Skocz do zawartości

Fursik1

Forumowicze
  • Zawartość

    127
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    7

Wszystko napisane przez Fursik1

  1. Ważna notatka od autora w celu uniknięcia śmierci z nieznanych przyczyn: Pamiętajcie: POWAGA ZABIJA POWOLI Zróbmy sobie wyjątek i dla odmiany pomyślmy przez chwilę: jaki jest najbardziej znany symbol polskości, pierwsze, co przychodzi do głowy lwiej części ludu, gdy mają zidentyfikować swoją ojczyznę w jednym słowie? Rzędy oddziałów husarskich pokazanych pod ekstremalnym kątem, przedstawianych jako wzór cnót wszelakich?(bicie Turków? Powodzenia z takim celem życiowym w dzisiejszych czasach.) Opasły szlachcic przepasany swoim kunsztownym pasem i z szablą przewieszoną u boku, która była jedynie na pokaz, ewentualnie do udzielania reprymendy chłopom, którzy pracowali na utrzymanie jego i całej jego rodziny jako niewolnicy? Dzielni powstańcy warszawscy, którzy narazili stolicę na ekstremalne represje ze strony rzeszy, tracąc przy tym 150 tysięcy cywili, niemających żadnego związku z ich patriotycznymi porywami, demolując wielowieczną stolicę po to, aby ich potomkowie mogli posłużyć za wzory na koszulkach sprzedawanych turystom za 35zł ze szczerzącym kły wilkiem i napisem "Żołnierze wyklęci - zawsze nieugięci"? Wybitne osobistości jak panicz Piłsudski, którego nazwiska nie potrafi poprawnie zapisać połowa społeczeństwa, a który w wielu zapamiętałych sentencjach szkalował nas jako naród? Kompot? Oczywiście ciepły i przez to niedobry? Mazurskie wzory ludowe, wyzierające zza meblościany każdego szanującego się domostwa, które miało szansę istnieć za czasów PRL-u? Ferdynand Kiepski? To po prawdzie byłaby całkiem dobra odpowiedź... Polski Hydraulik, będący istnie lustrzanym odbiciem charakteru pracy, którzy nasi rodacy podejmują za granicą? Papież Jan Paweł II, który parę lat po swojej śmierci otrzymał sporą dawkę "szacunku" od ludzi, o których walczył? Grupa młodych dżentelmenów wyglądających jak zebranie przed konkursem na sobowtóra Christiano Ronaldo, raczącym co dzień osiedle swoim wybitnym gustem muzycznym składającym się zwykle z playlisty, na której ilość piosenek była równa ilości palców roztargnionego drwala? Koneser trunków winopodobnych, chrapiący oparty o elewację świątyni monopolowej, z opadającym na oczy berecikiem tudzież czapką z daszkiem, pomrukujący swoje życiowe sentecje(panie pan daj pan piątkę panie daj pan piątkę panie...)? Odpowiedź przeleciała mi dziś przed oczami, i to całkiem dosłownie. Masywnemu kołtunowi piór z wystającym czerwonym dziobem ledwie udało się zmieścić pomiędzy dwoma przejeżdżającymi samochodami, po czym z gracją naćpanego hipopotama rzucił się na skoszoną łąkę, jakby zobaczył tam leżące samotnie pięćdziesiąt groszy. Chwilka zamyślenia i moje wątpliwości zostały rozwiane: bocian to istnie boski symbol Polski i polaków. STORK IS LIFE THERE IS NOTHING BEYOND THE STORK Wystarczy na to popatrzeć tak: zwykle kiedy pierońskie lutowe mrozy ustaną, ludziska melancholijnie zaczynają wpatrywać się w okna, jakby miał przelatywać superman, samolot ze zrzutem ukraińskich papierosów albo paczka z allegro. Kręcić palcami w niebo zaczynają dopiero kiedy na horyzoncie ukaże się ON. Nasz symbol, wielki i potężny, wracający z ciężkiej tułaczki w północnej Afryce, gdzie korzystał z rozpasania sprzyjających dla niego warunków. Nie daj pambuk jeżeli usiądzie taki na kominie! Wtedy euforia sięga zenitu: "Dzieci bedo!". Musi ktoś obowiązkowo wykrzyczeć.* Z tego co mnie uczyli, to kominem dostarcza się prezenty, a dzieci biorą się ze zgoła innego miejsca, ale o tym kiedy indziej. Jeżeli Pan i Pani B. Ociek nie znajdą sobie odpowiedniego miejsca na gniazdko, państwo ochoczo dopomaga im w brakach roztropności i samowystarczalności finansowej fundując im mieszkanie dla młodych na słupach telekomunikacyjnych, wykonanymi specjalnie do tego celu metalowymi konstrukcjami.** Jeżeli drogą konsensusu państwo B. łaskawie zgodzą się skorzystać z dobroci demokracji i dofinansowań gminnych, zaczynają budować gniazdo. Zwykle cięższe i solidniejsze, niż się może wydawać. Tak więc niewielkim kosztem zatkanego przewodu kominowego mamy przywilej codziennego słuchania klekotania kilkudziesięciocentymetrowych dziobów. Śpiewać nie potrafią(może to i lepiej), ale zrobią co w swojej mocy, żeby wytworzyć naokoło siebie jak najwięcej hałasu. Takie to… swoje. C. ciconia zjadają jaja ptaków i młode ptaki, ryby, mięczaki, skorupiaki i skorpiony. Polują głównie w ciągu dnia, połykając mniejszą zdobycz w całości, większą zabijają i rozdzielają przed połknięciem. - Źródło: Wikipedia Jeżeli miesięczna pensja wystarczy, a Panią B. nie trafi przez ten czas szlag, tanim kosztem możemy zafundować sobie wędzone bocianie jajka. Przez czas lęgu, Pan Ociek zapie**** w pocie czoła, żeby przynieść do domu 3k miesięcznie, czyli jakąś wszamę. O ile bajeczki i opowieści kochanej babuni nauczyły nas, że raczą się one tylko żabami, oczywiście podrzucając je i połykając w całości, mam ciekawy materiał do katharsis. Otóż w poszukiwaniu czegoś do wrzucenia na ruszt, Pan Ociek nie pogardzi w sumie niczym. Żaby, jeże, jeżozwierze, mięsne jeże zdrapane z asfaltu, małe ptaki, króliki, gumaki, zupki z biedronki... Byle przeżyć do pierwszego. Zawstydza nawet żaków gnieżdżących się w akademikach. Pan ociek podczas codziennego, zdrowego śniadania. Jak mówił Minister Zdrowia: 5 porcji dziennie! Po kilku tygodniach Pani B. oświadcza, że mąż się jej nie słucha i zmienia nazwisko na panieńskie, każąc mówić na siebie B. Ocianieg mieszkając jednocześnie pod jednym dachem, bo kogo na to stać, do mamusi w Afryce za daleko. Nie mogą dokonać aborcji na nieurodzonych dzieciach, poza tym w Polsce jest to zdelegalizowane. W obawie przed tym, co ludzie powiedzą, uzgadniają między sobą, że dzielą dwa jaja między siebie, rzucając żabę i patrząc na którą stronę wywali jej wnętrzności. (Bociany są monogamiczne, ale nie łączą się w pary na całe życie(...) - Źródło: Wikipedia Pan B. patrzy, jak jego żona opuszcza go na zawsze. W głębi siebie wie, że nigdy nie poradzi sobie sama i wróci na kolanach za jakiś tydzień. Po jakimś czasie życia w nowo nabytym pseudokonkubinacie, możemy doczekać się ładnej kolekcji oskubanych szkieletów nieznanego pochodzenia walających się po blachodachówce i dodających wodzie z rynny unikalnych wartości witaminowych, a znad krawędzi gniazda można raz na dzień dostrzec świeżo opierzone główki nowo wyklutego potomstwa. Ojcu trafił się pod opiekę mały B. Ociek Junior, a mamuśka troszczy się o córkę, nazywaną według tradycji B. Ocianiegówna. W Zagórzu nad kawałkiem drogi od zawsze stał tajemniczy kawałek daszka, osłaniający chodnik. Z początku myślałem, że to do ochrony przed deszczem, bo stoi obok przystanku, chociaż od spodu był tak powyginany, jakby przeszedł nalot dywanowy. Olśnienie przyszło kiedy dostrzegłem pozostałości starego gniazda mieszczącego się na słupie obok. Ku mojemu przerażeniu, wcale nie był pobielany wapnem, lecz trochę mniej szlachetną substancją. Co prawda organiczną i ekologiczną, ale damn. Miał ktoś kiedyś okazję siłować się z keczupem, oznakowanym jako "korek-niekapek"? Ode mnie zasłużył sobie na nazwę "korek-niedajek", i to całkiem słusznie. Wystarczy wyobrazić sobie pół kilo keczupu napierającego na ścianki kiepsko wyżłobionej gumowej membrany, aby w rezultacie zostać hojnie obdarowanym kawałkiem kanapki zanurzonej w keczupie. Mniej więcej tak to działa. Przez letnie gorące miesiące państwo Ociek/Ocianieg zostają obdarowywani datkami z programu "500 okruchów +" i programem unijnym "Ptasia sodomizacja w każdej gminie", będąc jednocześnie nękanymi przez zamiejscowych i trzaskami migawek. "Cały czas tylko te aparaty, palce wskazujące na nasze gniazdo... I jeszcze te głosy. "Patrz mamo, bocian, bocian!" Na oczach wszystkich... To było jak sztylet wbijany w serce naszej rodziny." - Opowiada Beata O.