwo drgnięciem.

Jednak świst strzały był rzeczywisty, świadczył o nadzwyczajnej szybkości łowcy.

Cofnął się. Cicho nakazał szatynce przycupnąć w krzakach, a sam powoli ruszył do przodu.

Łuk i kołczan zawiesił na konarze drzewa, by nie ograniczały mu swobody ruchu.

Wyjął ze skórzanej pochwy krótki miecz. Jego klinga mieniła się srebrem. Zatopił się w ciemności.

Jednak, już po chwili, wrócił ? dźwigając na ramionach młodego jelenia z bokiem przebitym mieczem.

Neckod uśmiechnął się i szepnął:

- Chodź, zaraz rozbijemy obóz, zjemy coś... Mogłabyś podać mi łuk?

Dziewczyna wstała i nieśmiało sięgnęła po broń, jakby bała się, że ta ją oparzy ? jednak pewnie chwyciła zdobiony kołczan. Zawiesiła go towarzyszowi na szyji, po czym ruszyła za nim w stronę, z której nadbiegł jeleń.

- Mmm... Jak masz na imię? ? spytał łowca, gdy już siedzieli przy płonącym ognisku piekąc mięso jelenia.

-Watashi wa Kyojii Saiko desu... Eee, chciałam powiedzieć, jestem Saiko Kyoji... ? rumieniec pojawił się na jej twarzy.

- Ja jestem Neckod, miło mi ? odrzekł chłopak ? Erm, czy pochodzisz z Japany?

- Tak ? uśmiechnęła się dziewczyna. ? Skąd wiesz?

- Ten wasz język ? zaśmiał się łowca ? charakterystyczny, kiedyś go słyszałem.

Przyjrzał się jej twarzy oświetlonej płomieniami ognia.

Wyglądała na wycieńczoną, była blada ? Neckod dojrzał to mimo poświaty księżyca.To pewnie przez niewolę u Tolloków - pomyślał.

Jednak mimo tego była ładna ? miała błyszczące, piwne oczy, niewielki, zgrabny nosek. Spod kaptura wystawały luźne kosmyki ciemnych blond włosów. Miała na sobie długi, zielony płaszcz, spięty broszką, i wysokie, czarne buty ? więcej części ubioru nie dało się wyodrębnić w pochylonej postaci dziewczyny.

-Chcesz wiedzieć co to PvP? To "kari" w języku Japany - polowanie w ogólnej mowie.

-Rozumiem...A jak powstało to "kari"?

-Kiedyś nastała pora bandyctwa w Margonem.Więc przed wiekami magowie stworzyli blokadę, która to uniemożliwia w niektórych terenach. Ale przed wschodem słońca wyłącza się na jakiś czas..

-Interesujące... - szepnęła Saiko z uśmiechem.

-Więc, gdzie szłaś taką niebezpieczną drogą? Takie drogi nigdzie Cię nie zaprowadzą. - zapytał łowca z zaciekawieniem, chyba pierwszy raz w lesie.

-Do Mythar...

-Wiesz że nie powinnaś o tym mówić na lewo i prawo? Jeszcze mogą nas nakryć. - przerwał Neckod

-Czemu?

-Mythar się ukrywa przed "normalnymi" ludźmi...

Siedzieli tak, milcząc i ze smakiem zajadając mięso, wpatrując się w siebie.

Nagle z krzewów ?wyskoczył? niebieski, magiczny strumień mocy...

Edytowany 16:10:52 15.5.2008 przez Neckod

III Część - Satsujin

Atak był silny, szybko ?frunął? w stronę Saiko. Dziewczyna, przerażona, nie zdążyła odskoczyć ? jej płaszcz zaczepił się o konar drzewa. Przymknęła oczy, wciąż szarpiąc się. Pocisk zbliżał się w jej stronę. Neckod wstał, lecz nie zdążył - uderzył... W magiczną laskę szatynki, która nagle, rozświetlając cień nocy swą magiczną aurą, uniosła się i nadstawiła by ochronić właścicielkę. Pocisk uderzył w błyszczący rubin na szczycie broni, ten rozprysnął się na dwie części, które upadły na błotnistą ziemię.

- Nie! ? krzyknęła dziewczyna.

Ta laska była dla niej aż tak ważna?... - przemknęło łowcy przez umysł.

Ocalona przez własną laskę rzuciła się na ziemię szukając klejnotów. Nie zauważyła, jak z krzaków wychynął kolejny strumień.

- Saiko! ? wrzasnął Neckod. Odbił się od błota i odepchnął ją na bok, samemu ledwie unikając trafienia.Momentalnie uklęknął i wyjął z kołczana chropowatą strzałę z żółtą brzechwą ? swoje dzieło, rozsiewające drażniący oczy i swędzący proszek. Wypuścił strzałę w kierunku przeciwnika, a przynajmniej miejsca, gdzie powinien on się znajdować ? w krzakach.

Ta świsnęła cicho, po czym usłyszeli, jak strzała trafia w drzewo.Lecz proszek zrobił swoje ? po paru sekundach wróg, miotając się wściekle, wyskoczył z chaszczy.

Gdy łowca ujrzał przeciwnika, natychmiast pomyślał: To z pewnością mag.... Nagle coś go oświeciło : To....

Odwrócił się w stronę towarzyszki:

- Saiko, Uciekaj!

Dziewczyna spojrzała na niego.

- Nie! ? Warknęła z zaciętą miną.

- Uciekaj! To... Tu chyba dedacz... ? Widząc zdziwienie na jej twarzy pośpiesznie dodał:

-Satsujin w waszym języku...

- A ty? Po tym co dla mnie zrobiłeś nie dam Ci tak po prostu zginąć! ? odcięła się, lecz skoczyła w krzaki.

Neckod wiedział, że nie odeszła daleko, że duma jej nie pozwoliła, lecz nie miał czasu by się o to troszczyć.

Łowca cicho sapnął. Założył cztery strzały do pierścieni, poprawił pochwę by w każdej chwili mógł sięgnąć po miecz.

- Czego chcesz, Endriu?! Punktów honoru nie u mnie szukaj!

- Nie wiesz czego chcą dedacze?! ? Zaśmiał się perfidnie ? Sławy i zabawy!

- Więc ostatni raz się ?pobawisz?, parszywy psie! ? wrzasnął Neckod.

- Krzycz, krzycz... ? szepnął upiornie morderca ? To będzie ostatni krzyk w Twoim życiu... W Twoim i tej ślicznotki w krzaczkach ? parsknął ? Ale przed mordem trochę się z nią zabawię...

- Giń! ? wrzasnął Neckod z furią w głosie.

Nie mógł pozwolić sobie na śmierć. Odczuwał dziwne pragnienie chronienia nieznajomej, a ten... Ten dedacz, ta kanalia...

Wypuścił strzały w stronę wroga, lecz ten spojrzał na niego lekceważąco. W chłopaku zawrzało. W myślach widział przeciwnika padającego na ziemię w kałuży krwi, ze strzałami sterczącymi z piersi...Jednak Endriu wyciągnął w jego stronę rękę zaciśniętą w pięść. Strzały, będąc może 3 metry od niego, zatrzymały się, jakby uderzył o niewidzialną barierę ? i opadły na ziemię.

Łowca zaklął szpetnie.

W ten sposób go nie pokonam - pomyślał. Pogładził dłonią jelec miecza i... Poczuł, jak rozpada się w nicość ? lecz nie było bólu, niczego... I po chwili stał za wrogiem.

