Skocz do zawartości

crouschynca

Zwycięzcy Smugglerków
  • Zawartość

    829
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez crouschynca

  1. Znacie to uczucie, kiedy człowiek pracuje nad czymś bardzo ważnym? Tę rozpierającą energię, chęć działania oraz podniecenie na myśl ukończenia własnego dzieła? Zapewne więc potraficie wyobrazić sobie ekscytację, jaka towarzyszy Danielowi, głównemu bohaterowi gry Patchwork. A ma facet się z czego cieszyć, bowiem nie skonstruował byle pierdółki, lecz urządzenie do teleportacji. Patchwork to niezależna przygodówka z 2012 roku, którą zaprojektował Ivan Ulyanov, podpisujący się też ksywką Ilyich. Przedstawiona w grze historia przybliża nam perypetie młodego naukowca Daniela, od kilku lat pracującego nad teleportem. Jako że maszyna już gotowa, pora na przeprowadzenie próby generalnej z udziałem człowieka. Daniel jest tak rozentuzjazmowany, iż postanawia przetestować sprzęt na sobie, widząc w tym spełnienie marzeń z dzieciństwa. Nie czeka nawet na większą widownię i czym prędzej rozpoczyna proces teleportacji. Współpraca dwóch światów Co ciekawe, fabuła nie koncentruje się jedynie na owym młodzieńcu, ponieważ równorzędną bohaterką uczyniono dziewczynę o imieniu Lin. Otóż w wyniku eksperymentu z teleportem Daniel zostaje przetransportowany do domu młodej niewiasty, aczkolwiek nie wybierał jej adresu. Ba, w ogóle nie spodziewał się wylądować w tamtej okolicy, gdyż Lin mieszka w równoległym świecie. Kiedy drogi obu postaci zostają skrzyżowane, każde z nich jest wielce zaskoczone zaistniałą sytuacją. Wprawdzie dziewczyna oczekiwała kogoś wewnątrz magicznego kręgu, ale demona zamiast człowieka. Podobnie jak naukowiec, Lin też ma akurat swego rodzaju dzień próby, gdyż trenuje rzucanie zaklęć przed egzaminem z magii. Jak łatwo zgadnąć, nasi protagoniści nie zamierzają ciągle stać, dumać i gapić się na siebie nawzajem. Aby odkręcić cały galimatias, Daniel musi wrócić do swojej rzeczywistości wraz z połową laboratorium, która także znalazła się w izbie Lin. W tym celu należy zapewnić odpowiednie zasilanie dla urządzenia teleportacyjnego, podczas gdy czary dziewczyny pomogą mężczyźnie w obraniu właściwej trasy. Gracz natomiast prześledzi prostą i zarazem bardzo sympatyczną historię o zderzeniu dwóch odmiennych światów. Chociaż parę bohaterów łączy przenikliwy umysł, inteligencja służy im w zupełnie innych dziedzinach ? Daniel zna się na nowoczesnych technologiach, a Lin to pojętna adeptka magii. Zgodnie z przygodowym kanonem Prostota nie ominęła również obsługi gry, co stanowi znak rozpoznawczy gatunku point and click. W Patchwork nie uświadczymy żadnych udziwnień, które mogłyby rozczarować zwolenników tradycyjnego podejścia do przygodówek. Przystępne sterowanie odbywa się z użyciem poczciwej myszki, przy czym wykorzystamy głównie lewy przycisk, niezbędny do przemieszczania postaci oraz interakcji z otoczeniem. Aby otworzyć ekwipunek, wystarczy najechać kursorem na górną część ekranu. Dzięki temu ujrzymy czytelny pasek z zawartością inwentarza, gdzie ponadto ukryto m.in. ikony odpowiedzialne za przełączanie się pomiędzy bohaterami. No właśnie? Wspominając wcześniej o dwóch równie ważnych postaciach, miałam na myśli nie tylko ich rolę w fabule, ale i w mechanizmach rozgrywki. Od momentu, gdy Daniel pojawi się w domostwie Lin, wolno nam swobodnie zmieniać grywalną osóbkę. Posługiwanie się ową funkcją jest zresztą niezbędne do ukończenia przygodówki, bo pewne czynności wykona wyłącznie Daniel i vice versa. Dla przykładu, wynalazca zrobi użytek z kawałka drutu, a czarodziejka bez problemu nawiąże kontakt z tymi istotami, których człowiek nauki nie potrafi dostrzec. Co z samymi zagadkami? Klasycznie, czyli eksploracja otoczenia, konwersacje, zbieranie i używanie przedmiotów, plus szczypta łamigłówek. Mimo że stopień skomplikowania zadań nie przyprawi nas o bóle głowy, nie poczujemy się prowadzeni za rączkę. Jak tu uroczo! Przygodówka nie zawiera voice actingu, lecz brak lektorów nie przeszkodził mi w pozytywnym odbiorze produkcji, tym bardziej że ręcznie rysowana grafika dostarcza przyjemnych wrażeń. Mając za tło nienachalną muzykę, przemierzymy ładne i staranne lokacje, którym nie można odmówić magicznego uroku. Co istotne, efekty pechowej teleportacji nie zamykają się w czterech ścianach Lin. Na pozostałych planszach, które prezentują okolice jej domu, dostrzeżemy pojedyncze elementy ze świata Daniela, np. hydrant czy billboard. Generalnie w porządku wypadają również postacie ? zarówno całe sylwetki, jak i portrety wyświetlane w trakcie pogaduszek. Początkowo Patchwork wypuszczono w ramach akcji Summerbatch, umożliwiającej zakup paczki gier na zasadzie ?zapłać ile chcesz?. Obecnie przygodówka ta jest dostępna za darmo, więc jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji się z nią zapoznać, jak najbardziej warto nadrobić zaległości i przetestować ową pozycję. Co prawda grze nie zaszkodziłaby ociupinka szlifu, a zabawa trwa krótko (mniej więcej półtorej godziny), lecz spędzony przy tym tytule czas upłynie nam w miłej i lekkiej atmosferze. ---------------------------------------- Patchwork to darmowa produkcja, a zatem nie wystawiłam oceny w dziesięciostopniowej skali tak jak w przypadku tytułów komercyjnych. Pełną wersję gry można pobrać z poniższego adresu: http://www.adventure...ames/game/1642/
  2. Bieliku, brak nowych wpisów na Twoim blogu byłby bardzo dużą stratą dla tutejszej blogosfery. Twoje publikacje stoją na wysokim poziomie i przyjemnie je się czyta. Dlatego chciałabym zobaczyć nowe wpisy od Ciebie, w tym kolejną serię "Podążając za...". Co do dwóch zaproponowanych typów, ostateczna decyzja należy oczywiście do Ciebie, aczkolwiek osobiście wolałabym w najbliższym czasie poczytać Twoje artykuły na temat filmów Woody'ego Allena. Z innych twórców szczególnie ciekawią mnie też np. Ridley Scott czy Tim Burton.
  3. @Owiec Proponuję zajrzeć do mojego wpisu o filmie "BIg Ass Spider". Tam też masz jeden obrazek, który powinien Ci się spodobać
  4. @Stillborn Cała przyjemność po mojej stronie
  5. Filmu niestety jeszcze nie oglądałam Trzeba będzie jednak nadrobić w końcu zaległości, tym bardziej że czytam i słyszę same pochwały pod adresem nowego Mad Maxa.
  6. @Grimmash Dziękuję za pozytywny komentarz. Co do recenzowania takiego filmu, choć już niejeden raz pisałam na blogu o słabych tytułach (zarówno gry, jak i filmy czy książki), przed oglądaniem nie planowałam poświęcać tej produkcji wpisu. Jednak potem zmieniłam zdanie @Grzesko Cieszę się, że tekst się przydał i moje poświęcenie nie poszło na marne
  7. ?Open Graves? to takie nieślubne dziecko familijnej produkcji ?Jumanji? i horrorów z cyklu ?Oszukać przeznaczenie? (?Final Destination?). Polska wersja tytułu nie kryje się zresztą z tym powinowactwem, bowiem nazwa ?Uciec przeznaczeniu? nieodparcie przywodzi na myśl popularną serię grozy. Sprytny marketingowy zabieg może i niektórych skusi takim nawiązaniem, ale nie zniweluje rozczarowania, jakie prawdopodobnie nastąpi po obejrzeniu obrazu w reżyserii Álvaro de Armi?ána. Fabuła filmu koncentruje się na losach grupki przyjaciół przebywających w Hiszpanii. Pewnego dnia jeden z nich ? Jason (w tej roli znany z serialu ?Pod kopułą? Mike Vogel) wchodzi do dziwnego sklepu z magicznymi precjozami, którego właściciel daje mu w prezencie dość pokaźne pudło ze starą grą planszową. Choć to trochę podejrzane, iż obcy handlarz oddaje towar za darmo, nasz protagonista przyjmuje ofiarowany dar. W końcu trafia się coś cenniejszego niż próbki czy ulotki reklamowe, nawet jeśli domniemany antyk w rzeczywistości byłby zwykłą podróbką. Mimo że nowy nabytek faktycznie posiada wartość historyczną, nie można powiedzieć, że młodemu mężczyźnie dopisało szczęście. Wręcz przeciwnie, w zasadzie byłoby lepiej, gdyby ominął go taki autentyk. Podobnie jak w przypadku planszówki z filmu ?Jumanji?, Mamba, czyli gra, którą dostał Jason, skrywa w sobie nadprzyrodzone moce. O ile zwycięski uczestnik otrzyma nagrodę w postaci spełnienia jednego życzenia, tak na przegranych czeka śmierć. Nietrudno zgadnąć, że Jason i jego znajomi przystąpią do rzucania kostkami, nieświadomi czyhającego niebezpieczeństwa. Co prawda niektórzy mówią o swoim marzeniu w razie wygranej, ale generalnie traktują wszystko w formie żartu. Rezultatów feralnej sesji nie trzeba długo wypatrywać. Osoby, które wzięły udział w zabawie, zaczynają ginąć według kolejności odpadania z gry. Co więcej, makabryczne okoliczności ich śmierci odpowiadają opisom z kart, jakie wyciągnęli podczas rozgrywki. W tym miejscu kłania się zbieżność z serią ?Oszukać przeznaczenie?, tyle że los bohaterów filmu de Armi?