(tożsamość do wiadomości redakcji). Na tym etapie sprzeczek małżeńskich doszło do niejednokrotnej przemocy. Miejsce pobytu dzieci pozostaje nieznane. Skutkiem protekcjonalnego dokarmiania przez rodziców do osiemnastego miesiąca życia, młode bocianie pokolenie zostaje zepsute do szpiku swoich lekkich, ptasich kości. Korzyści brane z programu pozwalają podbitemu B. Ociekowi na regularne wylatywanie z gniazda wieczorami i szukania wilczych jagód z kolegami dla nowych wrażeń w swoim monotonnym życiu. Jego była żona natomiast otacza natarczywą opieką swoją córkę, która coraz częściej stawia opór rodzicielskim radom. W niedzielny wieczór pani B. odkrywa straszliwą prawdę ukrytą pod kępką gałęzi w kącie ich gniazda. Świeżo złożone, bielutkie jajo leży tuż przed jej okrągłymi oczami. Początkowo zrozpaczona obwinia męża o zdradę, zanosi się łkaniem dopóki nie widzi swojej córki, która podchodzi do niej z opuszczonym dziobem... Bociany zazwyczaj osiągają dojrzałość płciową w okolicy czwartego roku życia, choć zdarzają się przypadki przystąpienia do pierwszego lęgu już po osiągnięciu drugiego roku oraz dopiero po osiągnięciu siódmego roku życia. - Źródło: Wikipedia Po szybkiej rozmowie z mężem, Beata podejmuje trudną dla wszystkich decyzję. Jako odpowiedzialni i wychowani na prawych normach moralnych rodzice robią to, co do nich należy: wypełniona gniewem Beata odlatuje w kierunku południowego wschodu, aby podrzucić jajo swojej matce. Podczas gdy pan Ociek wciąż uprawia swoje toksyczne hobby, rodzeństwo dalej hula po wsze czasy za nadwyżki datków. Podczas gdy młody Ociek trafia na intensywną terapię, prawdopodobnie po zażyciu dużej dawki tojadu, która została mu jako środek na usprawnienie szybkości lotu, Beata wraca, a na głowie przepasaną ma kruczoczarną, aksamitną chustę... Wyznawcy Islamu czczą bociany, ponieważ odbywają one według nich doroczną pielgrzymkę do Mekki podczas swojej wędrówki. - Źródło: You guessed it Skrzętnie rozkłada na powierzchni gniazda zagubiony fresk, który leżał w ubikacji męskiej w Izraelskim McDonaldzie przez setki lat. Podpisany przez niejakiego Carla Spitzwega, przedstawia idealnie plan na zemstę bocianiej nacji i wyeliminowanie rasy ludzkiej z powierzchni planety. Całość była zaszyfrowana tak, aby przedstawiać dzieło sztuki XVI w., ale światły umysł Beaty od razu rozkodował o co chodzi. Po szybkim sprawdzeniu w słowniku dowiedziała się, że Spitzweg znaczy "Spiczasta Droga". Młoda B. Ocianiegówna dodała też, że w średnioweczu "tajemnicza plaga" wybiła prawie połowę ludności europy. Przez niektórych nazywana też była "karą boską". - Jedynie połowę... - złowrogo dodała matka Nie trzeba było tłumaczyć nic więcej. Geniusz ruchu oporu zaprojektował zbrodnię idealną. Najpierw dzięki snajperskim zdolnościom B. Ocianiegówny przystrajają fartuchy lokalnych wieśniarek w mleczne fekaliowe wzory. Podczas gdy naiwne kobiety zajęte są suszeniem swoich tkanin, Ociek zakrada się do domostwa i wykrada pierworodnego. Kiedy nikt nie patrzy, puszcza go z dużej wysokości, skutecznie pozbawiając go żywota. Dzięki długotrwałej praktyce, nie ma dzieci, które by dorastały, więc ludzie nie mają się jak rozmnażać i po odpowiednim czasie mogą z ochotą patrzeć, jak ostatni przedstawiciel tych plugawych kreatur wije się w agonii po spękanej wieczną suszą skorupą ziemi, która kiedyś była jego domem. Biorąc kawałek kredy w swoje lewe skrzydło, szybko obrazuje swoją teorię profesjonalną symulacją sytuacji aerodynamicznej ukrytej przez Spitzwega: Wkłada zatrutą cierń na legowisko męża, układa dzieci do snu i zasypia, niecierpliwie czekając na kolejny dzień, w którym zacznie się wielka czystka... Tylko że wtedy wybił 12 października i cała rodzina odleciała z powrotem do Afryki, a cała miejscowa wieś wyszła im na pożegnanie, machając chustkami, cichutko łkając, a potem układając ckliwe piosenki na ten temat. Powaga mode on czyli "co autor miał k%&$# na myśli?" Jak to jest, że pewne stworzenia tego samego gatunku są traktowane zupełnie inaczej niż inne? Że słucham? A, tradycja. Tradycja czego, dokładnie? Czczenia bocianów, bo są większość jej populacji zamieszkuje przez kilka miesięcy w Polsce? Czyli naszą tradycją jest cieszenie się z czegoś, na co mamy niewielki wpływ, ale i tak nam się należy. Jakieś 10 lat temu widziałem, jak pewna babinka leje podwórkowego czarnego kota kijem. I to nie jakimiś lekkimi pacnięciami, wrzask był nie do zniesienia. Jeszcze jako grzdyl zainterweniowałem, a usłyszałem tylko, że "I tak nic nie czuje, bo nie ma duszy." Coś mi się wydaje, że rzeczywiście, komuś duszy wtedy brakowało. Sugestia to wielka moc. Bociany zawsze przedstawiane są w bajkach i podaniach jako coś boskiego, fruwającego przez niebiańskie obłoki, niosąc w dziobie gładkiego i ślicznego potomka, najczęściej zawiniętego w pieluszki Pampers© Active Baby™. Natomiast w średniowieczu koty palono na stosie razem z czarownicami. Trochę mnie to irytuje, bo sam przeżyłem 15 lat ze swoim czarnym kotem i był to najbardziej prawilny sierściuch, jakiego miałem szansę mieć. A wystarczy rozprzestrzenianie opinii przez popkulturę i można odwrócić kota ogonem(excuse the pun). Skoro już tacy jesteśmy tradycyjni, dlaczego mamy ograniczać się jedynie do natychmiastowej erekcji z ekscytacji na widok przelatującego bociana? Co stało się z tradycją nakazującą otwieranie nowych sklepów jedynie w środy lub soboty? Gdzie w menu są serca dziecka, które dają niewidzialność? Dlaczego w katalogu Diora Polska nie ma sznurków, które służyły do egzekucji wisielców, które emannują ochronną energią(jak zawsze bez konserwantów)? Nie mam wielkiego urazu do bocianów, poza powodami wymienionymi powyżej. Nie widzę po prostu powodu, dlaczego koniecznie musimy aż tak je gratyfikować. Bo zasługują na nalepkę "tylko u nas" czy "dobre, bo polskie"? Spoko, to znaczy, że będę je często widywał na co dzień i nie będzie to dla mnie wielki zachwyt. Powaga mode off Pewnie na zawsze została mi już przyszyta przez niektórych łatka antypolaka, a kółko różańcowe plecie już dla mnie stryczek, ale chyba wiem, dlaczego tak bardzo utożsamiamy się z tym ptaszydłem. Oczyści łąki z wszelkiego życia, napychając się przy tym po sam korek, zrobi dzieci i odleci z powrotem tam, gdzie jest mu wygodniej kiedy tylko warunki zaczną być dla niego niesprzyjające, cały czas pozostając alegorią patriotyzmu. Parafrazując klasyka: "W takich chwilach, wszyscy jesteśmy bocianami." Każdy jest inny, nierozerwalnie związany ze swoim krajem ojczystym, w którym się urodził i wychował. No chyba, że jest czarny. Wtedy gwarantowane jest, że entuzjaści będą podglądać go przez lornetki i robić mu setki zdjęć, "bo to rzadki okaz". *Te dwa zdania wyrwane z kontekstu brzmią o wiele gorzej niż planowałem. Mea Culpa, poczuciu dobrego smaku. ** To akurat dobry koncept. Ale pamiętacie, co mówiłem o powadze, prawda?