Saiko... - przemknęło mu przez myśl, gdy zobaczył krótki, czerwony błysk w krzakach.

Szybkim ruchem wyjął broń i na oślep wbił w plecy wroga.

Trafił oszołomionego mężczyznę w lewy bok, poczuł ciepłą posokę bryzgającą na twarz. W ostatniej chwili odskoczył, gdyż morderca na chybił trafił zamachnął się w jego stronę laską, obracając się i wyjąc z bólu.Ranny uśmiechnął się upiornie. Przyłożył dłoń do krwawiącego boku i uklęknął. Neckod, oszołomiony ? nie wiedzieć czemu ? nie mógł zdobyć się na najmniejszy ruch.

Odbił dłoń na ziemi, ta pozostawiła krwawy ślad. Podniósł laskę, która upadła przy ciosie i zamoczył koniec w kałuży posoki, która pojawiła się po jego lewej stronie.

Zaczął... rysować po ziemi. Łowca zaraz zrozumiał, co to za ?malunek?.

Pentagram..., pomyślał. Jęknął, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

Zebrał się w sobie.

Muszę... Coś... Z siebie... Wydusić - warknął w głowie. W końcu, z zaciętą miną krzyknął:

-Saiko... Uciekaj... ? jego głos osłabł nieco ? Zapomnij o dumie! Ten gość ma konszachty z diabłem...

To już nie zabawa... ? Głos ugrzązł mu w gardle, nie potrafił wydusić już ani słowa.Zobaczył, jak krzaki się poruszyły.

Uciekła... - pomyślał z nadzieją.

Jednak ten znak był nieco inny niż pentagram... Wokół niego Endriu nakreślił dwanaście dziwnych ? jakby runicznych ? znaków.

Te zaczęły iskrzyć, po czym ?uspokoiły się?, teraz tylko lekko błyszczały.Drwiący uśmiech nie schodził z twarzy mordercy. Nagle... Znaki wypełniły się jakby złotą cieczą, a pentagram...

Żółć wezbrała w ciele Neckoda. W pentagramie pojawiła się krew. Bulgotała leniwie, wypełniając kontury. W końcu zaczęła się wylewać.Coś kierowało chłopakiem, coś kazało mu spojrzeć w kałużę, która pojawiła się u jego stóp...I zerknął, usilnie starając się zamknąć oczy ? lecz ... nie potrafił? Coś nie pozwalało mu na żadne ruchy ? prócz tych wymuszonych.

Jego oczy szeroko się rozwarły, patrzył w bordową ciecz...

Widział siebie, z poderżniętym gardłem, leżącego w dziwnej ? wskazującej na pogruchotane kości ? pozycji. Widział Saiko, zawieszoną za szyję na drzewie, z mieczem wbitym w pierś i powyginanym ciałem.Widział płonące Mythar, ludzi krzyczących w agonii, gdy ogień pochłaniał ich ciała...Widział śmierć...

Zacisnął powieki, lecz wciąż widział te sceny w głowie, nie mógł się od nich opędzić, nie mógł... Nie potrafił... Zaczął krzyczeć, teraz miał taką możliwość... Na oślep, z zamkniętymi oczami rzucił się przed siebie, lecz pośliznął się na kałuży krwi.Upadł, lądując z twarzą w środku pentagramu.

Czuł, jakby jego oblicze jednocześnie płonęło i zamarzało, było cięte na kawałki i miażdżone, czuł, jakby umierał... Jak opętany...Ujrzał niebieskie iskry, i nic więcej. Zemdlał. Mroczna otchłań podświadomości uśmierzyła ból, przyniosła ulgę, ukojenie...

IV część - Wspomnienie

Neckod otworzył oczy, jednak po ułamku sekundy szybko je zmrużył. Jasne promienie słońca oślepiły go. Na policzku czuł coś miękkiego.

Właściwie, jeszcze nie do końca się rozbudził. Uświadomił sobie, że leży na ziemi, ze zwiniętym płaszczem pod głową, okryty materiałem niewiadomego pochodzenia.

Postanowił ponownie spróbować otworzyć oczy, tym razem przezornie przysłaniając je ręką. Ta nie chciała się ruszyć, Neckod długo się do tego zmuszał.

Cholera, nie jesteś baba, rusz się, człowieku!, pomyślał łowca i w końcu uniósł dłoń do twarzy.

Między palcami ujrzał ładną łąkę, pełną lekko uschniętej trawy. Na jednym jej końcu znajdowała się ściana drzew, będąca granicą lasu. Nie potrafił przebić jej wzrokiem.

Z wysiłkiem uniósł lekko głowę i, podpierając się rękoma, obrócił ją w drugą stronę, lekko się podnosząc.

Jako pierwszy rzucił mu się w oczy niewielki strumień, leniwie płynący między kamieniami.

Na jednej z większych skał siedziała jego towarzyszka. Teraz usiadł, ciemnozielony płaszcz zsunął się na jego nogi.

Płaszcz? Przecież przed chwilą spoczywał pod jego głową...

Nie zastanawiając się nad tym dłużej wstał. Ponownie spojrzał na dziewczynę. Siedziała bokiem do niego, miała opuszczoną głowę. Jej mina wyrażała smutek i ... Cierpienie?

Po czym ?oświeciło? go. Płaszcz... Pierwszy raz widział szatynkę BEZ niego. Nigdy go nie ściągała ? przynajmniej w jego obecności. Cóż, właściwie nie skrywała pod nim niczego... Dziwnego. Była ubrana w prostą, rdzawego koloru tunikę do kolan, obramowaną soczystą zielenią.

Prawą ręką obejmowała przedramię drugiej, między jej palcami przeciekała... Krew?

Co jest... - pomyślał Neckod. Natychmiast ruszył w kierunku dziewczyny, zarzucając na ramiona płaszcz.

- Saiko! ? krzyknął, lecz z jego ust wydobył się jedynie głośny szept.

Skutki uboczne tego cholernego zaklęcia - przemknęło mu przez głowę.

Jednak szatynka obróciła się w jego stronę. W jej oczach ujrzał ból, może nawet... przerażenie? I troskę. Tak, to troska dominowała w tym spojrzeniu... Otwarła usta, chcąc coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Jej powieki powoli opadły, a ona upadła na ziemię z dźwiękiem.

Plusk? - pomyślał Neckod biegnąc w jej stronę.

Uklęknął nad nią ? teraz zobaczył skąd wzięło się to. Saiko opadła na niewielką kałużę krwi - łowca domyślił się, że jej własnej.

Na jej przedramieniu znajdowała się dziwna rana, jakby coś rozszarpało skórę od środka, próbując wydostać się na zewnątrz.

Powoli sączyła się z niej posoka. Chłopak obrócił szatynkę na plecy. Jej wyraz twarzy był udręczony, jakby coś wysysało z niej wszystkie siły, lekko drgała. Zanurzył koniuszek palca w kałuży, po czym podsunął go pod nos i powąchał.

?Boże, co to ma być??, pomyślał. Polizał opuszek, lecz natychmiast splunął na ziemię.

- Zatruta rana... Nie wiadomego pochodzenia... I... ? Neckod, przez tą chwilę, gdy trucizna znajdowała się w jego ustach, czuł, jak opuszcza go energia.

- Wysysa życie? - spytał się samego siebie Gdy tylko przyłożył do niej materiał rozległ się cichy syk, zaczął parować.