ána nosi silniejsze ślady nadnaturalnej ingerencji. Dla przykładu, jeden z nieszczęśników będzie musiał uciekać przed wężami, które w ogóle nie występują w tym regionie, a tu nagle dosłownie materializują się w dużych ilościach. Twórcy ?Final Destination? położyli z kolei większy nacisk na pozorowanie takich wypadków, jakie da się w miarę racjonalnie wytłumaczyć. Owszem, nie kryli przed widzami prawdziwej natury wydarzeń, a ponadto często przeginali (zwłaszcza w dalszych częściach), lecz poszczególne incydenty z grubsza wyglądały tak, że ofiary miały wyjątkowego pecha. Nie da się ukryć, iż ?Uciec przeznaczeniu? bazuje na odtwórczym pomyśle, czerpiącym z wcześniej wspomnianych tytułów. Na dodatek całość została zrealizowana znacznie gorzej niż obrazy, których idee zapożycza opowieść o Mambie. Efekty CGI są bardzo słabe, a i scenariusz nie ustrzegł się przewidywalności oraz fabularnych głupot, chociaż film od początku nie aspirował do miana ambitnego dzieła. Potrafię jeszcze zrozumieć brak większych oporów ze strony Jasona, kiedy obcy facet wciska mu starą grę nie żądając w zamian żadnych opłat. Wiele osób rzuca się przecież na promocje, a w szczególności takie, które oferują darmowy towar. Nie będę hipokrytką i przyznam, że sama skorzystałam z tego typu okazji. Nie pojmuję natomiast innych rzeczy, na czele z podpisami, jakimi opatrzono karty dołączone do planszówki. Skoro Mamba pochodzi z czasów hiszpańskiej inkwizycji, to co tam robi współczesna angielszczyzna? Pozwolę też sobie ponownie przytoczyć sytuację z wężami ? ścigana przez gady postać może pobiec prosto, lecz w pewnym momencie wybiera trudną wspinaczkę. Ech, szkoda słów? Chociaż przedstawionym w filmie wydarzeniom towarzyszy fatalistyczna nuta, nie maskuje ona niskiej jakości produkcji. Historia nie porywa, a bohaterowie nie należą do zbyt sympatycznych osób. Mały wyjątek stanowią wyłącznie Jason oraz niejaka Erica, w którą wcieliła się Eliza Dushku, mająca na swoim koncie występy w ?Dziewczynach z drużyny?, ?Drodze bez powrotu?, a także serialach ?Buffy: Postrach wampirów? i ?Dollhouse?. Nie są to jednak postacie, których losami się przejmiemy. A jeśli doliczymy do tego ogólny brak dopracowania, wychodzi na to, że nie warto tracić czas na seans. Niby można wytrwać do końca, ale po co? Ocena: 3/10 Tytuł polski: Uciec przeznaczeniu Tytuł oryginalny: Open Graves Reżyseria: Álvaro de Armi?án Scenariusz: Roderick A. Taylor, Bruce A. Taylor Obsada: Eliza Dushku, Mike Vogel, Ethan Rains, Naike Rivelli, Gary Piquer Gatunek: horror Produkcja: USA, Hiszpania Rok premiery: 2009 Czas trwania: ok. 90 minut
  8. @Owiec Poprzednie 2 wpisy też dotyczyły tytułów, które nie są stratą czasu (książka "Burza piaskowa" i film "Big Ass Spider"). Na kaszankę przyjdzie później pora @Stillborn Pierwszą część znam tylko z wersji filmowej i dobrze ją wspominam. Z książek przeczytałam na razie tylko ten drugi tom, o którym teraz pisałam. Mi się podobało, jak zresztą zauważyłeś. Owszem, jest to powieść dla młodszych czytelników, ale dorosłych też może zainteresować. Ja nie odebrałam jej jednak jako przesadnie dziecinną. Co prawda mogę mieć większy poziom tolerancji dla takich rzeczy, bo lubię oglądać bajki, ale nie jest też tak, że każdy film animowany bezkrytycznie wielbię. Nie brakuje takich animacji, które wydają mi się nazbyt dziecinne.
  9. A miało być tak pięknie! Pozostał zaledwie jeden dzień do końca roku szkolnego, który tak na marginesie upłynął Percy?emu bez większych perturbacji, nie licząc zwyczajnych uczniowskich animozji. Potem zaś czekał na chłopaka wyjazd do Obozu Herosów ? co prawda młody syn Posejdona spodziewał się tam zajęć szkoleniowych, ale w sympatycznej i bezstresowej atmosferze. Stało się jednak zupełnie inaczej, w efekcie czego Percy zostanie rzucony w wir niebezpiecznych, acz bardzo ciekawych przygód. ?Morze Potworów? to drugi tom bestsellerowej serii ?Percy Jackson i bogowie olimpijscy?, za którą odpowiada amerykański pisarz Rick Riordan. W wykreowanym na potrzeby cyklu uniwersum bogowie starożytnej Grecji i inne istoty z tej mitologii są jak najbardziej realni. Mało tego, żyją sobie we współczesnym świecie, lecz odpowiednio kamuflują się przed zwykłymi ludźmi. Percy jest z kolei synem śmiertelniczki oraz Posejdona, a prawdę o swoim pochodzeniu poznał w wieku dwunastu lat, kiedy doszło do wydarzeń opisanych w debiutanckiej odsłonie jego przygód (?Złodziej pioruna?). Jak wspomniałam wcześniej we wstępie, w drugiej części cyklu trzynastoletni już chłopiec ma za sobą spokojny rok w szkole. Niemniej autor na samym początku zwiastuje komplikacje, otwierając powieść koszmarem, w którym to Percy widzi swojego przyjaciela, satyra Grovera, w poważnych opałach. Sen jak sen, ale po pobudce trzeba spotkać się z belframi jeszcze ten jeden raz przed wakacjami, co akurat nie wzbudza w bohaterze specjalnych obaw. No bo cóż złego może stać się w ostatni dzień nauki, tym bardziej że jak dotąd wszystko było w miarę ok? A tu niespodzianka, bowiem rzeczywiście ekstremalne wrażenia zaczynają się właśnie w obrębie szkolnych murów. Na zdj.: scena z filmowej adaptacji "Morza Potworów" (reż.: Thor Freudenthal) Podczas w-fu nasz protagonista gra z kolegami w zbijanego, lecz w meczu uczestniczą także uczniowie z zewnątrz. Szkoda tylko, że owi goście okazują się olbrzymami ludożercami z plemienia Lajstrygonów. Percy na szczęście uchodzi z tego starcia w jednym kawałku dzięki wsparciu kumpla Tysona oraz przyjaciółki Annabeth (córka Ateny i śmiertelnika), która niespodziewanie zjawia się w okolicy. Jak łatwo zgadnąć, to nie koniec kłopotów. Kiedy bohaterowie docierają do Obozu Herosów, biorą udział w walce z pewnymi potworami. Niestety, obóz przestaje być bezpiecznym miejscem dla młodych herosów, ponieważ ktoś otruł sosnę Thalii, a tym samym osłabił bariery chroniące teren przed monstrami. Istnieje jednak szansa na zneutralizowanie trucizny, co wiąże się z odbyciem trudnej podróży po tytułowym Morzu Potworów. W międzyczasie Percy przekonuje się też, że wizje z Groverem nie są jedynie snami, ale telepatycznymi wiadomościami od satyra. Powieść amerykańskiego literata obfituje w dynamiczne wydarzenia, przy czym nie uświadczymy powierzchownego gnania po kolejnych fragmentach historii. W książce nie brakuje również humoru, a zabawne momenty nierzadko pojawiają się wtedy, kiedy protagoniści przeżywają dramatyczne chwile (pechowa gra w zbijaka bądź sytuacja Grovera). Co istotne, takie zabiegi nie wywołują zgrzytu, lecz z powodzeniem rozluźniają atmosferę i zwiększają przyjemność płynącą z lektury. O pozytywne odczucia dbają też wyraziści bohaterowie, w tym sympatyczny Percy oraz rosły i zarazem nieco nieporadny Tyson, na przykładzie którego Riordan udziela czytelnikom lekcji tolerancji. A jeśli kogoś zbytnio nie polubimy, to taki był zamysł autora, jak chociażby w przypadku wrednego Tantala. Na zdj.: scena z filmowej adaptacji "Morza Potworów" (reż.: Thor Freudenthal) Oprócz tego, szczególnie ujęło mnie wykorzystanie wątków mitologicznych. Po pierwsze, nie ukrywam, że ową tematykę darzę ogromnym sentymentem (jedną z moich ulubionych lektur jest poznany w czasach dzieciństwa zbiór Roberta Gravesa pt. ?Mity starożytnej Grecji?). Po drugie, doceniam sposób, w jaki Rick Riordan przeniósł wierzenia starożytnych Greków do współczesnej Ameryki. Autor podszedł do tego z głową, łącząc kreatywność z szacunkiem dla materiału źródłowego. Najwięcej odniesień dotyczy ?Odysei? Homera, a tułaczka króla Itaki posłużyła za swoistą bazę dla drugiego tomu serii o przygodach Percy?ego. Lajstrygonowie, którzy zaatakowali szkołę chłopca, swego czasu mocno napsuli krwi Odyseuszowi. Ponadto w trakcie morskich wojaży bohaterowie natkną się m.in. na czarodziejkę Kirke. Podobnie jak cykl o Harrym Potterze autorstwa J. K. Rowling, perypetie Percy?ego Jacksona mają w sobie taki czar, że mogą wciągnąć nie tylko młodszych czytelników, lecz również dorosłych odbiorców. ?Morze Potworów? Ricka Riordana czyta się szybko, a skończona lektura pozostawiła mnie z ochotą na poznanie dalszych losów syna Posejdona. Prędzej czy później zapewne to uczynię, skoro podoba mi się taka wariacja na temat greckiej mitologii. Ocena: 8/10 Tytuł polski: Morze Potworów Tytuł oryginalny: The Sea of Monsters Autor: Rick Riordan Wydawnictwo: Galeria Książki
  10. Skoro zachęciłam, to się cieszę. Miłego seansu