  2. To był dobry dzień. Słońce nie smażyło niemiłosiernie tak, jak miało w zwyczaju, deszcz nie nawiedził naszej okolicy, naprawiłem skrzypiące drzwi od szafy, a na Steamie pojawiła się nowa gra od legendarnego Playdead. Czego chcieć więcej od życia? Nie, to nie jest screen skradziony z materiałów reklamowych. To tak naprawdę wygląda i ma się całkowitą kontrolę nad postacią. Jeżeli przytoczona przed chwilą nazwa nie zapala wam pod kopułą zielonej lampki, pozwólcie, że odświeżę wam pamięć jednym, wymownym tytułem. LIMBO(pisane oczywiście z dużych liter). Była to gra, przez którą prawie(!) kupiłem Xboxa 360, ale na szczęście została potem wydana na pozostałe platformy, w tym iOS. O pierwszym dziele duńskiego studia mógłbym rozpisywać się na kilkanaście akapitów, ale postaram się powstrzymać swój entuzjazm co do tej gry i streszczę ją w kilku zdaniach. Otóż LIMBO to minimalistyczna platformówka, utrzymana w czarno-białej stylistyce opartej na konwencji sylwetki, przesiąkająca wręcz mrocznym, skrajnie depresyjnym klimatem i nieprzyjaznym, lecz momentami pięknym i fascynującym światem. Historia ogranicza się do jednego zdania wytłumaczenia(Chłopiec szuka swojej siostry w tytułowym Limbo), po czym gracz zostawiony jest samemu sobie w odkrywaniu świata metodą prób i śmierci. Wielu śmierci, nie zostawiających niczego własnym domysłom. Twój chłopczyk ze świecącymi jak świetliki ślepiami wszedł nieopatrznie na kręcącą się piłę tarczową? W takim razie czeka cię pokaz wirujących wnętrzności, efektownie rozlatujących się na wszystkie strony dzięki wiarygodnej fizyce. Jak już wspominałem, wszystko jest sylwetką, ale przez sposób pokazania ukatrupiania naszego Bezimiennego, całość zdecydowanie zasłużyła na znaczek PEGI 18 widniejący na okładce. Podsumowując, przed INSIDE stanęły duże oczekiwania. Miała to być nieformalna kontynuacja wybitnego oryginału, który w pewnym stopniu zdefiniował pojęcie gier niezależnych, idąc ramię w ramię z tytułami takimi jak Braid czy Bastion. Czy podołało wyzwaniu? Cóż, po tą właśnie odpowiedź kliknęliście chyba w ten link, prawda? Przeczytajcie, a zobaczycie. [wersja dla leniwych: popatrzcie na samą ocenę lub kliknijcie TU] Zaczyna się prawie bliźniaczo. Naokoło otaczają nas ponuro spoglądające na nas świerki, a nasza postać pojawia się znikąd, mając jedno proste zadanie: iśc w prawo. Żadnego interfejsu, żadnych tutoriali. Jeden guzik od skakania, drugi od wszystkiego innego. Proste jak spacerek po NES-owym parku. Oczywiście dopóki odjeżdżająca ciężarówka z więźniami upakowanymi jak sardynki w puszce nie odsłoni zamaskowanych strażników uzbrojonych w pukawki i psy gończe tylko czekające na spuszczenie ze smyczy. Konwencja przeszła o pół wymiaru do przodu, co znaczy, że mamy do dyspozycji środowisko 2,5D. Kamera sprawnie podąża za graczem, dając nam dobry widok na to, co nas czeka i racząc nierzadko bardzo urokliwymi(na swój sposób oczywiście) widoczkami. W praktyce daje to parę wygodnych ułatwień. Zamiast przeskakiwać przez skrzynię, możemy po prostu przejść przed nią i wdrapać się na górę, jeżeli najdzie nas taka ochota. Developerzy nie dają nam wiele wolności. Już po kilku minutach eksploracja zamienia się w szaleńczą pogoń na śmierć i życie. Muszę przyznać - robi się gorąco. W wielu przypadkach ma się jedynie tyle miejsca, żeby zrobić ten ostatni krok zanim jakieś cholerstwo złapie cię za nogawkę, zyskując często kilka dodatkowych kropel na czole. Na szczęście sterowanie jest bezbłędne. Moje małe światełko. I nie chcę, aby świeciło. Warto tutaj wspomnieć, że o ile Limbo cechowało się unikalnym klimatem i stylem artystycznym, to wszystkie te zmagania byłyby niczym, gdyby nie właśnie sterowanie. Każdy ruch gałki analogowej był odczuwalny, ani na moment nie traciło się kontroli nad postacią, a oskryptowane cutscenki zdarzały się od święta. Na szczęście moje obawy o nowej platformówce z bardzo szanowanego przeze mnie Playdeadu nie sprawdziły się. Znowu miałem kontrolę nad każdym ruchem, a animacje chłopca w czerwonej koszulce były płynne jak świeżo ugotowany kisiel rozsmarowywany na desce do krojenia. luczowym słowem jest tutaj kontrola. Kicając po platformach, wspinając się po rurach czy bujając się na łańcuchach wszystko wydawało się naturalne, a mój mały bohater poruszał sie dokładnie tak, jak oczekiwałem. Patrząc na swoje wywijasy prawie zapomniałem o Mirror's Edge Catalyst, które miałem wątpliwe szczęście ogrywać kilka dni wcześniej. Każdej platformówce życzyłbym tak intuicyjnego i swobodnego sterowania. Stałe 60 klatek na sekundę nie dawało mi żadnej wymówki do popełnienia błędu. Jeżeli ginąłem, ginąłem tylko i wyłącznie z własnej nieuwagi czy głupoty. Wiedziałem, że sknociłem sprawę i musiałem ponieść za to konsekwencje, najczęściej bardzo bolesne. Nieczęsto bywałem przemieniany na mielonkę czy karmę dla psów, ale bardziej realistyczna grafika powodowała, że kiedy spadałem z wysokości, tonąłem czy byłem nabijany na metalowe pale, zdarzało mi się odwracać wzrok i zaciskać zęby. Śmierć boli, a twórcy bardzo dosadnie chcą to graczowi uświadomić. Nie trzeba tutaj latających tu i ówdzie wnętrzności, kul z karabinu maszynowego robiącego z nas sitko do makaronu czy nienaturalnej wielkości insektów, przygotowujących nas sobie na kolację. Przemoc tutaj jest szybka, skuteczna i chłodna jak ostrze noża przecinającego się przez miękki ser. Dowód osobisty mile widziany przy graniu. Kiedy zerknąłem na silnik graficzny napędzający Inside, westchnąłem głośno: "Boziu, znowu to Unity?" Nie minęło wiele czasu, a słowa te zmieniły się w "Łał, to jest to Unity?" Oświetlenie, kolory, powierzchnie i odbicia wyglądają fenomenalnie, i to nie tylko jak na "grę zrobioną w unity". Uwielbiam niekonwencjonalne podejścia do stylu graficznego, a mój panteon tuzów stylistyki w grach powiększył się o kolejną pozycję. Często przypominała mi się Podróż czy Flower - taka grafika po prostu się nie starzeje, i za parę lat pewnie będzie budzić taki sam podziw. Tylko że w odróżnieniu od lataniu kwiatkiem po łące czy zamiataniu pustyni szalikiem, tutaj mamy szaroburą paletę kolorów, miejscami przełamywaną pojedynczymi przebłyskami światła czy bardziej żywego odcienia żółci czy czerwieni. Nie mogę powiedzieć, że ta gra jest brzydka, bo