Miast krwi ze zranienia pociekła dziwna, zielonkawa, gęsta ciecz i poczęła wypełniać materiał.

Saiko cicho jęknęła, przeszedł ją wyczuwalny dreszcz.

Neckod wsunął rękę pod jej brzuch i uniósł ją, usadzając ją tak, że plecami opierała się o jego kolano. Wyjął z kieszeni niewielką fiolkę błękitnego, musującego płynu.

Uniósł jej podbródek i rozchylił wargi, po czym wlał do nich kilka kropli cieczy.

Dziewczyna kaszlnęła cicho, po czym westchnęła.

Łowca ujrzał, że płaszcz wypełnił się trucizną. Ostrożnie odwinął go, starając się nie uronić ani kropli.

Podniósł go i szepnął:

-Kumokasumi...

Magiczne ubranie błysnęło, po czym nabrał swej zwykłej ciemnej barwy.

Klejnoty wyleciały z pierścieni i spadły na otwartą dłoń Neckoda - nie błyszczały tak mocno, jak przed umieszczeniem w kółkach.

Minęło parę godzin. Saiko otworzyła oczy, powieki ciążyły jej niemiłosiernie.

Leżała na czymś ciepłym. Nie mogła ? czy też nie chciała ? się ruszyć. Było jej tak wygodnie...

?Czczy... Czy ja już...?, przemknęło jej przez głowę.

Z trudem obróciła głowę i ujrzała krwistoczerwoną tkaninę.

?Zaraz... Żadne z nas nie ma nic czerwonego... Ani Neckod, ani ? tym bardziej ? ja... Nie ma nikogo... Jestem sama...Sama... Jak zawsze...?

Przegrała z sennością. Przymknęła oczy i zanurzyła się w rozkosznej ciemności.

Gdy ponownie uniosła powieki ujrzała przed sobą plecy towarzysza.

Ten sięgnął do kieszeni, po czym wyjął z niej coś czerwonego i wetknął do łuku.

-Houmen ? mruknął

Łuk zaiskrzył się lekko, po czym zmienił barwę na szkarłatną.

Łowca ziewnął, założył cięciwę i wyjął strzałę.

Wypuścił ją w kierunku spróchniałego pnia, ten wybuchnął, gdy tylko strzała się w niego wbiła ? po chwili huczało tam spore ognisko.

Neckod przezornie ustawił wcześniej wokół ? teraz już płonącego ? pnia krąg kamieni.

Chłopak przeciągnął się leniwie i ?wstając- schował łuk to kołczana.

Mrucząc pod nosem skierował się w stronę szemrzącego strumyka i ukląkł przed nim.

Słońce błyszczało, mieniło się, igrało na powierzchni powoli płynącej wody.

Zanurzył w nim dłonie i ochlapał twarz zimną cieczą, po czym otrzepał się i odwrócił, z zamierzeniem powrotu ? jednak ujrzał, że jego towarzyszka już nie ?śpi?.

- Nareszcie ? uśmiechnął się, wycierając ręce o skraj płaszcza.

Dziewczyna odwzajemniła uśmiech, odgarnęła niesforny kosmyk włosów z twarzy.

- Dziękuję... ? szepnęła. ? Pewnie przysporzyłam ci kłopotu, ale... T...ten pent... Erm, nic..

Łowca spojrzał na nią badawczo, lecz nie przerywał.

-Czy... Czy mogę cię o coś spytać?

-Wal śmiało ? odparł, czekając.

-Gdzie byłeś... Kiedy ja, eee... Spałam... ? zakończyła ze zrezygnowaniem

-Poszedłem trenować na zającach ? zaśmiał się ? No cóż, upolowałem dwa, oprawiłem, przyniosłem je tu, a potem...

-Potem? ? spytała

-Potem byłem, erm... Tam gdzie król piechotą chodzi ? mrugnął.

-Spokojnie, umyłem ręce ? dodał szybko, widząc nietęgą minę Saiko.

Po kilku chwilach pełni sił, najedzeni i wypoczęci przyjaciele wstali. Neckod rozprostował kości, a Saiko ziewnęła, prężąc się niczym kot. Łowca nie mógł się powstrzymać, co chwilę zerkał na nią kątem oka.

Nagle dziewczyna jęknęła cicho, jej twarz wykrzywił grymas bólu. Przycisnęła dłoń pod żebra, upadając na kolana i podpierając się drugą ręką [do Necka ? złapała się za ?znamię?, ?chapsły ? ją pozostałości po ... pentagramie? Jakby nawrót].

- Saiko?! ? krzyknął cicho chłopak, podbiegając do niej.

- N... nic mi nie jest... ? mruknęła, próbując wstać.

- Nie gadaj bzdur! ? warknął, lekko łapiąc ją w talii i delikatnie podnosząc do pozycji stojącej.

- Oprzyj się o mnie... Chwila... ? Towarzyszka niechętnie wsparła się na jego łopatce, a Neckod sięgnął za pazuchę i ponownie wyjął buteleczkę cicho bulgoczącego płynu.

- Co... Co to jest ? ? spytała szatynka, w jej głosie słychać było przerażenie.

- Nie bój się... Nic ci nie będzie. ? Odkorkował i przyłożył ustnik do jej warg, widząc w jej wciąż przestraszonym spojrzeniu zgodę. Przechylił, licząc krople. Po czterech zatkał fiolkę i schował ją. Dziewczyna natomiast poczuła, jak tak potrzebna energia, ciepło wypełnia jej ciało, nareszcie pozwalając jej... Żyć? Bo jej uczucia po spotkaniu z pentagramem trudno było nazwać życiem...

- Pokaż to... ? mruknął z ledwie wykrywalną troską w głosie.

- N... nie... ? szepnęła próbując się wyrwać. Chłopak jednak, przemógłszy się, przytrzymał ją mocno ? Saiko cicho krzyknęła, czując, jak silna ręka zaciska się na jej ramieniu ? i ?podciął? ją, szybko klękając ? przyjaciółka opadła na jego kolana.

- Przepraszam. Ale... Czuję, że to coś poważnego. I muszę ? powiedział z naciskiem - , muszę to zobaczyć. ? Szatynka już nie stawiała oporu, wiedziała, że nie wygra z o wiele potężniejszym Neckodem.

- Przepraszam... ? Powtórzył, delikatnie podciągając jej tunikę, starając się ?niczego nie odsłonić? ? ku jego radości nie musiał się rumienić, bo dziewczyna miała pod ubraniem coś na kształt krótkich spodenek.

Musnął palcami jej skórę ? była ciepła, gładka, miła w dotyku -, szukając rany ? był pewien, że właśnie ją znajdzie.

W końcu spojrzał na lekko zaczerwienioną dziewczynę.

- Skończyłeś? ? spytała niepewnie.

- Obróć się na brzuch ? mruknął ? nie martw się, nic ci nie zrobię.- Ujrzał przejmującą trwogę na jej twarzy.

Więc teraz zobaczę, co tak skrupulatnie ukrywa - pomyślał.

Poczuł dreszcz przebiegający Saiko, gdy powoli, próbując odwlec tą chwilę, obracała się.

Chłopak zamknął oczy, próbując się uspokoić. Podświadomie... Bał się tego, co zobaczy.