  11. Trzeba mieć jaja, by nadać filmowi tytuł ?Big Ass Spider!?. Pytanie tylko, czy chwytliwa nazwa nie jest próbą zamaskowania kiepskiej jakości produkcji? Akurat w tym wypadku nie, bowiem niskobudżetowy obraz Mike?a Mendeza broni się dystansem, niewymuszonym humorem i całkiem udaną zabawą konwencjami. Zgodnie z tytułem, pająk, który sprawia kłopoty bohaterom tej komedii science fiction, odznacza się wielkim? pupskiem. Mimo takiego atutu nie zamierza niestety robić kariery w twerkingu, przedkładając nad show-business urządzanie rozróby i pożywianie się ludźmi. W szczególności interesuje go konsumpcja, dzięki której może osiągać coraz większe rozmiary. Do akcji szybko wkracza wojsko, zarówno ze względu na stopień zagrożenia, jak i fakt, iż do szaleństw pająka przyczyniły się militarne eksperymenty. W sprawę angażuje się też niejaki Alex Mathis, będący zresztą głównym bohaterem obrazu. Mężczyzna profesjonalnie tępi insekty, zaś w zaistniałej sytuacji widzi początkowo szansę na zmniejszenie swoich problemów finansowych. Wkrótce dochodzi do tego kolejny powód, a konkretnie chęć podbicia serca pani porucznik Karly Brant, członkini wojskowej grupy zadaniowej. ?Big Ass Spider!? stoi w opozycji do niszowych tytułów, które ze śmiertelną powagą i z marnym skutkiem pozują na tańsze odpowiedniki wysokobudżetowych hitów. O ile w drogich molochach widowiskowe sceny pozwalają czasem przymknąć oko na patos itp., tak kręcone za małe pieniądze pozycje często stają się niezamierzenie śmieszne, kiedy na serio podchodzą do mało ambitnych historii. Film Mendeza obiera natomiast inny kierunek, będąc celowo zabawnym. Znajdziemy tu trochę humoru sytuacyjnego oraz dowcipne teksty, acz dialogi generalnie zostały dobrze rozpisane. Wprowadzono też popkulturowe odniesienia, w tym np. do kultowej serii ?Obcy? ? kiedy pająk jest jeszcze mały (choć i tak większy od normalnych pobratymców), ucieka do szybu wentylacyjnego, a także przypomina nieco facehuggera, larwalne stadium ksenomorfa. Z kolei gdy już wyrośnięty biega po ulicach Los Angeles, nieodparcie przywodzi na myśl gigantyczne potwory w typie Godzilli czy King Konga. Twórcy żartują ponadto z rzeczy, jakie można zobaczyć w wielu blockbusterach. W otwierającej obraz scenie nawiązują do wspomnianego wcześniej patosu, racząc nas m.in. widokiem przerażonych cywili, zniszczonych ulic oraz przejmującą piosenką w tle. Na przykładzie Alexa bawią się również wizerunkiem amerykańskiego bohatera, który stanowi tzw. ostatnią nadzieję na ratunek dla ludzkości. Mężczyzna ma nawet na rękawie naszywkę z flagą USA, lecz mimo to ani przez moment nie wydaje się żenujący. Wręcz przeciwnie, jest zabawny w pozytywnym znaczeniu tego słowa, a co najważniejsze, szalenie sympatyczny i nie sposób go nie lubić. Przez cały czas kibicowałam mu zatem w walce z pająkiem oraz staraniach o względy pani porucznik. Na pozytywny odbiór Alexa w dużej mierze wpływa też odtwórca tej postaci ? Greg Grunberg, którego lubię za udany występ w serialu ?Herosi?. Amerykański aktor podszedł do swojej roli na luzie, jednocześnie nie tracąc na wiarygodności. Co więcej, stworzył zgrany duet z Lombardo Boyarem, który wcielił się w prześmiesznego ochroniarza, Jose Ramosa. A jak wypadają efekty specjalne? Cóż, wizualna warstwa obrazu zdradza, iż realizacja nie pochłonęła zbyt dużych pieniędzy. Ten aspekt filmu nie jest najwyższych lotów, lecz obejdzie się na szczęście bez zgrzytania zębami. Tragedii nie ma ? widziałam znacznie gorzej nakręcone produkcje. W ramach ciekawostki dodam, iż sekwencje ukazujące obraz z kamer żołnierzy skojarzyły mi się lekko z grami FPS. Nie zdziwiłabym się, gdyby to był świadomy zabieg ze strony twórców, bo taka właśnie idea roztacza się nad historią o pająku z ogromniastym zadem ? lekko, humorystycznie i z pakiecikiem aluzji do kompletu. W ?Big Ass Spider!? nie uświadczymy więc spektakularnego widowiska, nie wspominając już o ambitnym kinie, które skłania do przeróżnych interpretacji. Za to jak najbardziej można nastawić się na przyjemną rozrywkę z przymrużeniem oka, gdyż luźna konwencja zdecydowanie wyszła filmowi na zdrowie. Ocena: 6,5/10 Reżyseria: Mike Mendez Scenariusz: Gregory Gieras Obsada: Greg Grunberg, Lombardo Boyar, Ray Wise, Clare Kramer Gatunek: komedia, science fiction Produkcja: USA Rok premiery: 2013 Czas trwania: 80 minut
  12. Niejedna tajemnica w pustynnych piaskach drzemie, a próby odkrycia owych sekretów nierzadko bywają ryzykownymi przedsięwzięciami. Niemniej znajdują się śmiałkowie, którzy z różnych powodów podejmują się kuszących i zarazem niebezpiecznych wyzwań. Do takich właśnie osób należą bohaterowie książki ?Burza piaskowa?, ruszający na poszukiwania legendarnego miasta Ubar. Autorem wyżej wymienionej powieści jest amerykański pisarz polskiego pochodzenia ? James Rollins, który naprawdę nazywa się James Paul Czajkowski. Co ciekawe, początkowo robił karierę w zupełnie innej branży, a konkretnie w weterynarii. Odebrał zresztą gruntowne wykształcenie w tej dziedzinie, przypieczętowując edukację zdobyciem doktoratu. I chociaż własną praktykę otworzył zaraz po studiach, hobbystyczne chwytanie za pióro stawało się dla niego coraz ważniejsze. W końcu nadszedł więc moment, gdy zdecydował się na pełnoetatowe pisarstwo, publikując swoje utwory jako James Rollins lub James Clemens. ?Burza piaskowa? stanowi otwarcie cyklu ?SIGMA Force?, w którym do akcji wkracza fikcyjny oddział amerykańskiej agencji rządowej DARPA, zajmującej się działem badawczo-rozwojowym w Ministerstwie Obrony. Zatrudnieni w ramach tej struktury ludzie nie tylko posiadają specjalistyczną wiedzę naukową, ale też świetnie radzą sobie w walce. Zadania członków SIGMA Force obejmują uzyskiwanie dostępu do ważnych informacji, rozmaitych technologii itp., a także zabezpieczanie ich przed niepożądanymi rękoma. Wszystkie te działania mają zaś na celu zapewnić USA zarówno bezpieczeństwo, jak i technologiczną przewagę nad innymi krajami. Dlaczego wspomniany we wstępie Ubar znalazł się w kręgu zainteresowań DARPY? Zanim do tego dojdziemy, cofnijmy się najpierw do źródeł problemu, bo nie miasto samo w sobie przyciągnęło uwagę amerykańskiego rządu, lecz wybuch, jaki nastąpił w londyńskim British Museum. W wyniku eksplozji zostaje zniszczona galeria poświęcona arabskim antykom, a inspekcja miejsca zdarzenia rodzi kolejne pytania, podobnie jak nagrania z kamer ochroniarskich. Incydent ten odbija się ogólnoświatowym echem, natomiast DARPA wysyła do Londynu działających pod przykrywką agentów, w tym Paintera Crowe (swego czasu żołnierz służący w Iraku, obecnie as w szeregach SIGMA Force). Sprawa jest o tyle ważna, że badania wykrywają w muzeum ślady promieniowania i antymaterii, prawdopodobnie skrytej w jednym z precjozów. Jako że ów eksponat strzegł ponoć wejścia do miasta Ubar, zostaje zorganizowana wyprawa pod przewodnictwem sponsorki feralnej galerii ? Kary Kensington. W podróż wyruszają też agenci z USA, którym udaje wkręcić się do grupy ekspedycyjnej, zmierzającej ku pustynnym terenom Omanu. Na zdj.: James Rollins Jak widać, fabuła nie zanosi się na pozbawionego akcji usypiacza. I faktycznie nie będziemy narzekać na nudę. Autor wita czytelników trzymającym w napięciu wprowadzeniem, które rozgrywa się w muzeum. Chociaż wiadomo, że lada moment stanie się coś złego, Rollins z powodzeniem podtrzymuje zainteresowanie odbiorców i buduje klimatyczne podłoże dla punktu kulminacyjnego (burza, noc, skąpane w ciemności korytarze itd.). Potem akcja nie zwalnia tempa, nawet wtedy, kiedy dane fragmenty służą głównie przedstawieniu najważniejszych bohaterów. Wyprawa tropem Ubar nie ogranicza się jedynie do rozgryzania wskazówek zostawionych w grobowcach, lecz obfituje również w liczne pościgi oraz wymiany ognia. Co istotne, amerykański literat ma wprawną rękę do opisywania dynamicznych wydarzeń. Akcja prowadzona jest tu w filmowy sposób i łatwo wyobrazić sobie poszczególne sceny. Rollinsowi nieźle wychodzi też kreślenie sylwetek bohaterów ? wprawdzie nie wybijają się pod względem oryginalności, lecz nie można ich nazwać bezpłciowymi osobnikami. Oto mamy inteligentną kustoszkę Safię al-Maaz, która z powodu traumy porzuciła pracę w terenie na rzecz opieki nad muzealną galerią. Kobieta nie chce jechać do Omanu ani nigdzie indziej, ale w końcu ulega namowom swojej przyjaciółki Kary. Z kolei charakterna panna Kensington widzi w ekspedycji szansę na wyjaśnienie tajemniczej śmierci własnego ojca. Do najbardziej zapadających w pamięć postaci trzeba także zaliczyć archeologa Omahę Dunna, słusznie określanego przez Karę mianem ?Indiany Jonesa?. To typ awanturnika, który bez problemów znalazłby wspólny język z bohaterem filmów Spielberga lub Nathanem Drake?iem z serii gier Uncharted. No i wreszcie Painter Crowe ? człowiek wyszkolony do działania w najtrudniejszych sytuacjach. Nie jest przy tym zimnym komandosem, a uczciwość oraz pewna wrażliwość pomagają mężczyźnie zaskarbić przychylność czytelników, zwłaszcza że bezpieczeństwu podróżników zagraża m.in. bliska mu niegdyś osoba. Historie pełne niebezpiecznych przygód od zawsze cieszyły się moją sympatią, więc ?Burzy piaskowej? już na starcie przyznałam plusa za atrakcyjną tematykę. Teraz, kiedy przeczytałam całą książkę, jestem zadowolona, że nie muszę żałować pozytywnego nastawienia. Miałam nadzieję na czystą rozrywkę i dokładnie to otrzymałam od powieści Jamesa Rollinsa. Autor zdołał w interesujący sposób połączyć świat nowoczesnych technologii ze starożytnymi tajemnicami oraz szczyptą niesamowitości. Uprzedzam jednak, by nie traktować wymyślonych przez pisarza teorii jako wierne odzwierciedlenie rzeczywistości tudzież naukową wykładnię. Ocena: 7,5/10 Tytuł polski: Burza piaskowa Tytuł oryginalny: Sandstorm Autor: James Rollins Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