byłoby to perfidne kłamstwo. Problem leży w tym, że całość jest piękna na swój unikalny, niepokojący sposób. Ciężko to pokazać, a jeszcze ciężej opisać tak, aby oddać gęsty jak schnący cement klimat roztaczający się w pobliżu już po kilkunastu minutach. Na dodatkowego plusa zasługuje fakt, że wszystko działa perfekcyjnie płynnie. Początkowo zachwalałem sobie swojego GeForce'a o wzorowe dopasowanie do gry, ale mocno się zdziwiłem, kiedy kątem oka zobaczyłem, że cały czas jechałem na zintegrowanej karcie od intela. Optymalizacja i możliwość gry nawet na tosterze to coś, co ceni się zawsze. Dodatkowo bardzo przypadł mi do gustu system zapisu. Checkpointy rozmieszczone są gęsto, więc nigdy nie będzie słychać na ten temat narzekań, ale podczas wyboru miejsca, z którego chcemy kontynuować rozgrywkę, w menu widzimy screena, a po wciśnięciu "start"... wtapiamy się dokładnie w to, co widzimy na ekranie. Milutko. Kolejka jak po kolejnego iPhone'a. Poziom kultury osobistej podobny. Warstwa audio również nie pozostaje w tyle. W czarno-białym pierwowzorze nie można było wyróżnić prawie żadnego utworu muzycznego, bo... po prostu nie było żadnego. Wszystko koncentrowało się na ciszy łamanej jedynie rytmicznym odgłosem tupiących nóżek i wysokiego oddechu nieletniego podróżnika przez świat umarłych. Ambientowe, mozolne ścieżki powoli wtapiały się w całość, a gwałtownie ucinane zasiewały denerwująco bezgłośną ciszę. Chciałbym móc napisać co innego o tym, z czym teraz miały do czynienia moje uszy, ale jakościowo nic się w tej materii nie zmieniło. Dalej słuchamy osamotniającej ciszy, świetnie oddanych dźwięków otoczenia i spazmów przerażenia kiedy zza winkla wyłoni się jakaś tajemnicza sylwetka. Niczego więcej po prostu nie potrzeba. Śladowa muzyka jest równie niepokojąca jak sama cisza, a to jest najlepsza możliwa rekomendacja dla takiej atmosfery. Ponadto w głosach postaci pobocznych można wyczuć coś... nienaturalnego, jak gdyby mieli za moment wyzionąć ducha i opróżnić swoje trzewia na posadzce. Niby normalne głosy, ale mi aż skóra cierpła od słuchania tych jęków. Sama rozgrywka to cud, miód i orzeszki. Prowadzeni jesteśmy przez las, industrialne kompleksy żywo przypominające Rok 1984, podziemia przywołujące od razu laboratoria z Portala 2, a nawet wybierzemy się na koszmarną wieś, która na pewno znalazłaby swoje miejsce w drugiej Amnesii. Można znaleźć tam chwile wytchnienia, ale świadomość niepokoju i zagrożenia, które leży wszędzie nie odstępuje gracza ani na krok. Miejscówki i przedstawione sytuacje może nie są aż tak dołujące jak w Limbo, ale drażniąca atmosfera tajemnicy(oczywiście mhroczniejszej niż serce 12-letniego emo któremu mama nie pozwoliła kupować więcej białych żyletek w różowe czaszki) nadrabia to z nawiązką. Drużynie pana Jensen nie zabrakło wyobraźni i możemy się raczyć naprawdę ciekawymi pomysłami na zagadki, z których żadna nie jest przekombinowana ani nieuczciwa. Co więcej, wydawało mi się, że pokonywałem wszystko może zbyt łatwo. Być może załapałem sposób myślenia przez męczenie Limbo w nieskończoność, ale nic nie stanowiło dla mnie szczególnego wyzwania.* Jeden, góra dwa zgony wystarczyły, żebym załapał o co chodzi i ochoczo przechodził do następnych pomieszczeń. I chyba tutaj muszę wspomnieć o najważniejszym mankamencie gry. Pamięta ktoś, ile spędził przy jednorazowym przejściu Limbo? Cztery, może pięć godzin? Wiem, że cały czas odnoszę się do poprzedniego dzieła duńczyków, ale tutaj też nie zmienili wiele. Cztery godziny po rozpoczęciu oglądałem już napisy końcowe. Jednak zawiasy w szczęce odmawiały mi już posłuszeństwa, co jest u mnie ewenementem. Nierealistyczna fizyka nie jest tu niczym niezwykłym. To ich gra i woda może sobie pływać gdzie chce, goddamit! INSIDE wywołało we mnie naprawdę słodko-kwaśną mieszankę uczuć. Bardzo doceniam ciężkie klimaty, ale zdarzały się momenty, w których autentycznie pauzowałem grę i dawałem sobie chwilę na ochłonięcie. Pytałem się siebie kilkakrotnie: "Czy to się naprawdę dzieje? Toto na ekranie?". Nie sądziłem, że dam radę tak się zadziwić. Im bliżej końca, tym moje chore zaciekawienie rosło, a to, co rzucono we mnie na koniec zbiło mnie z nóg. Nie wiem, jaką wyobraźnię trzeba mieć, żeby wymyślić coś takiego i jaki talent, żeby zrealizować to z taką gracją i nieustającą naturalnością ruchu. Tym samym spełniła się moja niepisana obietnica i udało się wycisnąć nieciekawy zachwyt z trochę podzgredziałego już gracza, który horrory typu SOMA zjada na śniadanie. Pewnie niewielki procent z was załapie o co mi chodzi, ale czułem się jak (wtedy jeszcze młody) Antony Hopkins w pamiętnej scenie z "Człowieka Słonia". Chylę czoła, panie Jensen. Zrobił pan coś tak okropnego, że aż zgrzytałem zębami, a jednocześnie na tyle fascynującego, że nie potrafiłem się od tego oderwać. A wszystko to bez powiedzenia ani jednego słowa. Wnioski można wysunąć łatwo - INSIDE to jak najbardziej godny następca legendy. Jest tak samo zachwycający, tak samo niepokojący i tak samo krótki. Bycie lżejszym o te 80 złociszy trochę mnie boli, ale biorąc pod uwagę to, co dostałem... Jak dobra jest to gra? Cóż, na tyle dobra, że dała mi impuls, dzięki któremu wróciłem do(mam nadzieję) regularnego popełniania publicystyki. Miałem pójść spać i zabrać się za pisanie jutro(czyli technicznie dzisiaj), ale nie mogłem przepuścić takiej okazji. Rano pewnie będę tego gorzko żałował, ale na pewno nie będzie mi towarzyszyć poczucie straconego czasu. Można to porównać do jedzenia miseczki pistacji. Idzie gładko, czasami trafi się twardsza sztuka do rozłupania, ale całość kończy się zdecydowanie zbyt szybko, zostawiając po sobie przyjemny posmak. Nie żałuję jednak ani jednego grosza, które na nią wydałem. To czysta przyjemność. No, może dopóki zdziczałe psy nie chcą przegryźć ci tchawicy. * Po drodze przypomniał mi się Abe's Exoddus, jedna z moich gier dzieciństwa, a zapożyczona stamtąd mechanika sprawdza się bardzo dobrze. No i mam swoją nową tapetę Wersja tl;dr 8/10 + klimat wciąż niezrównany + sterowanie bardziej naturalne niż ruchy swoim własnym ciałem + miejscówki + grafika i oświetlenie + odizolowane, oniryczne dźwięki + zakończenie, zakończenie, po trzykroć zakończenie + pójdzie na wszystkim - dlaczego tak krótko?