- Gotowy? ? Zapytała, jakby czuła obrzydzenie ? do samej siebie. ? Gotowy? Aby to zobaczyć? Aby mieć powód, by nienawidzić mnie, jak inni? Czy na pewno tego chcesz?

Neckod, nie odwlekając, otworzył oczy. W skórę dziewczyny jakby ?wtopiony? był czarno-biały znak Ying-Yang.

I... Chyba wiedział, co to oznacza. Nie wiedzieć czemu, najpierw poczuł radość. Potem zachciało mu się wymiotować. Zakrył twarz rękoma, nie wiedząc co robić.

-Mam sobie iść, hę? Widzę, że wiesz, co to znaczy... ? Powiedziała smutno.

-S...Saiko... Ja... ? mruknął.

Zamknij oczy - odrzekła tylko. Posłuchał. I nagle... Znalazł się w innym miejscu .

Chyba leżał na ziemi, wokół czuć było dym, i ... Krew? Taaak, to był zapach świeżo utoczonej krwi...

Rozejrzał się. Wokół niego o spękaną glebę uderzały obute w wojskowe sandały stopy, słychać było brzęk oręża, krzyki, coś jakby grzmoty.

Neckod poderwał się, wstał, zataczając się lekko. Odzyskał równowagę i odskoczył ? w ostatniej chwili, gdyż przebiegł koło niego odziany w skórzany kaftan elf.

Jak zauważył, wojownik dzierżył włócznię. Wydobył z siebie dziki, wojenny okrzyk, machnął bronią, grzywa złotych włosów świsnęła w powietrzu ? i rzucił się w wir walki.

Oniemiały patrzył w miejsce, gdzie przed momentem znajdował się woj.

Walczył z czterema nieumarłymi ? dźgał z furią, grot jego włóczni rozszczepił kręgosłup jednego z przeciwników. Obrócił się z niewiarygodną szybkością, uderzył kolejnego wroga, lecz ten, szczerząc się w bezzębnym uśmiechu, uderzył tarczą w dzidę ? pękła, elf zatoczył się, poleciał do tyłu... Ożywieniec wbił sejmitar między jego żebra, kolejny ciął płasko, smagnąwszy jego klatkę piersiową.

Młodzieniec charknął, zakaszlał. Dusił się, dusił... Jego własna krew bulgotała w rozciętym płucu. Nie zdążył krzyknąć, gdy stary wojownik uciął mu głowę, zaszedłszy go od tyłu.

Neckod głucho wrzasnął, widząc, jak czerep młokosa toczy się po ziemi w jego stronę. Jego oczy były przymknięte, cienkie pasmo białka było widoczne spod powieki.

Przestań o tym myśleć... Zamknij gały i uspokój się... - pomyślał. Odwrócił się, by po chwili usłyszeć przerażający, grzmiący głos... Tak dobrze mu znany... Przeciwnik noc temu...

- Daję wam ostatnią szansę! ? huknął Endriu ? Mam zakładnika... ? uśmiechnął się paskudnie.

- Arch! ? warknął. Wysoki, umięśniony brunet z cienia swego pana, trzymając za włosy omdlałą, może trzynastoletnią szatynkę.

Tłum wojowników, wcześniej wpatrujący się we wroga, teraz jęknął.

- NIE!!! ? usłyszał Neckod. Średniego wzrostu szatyn w bogato zdobionym płaszczu upadł na kolana, z rozpaczą patrząc w stronę agresora.

- Saiko... ? szepnął łowca.

T... To są jej wspomnienia... - pomyślał.

- A więc... Poddajcie się! ? zawołał mężczyzna.

- Poddajcie się, a wasze winy zostaną odpuszczone! Poddajcie się, a jeńcy zostaną wypuszczeni! Poddajcie się, a zostawię w spokoju wasze kobiety i dzieci. Poddajcie się... A połączymy nasze imperia, by razem rządzić światem.

- Razem?! ? Z tłumu wystąpił niski wyrostek w czarnym płaszczu.

- Razem?! ? powtórzył ? Chcesz przejąć nasze mocarstwo, naszą siłę! Chcesz odebrać nam lata chwały, oszuście! Odejdź! ? głowa chłopaka znikła w przepastnym pysku wielkiego lisza.

Krzyknął, zakrwawione zwłoki opadły na ziemię.

- Więc? Dogadamy się?

Ofiara chłopca zrobiła swoje ? oniemiały dotąd tłum teraz zakrzyknął tym samym okrzykiem bojowym , który wcześniej wydobył się z ust elfiego blondyna, zaszlachtowanego przez nieumarłych.

- Odrzucacie moje warunki? Cóż... Ręka przyjaźni zamienia się w pięść wojny. Hua!

Armie ponownie ruszyły na siebie, jednak oczy Neckoda skupiły się na nieprzytomnej dziewczynce. Poddany Endria rzucił nią za siebie, kilku żołnierzy podniosło ją i zaniosło do namiotu wodza.

Łowca stracił wszystko z oczu... Zaszły mgłą...

Dzięki za przeczytanie ;D I proszę o opinie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jestem pełen podziwu, że co niektórzy mają odwagę wrzucać tutaj teksty, które... a co mi tam, nie napiszę :)

W każdym razie nie sądzę, żeby wykorzystanie w książkach słów popularnych w grach (typu PvP) było dobrym rozwiązaniem.

Rozumiem, że takowi "pisarze" muszą być zapalonymi graczami - ja jednak nie znoszę czytać książek, które mocno wiążą się z grami PC i W.I. (Wszelkimi Innymi). Co innego, kiedy na podstawie książek tworzy się gry - w przypadku, dajmy na to, Wiedźmina to był strzał w dziesiątkę.

Być może się mylę co do powyższego (tylko przejrzałem tekst, nie czytałem), być może za chwileczkę ktoś postawi na swojej racji - ale co ja na to poradzę - Polska wolny kraj :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To, co aktualnie piszę zawiera swego rodzaju przesłanie, ale nie trzeba się liczyć z tym, że każda opowieść Sci-Fi musi mieć jakieś przesłanie. Tu chodzi przede wszystkim ciekawą fabułę, ładny, ciekawy styl.

Oczywiście, że nie. Czasem rzeczywiście fajnie sobie obejrzeć nic nie noszący film akcji, gdzie będzie dużo wybuchów, stzrałow itd., ale nie można powiedzieć, że to wielkie kino. Co więcej nawet ten przykładowy film akcji trzeba umieć zrobić, nie wystarczy, że od czasu od czasu coś tam wybuchnie.

Podobnie jest z pisaniem (tak uważam), im więcej piszesz, im więcej czytasz książek, tym Ci to później lepiej (choć nie zawsze) wychodzi

No właśnie, ale jak sam stwierdziłeś nie jest to łatwa sprawa i często wymaga wielu wyrzeczeń, a ty tymczasem potraktowałeś wcześniej to bardzo lekko, może przypomnę:

Co do tego - nie zgodzę się. Wystarczy sporo wyobraźni i talent

(Podkreślenie moje)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No ok, nie tylko akcja jest wazna. Ale jakos nie specjalnie przepadam za wszelakimi space-operami z romantycznymi watkami... (to tak wzgledem space-oper)

Powiedzmy, ze jest tak:

Na poczatku poznajemy bohatera. Przykladowo bohater wypelnia swoje cele. I na koniec - happy end lub nie. Przeslanie ? Bohater sie zemscil I JUZ ! I po co wiecej ? A ze film ciekawy, fajny, to po cho...libcie kurka wodna cos w rodzaju milosnego watku i "zyli dlugo i szczesliwie, a potem mieli dzieci" albo, powiedzmy, fakt, ze ksiazka musi czegos uczyc. np. tego ,zeby nie popelniac bledow itd. Tylko po co ? Tego to sie nalezy uczyc z doswiadczenia, a nie z jakiegos Matrixa. Pelno tego w tych beznadziejnych romansidlach, ktorych ostatnio byl zasyp.