  13. Szał, jaki swego czasu rozpętał się wokół sagi ?Zmierzch? autorstwa Stephenie Meyer, sprawił, że księgarnie zostały wprost zasypane paranormalnymi romansami, skierowanymi głównie do nastoletnich czytelniczek. ?Córka żywiołu? idealnie wpisuje się w nurt takich książek, lecz mimo wszystko literacki debiut Leigh Fallon jest problematyczny w ocenie. I to nawet wtedy, jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie docelową grupę odbiorców. Fabuła powieści przybliża nam losy szesnastoletniej Megan Rosenberg, która opuszcza Amerykę i przenosi się do nadmorskiego miasteczka Kinsale w Irlandii. Tak odległa przeprowadzka oznacza oczywiście konieczność zmiany szkoły, gdzie dziewczyna szybko zawiera nowe znajomości. Co ciekawe, już pierwszego dnia w irlandzkiej placówce Megan zauważa, że wpatruje się w nią pewien młodzian. Jest nim niejaki Adam DeRís, cieszący się opinią ciacha i jednocześnie dziwaka, który zachowuje dystans w stosunku do pozostałych uczniów. Na temat rodziny chłopaka krążą natomiast różne plotki o ich rzekomych związkach z magią. Wracając do głównej bohaterki, nastolatka ulega fascynacji tajemniczym młodzieńcem, i to zanim w ogóle zaczną rozmawiać. Wkrótce wychodzi też na jaw, że chłopak odwzajemnia uczucia panny Rosenberg. Ponadto Megan przekonuje się, iż DeRísom rzeczywiście nieobcy jest świat zjawisk nadprzyrodzonych. Ona sama zresztą odkryje w sobie niezwykły dar? Czy cokolwiek z tego, o czym napisałam w powyższym akapicie, brzmi znajomo? Jeśli naszły Was tego rodzaju myśli, nie mylicie się, gdyż ?Córka żywiołu? powiela pewne wątki ze ?Zmierzchu?. Mianowicie w obu utworach mamy protagonistkę, która przeprowadza się do niewielkiej miejscowości. Każda z nich mieszka tam również ze swoim tatą. Co więcej, dziewczynom bliżej do szarych myszek niż seksbomb, lecz z wzajemnością zakochują się w szkolnych przystojniakach. Wybrankowie Megan oraz Belli ze ?Zmierzchu? to bardzo enigmatyczni osobnicy, a i krewni chłopaków skrywają sekrety związane z paranormalną sferą. Podobnie jak w przypadku Edwarda z cyklu Stephenie Meyer, jedno z rodzeństwa Adama szybko okazuje życzliwość Megan, podczas gdy drugie patrzy na nią mniej przychylnym okiem. Oprócz tego zauważyłam inne zbieżności, ale nie będę ich wszystkich wymieniać, by nie wkroczyć nadto w strefę spoilerów. Gwoli ścisłości, istnieją również różnice pomiędzy tymi historiami, a najbardziej ewidentna rzecz dotyczy braku jakichkolwiek wampirów ? Leigh Fallon obdarza bohaterów mocami żywiołów zamiast długimi kłami. Niemniej w trakcie lektury często towarzyszyło mi uczucie déj? vu. Na zdj.: port jachtowy w Kinsale - miasteczku, gdzie główna bohaterka poznaje swojego oblubieńca Co jeszcze można zarzucić ?Córce żywiołu?? Nieco razi powierzchowne zarysowanie postaci oraz fakt, iż sporo spraw zbyt łatwo dochodzi do skutku. Dla przykładu, panna Rosenberg nie ma większych problemów z asymilacją w rodzinie DeRísów, ani z akceptacją własnej mocy, która uaktywnia się po przyjeździe do Irlandii (tak, główną protagonistkę też objęło dziedzictwo żywiołów). Poza tym, miłość, jaka łączy Megan i Adama, wybucha zdecydowanie za prędko. Ot, DeRís najpierw obserwuje dziewczynę, potem jakby jej unika, a ona biedna wzdycha, po czym on nagle ujawnia swoje uczucia, od razu przechodząc do uścisków oraz całusów. Choć w zasadzie nie zdążyli się dobrze poznać, już nie potrafią bez siebie żyć. Aby nie wyszło, iż ciągle narzekam, przejdę do kilku pozytywów, które da się dostrzec w debiucie Leigh Fallon. Po pierwsze, książka nie jest opasłym tomiskiem i została napisana prostym stylem, dzięki czemu dość sprawnie się ją czyta. Po drugie, autorka dobrze zrobiła osadzając akcję w Irlandii, a także sięgając po mitologię celtycką oraz siły natury. Pomysł z tzw. Naznaczonymi wraz z ich genezą wypada całkiem nieźle, aczkolwiek przytłacza go trochę miłosny aspekt powieści. Owszem, uczucie bohaterów jest z tym ściśle związane, ponieważ ich zażyłość grozi ponoć poważnymi konsekwencjami dla świata. Pisarka wplotła również małą nutkę niepewności w postaci sugestii, jakoby więź pomiędzy Megan i Adamem wynikała jedynie z wzajemnego przyciągania żywiołów. Mimo wszystko przydałoby się zmniejszenie kwestii uczuciowych na rzecz magii oraz walki z polującymi na Naznaczonych Knoksami. Podejrzewam jednak, że te ciekawsze wątki zostaną rozbudowane w następnych tomach (historia Megan ma zamknąć się w trzech częściach, przy czym finał trylogii jak dotąd nie ujrzał światła dziennego). Inna sprawa, czy warto sięgać po ciąg dalszy, skoro pierwsze spotkanie z Megan Rosenberg nie rzuca na kolana. Osobiście nie wykluczam, że dam kiedyś szansę drugiemu tomowi, gdybym trafiła na niego w bibliotece lub na jakiejś groszowej wyprzedaży. Wtedy z ciekawości sprawdziłabym, czy kolejna odsłona naprawia błędy poprzedniczki. ?Córki żywiołów? rekomendować natomiast nie będę, bo zwyczajnie na to nie zasługuje, acz posiada kilka plusów. W ogólnym rozrachunku fabuła bywa naiwna i zbyt często zdaje się bazować na schemacie ?Zmierzchu?, a pewną odtwórczość tym bardziej zauważą zdeklarowane fanki gatunku, które zjadły zęby na niejednym paranormalnym romansie. Ocena: 5/10 Tytuł polski: Córka żywiołu Tytuł oryginalny: Carrier of the Mark Autor: Leigh Fallon Wydawnictwo: Galeria Książki
  14. W dzieciństwie chętnie sięgałam po puzzle, a prócz bajkowych wzorów cieszyły mnie też układanki ze zwierzętami czy widokami, które prezentowały ciekawe miejsca turystyczne. Dziś zasadniczo nadal nie jestem obojętna na taką formę rozrywki, lecz jeśli już mam z nią styczność, to przede wszystkim w postaci wirtualnej. Wiadomo, że nie można wówczas oczekiwać identycznych wrażeń jak w przypadku tzw. puzzli bez prądu. Nie przekreśla to jednak szans na sympatyczną zabawę. Poza tym, nie muszę się wtedy obawiać, iż mój kocurek z wdziękiem wskoczy na stół i postrąca część elementów. Produkcja autorstwa niezależnego studia Decaying Logic jest właśnie taką próbą przeniesienia tradycyjnych puzzli na grunt gier komputerowych. Zgodnie ze swoim tytułem, Pixel Puzzles: Japan oferuje układanki, które łączy tematyka związana z Krajem Kwitnącej Wiśni. Na gracza czeka w sumie 21 obrazków do ułożenia, przy czym w momencie premiery deweloperzy udostępnili 19 takich zadań. Kolejne 2 sukcesywnie dodawano w ramach darmowych DLC, co się chwali zważywszy na ogólną tendencję pobierania opłat nawet za malusieńkie dodatki. Pływające puzzle Cyfrowa interpretacja puzzli została tu zrealizowana w ciekawy i kreatywny sposób, bowiem rozsypane elementy pływają w stawie okalającym ramkę, wewnątrz której należy utworzyć obrazek. Poszczególne części wyciągamy ze zbiornika wodnego, co poniekąd przypomina rybołówstwo, włącznie ze złymi urokami tego zajęcia. Wszak nie wystarczy ot tak zarzucić wędkę, by w bardzo krótkim czasie mieć wiadro pełne dorodnych karasi czy szczupaków. Chwycenie pożądanego kawałka nie jest więc taką banalną sprawą, ponieważ umieszczone w wodzie fragmenty ciągle się przemieszczają. Zamiast interesującego nas komponentu nierzadko złapiemy więc inny, który akurat dryfował w pobliżu. Swoiste wyławianie wymaga cierpliwości, podobnie zresztą jak tradycyjne układanki, a zwłaszcza takie, gdzie do dyspozycji mamy ponad 1000 części. Autorzy nie proponują jednak aż tak rozdrobnionych plansz, gdyż liczba elementów waha się w grze od 60 do 350. I dobrze, bo większe rozczłonkowanie obrazków mogłoby doprowadzić do szewskiej pasji. Tak jak zasygnalizowałam wcześniej, ze względu na nieco rybacką mechanikę trudno niekiedy złapać konkretne komponenty, a szczególnie doskwiera to w układankach z przedziału 220-350 części. Przy bardziej złożonych puzzlach panuje niestety spory tłok wśród dryfujących w wodzie kawałków, co bywa irytujące po entym schwytaniu złego fragmentu. Wprawdzie wyciągnięte elementy można zostawić w obrębie ramki na gotowy obrazek, ale radziłabym nie rozrzucać ich garściami na prawo i lewo, by nie narobić zbędnego śmietnika. Oprócz tego, na dalszych etapach rozgrywki doskwiera trochę brak zapisu w środku aktualnego zadania. Pomimo owych niedogodności gra wciąga i potrafi przykuć uwagę na ładnych parę godzin ? w moim przypadku około dziewięciu, jeśli chodzi o czas poświęcony na przejście całości, razem z ?deelcekami?. Na początku najlepiej oczywiście ułożyć brzegi obrazka, by następnie stopniowo kierować się do środka. Kiedy umieścimy dany kawałek w odpowiednim miejscu, element na stałe zajmie prawidłową pozycję, dzięki czemu unikniemy nieopatrznego przesunięcia owego fragmentu. Jako że nie mamy do czynienia z klasycznymi puzzlami, nie wesprzemy się kompletną ilustracją, zdobiącą wierzch pudełka. Niemniej twórcy pomyśleli o alternatywnie, która nie stanowi równego ułatwienia, ale wypada dość pomysłowo. Przed rozpoczęciem wybranego zadania widzimy miniaturową grafikę, zaś potem musimy sobie radzić bez takiej podpowiedzi. I w tym miejscu do akcji wkracza widoczny na ekranie licznik, który reaguje na kolejne poprawnie ułożone części. Otóż w momencie napełnienia miernika, wystarczy na niego kliknąć, by mieć kilkusekundowy wgląd do kompletnego obrazka. Bez pompy, acz przyjemnie Audiowizualna warstwa produkcji jest skromna, lecz estetyczna i miła dla oka oraz ucha. W tle przygrywają delikatne azjatyckie dźwięki, które przywodzą na myśl muzykę relaksacyjną tudzież medytacyjną. Obrazki, jakie przyjdzie nam ułożyć, obejmują zdjęcia zrobione w Japonii, a widać na nich m.in. mosty, posągi czy kwiaty wiśni. Warto przy tym podkreślić, że użyte w grze fotografie potraktowano specjalnym filtrem, upodobniającym je do akwareli. Co więcej, niektóre puzzle zostały fantazyjnie powycinane, a w stawie pluska się japoński karp koi. Reasumując, Pixel Puzzles: Japan to pozycja skierowana głównie do sympatyków niedzielnego grania, a także wielbicieli puzzli. Powinna więc zadowolić tych odbiorców, którzy chcieliby odpalić coś niewymagającego w przerwie od innych zajęć. Co prawda japońskie układanki od Decaying Logic trawią pewne niedoskonałości, lecz w ogólnym rozrachunku nie zniechęcają one do ciśnięcia produkcji w kąt. Jeżeli natraficie na ten tytuł np. podczas jakiejś promocji, można spróbować, tym bardziej że wyróżnia się na tle swoich fizycznych odpowiedników. Ocena: 6/10 Plusy: + pomysłowe podejście do idei puzzli + wciąga + przyjemna oprawa audiowizualna Minusy: - ścisk wśród pływających elementów oraz problemy z wyłowieniem pożądanych części (zwłaszcza przy bardziej skomplikowanych układankach) - autosave tylko po ułożeniu całego obrazka