  3. ?to być może najlepszy kawałek animacji, jaki miałem szczęście ujrzeć. I jest to stwierdzenie popełnione z pełną odpowiedzialnością. Może nie jest perfekcyjna(o czym później), ale w drodze na szczyt listy moich ulubionych dosłownie zmielił konkurencję. Wszystko, co było dobre i jednocześnie widoczne na pierwszy rzut oka opisałem w pierwszym artykule, ale cały czas miałem wrażenie, że czegoś nie dokończyłem, nie dociągnąłem pewnych wątków do końca. Przez chwilę wmawiałem sobie, że to tylko moje wyobrażenia, więc dałem sobie spokój. Ale kiedy następnego dnia coś skusiło mnie do zerknięcia w komentarze, zobaczyłem tylko taki gąszcz: Wiedziałem, że ?ME!ME!ME!? jest dziełem trudnym do zrozumienia, a tym bardziej zgłębienia dla trzeciego, czwartego i pierdziesiątego dna, ale takiej fali dezaprobaty się nie spodziewałem. Rozumiem, że znajdzie się wielu takich, którzy obejrzą raz, palną komentarz z trzech specyficznych liter i pójdą żyć dalej, ale szukanie kogoś, kto zrozumiał ?mesecz?, który ta animacja próbuje mu przekazać można porównać do szukania siana w stosie igieł. Może zakłuć. Tak więc, specjalnie dla wszystkich, którzy zainteresowali się tą perełką, a chcieliby poznać ją ?bardziej? ? zasiądźcie w fotelu, przygotujcie sobie ciepłe kakałko(albo zimne piwko ? zależy co kto lubi) i zanurzmy się w szczegółowej analizie czegoś, co roboczo będę nazywał ?mimimi?. Sekunda po sekundzie odkryję to, co wyczytałem przez te kilka dni. Tekst może zawierać spore ilości subiektywizmów i mojej interpretacji, która nie musi być w stu procentach poprawna. Ale dopóki wszystko trzyma się kupy, dopóty będę nazywał ją poprawną. Dodatkowo będą pojawiać się szczegóły możliwe do zauważenia dopiero po kilkukrotnym obejrzeniu, ewentualnie stop-klatce. Wszystkie czasy będą podawane z playera z oficjalnej strony, czyli z półtoraminutowym openingiem. Tak więc, bez zbędnego wprowadzania, zaczynamy. 1:32 ? Wprowadzenie akcji. Pokój ?typowego? fana animców w postaci wszelakiej. Na półkach figurki ułożone w ładny rządek, przy okazji stanowiące jedyny schludny element pokoju. Cała reszta to przysłowiowy dom nierządu na kółkach: porozrzucane książki, kolekcja puszek po energetykach na szafce, a w nogach łóżka coś mogłoby już zbudować swoją cywilizację. Można pomyśleć o nim jak o otaku, który nie troszczy się w ogóle o siebie. Dobrze, że chociaż okno jest odsłonięte, oświetlając bohatera i plakat na ścianie, który zobaczymy jeszcze nie raz? 1:44 ? Szklany ekranik, mające duże znaczenie dla fabuły. Jego ekranikowość jest dodatkowo podkreślana poprzez garstkę pikseli w stanie agonalnym w rogu. Przy okazji, na biurku leżą najlepiej narysowane kiepy jakie widziałem. 1:55 ? Wesołe psychodelie, pułapka zastawiana na skuszonych ekranem tytułowym. Roznegliżowane panienki, będące uosobieniem nierealnego wzorca ideału wprowadzonego do produkcji masowej. Skaczące biusty, pasiaste pantalony wystające co krok spod spódnicy. Niebieskie włosy, fioletowe oczy. A jednak wciąż piękne. Idealny sposób na chwilę samczej przyjemności, z ćmiącą fajką w gębie. Warto zauważyć przy tym ile razy czynią one gest pokazania palcem na siebie. Zwracają uwagę widza na siebie i tylko siebie. Można by pomyśleć, że próbują cały czas krzyczeć? No właśnie, co? Mówiłem, że tytuł nie jest bez znaczenia. Plusik za motyw odwróconego serca = zad. 2:35 ? Powoli zaczynamy przechodzić do sedna. Przecież nie po to kliknęliśmy play, żeby oglądać panie w ubraniach, czyż nie? 2:40 ? W sekundę nastrój ulega istotnej zmianie. Mamy całkowicie inną kolorystykę, zerwanie z cukierkowością, a cały show zmienia się w golebabywubraniach.pl nadzorowane przez wielką szefową. Poza tym tłuste basy, ciemne oświetlenie ? koniec z grzecznością i słodkością. 3:10 ? Dziwne, że nasz bohater(dla dociekliwych ? Syuchan) dopiero teraz orientuje się, że coś tu jest nie tak. Dopiero kiedy tajemnicza postać(roboczo nazwijmy ją Anką) wstaje, ujawnia, że to ona pociąga wszystkim za? sznurki. 3:15 ? Sen zaczyna się sypać, mamy pojedynczą klatkę retrospekcji. Chce pan cycków? Będzie pan je miał. Przywieziemy wagony cycków, będziemy je codziennie dostarczać, założymy nowy paragraf na cycki i założymy Cycasty Park Narodowy. A mamusia mówiła, że co za dużo, to niezdrowo. Protag ginie z ręki(cycka?) swojej własnej perwersji. I tu jest pierwsza rzecz, która naprawdę mi się spodobała. Zgniecenie przez parę ogromnych wymion wydaje się pięknym sposobem na śmierć, jednak nie o to mi chodzi. Sposób, w jaki Syu ginie, jest tak charakterystyczny dla snu, że daje się to prawie wyczuć. Posoka wyciekająca na powierzchnię wygląda jak żywcem wyrwana z koszmaru. Duży plusik. 3:20 ? Przebudzenie. Niby tak, jak każde przebudzenie ze złego snu, ale coś wciąż wydaje się nie na miejscu. Ekranik idealnie wypełniony kobiecym biustem. Teraz mogę wyjawić, że ten oto tablet reprezentuje umysł bohatera, a raczej to, czym jest on wypełniony. W tym wypadku jego nałóg zaczyna go nawiedzać, przechodzić w życie realne. 3:33 ? Fragment warty obejrzenia na stop-klatce. Jednocześnie daje się dostrzec charakterystyczne cechy naszego ?demona?: stopy uformowane na kształt wysokich obcasów, pazury wyglądające jak tipsy. Uosobienie seksu sprzedawanego w formie dwuwymiarowej. 3:35 - Tutaj wypadałoby zatrzymać się na chwilkę. Kolejny duży plus leci za udźwiękowienie. Niby normalna scena, ale dzięki soczystości efektów każdego może przejść dreszcz. Potem mamy scenę, po której pierwsza partia widzów wyłącza przeglądarkę i już nigdy nie wraca. Trochę się zastanawiałem nad znaczeniem tego? gestu? Ale umyśliłem, że Syu jest oszałamiany przez całe zepsucie pochodzące z Anki. W tle obraz na ekraniku zaczyna się rozmazywać w bezkształtną masę. Cała scena na pewno ma na celu wprowadzenie silnego niepokoju. Zresztą, skutecznie. Lalki ożywające i wspinające się na ramiona chłopaka, również okraszone pełnymi skrzywienia zgrzytami? To lubię! 3:55 ? Jedziemy na pełnym gazie. Wyłania się obraz dziewczyny(dajmy jej na imię? Kaśka), której twarz rozkłada się, pozostawiając jedynie nagie ciało, na którym stoi zagubiony protag. 