Niestety, lub stety, a co mi tam - ja mam wlasne zdanie - Ty swoje, klocic sie nie bede, bo nie wypada i przestrzega mnie przed tym moja przyzwoitość.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No cóż chyba nie zrozumiałeś co miałem na myśli- jeśli pod pojęciem "przesłanie" w filmie/książce rozumiesz pouczanie, np. o zagrożeniach płynących z nierozważnych romansów (z tego co zrozumiałem), to no cóż... powiem tylko, że nie to miałem na myśli. I w takim wypadku masz rację raczej nie uda nam się porozumieć. Chciałbym tylko na koniec dodać, że to nie była dla mnie kłótnia ale dyskusja.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co mam na myśli mówiąc "przesłanie w utworze"? Mam ci podać przykłady? No dobrze: czy książki Zajdla były tylko fantastyczne i kropka? Zastanów się, czy nie miały one nieść czegoś jeszcze. Walka z socjalizmem pewnie się tam pałęta po głowie co? No właśnie. Ale nie tylko: czy Sapkowski pisząc "Wiedźmina" miał tylko rąbankę w zamiarze? Czy może jego utwory coś jeszcze ze sobą niosły? To rozumiem pod pojęciem "przesłania".

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Utwory Sapkowskiego niosły też inne sprawy: chociażby bycie z Yennefer, różne przyjęcia i masa innych wątków...

Oczywiście, jakby była sama rąbanka, to by książka była średnia i jeśli o to chodzi, to się zgadzam.

Postanowiłem dokładnie sprawdzić słowo przesłanie, proszę:

1. ?główna myśl, idea zawarta w jakimś utworze literackim, filmie, w czyjejś wypowiedzi itp.?

2. ?wypowiedź, pismo mające uroczysty charakter, skierowane do ogółu przez wybitną osobistość z jakiejś szczególnej okazji?

3. ?zakończenie utworu poetyckiego będące dedykacją lub bezpośrednim zwrotem do określonej osoby?

'

Cytaty z online;owej wersji encyklopedii słownika Języka Polskiego PWN. http://sjp.pwn.pl/

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozdział Pierwszy. Ku przeznaczeniu. [Powieść- Błędne Ogniki]

Srebrna torpeda mknie przez czerń usianą bezmiarem srebrnych latarni rozświetlających wszechświat. Jest jednolita. Niczym pocisk wystrzelony w boskiego działa, zmierza ku celowi nie zważając na przeciwności których miliardy z każdą sekundą ocierają się o jej kadłub.

Wtem, pojazdem wstrząsa eksplozja. Parokilometrowy odcinek srebrnego kadłuba gnie się niczym folia aluminiowa, odpada w pędzie pozostawiając otwartą ranę.

Odciąwszy uszkodzone sektory potężnymi wrotami i wyrównawszy ciśnienie wewnątrz statku, kapitan Darn rozkazał przeprowadzić dochodzenie mające wykazać przyczynę i wyeliminować ją aby tragedia ta nie miała szansy się powtórzyć. Zdjąwszy białe rękawiczki z godłem Sokoła, rozpuściwszy złote - niczym czekające na sianokosy zborze ? włosy usiadł w fotelu z widokiem na wszechświat. Zapalił fajkę. Dym spowił pomieszczenie, niemal natychmiast oczyszczone przez sprawnie działający system klimatyzacji.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Wyraziwszy chęć przyjęcia gościa, kapitan wprowadził hasło dostępu rozsunąwszy tym samym dźwiękochłonną, pofalowaną blachę której sylwetka zniknęła w lewej framudze otworu wejściowego. Gościem tym okazał się doktor Trael. Uśmiechał się sztucznie, z dłońmi zaplecionym za plecami wszedł do kajuty kapitana i stanął pod oknem bacznie obserwując każdy ruch Darna. Odczekał, aż kapitan na powrót usiądzie w fotelu, przełknął ślinę, zmarszczył czoło i przemówił. Widać było, jak z każdym słowem rośnie napięcie mięśni twarzy, w konsekwencji czyniąc ponowne otwarcie ust niemal niemożliwym.

- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z zagrożenia jakim jest nagła dekompresja kadłuba statku, kapitanie? To, co zwykliśmy lekceważąco nazywać tragedią zabrało przed chwilą setki istnień w przeciągu paru sekund. Zaprawdę, współczuję?

- Nie odgrywaj świętoszka, Trael. Co cię do mnie sprowadza?

- Otóż, współczuję ci, kapitanie, krótkowzroczności. Wystarczyło bowiem parę ładunków rozmieszczonych strategicznie? by kadłub poddał się bez walki ? uśmiech szaleńca wykwitł na jego twarzy.

Po chwili ciszy padła komenda.

- Wyjdź? proszę.

Trael przystaną w drzwiach, odwrócił się na piecie po czym dodał:

- Wiem, że nie masz tutaj kamer, Darn. Jesteś zbyt wrażliwy.

Wyszedł, pozostawiwszy dryfujący w ciszy umysł który teraz wypełniała pustka?

W między czasie jeden z dwóch, wielkich silników, świecących dotąd niczym bliźniacze słońca, zgasł, pozostawiając czerń i chłód w miejscu gdzie dotąd panowały gorąco i blask. Statek zaczął delikatnie, lecz nieubłaganie skręcać ku najbliższej gwieździe, Galaxis, co przy obecnej prędkości - która to na szczęście ustawicznie malała ? oznaczało, iż zostały mu niecałe dwa dni do wejścia w pas asteroid chroniący dostępu do układu planetarnego w którego centrum się owa gwiazda znajduje. Osłabiony kadłub mógłby nie wytrzymać zmasowanego ataku tysięcy skalnych brył. Kapitan, dowiedziawszy się o zagrożeniu, rozkazał wyłączyć drugi z silników i uruchomić silniki wspomagające. Sieć małych ? w porównaniu z silnikami głównymi ? punkcików rozjarzyła tył okrętu pierścieniem okalającym wygasłe olbrzymy.

Następnego dnia Darn zgromadził dowodzących personelem i komputerem statku na naradzie. Zabrakło, rzecz jasna, doktora Traela który pewne i tak by się nie stawił.

Stary dureń, podsumował postawę doktora kapitan. Odchrząknął, wyprostował się, klasnął dwa razy i rozpoczął przemowę.

- Witam wszystkich tu zgromadzonych. Witam na naradzie. Nietypowej, bo zwołanej poza grafikiem po to tylko, aby przedyskutować parę kluczowych dla naszego przetrwania spraw. Po pierwsze?

Zawiesił głos, obserwując poruszenie personelu, szepty i niepewne spojrzenia omiatające salę konferencyjną.

-? kwestia wczorajszej? tragedii (słowa Traela nadal brzęczały mu w uszach). Otóż, dowiedziałem się, że nie był to wypadek. Co więcej, wiem kto jest za nią odpowiedzialny, lecz brak mi dowodów. Nie wiem nawet, czy pracuje sam. Nie mogę więc powiedzieć nic więcej. Mam jednak nadzieję, że zgromadzeni tu członkowie ekipy dochodzeniowej i bez mojej pomocy ujmą sprawców.