  15. Często słyszymy, jak ważną rzeczą jest umiejętność zrobienia dobrego pierwszego wrażenia. Ba, wystarczy spytać o to wujcia Google?a, aby w odpowiedzi wyświetlił nam szereg witryn ze stosownymi radami. W księgarniach też zresztą można natrafić na poświęcone temu tematowi książki. Jednakże w żadnym z takich poradników nie kazano by brać przykładu z osób w typie głównej bohaterki ?Aniołka?. Otóż kobieta już na wstępie wzbudza odczucia, którym daleko do pozytywnych myśli. Ano wita nas pannica rozważaniami odnośnie zamordowania własnego narzeczonego. Wiadomo, że nie powinniśmy brać tego na serio, lecz jak człowiek czyta takie refleksje na dzień dobry, raczej nie nastraja się zbyt pozytywnie do danej postaci. Owszem, oziębły narzeczony nie jest ideałem, acz posiada opinię całkiem zacnej partii. Niemniej Harriet Purcell, bo tak nazywa się owe dziewczę, również nie należy do przykładów wzorowego zachowania. Jest pyskata, bywa kapryśna i z łatwością wydaje osądy na temat różnych osób, mimo że sama ma nieźle za uszami. Dlatego też nie potrafiłam obdarzyć Harriet nadmiernymi pokładami sympatii, w zamian często irytując się za sprawą takiej, a nie innej jej postawy. Wprawdzie w wyniku pewnych wydarzeń dziewczyna nabiera większej odpowiedzialności, ale pod koniec utworu i tak widać, że w zasadzie niewiele się zmieniła. A przynajmniej jeśli chodzi o te rzeczy, w których najbardziej mnie denerwowała. Okazji do dogłębnego poznania tej postaci nie zabraknie, bowiem autorka powieści (Colleen McCullough od słynnych ?Ptaków ciernistych krzewów?) zdecydowała się formułę pamiętnika, spisanego ręką nieco ponad dwudziestoletniej Harriet Purcell. Tradycyjne rozdziały zostały zatem zastąpione podziałem na kartki z dziennika, które oznaczono dokładną datą, włącznie z dniem tygodnia. Dowiadujemy się nawet, w jakiego rodzaju pamiętniku dziewczyna sporządza swoje notatki. To najzwyklejsze zeszyty, w związku z czym panna Purcell samodzielnie zapisuje daty, unikając w ten sposób pustych stron przy nieregularnym prowadzeniu dziennika. Z racji takiej struktury powieść zawiera dość sporo krótkich zdań, wykrzykników i zapytań, które mają imitować wpisy robione pod wpływem impulsu. Harriet generalnie stawia na bezpośredniość, lecz w prywatnych zapiskach daje totalnym upust swoim emocjom, w tym oczywiście wszelkim frustracjom. Nawiasem mówiąc, bardzo jej się to podoba. Osadzona w Australii akcja startuje 1 stycznia 1960 roku, kiedy to młoda kobieta umieszcza w swym kajecie pierwszy wpis. Data nabiera poniekąd symbolicznego znaczenia ? Nowy Rok, założenie pamiętnika i wreszcie chęć przeprowadzenia gruntownych zmian w życiu. Na te ostatnie nie trzeba długo czekać, gdyż Harriet rozpoczyna akurat pracę na stanowisku szpitalnego radiologa. Tam zaprzyjaźnia się z pomocą pielęgniarską Papele ?Pappy? Sutamą, a znajomość ta owocuje wkrótce przeprowadzką do budynku zwanego po prostu Domem. Mieści się on w posiadającej złą reputację dzielnicy Sydney ? Kings Cross, zaś jego gospodynią jest ekscentryczna wróżbitka Delvecchio Schwartz. Panna Purcell szybko łapie tutejszy klimat, co nie dziwi zważywszy na żarliwe pragnienie ucieczki od konwenansów, a także marzenia o wyżyciu się pod kątem seksualnym. Tak na marginesie, to właśnie erotyczne potrzeby są jednym z powodów, które skłaniają dziewczynę do zerwania zaręczyn ? narzeczony chciał skonsumować związek dopiero po ślubie. Szkoda tylko, iż tzw. łóżkowe sprawy nierzadko zaczynają już męczyć, tym bardziej że nie polubiłam głównej protagonistki. Przez gadki o seksie itp. ucierpiał chociażby wątek tytułowego aniołka, czyli czteroletniej Flo, córki właścicielki Domu. Co prawda owa dziewczynka nie mówi, ale potrafi wyrażać się w inny sposób. Niestety, praktycznie przez ponad połowę powieści Flo egzystuje jakby w tle, aczkolwiek Harriet czuje się zauroczona enigmatycznym dzieckiem. Rola Flo zostaje bardziej uwypuklona w dalszej części książki, lecz panienka Purcell nadal bryluje na pierwszym planie ? wszak czytamy jej prywatny dziennik. Podsumowując, nie jest to wybitna powieść, a Harriet Purcell może mieć niemałe trudności z podbiciem serc czytelników. Przyznać jednak muszę, że przy całym moim narzekaniu zdołałam dosyć szybko przebrnąć przez lekturę. W paru momentach udało mi się też nawet uśmiechnąć, np. w trakcie dowcipnego opisu Willie ? rozpuszczonej papużki, którą swego czasu przygarnęła matka Harriet. Ale czy to wystarczające powody, by uznać ?Aniołka? za ponadprzeciętne dzieło? Według mnie ? nie. Komu więc polecić tę książkę? Chyba jedynie wielbicielom quasi-pamiętnikowych tworów. Ocena: 5/10 Tytuł polski: Aniołek Tytuł oryginalny: Angel Puss / Angel Autor: Colleen McCullough Wydawnictwo: Świat Książki
  16. Bohaterowie ?Opancerzonego? postanowili zasmakować złodziejskiego fachu, obmyślając łatwy i sprytny sposób zgarnięcia dużej kasy. Niestety, doskonały w swej prostocie plan okazał się idealny jedynie w ich głowach. Przejechali się zatem panowie na próbach cwaniactwa, lecz co to byłby za film sensacyjny, gdyby przestępcze akcje upływały w beztroskiej atmosferze? Aby widz się dobrze bawił, postaciom musi skoczyć ciśnienie z powodu różnych komplikacji. I tak też jest w przypadku obrazu Nimróda Antala. Tym, co skłania mężczyzn do złamania prawa, jest poniekąd wykonywana przez nich praca. Wprawdzie pryncypał nie zalega z płatnościami, ale robota nie przynosi takich zarobków, by wylegiwać się na Karaibach w towarzystwie piersiastych panienek. W zamian wystawia bohaterów na pokusy. I to duże. Bohaterowie pracują w Eagle Shield Security, ochroniarskiej firmie transportowej, więc siłą rzeczy często mają kontakt z cudzymi pieniędzmi, dla przykładu zawożąc je do banku. Wiadomo, że nie mogą ot tak sobie wziąć nawet cienkiego pliku banknotów ? gdyby się wydało, szef raczej nie poprzestałby na grzecznym zwróceniu uwagi. Kiedy jednak trzeba eskortować kilkadziesiąt milionów, Mike Cochrone wraz ze swoją paczką zapomina o uczciwości i opracowuje przekręt doskonały. A polega on na sfingowaniu kradzieży i wymyśleniu bajeczki o złodziejach, którzy napadli ich na trasie, uciekając potem w siną dal. Jako że ich akcja zostaje zauważona przez niepożądanego świadka, sytuacja mocno się komplikuje. W zasadzie wszystko się sypie, włącznie z koleżeńskimi relacjami. Żądza pieniądza, połączona z lękiem przed nakryciem i poniesieniem odpowiedzialności, wywiera zły wpływ na większość mężczyzn. Mike, który jest głównym inicjatorem grabieży, jeszcze bardziej umacnia się w roli przywódcy, skłonnego do manipulacji i gotowego na ominięcie wszelkich przeszkód. Reszta różnie reaguje, acz generalnie słucha Cochrone?a. Jeden z ochroniarzy nie ma natomiast żadnych oporów przed nadużywaniem broni ? zupełnie jakby zaistniałe problemy wyzwoliły w nim psychopatyczne skłonności. Powód największych niesnasek (prócz feralnego świadka rzecz jasna) stanowi zaś Ty Hackett, pełniący w filmie funkcję prawego bohatera, któremu widzowie mają kibicować. Facet od niedawna pracuje w Eagle Shield Security, a wcześniej służył w Iraku. Najchętniej w ogóle nie brałby udziału w przestępczej misji, lecz zmusza go do tego fatalna sytuacja finansowa. Po powrocie z wojska, na Hacketta czekał bowiem spadek w postaci długów, przez co bank chce teraz przejąć dom mężczyzny. Na dokładkę, opieka społeczna grozi zabraniem jego nieletniego brata do rodziny zastępczej. ?Opancerzonemu? można by zarzucić pewną przewidywalność, przy czym nie byłyby to bezpodstawne zarzuty. Niemniej twórcy obrazu zdołali przekuć ów fakt w zaletę, świadomie wprowadzając elementy, które pozwalają odbiorcom co nieco się domyślać. Ochroniarz, który paraduje w banku z wyciągniętą bronią, zajmuje się wtedy swoją pracą, ale wzbudza skojarzenia z podejrzanym osobnikiem. Z kolei barowe rozmowy na temat różnych napadów rabunkowych nie służą jedynie wypełnianiu antenowego czasu. Wiadomo też, iż coś pójdzie nie tak w trakcie kradzieży. Ponadto nie będzie zaskoczeniem, że Ty szczerze przejmie się bezpieczeństwem świadka, nie zyskując w ten sposób aprobaty ze strony kolegów. Mimo wszystko historia zuchwałego rabunku wciąga i trzyma w napięciu, co dobrze świadczy o rozpisaniu scenariusza. Warto zaznaczyć, iż film nie obraża inteligencji widzów. Hackett, choć ex-żołnierz, nie jest typem super komandosa, który robi rozróbę w stylu Rambo. Ty próbuje przetrwać dzięki własnemu sprytowi i nieźle sobie radzi mimo przewagi liczebnej dawnych kumpli. Doświadczenie wojskowe przydaje mu się również, gdy trzeba ochronić rannego. Co najważniejsze, jego poczynania nie przekraczają granic prawdopodobieństwa. Nie przesadzono także z efekciarstwem, ciekawie rozkładając akcję na nie takiej