4:12 ? Ciekawe metafory do odczytania. Para piersi tworząca niekończące się koło. I błagam, nie zmuszajcie mnie do wyjaśniania 4:16. 4:20 ? Widzimy postać Meme już bez żadnych złudzeń ? jako lalkę, komenderowaną przez kogoś innego. Obraz na ekranie zmienia się na wspólne wspomnienia chwil, które Syu spędził z Kaśką.(Nie mogłem dać jej na imię Susan czy coś w tym stylu?) 4:28 ? Ważna scena. Nasz bohater widzi siebie porzucającego samotną i zrozpaczoną Kachę. Dzięki zaawansowanej technice renderowania wtórnego udało mi się dociec, z perspektywy którego Syu oglądamy całe zdarzenie: 4:38 - Poczucie winy zaczyna rodzić się w umyśle chłopaka. Przez chwilę widzimy świat z perspektywy pierwszej osoby, z postacią Kaśki daleko od siebie. 4:47 ? Nasz bohater pada na ziemię, uświadamiając sobie, co się wydarzyło. Widzimy Ankę bez maski, wyżerającą go od środka. Oczywiście łamiąc przenośnię, oznacza to, że odgryza mu się na umyśle. Ale nie wypływajmy zbyt blisko na brzeg. 4:54 ? Syu zostaje pozostawiony martwy. Dopiero Kaśka jest w stanie przywrócić mu wspomnienia o życiu, jakie prowadził wcześniej. Widzimy, że jest ona prawdziwą postacią, istniejąca poza wszystkimi warstwami własnego świata chłopaka. I mały bonusik: Pytanie: kto zrobił zdjęcie? 5:04 ? Kolejna ważna scena. Widzimy obraz Kaśki, przemieniający się w Ankę. Nie ma wątpliwości, że Anka to obraz stworzony przez samego protaga, który zaczął przekładać swoją waifu nad prawdziwą osobę. Z tego narodził się demon, mający władzę nad całą armią identycznych Meme. 5:18 ? Realizacja. Przywołanie wspomnień o starych czasach wzbudziło w naszym bohaterze desperacką chęć walki przeciwko własnym iluzjom. Tutaj możemy też dostrzec, że jest rasowym przedstawicielem rasy otaku. Zbroja, która się na nim pojawia to ta sama, której części leżały na biurku na samym początku. Podobnie ze spluwą. A od strony technicznej to orgazm dla oczu, zdecydowanie warty przewertowania tych kilkudziesięciu klatek. Tip: podczas transformacji, Syu wciąż jest zeżarty od pasa w dół. Jeszcze wspomnę, dlaczego podczas tego trochę zgrzytnąłem. 5:33 ? Far Cry 3: Blood Dragon pełną gębą. Na ścianach plakaty podobne do tych z pokoju. Zastępy Meme nie krwawią ludzką mieszaniną osocza i erytrocytów. Podkreśla to, że to nie są ludzie, tylko bezmyślne zastępy robotów nastawione na destrukcję umysłu Syuchana. W tym momencie miałem jedną wątpliwość co do doboru muzyki, jednakże szybko się jej wyzbyłem. Dubstep zdecydowanie pasuje do odrealnionej, neonowej scenerii, pełnej agresji i wymiany ognia. 5:47 ? Jedna z lepszych iluzji optycznych, jakie widziałem. Megaplus i uchylenie monokla nad kunsztem animatorów. 6:11 ? Naszemu rycerzykowi nawet nieźle idzie, ale kiedy znowu pojawia się postać Kaśki, delikatnie mówiąc dostaje nieźle w papę. Wszystko zaczyna się rozpikselowywać, a potem ze zbroi odpada stalowy hełm i ręka. W przeciwieństwie do reszty, nasz bohater krwawi na czerwono, czyli tak, jak przystało. 6:16 ? Widzimy obraz Anki spadającej w otchłań. Chłopak próbuje ją ratować, ale bezskutecznie. Jego iluzje wciąż są silniejsze od niego. 6:29 ? Tłuste basy powracają. Widzimy pewnego rodzaju bazę, przypominającą kształtem ogromną paszczę, do której zbliża się dryfujący w próżni Syu. Promienie różowych laserów rozświetlające połacie kosmosu. Poezja. 6:35 ? Armia Meme w pełnej okazałości. Wszystkie oczywiście pod nadzorem Anki, z setką sznurków podpiętej pod każdą z nich. 6:46 ? Widzimy Kaśkę zawieszoną tuż przed sylwetką lewitującego demona. Ostatni rzut oka na ekranik, a potem możemy obserwować jak? Jak? Poprzestańmy na tym, że Kaśka trzyma ją z dala od Syu. Wspomnienia się rozpadają, zło triumfuje. 6:58 ? Dziwię się, że potrafiłem długie godziny zastanawiać się nad sensem i znaczeniem cycków strzelających jak Grube Berty. A jednak umyśliłem, że była to trafna decyzja. Bo czym można atakować młodego samca, jeśli nie nagością przegiętą do rozmiarów parodii? Na migawkach mamy wielkie membrany głośników, i jakieś dziwne ?coś?. Tym czymś najpewniej jest jakiś rdzeń mocy, napędzający cały ten latający różowy cyrk, który teraz emanuje pełną mocą. 7:02 ? Syu robi swoją ostatnią linię obrony. Mistrzowsko wykonane eksplozje i kolejna stopklatka. Wszystkie wspomnienia i emocje są już jednak stracone, i da się odczuwać desperację i bezcelowość bronienia się, co doprowadza nas do? 7:28 ? Bohater poddaje się, dając się zasypać gradem pocisków, co urywa mu resztę jego kończyn i przy okazji powoduje u mnie kolejny zgrzyt. Syu lata w próżni, pozostając obojętnym na ataki. 7:34 ? To już jest koniec, Syuchan zostaje pokonany przez wytwory swojego umysłu. Tors bez rąk i nóg obłapywany przez kilka dziewoj z rzęsami długimi na kilometr. Kaśka podlatuje i zdejmuje maskę, aby dokończyć żer na jego umyśle. W miejscu, w którym przykłada rękę, pozostają jedynie nagie kości. Głowa protagonisty opada bezwładnie na ziemię. Cykl zatacza koło. A wy widzicie tylko cycki. Wstyd mi za ludzi, którzy po tym wszystkim zostawiają po sobie tylko jednolinijkowy komentarz. Tak więc zatrzymujemy pociąg z cukierkowym logo ?ME!ME!ME!?. Mam nadzieję, że podróż minęła przyjemnie i kakałko/denaturat/piwko smakowało. Mam nadzieję, że udało mi się powiększyć choć o niewielki procent grono osób, którzy wynieśli coś z tej pokręconej i pięknej animacji. Na koniec tylko mała niedoskonałość: przemoc występowała tu często, a jednak nie było jej wcale czuć. Przez ułamek sekundy widzimy głównego bohatera pożartego od pasa w dół. Podczas sekwencji końcowej cała akcja widziana jest z takiej odległości, że prawie trzeba mrużyć oczy. Chciałbym zobaczyć i poczuć każdy cios, ale twórcy woleli utrzymywać wszystkie okropności gdzieś poza kadrem. Wciąż, jest to jedna wada w morzu zalet. Teraz mogę spać spokojnie, ze świadomością zakończenia wszystkiego, co z ?ME!ME!ME!? związane. Może kiedyś znajdę to na dysku i przypomnę sobie, jak powinna wyglądać perfekcja. Każda klatka na swoim miejscu, nienaganna muzyka, soczyste udźwiękowienie. To wszystko sprawia, że?