Znów zawiesił głos, obserwując jak przez salę przetacza się fala ożywienia.

- Drugą, wartą poruszenia kwestią jest brak napędu. Na silnikach wspomagających daleko nie zalecimy. Osobiście chciałbym, aby ruszyły prace naprawcze silników głównych,

co wy na to?

Z braku reakcji personelu wywnioskował, iż ekipa naprawcza nie wie co z fantem począć. Zapytał więc:

- Co proponujecie?

- Kapitanie, dostęp do tylnej części statku jest? utrudniony ? odezwał się głównodowodzący techników, unikając wzroku Darna.

- Odcięliśmy przecież lewą, tylną burtę na długości pięciu kilometrów!

- No i? - zapytał zniecierpliwiony kapitan.

- Do lewego silnika prowadzą jedynie dwa, ciasne korytarze. Niby jak mamy?

- Normalnie. Weź ludzi i rozpocznij naprawę, choćbyście mieli przez większość czasu sterczeć w przestrzeni kosmicznej i wracać na statek jedynie na posiłki.

- To nieludzkie, kapitanie! ? odezwał się gruby, starszy wojskowy.

- Tak traktować personel. Przecież?

- Chcecie wrócić do domu? ? przerwał mu Darn - Jak nie weźmiecie się do roboty żarcie skończy się szybciej niż zdołacie powiedzieć ?umieram? ? energiczne uderzenie pięścią w blat marmurowego stołu podkreśliło ton wypowiedzi. Kapitan zaczerwienił się.

- Przepraszam, jestem przemęczony. Nad tą wyprawą od początku wisi fatum. Wpierw wojna domowa na Gelzie, teraz to? Musimy wziąć się w garść.

- Nie uważa pan, kapitanie, że wojnę domową na tamtym księżycu oraz wczorajszą tragedię coś łączy? Być może komuś zależy na tym, abyśmy zamilkli w sprawie blokady wokół Gelzy oraz braku dostaw z tego księżyca - głównodowodzący ekipy dochodzeniowej zawiesił głos ? A dodawszy do tego awarię radia i monitorów w sali kontaktów?

- Spokojnie. Nawet jeśli był to sabotaż, najgorsze mamy za sobą.

- Niekoniecznie ? ponownie odezwał się głównodowodzący.

- Co masz na myśli, Vatt?

- Ano, sabotażysta wciąż jest na wolności. Kręci się po statku. Knuje i miesza. Kto wie, co nas jeszcze czeka.

Kapitanowi zrobiło się słabo. Nie, to nie możliwe, pomyślał.

- Rozejść się! Nie, ty zostajesz, Vatt. Chcę z tobą porozmawiać.

Gdy drzwi sali konferencyjnej zamknęły się bezgłośnie, kapitan podszedł do Vatta i położył mu dłoń na ramieniu. Spojrzał głównodowodzącemu głęboko w oczy, po czym zapytał:

- Jesteś mi wierny, Vatt?

- Oczywiście.

- Możesz odejść.

Vatt, zasalutowawszy, opuścił salę konferencyjną.

Opadłszy na fotel na końcu długiego, owalnego stołu spotkań, kapitan zamknął oczy. Pod powiekami kłębiły mu się obrazy tego co było oraz tego, co dopiero może nastąpić. Najgorsza w oczekiwaniu jest niepewność, podsumował Darn. Mimowolnie otworzył powieki, uciekając od ciążącej na nim odpowiedzialności. Dwa miliony istnień, w tym półtora miliona cywili? Nieświadomych zagrożenia górników. Oraz parę tysięcy ton drogiego sprzętu.

Od autora:

Niestety, nie operuję zbyt rozbudowanym słownikiem grupującym słownictwo dotyczące kwestii technicznych oraz budowy statków - tak tradycyjnych, jak i powietrznych - proszę więc o dokładną korektę w sytuacji w której byłaby ona niezbędna. Inna sprawa to fakt, iż jest to moja pierwsza powieść s-f. Proszę więc o wyrozumiałość. Nie pretenduję do bycia drugim Lemem... To raczej hobby niźli coś na bazie czego mam być postrzegany.

Zwrot 'lewa, tylna burta' można pewnie czymś podmienić? Głupio to wyszło.

Edytowano przez Tressela
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie chciało mi się tego całego czytać, ale parę rzeczy zauważyłem przeglądając na szybko:

1. "zborze". Litości...

2. Nadmiar imiesłowów. Ja wiem, że fajnie brzmią. Sam ich często używam, gdy chcę nadać żartobliwy wydźwięk mojej wypowiedzi. Ale gdy imiesłowów jest zbyt dużo w krótkich odstępach czasu (widziałem na pewno dwa w jednym zdaniu, w kolejnym znów dwa) to naprawdę przestaje być fajne i ładne.

3. Sztuczne dialogi.

4. Inne literówki i dziwne konstrukcje zdań.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czym proponowałbyś zastąpić te imiesłowy? Bo rację masz, że co za dużo to nie zdrowo, niestety. A że jestem wielkim fanem imiesłowów, zwłaszcza uprzednich, wplatam je gdzie tylko mogę.

O których zdaniach mówisz, że są dziwne?

'Zborze'?? No widzisz...

Dlaczego uważasz, że dialogi są sztuczne? Co nadałoby im charakteru? [zważ, że jest to narada]

Literówki miały prawo gdzieś przetrwać, zważywszy że sam nie mam za grosz instynktu ortografa. Korzystam więc z Worda i wbudowanego w Mozillę słowniczka, ot - taki mój los :P

Edytowano przez Tressela
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I Word nie wyłapał, że zboże pisane przez rz jest błędem? Dziwne.

Czym imiesłowy zastąpić?

Odciąwszy uszkodzone sektory potężnymi wrotami i wyrównawszy ciśnienie wewnątrz statku, kapitan Darn rozkazał przeprowadzić dochodzenie

Po odcięciu uszkodzonych sektorów potężnymi wrotami i wyrównaniu ciśnienia wewnątrz statku, kapitan Darn rozkazał przeprowadzić dochodzenie

To JEST proste do zrobienia.

No właśnie, narada. Statek niedługo rozbije się na asteroidach czy też spłonie spadając na gwiazdę. Śmiertelne niebezpieczeństwo. A kapitan mówi "proponuję naprawić silniki, co wy na to?". Nie wyobrażam sobie, żeby tak to wyglądało. To brzmi jak pytanie o herbatkę, a nie o zepsute silniki dryfującego statku.

Ale dla jednego dialogi będą sztuczne, dla drugiego w porządku, więc nie sugeruj się aż tak bardzo mną.

Dziwne zdanie:

Wyszedł, pozostawiwszy dryfujący w ciszy umysł który teraz wypełniała pustka?

Czyli co, w pokoju zostawił umysł (?!) a sam sobie poszedł?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zdanie o umyśle jest wg mnie w porządku. Taki już jestem, poeta niepoprawny :) Zajmę się tymi imiesłowami. Masz rację, to jest proste do okiełznania a wynika z braku doświadczenia mojej osoby.