znowu mikroskopijnej i zarazem ograniczonej przestrzeni, jaką jest stary magazyn. Tak więc pościg po tym opuszczonym miejscu zachowuje odpowiednią dynamikę, lecz nie przeciąga się niepotrzebnie. Obraz Antala nie należy do takich produkcji, których gwiazdy nagradzane są za swoje kreacje na prestiżowych galach i festiwalach. Nie ma w nim ról na miarę Oscara, ale aktorzy dobrze wywiązali się z powierzonego zadania. Pamiętali, by przyłożyć się do takich szczegółów jak porozumiewawcze miny i spojrzenia. Poza tym, obsada rzuca się w oczy już przy pobieżnym zerknięciu na plakat czy okładkę DVD. Zgromadzono naprawdę doborowe towarzystwo, złożone z popularnych aktorów kinowych i serialowych, m.in. Matta Dillona, Laurence?a Fishburne?a, Jeana Reno czy znanego z ?Herosów? Milo Ventimiglii. W ?Opancerzonym? najbardziej spodobały mi się występy Dillona, czyli Cochrone?a, oraz Columbusa Shorta, któremu przypadła rola Hacketta. Doskwierać może za to niewykorzystanie talentu Reno ? jego postać po prostu zbyt słabo wyeksponowano, podczas gdy francuski gwiazdor zdecydowanie zasłużył na większą rolę. Podsumowując, ?Opancerzony? to sprawnie nakręcony film sensacyjny i solidny reprezentant podgatunku heist movie, skupiającego się na motywie zuchwałej kradzieży. Sprawdza się też jako historia ludzi, którzy muszą zmierzyć się z konsekwencjami złych decyzji. Dlatego warto go obejrzeć, zwłaszcza jeśli wolicie kino akcji w wydaniu pozbawionym feerii widowiskowych eksplozji. Owszem, coś tam wybuchnie, ale zachowano zdrowy umiar zamiast wysadzać pół miasta itp. Ja w każdym razie bawiłam się dobrze. Ocena: 7/10 Tytuł polski: Opancerzony Tytuł oryginalny: Armored Reżyseria: Nimród Antal Scenariusz: James V. Simpson Obsada: Columbus Short, Matt Dillon, Laurence Fishburne, Jean Reno, Milo Ventimiglia Gatunek: kryminał, thriller, akcja Produkcja: USA Rok premiery: 2009 Czas trwania: 84 minuty
  17. ?Obrońcy życia? (?Pro-Life?) [sezon 2 ? odc. 5] Reżyserią ?Obrońców życia? zajął się John Carpenter, twórca takich kultowych horrorów jak ?Halloween? (1978) czy ?Coś? (1982). Oba z wyżej wymienionych tytułów są bardzo ważnymi pozycjami w całym gatunku grozy, o czym zresztą wspominałam omawiając odcinki z poprzedniego sezonu antologii. W pierwszej serii ?Mistrzów Horroru? Carpenter podarował bowiem widzom ?Cigarette Burns?, który okazał się jednym z najlepszych epizodów. Czy w kolejnej odsłonie serialu zdołał przeskoczyć samego siebie lub co najmniej utrzymać poziom wcześniejszej produkcji? Cóż, tym razem można zaobserwować pewien spadek formy. Fabuła odcinka koncentruje się wokół nastoletniej Angelique, a konkretnie jej brzemiennego stanu. Jako że do zapłodnienia doszło ponoć w wyniku ingerencji sił nieczystych, dziewczyna pragnie pozbyć się niechcianej ciąży. Przypadek lub może przeznaczenie sprawia, iż zostaje potrącona przez samochód, którym jedzie dwoje lekarzy z kliniki aborcyjnej. Owa para zabiera ją więc do swojej placówki, lecz Angelique nie zależy na badaniach pod kątem ewentualnych obrażeń na skutek wypadku. Nastolatka oczekuje pomocy w usunięciu płodu, uważając, że incydent na drodze to znak od Boga. W pobliżu kliniki szybko zjawia się też niejaki Dwayne ? ojciec młodej panny i zarazem religijny fanatyk. On z kolei twierdzi, że Bóg kazał mu za wszelką cenę ratować nienarodzone dziecko. Co prawda mężczyzna nie zostaje wpuszczony na teren ośrodka, ale rzecz jasna nie zamierza odpuścić. Podobnie jak w przypadku ?Cigarette Burns?, w ?Obrońcach życia? można dostrzec delikatne nawiązanie do twórczości Romana Polańskiego. O ile epizod z pierwszego sezonu przywodzi pod pewnymi względami na myśl ?Dziewiąte wrota?, tak losy Angelique zdają się odwoływać do ?Dziecka Rosemary?, z którym dzielą wątek demonicznego gwałtu. Zostanie nawet zakwestionowane zdrowie psychiczne dziewczyny, ale w przeciwieństwie do Polańskiego, Carpenter nie bawi się w psychologiczną głębię tudzież atmosferę niejednoznaczności. Oglądając ?Obrońców??, nie będziemy mieć żadnych wątpliwości odnośnie prawdziwości słów dziewczyny, przekonującej, że ciąża osiągnęła wysoki stopień zaawansowania w przeciągu kilku dni. Amerykański reżyser, a właściwie scenarzyści (Drew McWerry i Scott Wan), wprowadzają za to problem aborcji, aczkolwiek nie uciekają w konwencję kina społecznego ani nie zajmują konkretnego stanowiska w tej sprawie. Ów temat służy tu po prostu za jeden z elementów tła fabularnego. Oprócz tego, w oczy rzuca się ukłon, jaki poniekąd czyniony jest pod adresem fanów samego Carpentera. Mianowicie rozłoszczony Dwayne decyduje się w końcu włamać na teren ośrodka, by zabrać stamtąd ciężarną córkę. Wraz z synami, tak jak on uzbrojonymi w broń palną, osacza wówczas klinikę, co śmiało można odczytać jako nawiązanie do ?Ataku na posterunek 13? Carpentera, kultowego filmu sensacyjnego z 1974 roku. Nie zapomniano też o drobnym mrugnięciu w stronę miłośników horroru ?Coś?. Jak sygnalizowałam we wstępie, w ogólnym rozrachunku uważam ?Obrońców życia? za produkcję słabszą od ?Cigarette Burns?. Wprawdzie scenariusz potrafi nawet wciągnąć i nie ma momentów przestoju, ale nie został napisany tak sprawnie jak historia przedstawiona w epizodzie z poprzedniej serii. Nie posiada także równie sugestywnego klimatu. Elementy gore niezbyt odpowiadały mi już w ?Cigarette Burns?, lecz w obławie na klinikę były jeszcze bardziej doskwierające. Zawiódł również wizerunek samego demona, ukazanego pod postacią standardowego diabła z rogami. Owszem, film posiada pewne plusy jak chociażby domieszka kina sensacyjnego czy dobra gra Rona Perlamana w roli psychopatycznego dewoty Dwayne?a. Niemniej odcinek ten zbyt często bywa aż nadto groteskowy, przez co w moim odczuciu plasuje się w kategorii średniaków. Ocena: 5/10 ?Futerka? (?Pelts?) [sezon 2 ? odc. 6] Do obejrzenia ?Futerek? zabierałam się jak pies do jeża, czego powodem była perspektywa ponownego spotkania z twórczością Dario Argento. Pełnometrażowe filmy tego reżysera, które miałam wątpliwą przyjemność obejrzeć (?Upiór w operze? i ?Giallo?), nie przypadły mi do gustu, delikatnie mówiąc. Identycznie było w przypadku ?Jenifer?, wchodzącej w skład pierwszego sezonu ?Mistrzów Horroru?. Niestety, ?Futerka? zgotowały mi powtórkę z ?rozrywki?, co każe mi poważnie zastanawiać się nad oglądaniem innych obrazów Argento. Tak jak napisałam przy okazji poprzedniej serii antologii, zdaję sobie sprawę, że ów twórca cieszy się dużą estymą wśród koneserów kina grozy. Jeżeli jednak najsłynniejsze dzieła włoskiego reżysera utrzymane są w zbliżonej stylistyce, możliwe, że nigdy nie docenię jego artystycznej działalności? Sam tytuł odcinka nawet mnie w lekkim stopniu rozbawił, acz po mojej głowie zaczął się snuć humor podchodzący pod kategorię ?dozwolone od lat osiemnastu?. I bardzo proszę, nie chichoczcie, że głodnemu chleb na myśli. Zarówno ?Upiór w operze?, jak i ?Jenifer? serwowały sporo erotyki, więc podobnych rzeczy spodziewałam się po Argentowym epizodzie z drugiego sezonu ?Mistrzów??. Pikantnych momentów tu zresztą nie brakuje ? są gołe cycki, a ponadto reżyser pokusił się o pewną scenkę z udziałem dwóch kobiet. Niemniej tytułowymi futerkami są skóry zwierząt, potrzebne do uszycia płaszczy itp. Odzieżowym biznesem trudni się zaś główny bohater tej historii ? niejaki Jake Feldman, lecz sam za igłę czy nici raczej nie chwyta. Wszak to pan dyrektor, a na dodatek, daleko mu do sympatycznego człowieka. Feldmanowi nie układa się zbyt dobrze w życiu ? nie zbija kokosów na sprzedaży swoich futer, natomiast striptizerka Shanna, której obsesyjnie pożąda, ma go w głębokim poważaniu. W końcu pojawia się nadzieja na spełnienie tak w sferze zawodowej, jak i łóżkowej. Owym remedium mają być skóry szopów, które oczarowują nie tylko głównego protagonistę. Jake postanawia uszyć z nich piękny płaszcz, aby zaskarbić sobie względy Shanny. Liczy, że dzięki temu kobieta pozwoli mu na znacznie więcej niż oglądanie gołych piersi za opłatą. Istnieje jednak pewien bardzo poważny problem ? piękne futerka okazują się przeklęte, a co gorsza, ciąży na nich nie byle jaka klątwa. Generalnie scenariusz, który bazuje na opowiadaniu Francisa Paula Wilsona, jest trochę lepszy od historii przedstawionej w ?Jenifer?, choć akurat taki wyczyn nie należał do trudnej sztuki. Mimo że da się w nim dostrzec krytykę wytyczoną wobec zachłanności futrzanego przemysłu, nie oznacza to, że odcinek funduje widzom dobrą fabułę. Losy bohaterów nie są zbytnio wciągające, klimatu jak na lekarstwo, a pewnym rzeczom przydałoby się więcej wyjaśnień. Zamiast tego twórcy woleli wypełnić czas antenowy dużą ilością golizny oraz krwawych scen. Z tymi ostatnimi zdecydowanie przesadzono ? dawno nie widziałam takiego festynu obrzydliwości. Amatorzy wypruwanych flaków prawdopodobnie poczują się ukontentowani tego typu widokami, lecz dla mnie ?Futerka? są po prostu ohydne. Kilkakrotnie zakrywałam oczy lub odwracałam się od ekranu, gdy reżyser z lubością demonstrował makabrę, nie pomijając najbardziej dosadnych detali. Zniesmaczył mnie taki nacisk na dosłowność, która sprawia, że zawartość żołądka zaczyna podchodzić do gardła. To szczyt bezczelności, aby film próbował zmusić do oddania zjedzonej kolacji! Ocena: 2,5/10 cdn.