  4. Osobiście uwielbiam taki zabieg - kuszenie młodzików golizną, aby potem wbić im kołek między zwoje mózgowe. Przepiękna gra pozorów. Animacja. Kilkanaście klatek na sekundę puszczanych w prędkości wystarczającej do stworzenia iluzji ruchu. Pomysł, który przeżył pokolenia, niedługo obchodzący sto lat swojego istnienia. Przez cały ten okres pojawiały się mniej lub bardziej utarte wzorce: kreskówki, anime, animacje typu stop-motion i jeszcze dziesiątki innych rodzajów ruchomych obrazów. A jednak, przez te dekady pojawiły się twory inne od wszystkich. Powodów zapewne jest tak dużo ile przypadków takich odstępstw. Nie jest trudno trafić na inną animację. Może będzie w niej coś, co cię urzeknie; coś, co wywali ci banana na twarzy; coś, przez co nie będziesz spać w nocy. Słowem, coś, co sprawi, że właśnie ta animacja zajmie stałe miejsce w twojej pamięci. Ja już swoje odkryłem. I w tym cyklu zamierzam pokazać, dlaczego te animacje są trochę inne. Na pierwszy ogień pójdzie świeżynka, bo wydany prawie dwa tygodnie temu kilkuminutowy ?teledysk? o nazwie ?ME!ME!ME!?. Słowo ?teledysk? umyślnie dałem w cudzysłów, bo same teledyski już dawno stały się po prostu miękką pornografią z chwytliwą muzyką w tle, niezdolne do przekazania treści głębszych niż kałuża na parkingu. A ?ME!ME!ME!? jest czymś o wiele więcej? Studio Hideakiego Anno(twórców Neon Genesis Evangelion) we współpracy z niejakim TeddyLoidem stworzyli rzecz dziwną, lecz piękną. Wydaje się, że kiedy zbierano pomysły na projekt, wrzucano do wora wszystko, co wywoła największe zbulwersowanie u masowego odbiorcy. Tak więc mamy nagość, stroje zakrywające tak mało, na ile to możliwe, wielką ilość płynów cielesnych, przemoc i dubstep. Tak więc jakim cudem takie coś zyskało przeważającą przychylność krytyków na całym świecie? Powód numer jeden. Historia. Niewiele tworów potrafi opowiedzieć tak ujmującą, zachwycającą historię skłaniającą jednocześnie do przemyśleń używając jedynie języka japońskiego. Nie odkrywa wszystkich kart od razu, zasłaniając je rzeczami powszechnie uważanymi za nieodpowiednie w każdym możliwym względzie. Chcecie cycków? Świetnie. Specjalnie dla was stworzymy Cyckolandię na planiecie Cyconii, wepchniemy wam je do gardła, podłożymy pod poduszkę, schowamy w lodówce. Interpretować to można na niezliczone sposoby, a każdy z nich jest na swój sposób interesujący. Całość ma też element enigmatycznej protagonistki, zwanej Mimi. Jest to opowieść o walce, o odkrywaniu samego siebie i o wpływach cywilizacji na człowieka zaklęte w pięciu minutach synestetycznej rozkoszy. Cud, miód i orzeszki. Powód numer dwa. Technikalia. Często zdarza mi się pauzować jakąś animację podczas oglądania. Analizować każdą klatkę jedna po drugiej, zastanawiając się nad historią powstania tego, co przewija mi się w danym momencie przed oczami. Słowem ? wyciskać wszystko co się da, aby docenić kunszt mozolnego nadawania życia statycznym klatkom. Może też po to, aby dostrzec to, co twórcy ukryli dla co bardziej spostrzegawczych. Podczas tych kilku minut spędzonych z ?ME!ME!ME!? miałem wrażenie, że mam do czynienia z bytem doskonałym. Każda klatka jest na swoim miejscu, kreska widocznie kreślona przez mistrzów swojego fachu. Wiele rzeczy jest ukrytych między wierszami, ale nie chciałbym psuć nikomu satysfakcji z samodzielnego odkrywania tych perełek. Mogę tylko wskazać, że tytuł nie jest bez znaczenia. Powód numer trzy. Psychodelie. Moje pierwsze zetknięcie z dziełem TeddyLoida nie było idealne. Trzeźwy umysł nigdy nie komponował się zbyt dobrze z tak specyficznym sposobem ukazania świata. Wystarczy jednak zmniejszyć trochę dystans i odpiąć pasy bezpieczeństwa rozumu, aby wsiąknąć w zakamarki umysłów twórców. Powód numer cztery. Muzyka. Pozostałe trzy powody byłyby warte niewiele więcej niż kupka zmiętych kawałków papieru leżąca w kącie, gdyby nie melodyczne aberracje japońskiego artysty. Hipnotyczne, elektryzujące bity znakomicie wprowadzają klimat i powodują immersję całkowitą. Nawet dubstep, gatunek znienawidzony przez większość gawiedzi, wydaje się tutaj zaskakująco na miejscu. Wyżej wymienione powody to tylko czubek góry lodowej, które jednocześnie kwalifikują ?ME!ME!ME!? do listy ?must watch? dla każdego, kto ma w sobie choć cząstkę wewnętrznego humanisty, lub po prostu lubi doceniać piękno. Nigdy nie przepadałem za połączeniem japońskiej animacji i japońskiej muzyki. A jednak udało się przekonać nawet takiego japonofoba jak ja. Tak więc warto dać szansę i popuścić wodze fantazji przy jednym z najwybitniejszych ?teledysków? jakie miałem okazję obejrzeć, usłyszeć i poczuć. Jeżeli uda ci się wsiąknąć w świat powstały ze stopienia zmysłów wykreowany przez mistrzów sztuk audiowizualnych ? nie ma ucieczki. Wysiedzisz do końca choćby świat dookoła ciebie obracał się właśnie w pył. Nigdy nie przepadałem za anime jako za odpowiednikiem zachodnich kreskówek z ?doroślejszymi? treściami. Podobnie z kiczowatą, cukierkową muzyką z Kraju Kwitnącej Wiśni i klusek z kubka. ?ME!ME!ME!? przełamało moje przekonania. Właśnie dlatego ta animacja jest inna. http://animatorexpo.com/mememe/ Enjoy.