Mógłbym pisać żywsze dialogi, bardziej nacechowane emocjami ale jak sam wiesz rolą dobrego kierownika w sytuacji kryzysu jest zachować spokój i nie dopuścić do paniki... Co więcej, stawiam Darna w roli chłodnego obserwatora który kryje uczucia pod maską dystansu i niepewności co do zamiarów każdego ze zgromadzonych na naradzie. Nie chce się odsłaniać a tym bardziej budować w napastnikach poczucia zwycięstwa czy panowania nad jego zachowaniem, a tym byłoby obnoszenie się z niepokojem czy też - mój Boże! - paniką.

Edytowano przez Tressela
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Narratorem dobrym to ty nie jesteś: okropne, nielogiczne i sztuczne dialogi, straszne opisy (tak zwłaszcza to z umysłem- z poetycznością to ma to tyle wspólnego, co cegła z baletem), zupełnie niekonsekwentna i nielogiczna fabuła oraz konstrukcja bohaterów. No i tak na marginesie ci powiem, że jeśli chcesz pisać dobre hard sf, to jednak jaką taką terminologią musisz umieć operować- ale konkretnie jaką, to już mnie nie pytaj :P

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mógłbym pisać żywsze dialogi, bardziej nacechowane emocjami ale jak sam wiesz rolą dobrego kierownika w sytuacji kryzysu jest zachować spokój i nie dopuścić do paniki...

Osobiście wydaje mi się, że w sytuacji zagrożenia życia całej załogi kapitan powinien natychmiast wydać autorytarne decyzje - ewentualnie skonsultowane z załogowym specjalistą - dotyczące naprawy napędu. Ponadto dziwi wykłócanie się personelu odnośnie reperacji: wszyscy mogą zginąć, ale będą protestować, bo "dostęp jest utrudniony". Trochę to mało realistyczne. W normalnej technicy sami zabraliby się do roboty, kiedy stawką jest być albo nie być. Członkowie ekipy naprawczej, o ile nie są nimi tylko z nazwy, powinni zdawać sobie z tego sprawę lepiej od innych.

Dialogi mogłyby być lepsze bez konieczności niszczenia twojej wizji bohatera, jak dla mnie bardziej szwankuje ich konstrukcja. Poczytaj trochę sci-fi spod znaku Ambera (zwłaszcza poleciłbym Andre Norton), podłap nieco terminologii z zakresu fizyki oraz biologii do opisów, popracuj nad stylem i na pewno następnym razem pójdzie ci lepiej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A w mordę, nic się nie stało! Nie wiążę przyszłości z pisarstwem :) Jestem typowym, materialistycznym konsumentem. Choć z drugiej strony... szkoda. Z chęcią bym coś stworzył, ot, coś od siebie co dane byłoby światu literackiemu. A tu klops.

Tym nie mniej bylem przynajmniej źródłem rozrywki dla co bardziej wyrobionych forumowiczów :P Znaczy się idiotyzm składniowy mógł być miejscami śmieszny. Kto wie czy nie powędruję do opisów w GG :) Choć tyle mogłem zrobić.

Edytowano przez Tressela
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dobra,może ja też sprezentuję...Właśnie zacząłem pisać trzecie już opowiadanie które tak jak poprzednie jest z gatunku fantasy.Oto,co do tej pory napisałem.Nie grałem w Assassins Creed,ale jest inspirowane tą grą.

"Państwo Stosów"

Ulice pustynnego miasta Dirdalamishai jak zwykle było zatłoczone.Handlarze,przyjezdni,czy po prostu mieszkańcy.Wysokie budowle z piaskowca widziały ich codziennie setki.Ale tym razem dostrzegły w tłumie kogoś wyjątkowego,odzianego w ciemną szatę z kapturem i zasłoniętą twarzą.Kogoś,kogo widzą bardzo rzadko.Kogoś,na kogo nikt nigdy nie zwraca uwagi.Kogoś kto zawsze wywołuje burzę...Avihemakshi Banhindali szła wolnym krokiem,potrącana raz za razem przez przechodniów.Nie zwracała na to uwagi.Jedyne,na czym była skupiona to ukryte pod szatą pistolet,kilka magazynków,miecz i dwudziestocentymetrowy,wysuwany szpikulec,skryty w schowku na ręce.Cała reszta nie interesowała Avihemakshi.A jednak interesowała...Do jej uszu dotarł głos.Był pełen podniosłości...Pełen kłamstwa...Avihemakshi rozejrzała się.Po chwili dostrzegła właściciela głosu.Stał przed ułożonym na środku placu.Wokół zgromadzony był tłum ludzi,słuchających przemowy z najwyższą uwagą.Człowiek był odziany w brązową szatę.Na szyi miał zawieszony wisiorek z okrągłym,złotym symbolem,w środku którego widniało coś na kształt kropli.Avihemakshi poczuła furię,widząc znienawidzony symbol.Taki sam widniał na ogromnej świątyni nieopodal.Górowała nad całą okolicą,wspaniała,monumentalna,wśród topornych budynków z piaskowca.Zupełnie jak

bogacz górował nad biedakami.

-Ta świątynia będzie jeszcze większa,jeśli jeszcze bardziej pogłębicie swoją wiarę!-mówił kapłan-Pamiętajcie,wspomagając nas tym samym dajecie znak uwielbienia naszemu bogu!Jedynemu,pamiętajcie,jedynemu!Kto mówi inaczej,tego czeka to!-rzekł dramatycznym tonem,wskazując na stos-To,że ostatnimi czasy jesteśmy zmuszeni oczyścić w ogniu coraz mniej grzeszników...To dobry znak!

Tak,to był zdecydowanie najlepszy moment,aby zamaskowana przybyszka,zrobiła to,co zwykle robiła,gdy pojawiała się w mieście.Wysunęła pistolet spod szaty.Standardowy Jemishie,dwanaście naboi w magazynku,co znaczyło kilku zabitych dla amatora...i dwunastu dla Avihemakshi.Podniosła broń.Srebrna,pokryta prostymi,wzbudzającymi skojarzenie ze śmiercią i zniszczeniem wzorami lufa błysnęła w świetle słońca.Ludzie byli zbytnio zajęci swoimi sprawami,aby zwrócić na to uwagę.