  18. Christian budzi się w szpitalu z obolałą głową, nie pamiętając okoliczności, w jakich trafił do owej placówki. Niestety, wygląda na to, że sprawa jest znacznie poważniejsza niż problemy po wypiciu nadmiernej ilości alkoholu. W przeciwieństwie do bohaterów komedii ?Kac Vegas?, mężczyźnie nie uleciały wspomnienia z jednej nocy, lecz aż 20 lat życia. Co się w takim razie stało? Podobne pytania zada też oczywiście sam zainteresowany. Jak łatwo zgadnąć, ani on, ani gracze nie otrzymają wszystkich odpowiedzi od ręki. Nie ma w tym nic dziwnego zważywszy na fakt, iż ów nieborak jest bohaterem przygodówki wydawanej w formie epizodów. The Escape, czyli pierwszy odcinek gry pt. Reversion, prezentuje ledwie zalążek większej historii. Wraz z protagonistą przenosimy się do zniszczonego Buenos Aires roku 2035, gdzie od 20 lat rządy sprawuje pewna organizacja paramilitarna. Informacje na temat sytuacji w mieście stanowią olbrzymie zaskoczenie dla Christiana, który twierdzi, iż mamy dopiero początek roku? 2015. Jako że obserwuje go ponoć obecny rząd, mężczyzna postanawia wyrwać się ze szpitala zamiast biernie czekać aż zostanie poddany raczej niezbyt miłemu przesłuchaniu. I to z grubsza tyle, jeżeli chodzi o fabułę The Escape. Dystopijna przystawka z Argentyny Doskonale zdaję sobie sprawę, jakimi prawidłami rządzą się odcinkowe produkcje. Generalnie nie mam więc pretensji o to, iż debiutanckie epizody dopiero wprowadzają graczy do danego uniwersum. Powinny jednak cechować się na tyle sprawnie poprowadzonym scenariuszem i wyrazistymi postaciami, aby zainteresowani odbiorcy chętnie sięgnęli po ciąg dalszy. Tymczasem otwarciu Reversion towarzyszy co najwyżej letnia atmosfera, chociaż akcja została osadzona w dystopijnych realiach, które w ostatnich latach cieszą się sporą popularnością, zwłaszcza w książkach oraz filmach. Niemniej fabuła przygodówki wyróżnia się od innych tego typu historii trochę lżejszą atmosferą, na co wpłynęła szczypta delikatnego humoru. Mimo wszystko brakowało mi tu jakiegoś większego kopa, w uzyskaniu którego prawdopodobnie pomogłaby prezentacja ciut obszerniejszego wycinka opowieści, włącznie z dokładniejszym zarysowaniem intrygi. Nie zaszkodziłoby też subtelne pogłębienie postaci Christiana, gdyż póki co jawi się jako kolejny z wielu bohaterów dotkniętych amnezją. Jak poruszać się po szpitalu? Jeśli chodzi o obsługę, Reversion: The Escape to tradycyjna przygodówka, gdzie sterowanie odbywa się głównie przy użyciu myszki. Analizując produkcję pod tym kątem, muszę trochę ponarzekać na nieco przekombinowaną interakcję ze światem gry. Mianowicie nie przekonał mnie zbytnio dostęp do opcji oglądania i podnoszenia obiektów, a także rozmowy z napotkanymi postaciami. Wyświetlenie podręcznego menu z owymi czynnościami wymaga podwójnego kliknięcia, co nie jest szczególnie wygodne. Owszem, da się do tego przyzwyczaić, ale zdecydowanie wolę rozwiązania proponowane przez inne point and clicki, np. rozwijanie menu poprzez przytrzymanie lewego przycisku myszy lub automatyczną zmianę kursora na potrzebną akcję. Dwuklik przydaje się natomiast przy przemieszczaniu naszego podopiecznego, umożliwiając ?teleportację? do dowolnego punktu na bieżącej planszy. Pod względem rozgrywki, perypetie Christiana fundują gatunkowy standard, który powinien zadowolić zwolenników klasycznych gier przygodowych. Gameplay obejmuje eksplorację otoczenia, przeprowadzanie konwersacji oraz zbieranie przedmiotów i używanie ich w odpowiednich miejscach. Przygotowane przez deweloperów wyzwania stoją na umiarkowanym stopniu trudności, a ponadto nie wymagają przestawienia się na abstrakcyjny tok myślenia. W razie kłopotów wolno nam skorzystać z opcji podświetlania hotspotów oraz podpowiedzi. Ukończenie The Escape to kwestia maksymalnie około półtorej godziny, co w pierwszej chwili wydaje się dość krótkim czasem nawet jak na pojedynczy epizod. W przypadku debiutu Reversion trzeba jednak inaczej spojrzeć na taki wynik, ponieważ mamy do czynienia z darmową produkcją. Nie będę zatem narzekać, ale liczę, że drugi, odpłatny już odcinek serwuje odbiorcom trochę dłuższą zabawę. Ponura przyszłość w kreskówkowym ujęciu Od kanonów gatunku nie odbiega również oprawa wizualna, która została wykonana w dwóch wymiarach. Przy tworzeniu grafiki wykorzystano darmowy silnik Wintermute, na którym powstały takie przygodówki jak Alpha Polaris czy The Lost Crown. Z racji krótkiego czasu rozgrywki nie zbadamy wielu lokacji, lecz raptem kilka plansz w obrębie szpitalnego terenu. Pomimo kreskówkowej stylistyki i dużej ilości rozświetlających tła odcieni, widać, że nie przebywamy w radosnym miejscu. Zwiedzany budynek nosi ślady rozkładu, co zdradzają detale w rodzaju pęknięć i zacieków na ścianach, a także śmieci na podłogach. O ile komiksowy wygląd postaci prezentuje się przyzwoicie, tak ich animacja jest dosyć uboga. Spacerujący osobnicy idą jakby posuwistym krokiem, zaś Christian zdaje się w ogóle nie zginać kolan. Status freeware?u pozwala przymknąć oko na takie niedoskonałości, ale w komercyjnych kontynuacjach powinny zostać naprawione. Cieszy za to obecność, tak na marginesie poprawnego, dubbingu, którego ewentualny brak byłby dla mnie zrozumiały w nieodpłatnej produkcji. Muzyka wypada już gorzej ? co prawda nie bolą od niej uszy, lecz mnie osobiście nie rzuciła na kolana. Ot takie sobie melodyjki w tle i nic poza tym. Produkcja autorstwa argentyńskiego studia 3f Interactive bynajmniej nie jest złą grą. To modelowy przykład pozycji, która potrafi dostarczyć jako takiej rozrywki, a w ogólnym rozrachunku nie urywa pośladów. Jeżeli lubicie klasyczne przygodówki i szukacie czegoś do przejścia w jeden krótki wieczór, można spróbować, tym bardziej że nic to nie kosztuje. W ukończeniu tego tytuły nie przeszkodzi zresztą brak znajomości języka angielskiego, gdyż gra posiada polskie napisy. Szkoda tylko, że The Escape średnio sprawdza się w roli reklamy zachęcającej do kupienia następnego epizodu. Gdyby drugi odcinek (The Meeting) również rozprowadzano za darmo, prawdopodobnie w miarę szybko sprawdziłabym, czy fabuła nabierze potem rumieńców. A skoro na mojej półce nadal czeka sporo gier, których jeszcze nie ruszyłam, nie pali mi się do wydawania kasy na dalsze losy pana Christiana. Jako że The Escape to darmowa produkcja, nie wystawiałam tradycyjnej oceny. Pierwszy epizod Reversion znajduje się m.in. na platformie Steam (wersja ta posiada polskie napisy, a także achievementy, tak na marginesie, łatwe do zdobycia): http://store.steampo...70570/?l=polish
  19. ?Wygrana? (?The V Word?) [sezon 2 ? odc. 3] Za kamerą ?Wygranej?, czyli trzeciego epizodu drugiej serii ?Mistrzów?? posadzono Ernesta Dickersona. Zanim ten amerykański reżyser i autor zdjęć wsparł ekipę antologii, nie miał nie wiadomo jak wielkiego dorobku w dziedzinie kina grozy. Przedtem nakręcił m.in. pełnometrażowy film z cyklu ?Opowieści z krypty? (?Demon Knight?, 1995 r.), a także ?Bones? (2001), w którym starał się złożyć ukłon obrazom z nurtu blaxploitation, skierowanego głównie do afroamerykańskiej widowni. Niemniej prywatnie jest ponoć fanem horrorów, a i w późniejszym okresie jego działalności można odnaleźć pozycje z elementami tego gatunku, np. parę odcinków ?The Walking Dead?. Napisaniem scenariusza do ?Wygranej? zajął się natomiast odpowiedzialny za cały projekt Mick Garris. Co wyszło z kolaboracji obu twórców? Oj, nic dobrego? W wyreżyserowanym przez Dickersona odcinku poznajemy Justina i jego kumpla Kerry?ego ? dwóch nastoletnich chłopców, którzy zostali sami w domu. Jednakże w przeciwieństwie do słynnego Kevina, nie muszą bronić się przed włamywaczami. Zagrożenie nadchodzi tutaj z zupełnie innej strony i ma jak najbardziej nadnaturalne podłoże. Co więcej, do całego zamieszania doszło wyłącznie dlatego, iż bohaterowie postanowili szukać mocnych wrażeń. Ano poprzewracało im się w głowach, a w szczególności Justinowi, który wpadł na niezbyt mądry, delikatnie mówiąc, pomysł. Znudzony grą video lub być może zniechęcony kolejną przegraną z bossem, stwierdza, że więcej frajdy sprawi mu oglądanie nieboszczyków w lokalnym zakładzie pogrzebowym. Namawia zatem przyjaciela na nocny wypad, po czym obaj wyruszają w drogę, myląc odwagę z głupotą tudzież szczeniacką chęcią popisania się. Na miejscu bohaterowie spodziewają się spotkać kuzyna Justina, który pracuje w owym ośrodku. Jak się okazuje, drzwi nie są zamknięte na klucz, lecz krewny jednego z chłopaków nie wychodzi im na powitanie. Pomimo tego młodzianie przystępują do eksploracji opuszczonego zakładu pogrzebowego, a zwiedzanie budynku przypomina pod pewnymi względami przechadzkę po nawiedzonym domostwie. Tutaj właśnie następuje spory rozdźwięk pomiędzy odczuciami protagonistów a wrażeniami widzów, chociaż twórcy obrazu pokusili się o delikatne nawiązanie do popularnego motywu domu, w którym straszy. Wiadomo, że odbiorcy siedzą sobie wygodnie przed telewizorem i nie muszą bać się o własne życie w odróżnieniu od filmowych bohaterów. Naprawdę dobre horrory potrafią jednak wprawić widzów w niepokój, nie wspominając już o dziwnych