  5. Notka dla ewentualnych czytelników: ta recenzja nie jest taka jak wszystkie, tak samo jak Saya no Uta jest tworem innym niż wszystkie. Dlatego przed czytaniem najlepiej wyłączcie Facebooka, Twittera, zakneblujcie psa/żonę/dzieci, odetnijcie kabel od telefonu, przygaście światła w pokoju i dajcie się zanurzyć w świecie japońskich maszkaronów. Albo puśćcie sobie to: Efekt jednakowy. Za każdym razem, kiedy pada wyrażenie ?visual novel?, większość osób ma przed oczami wyobrażenie utopijnego świata, pełnego dziewczyn z oczami jak spodki, gotowych spełnić wszystkie dzikie fantazje gracza. Dobrze, że pośród japońskiej braci znaleźli się też ci, którzy wydali na rynek zachodni ?Saya no Uta?. Szukając informacji na temat tworu ekipy Nitroplus, najczęściej trafia się na taki oto wyświechtany opis: ?Fuminori Sakisaka doznaje wypadku samochodowego który zabija jego rodziców, a jego zostawia poważnie rannego. Kiedy zostaje na nim przeprowadzona eksperymentalna operacja mózgu, jego postrzeganie świata zmienia się: wszystko co widzi staje się krwią i wnętrznościami, ludzie wydają się potworami, a jedzenie które wygląda dla wszystkich normalnie, smakuje obrzydliwie. Podczas gdy rozważa samobójstwo w szpitalu, Fuminori spotyka piękną dziewczynę pośród ścian pokrytych mięsem. Przedstawia się mu jako Saya i widać po niej, że szuka swojego ojca. Fuminori nie chce zostać oddzielony od Sayi, i prosi aby z nim zamieszkała. Saya się zgadza?. Tak to wygląda na papierze. Jakkolwiek by sobie tego człowiek nie wyobraził, na pewno będzie dalekie od tego, co czeka go po kliknięciu START. Już od pierwszych sekund wszystkie zmysły gracza atakowane są obrzydliwościami, które mogli wymyślić tylko Japończycy: głosy potworów, które kiedyś były dla głównego bohatera ludźmi są kakofonią skrzeków, od których uszy bolą. Ściany i wszystko inne pokrywa biologiczna tkanka żywo przypominająca miejscówki z Prey?a. Sama fabuła jest wypełniona wszelkiego rodzaju ohydnościami, morderstwami, horrorem i mocną erotyką, czyli tym, co japońskie tygryski lubią najbardziej. Jednak tygryski z reszty świata reagują na takie rzeczy troszkę inaczej? Muszę pochwalić ekipę Nitroplus za jedną rzecz: niczemu co do tej pory napotkałem, nie udało się stworzyć tak sugestywnej atmosfery szaleństwa, połączonej z zachwytem. Udało im się zrobić coś, co wygrało w moim osobistym plebiscycie na ?najbardziej popieprzoną grę wszechczasów?. Wszystkie detale oddane zostały z przerażającą pieczołowitością, a tła przepełniają widza nie tylko zszokowaniem, ale i niepokojem wywołanym ilością szczegółów na każdym przedmiocie. Szkoda tylko, że miejscówki, choć wykonano je misternie, przez swój trójwymiar wyglądają nadzwyczaj? sztucznie. Poza tym zdarza im się żreć się z sylwetkami postaci na jednym ekranie. Ale że występuje to najwyżej dwa razy, mogę przymknąć na to oko. O takich momentach mowa, kiedy mówię o gryzieniu. Oko mogę przymykać, ale podczas czytania uszy miałem jak najbardziej otwarte. Soundtrack stanowi doskonałe dopełnienie szalonego i krwawego kolażu. Wiele utworów jest po prostu złożeniem dowolnych dźwięków, tworzących istną kakofonię przez którą na początku ciężko skupić się na tekście. Normalniejsze utwory słyszymy dopiero wtedy, gdy Saya znajduje się w pobliżu, albo obserwujemy otoczenie oczami innej osoby. W takich momentach muzycy również nie zbijali bąków. Muzyka jest przyjemna dla ucha kiedy zajdzie taka potrzeba, ale potrafi też nieco niepokojącą scenę w istny horror. Idealna ścieżka dźwiękowa, którą na pewno będę przytaczał w kolejnych recenzjach(o ile w ogóle powstaną). Można dużo pisać o muzyce czy grafice, ale najważniejsza jest fabuła, bez której Pieśń Sayi byłaby tylko marnym skokiem na kasę przez przemoc i seks, które jak wiadomo przyciągają najskuteczniej tych, którzy nie wyrobili jeszcze dowodu osobistego. Krótko ujmując: jest to najbardziej porąbana, chora, i degustująca historia jaką w życiu widziałem, słyszałem, czytałem i czułem. Przełamuje wiele tabu(kanibalizm? Phi!), przedstawia sceny dzieciobójstwa, morderstw, gwałtów i niewolnictwa, a wszystko to w otoczeniu ścian pokrytych wszelkim obrzydlistwem, które wypełznąć mogło chyba tylko spod akademickiego łóżka. Brzmi to jak marzenie sadysty-masochisty, który czerpie przyjemność z ludzkich horrorów, ale sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. To wszystko nie jest powalone tylko po to, żeby być powalone. Po pewnym czasie można poczuć w tym obłędzie jakiś cel, znaczenie tego wszystkiego. Jaki cel? Na to trzeba sobie odpowiedzieć samemu. Warty uwagi jest fakt, że podczas rozgrywki** naprawdę zżywamy się z bohaterem, który z czasem okazuje się być antybohaterem. Pomimo tego, że popełnia on straszne rzeczy dla utrzymania stabilności swojego chorego świata, nie czułem żadnych negatywnych uczuć w stosunku do Fuminoriego. Może taki był zamiar. Może z czasem całkowita niepoczytalność tej gry zaczęła zbierać swoje żniwo także i u mnie. Pewnie obie możliwości są poprawne. Mówię poważnie. Wiele już widziałem w elektronicznej rozrywce: rzeźnie, jatki, gwałty, strzelaniny, tortury i ogólnie pojęte akty bestialstwa. Gdzieś po około trzech godzinach czytania zorientowałem się, że jest druga w nocy, a ja siedzę przed laptopem z rozdziawioną gębą i łzami cieknącymi mi po policzkach. To zdecydowanie nie jest gra dla każdego. Paradoksalnie, Saya no Uta często polecana jest dla stawiających pierwsze kroki w powieściach wizualnych, ponieważ cała interaktywność zawiera się w dwóch wyborach, a całość zamyka się w pięciu godzinach, a nie w pięćdziesięciu. W psychice zostaje jednak na sporo dłużej. Jak wiadomo, w dobrym horrorze najbardziej straszy to, czego nie widać. Tutaj sprawdza się to znakomicie. Wystarczy parę razy wyobrazić sobie jak przedstawiałyby się rzeczy po ?tej drugiej stronie medalu?, aby makabryczność wzrosła do tego poziomu, na jaki sam pozwolisz. Ogólnie mówiąc, nie żałuję, że zagrałem w Saya no Uta. Pięć godzin spędzonych na przeklikiwaniu dialogów minęły mi zaskakująco? Ciężki moment w karierze recenzenta: za każdym razem, kiedy gra dostarcza mi niezapomnianych wrażeń na najwyższym poziomie, uznaję ją za wybitną. Niezależnie od tego, czy są to wrażenia estetyczne(El Shaddai: Ascension of the Metatron), wzruszające(Podróż, To the Moon), straszne(Amnesia: The Dark Descent), zmuszające do przemyśleń(The Walking Dead), zmieniające gust muzyczny(DMC: Devil May Cry, Brütal Legend), czy po prostu sprawiające, że podskakuję na krańcu fotela, ciesząc się jak dziecko, że dane mi jest doświadczać danej generacji sprzętu(God of War III, Borderlands 2). Do szalonego dziecka Nitro+ mogę przypiąć łatkę ?zatracające?, albo po prostacku: Jeśli ktoś szuka mocnych wrażeń, albo uważa że nic nie jest w stanie go zaskoczyć, zapraszam do czytania. Chciałbym wystawić tej grze jakąś konkretną ocenę, ale ze względu na osobiste preferencje większość cech wymienionych poniżej można by równie dobrze uznać za pozytywną jak i negatywną. Dlatego wszystkie plusy i minusy będą sądzone moim osobistym odczuciem, a ocenę niech każdy sobie sam wystawi. Plusy: + Szalony, zakręcony klimat +Doskonałe, odpychające lokacje + Nietuzinkowa, wciągająca historia + Co najmniej dobre wątki poboczne + Potrafi sponiewierać gracza + Nie za długa + Świetna, klimatyczna muzyka Minusy: - Mało ciekawe postacie drugoplanowe(z wyjątkiem jednej***) - Niektóre lokacje wyglądają sztucznie *Można tego nienawidzić, ale jakiekolwiek wprowadzenie interaktywności zmusza mnie do nazwania tego ?grą?. Nawet jeżeli ogranicza się do jednego czy dwóch wyborów. ** SPOILER ALERT!!! Spoiler podany poniżej. SPOILER ALERT OVER!!!
×
×
  • Utwórz nowe...