-Źle zrobiłeś,mówiąc takie rzeczy w mojej obecności,pieprzony świętoszku-szepnęła pod nosem zabójczyni,po czym wystrzeliła.Błysk szybko zaginął w oślepiającym blasku słońca,ale odgłos wystrzału pozostał...Głośny,gwałtowny...taki słodki...Zanim wszyscy się zorientowali,właścicielka mknącej w kierunku kapłana kuli,już rzuciła się do ucieczki,przebijając się przez tłum.Ofiara odwróciła się w kierunku nadlatującego naboju,który po chwili wbił się w jej czoło,rozchlapując wokół krew.Czysty,piękny strzał...Avihemakshi nie widziała tego,ale wiedziała,że trafiła.Nie dlatego,że była profesjonalistką.Gdy chcesz kogoś naprawdę zabić,to wiesz,że na pewno zginął od twojego ciosu...Zabójczyni mknęła przez miasto,skręcając w jedną z bocznych uliczek.Słyszała za sobą krzyki strażników.Nie chciała z nimi walczyć.Oni,w porówananiu z tą szmatą na placu,nie zrobili nic złego.Ona złamała prawo,zabijając człowieka,a oni musieli ją złapać,wypełniając swój obowiązek.Avihemakshi wybiegła z bocznej uliczki i od razu trafiła na grupę ludzi w czarnych szatach.Oni w zupełności zasługiwali na śmierć.Inkwizycja...Osobnicy w czarnych szatach wyjęli ciężkie,czterolufowe rewolwery,o tej samej liczbie bębenków.W tylnej części broni znajdowała się przekładnia służąca do ustalania,który bębenek ma być obsługiwany.Dawałó to w sumie osiemnaście pocisków...Dla tak wyszkolonych strzelców była to wystarczająca liczba.A co z czwartym magazynkiem?W nim znajdowały się pociski zapalające,ale Inkwizycja używała ich tylko i wyłącznie do podpalania stosów...Tak nakazywała religia...Członkowie Inkwizycji zmierzyli swój cel spokojnymi spojrzeniami,i zaczęli strzelać.Zabójczyni cofnęła się do bocznej uliczki.Obecność Inkwizycji komplikowała sprawę...ale Avihemakshi nie robiły to żadnej różnicy.Wdrapała się na jedną ze ścian,i po chwili znalazła się na dachu.Stanęła na krawędzi,patrząc na ulicę.Zagrożenie minęło.Tylko na chwilę.Avikemakshi usłyszała za sobą kroki.Od razu zeskoczyła z dachu.Nadlatujące pociski musnęły jej kaptur.Z gracją spadła na chodnik po czym od razu rzuciła się do ucieczki,rozsypując pokrywający drogę piach.Dobrze znała ten teren i wiedziała,gdzie dokładnie znajdzie pomoc.Skręciła w uliczkę na prawo.Przejście między budynkami wiło się i przeplatało z innymi dróżkami.Idealne miejsce,aby zgubić pościg.Nawet Inkwizycja nie znała miasta jak Avihemakshi.Przez jakiś czas uciekinierka słyszała jeszcze za sobą tupot ciężkich butów na obcasach,które nosiła Inkwizycja,ale po przejściu przez kilka skrzyżowań,w końcu ucichły.Avihemakshi zwolniła.Zdjęła z siebie szatę i cisnęła ją do jakiejś skrzyni,w końcu ukazując swoje oblicze.Avihemakshi miała charakterystyczną dla zamieszkującej pustynne tereny rasy ludzi ciemną karnację skóry.Sięgające ramion,ciemnobrązowe włosy mieniły się w słońcu lekkim,rudawym blaskiem.Jej twarz miała dosyć ostre rysy, a nos był odrobinę zadarty do góry.Usta były wąskie,niemal pozbawione warg.Gdyby nie jeden szczegół,wygląd Avihemakshi można by było uznać za całkiem zwyczajny.Tym szczegółem były oczy.Nikt,dosłownie nikt,w mieście nie miał tak jasnych i błękitnych oczu.Ich spojrzenie było tak ostre i przeszywające,że nie sposób było nie wzdrygnąć się,patrząc w sam ich środek.Oczy otaczały grube,czarne kreski,które dodatkowo potęgowały i tak już niepokojące wrażenie.Avihemakshi miała na sobie czarną,skórzaną bluzkę na ramiączkach,na której wyszyto grubą,jasnobrązową nicią zawiłe,i w sumie nic nie znaczące symbole.A przynajmniej nic nie znaczące dla przechodnia.Avihemakshi posługiwała się wieloma antykościelnymi symbolami,których znaczenie znała tylko ona i jeszcze jedna osoba.Na pasie wisiało kilka magazynków i kabura z pistoletem,oraz pochwa z mieczem.Posiadanie broni palnej i białej było legalne,ale posiadanie schowka z długim szpikulcem już nie,przez co Avihemakshi owinęła go grubym bandażem.Spodnie również były skórzane,ale na nich nie widniały żadne symbole.Buty na obcasach,z których odpruto symbol kościoła,należały kiedyś do członka Inkwizycji,który miał nieszczęście natknąć się na Avihemakshi w ciemnym zaułku.Cały ten ubiór wynikał z jednej przyczyny:szczerej nienawiści...Kraj,w którym żyła Avihemakshi,Aurilidius,był władany przez potężną organizację religijną zwaną Kościołem Ormene.Każdy musiał wierzyć,inaczej zostawał przymusowo nawracany,lub po prostu skazywany na śmierć poprzez spalenie na stosie.Ateistów zwykle spotykało to pierwsze,ale wyznawców innych wiar,czy po prostu osoby mające inne poglądy,z miejsca uznawano za heretyków.Dla nich nie było już ratunku...Taki właśnie los spotkał rodziców Avihemakshi...Popierali oni dwie teorie:Bezboskiej Równowagi i Światła Trójśłońca.Pierwsza mówiła,że równowaga tak naprawdę nie zależy od żadnej boskiej istoty,co jednoznacznie wskazuje na to,że nie ma boga.Druga teoria zakładała,że nie ma jednego słońca,tylko trzy,a każde z nich świeciło przez dany okres.Obydwie teorie były uznane przez Kościół za herezje.Rodzice Avihemakshi nie bali się mówić głośno o swoich poglądach.I to w zupełności wystarczyło,aby skończyli na stosie.Avihemakshi do tej pory miała w uszach tamten wystrzał,a przed oczyma smugę zostawioną w powietrzu przez pocisk zapalający.I to zdanie,wypowiedziane przez kapłana..."Pod jednym słońcem się urodziliście,pod jednym słońcem żyliście, i pod jednym słońcem umrzecie"

Edytowano przez Zyll
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jestem łagodnym człowiekiem, ale tu się należy kop w zad za brak spacji w odpowiednich momentach. Tak - przecinki i kropki oddzielamy spacją. SPACJĄ. Takimi pustymi polami między wyrazami. Z myślnikami to samo. Czasem niepotrzebnie dodajesz enter, więc kontrukcja się sypie i jest to, niestety, widoczne. Brzydkie słowa, które czasem są widoczne w tekście, rażą. Może to miało być coś w stylu Sapkowskiego (czyli przekleństwa dodające tekstowi uroku), ale się nie udało. Nie w moim przypadku, a nawet mnie rozśmieszały potężne krasoludzkie runy. Jest sporo religii, ale zostały one tak lapidarnie objaśnione, że można się w tym wszystkim pogubić. Rozumiem, że realia to alternatywna współczesność (pistolety), ale w tym wypadku nie będzie to już fantasy (miecz i magia, bardzo ogólnie rzecz biorąc), a science fiction, bo do horrorów to się nie zakwalifikuje. Kiepsko. Bardzo. Generalnie z powodu skopanej interpunkcji, co już na początku powoduje złe wrażenie. Do tego mam przeczucie, że chciałeś upchnąć dużo informacji w stosunkowo niewielkiej ilości tekstu, a to powoduje, że człowiek zapchany wiadomościami przestaje je rejestrować. Kolejny minus. Jeśli masz zamiar pisać dalej w tym stylu (tzn. bez spacji po kropkach i przecinkach), to ja tego czytał nie będę. Są pewne granice.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Eeehmmm,ciekawe,że na forum którym publikuję opowiadania,nikt w dwóch poprzednich powieściach się tej spacji nie czepiał.Ale niech będzie.Natomiast zupełnie nie rozumiem czepialstwa ,jeśli chodzi o ilość informacji.Zawsze umieszczałem garść informacji na początku, i jakoś wszyscy rozumieli...A realia to nie współczesność.Nie przeszkadza mi to jednak w umieszczeniu broni palnej.

Edytowano przez Zyll
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...