snach po nocach. ?Wygranej? nie udało się dokonać tej sztuki nawet w stopniu minimalnym. Podczas gdy młodzieńcy wędrują po zakładzie i słusznie stają się coraz bardziej zaniepokojeni, ja odczuwałam znużenie. Akcja nie nabiera tempa również wtedy, gdy pojawia się główny czarny charakter w osobie krwiożerczego wampira, przebywającego na terenie domu pogrzebowego. Co gorsza, jego entrée wypada bardziej śmiesznie niż strasznie, wzbudzając skojarzenia z duchem przykrytym prześcieradłem. Później też zresztą nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia, mimo że autorzy produkcji starali się nieco wyróżnić i pozbawili swojego krwiopijcę charakterystycznych długich kłów. Oglądając ?Wygraną? miałam wrażenie, iż nierzadko brakowało pomysłu na takie wypełnienie scenariusza, by udało się zbudować odpowiednie napięcie. Rozczarowuje także finał z domieszką cierpiętniczej nuty, który w założeniach twórców miał podziałać na emocje. Wprawdzie epizod zawiera całkiem fajne easter eggi (np. czarno-biały ?Dracula? w telewizji czy sesyjka przy grze Doom 3), ale nie zmienia to faktu, iż ?Wygrana? zasługuje na miejsce w czołówce najgorszych odcinków serialu. Ocena: 2/10 ?Pragnienie ciszy? (?Sounds Like?) [sezon 2 ?odc. 4] W drugim sezonie serialu, o ?Pragnieniu ciszy? opowiada widzom Brad Anderson, który zrealizował niezależny horror pt. ?Dziewiąta sesja? (2001). Najbardziej znanym jego obrazem do dziś pozostaje jednak thriller ?Mechanik? ze znakomitą kreacją Christiana Bale?a (2004). Co najważniejsze, obie produkcje łączy nacisk na psychologiczne aspekty przedstawionych w nich historii i taką też drogę Anderson obrał w ?Mistrzach Horroru?, reżyserując, a ponadto przerabiając na scenariusz filmowy opowiadanie autorstwa Mike?a O?Driscolla. Głównym bohaterem obrazu uczyniono niejakiego Larry?ego Pearce?a, na pozór zwykłego szarego człowieka. Niemniej istnieje rzecz, która wyróżnia go wśród społeczeństwa. Mianowicie mężczyzna posiada niezwykle rozwinięty słuch, zaś ów dar (lub raczej przekleństwo) przybiera na sile w następnie traumy po śmierci małego synka. W konsekwencji Larry?emu coraz trudniej normalnie funkcjonować i drażnią go nawet te dźwięki, które nie przeszkadzają ludzkiemu uchu (posypywanie solą jedzenia czy robienie na drutach). Przez swoje problemy popełnia błędy w pracy, gdzie zajmuje się nadzorowaniem rozmów w obsłudze telefonicznej. Czysto koleżeńskie kontakty w robocie także mocno szwankują. Pan Pearce to z natury dość skryty człowiek, a jego kłopoty dodatkowo pogłębiają barierę pomiędzy bohaterem i pozostałymi pracownikami. Ukojenia nie znajduje również w domu, lecz nie tylko z powodu wyostrzonego słuchu. Rodzinna tragedia odbiła się na zdrowiu psychicznym jego małżonki, która sprawia wrażenie nieco nawiedzonej, przykładowo mówiąc o dostrzeganych przez siebie aurach. Jak widać, Brad Anderson postanowił ugryźć kino grozy od mniej standardowej strony. Zostawił w spokoju zombiaki, wampiry, demony i inne tałatajstwa, realizując swoisty horror wewnętrzny, rozgrywający się w umyśle głównego protagonisty. Warto przy tym nadmienić, iż audio-wizualna warstwa produkcji zręcznie obrazuje działanie ?daru? mężczyzny. Kiedy podczas przerwy obiadowej w pracy ludzie obgadują pana Pearce?a, kamera odjeżdża od rozmówców w stronę stolika Larry?ego i koncentruje się na jego głowie. Tak jest też chociażby z tykaniem zegara, używaniem sztućców bądź przewracaniem kartek, gdy na zmianę oglądamy źródło hałasu oraz nieszczęsnego bohatera. Kłopotliwe dźwięki są natomiast odpowiednio wzmocnione, aby upodobnić je do odbieranej przez Larry?ego kakofonii. Wiarygodnie wypada ponadto dobra gra aktorska Chrisa Bauera, na którego twarzy widać przeżywane katusze i narastającą fiksację. Dzięki temu wszystkiemu łatwo zauważyć, że tytułowe pragnienie ciszy dzieli cienka granica od całkowitego popadnięcia w obłęd. Zaburzenia słuchowe nieboraka można zresztą zinterpretować jako aluzję do różnych odmian psychozy. Podsumowując, fabuła ?Pragnienia ciszy? nie należy do lekkich ani przyjemnych. W trakcie seansu sama czułam się trochę przygnębiona, co zapewne stanowi zamierzony zabieg reżysera i scenarzysty w jednym. W końcu to film, który traktuje o szaleństwie człowieka silnie dotkniętego przez los. Co prawda nie ustrzeżono się pewnej przewidywalności oraz kilku niepotrzebnych scen, ale generalnie warto obejrzeć owoc prac Brada Andersona. Ocena: 6/10 cdn.
  20. Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany? Takie hasło jest całkiem adekwatne dla ?Wiernej?, czyli trzeciego tomu cyklu ?Niezgodna?, który wyszedł spod pióra Veronici Roth. Na pewno nie zmieniło się jednak to, iż w dalszym ciągu mamy do czynienia z dobrą, acz utrzymaną w poważnym tonie rozrywką. Mało tego, zwieńczenie przygód Beatrice ?Tris? Prior przewyższa poprzednie części, okazując się najlepszą odsłoną tej dystopijnej trylogii. Druga książka z serii (?Zbuntowana?) zakończyła się mocnym akcentem, który wstrząsnął zarówno bohaterami, jak i czytelnikami. Ujawnione wówczas rewelacje bez wątpienia rodziły kolejne pytania. Nic więc dziwnego, że na początku ?Wiernej? postaci muszą przetrawić informacje, jakie wypłynęły na światło dzienne. Bynajmniej nie jest to jedyna rzecz, z którą trzeba się oswoić. Otóż dotychczasowy porządek został oficjalnie zburzony, co zresztą wyraźnie sygnalizowała fabuła poprzedniego tomu. Nie ma już podziału na frakcje, gdzie znajdowali się ludzie z predyspozycjami do rozwijania konkretnych cech charakteru (Altruizm, Nieustraszoność, Erudycja, Serdeczność, Prawość). Władzę przejęli tzw. bezfrakcyjni, wcześniej pełniący funkcję marginesu społecznego. Jak łatwo przewidzieć, tereny zniszczonego Chicago, gdzie mieszkają bohaterowie powieści, nie przeistaczają się nagle w krainę mlekiem i miodem płynącą. Chociaż pierwotny system wykazywał coraz większe oznaki wypaczenia, nowy ład nie przynosi poprawy. Po prostu nastąpiło przetasowanie wśród odpowiedzialnych za sprawowanie kontroli nad pozostałymi. W pewnym sensie role uległy zatem odwróceniu, skoro rządy zagarnęli ci, których dawny ustrój uznawał za ludzi gorszej kategorii. Dowodząca bezfrakcyjnymi osoba narzuca własne zasady, np. brak podziału zawodowego pod kątem poprzednich ugrupowań czy obowiązkowe wymieszanie członków poszczególnych stronnictw. O ile niegdysiejszy ustrój faktycznie dyskryminował ludzi spoza frakcji, tak teraz zastrzeżenia wzbudza sposób, w jaki zmieniają się reguły. Niestety, nie liczy się zdanie innych, a zwłaszcza zwolenników starego porządku. W konsekwencji chaos panuje wśród społeczeństwa mimo rządów silnej ręki. Nie wszystkim odpowiadają narzucone zmiany, a co za tym idzie ? nie trzeba długo czekać na uformowanie grupy buntowników opowiadających się m.in. za prawem do własnej tożsamości. Warto podkreślić, iż problem odgórnie narzuconego podziału na lepszych i gorszych (wraz z wynikłymi na tym tle konfliktami) przewija się przez całą powieść, nie obejmując wyłącznie sfery Chicago. I tu wkracza na arenę kolejna zmiana w stosunku do dwóch pierwszych odsłon, bowiem spora część fabuły ?Wiernej? została osadzona poza granicami miasta. Tam również nie będzie kolorowo, ale nie zdradzę szczegółów, by nie sypnąć nadmiernymi spoilerami. Zwiastun "Zbutowanej", filmowej adaptacji środkowej części trylogii. Premiera obrazu w marcu bieżącego roku. W każdym razie, rozszerzenie miejsca akcji okazało się udanym i ciekawym zabiegiem. Kiedy grupka bohaterów wyściubia nosa poza mury Chicago, ich zainteresowanie otoczeniem udzieli się też odbiorcom. Potem zaś praktycznie ciągle otrzymujemy pakiety nowych informacji na temat książkowego uniwersum, włącznie z dokładnymi przyczynami utworzenia systemu frakcyjnego. Co istotne, finałowy tom trylogii wyjaśnia wszelkie kwestie związane z Niezgodnymi, którzy pasują do kilku stronnictw jednocześnie. Generalnie nie tylko dużo się dowiemy, lecz także prześledzimy niemało dynamicznych wydarzeń. Dzięki temu nie będziemy narzekać na nudę, a czas spędzony przy lekturze powinien minąć bardzo szybko. Inna istotna rzecz dotyczy narracji. Wprawdzie nadal jest ona prowadzona w pierwszej osobie, ale została urozmaicona poprzez dodanie drugiego narratora. Oprócz Tris funkcję tę pełni Tobias, znany też pod pseudonimem Cztery. Przyznam, że nie zaskoczył mnie taki wybór. W końcu to drugi kluczowy bohater sagi i zarazem ukochany panny Prior. Rozdziały z perspektywy dziewczyny przeplatają się z partiami, gdzie do głosu dochodzi jej chłopak. Taka struktura pozytywnie rzutuje na całość ? jako że Tobias i Tris przebywają czasem w różnych miejscach, czytelnicy otrzymują bezpośrednią relację, co się w danym momencie dzieje u obu postaci. Ponadto wreszcie można poznać pełnię myśli młodzieńca: więcej wspomnień z wcześniejszych lat życia, jego ocenę tamtych wydarzeń oraz krytyczne spojrzenie na samego siebie. Rzecz jasna nie zabraknie również obrazu Tris ukazanego oczami Tobiasa. Tak jak wspomniałam we wstępie, ?Wierną? oceniam najwyżej ze wszystkich części trylogii, aczkolwiek saga wciągnęła mnie już od pierwszego tomu. Szkoda, że to ostatni rozdział serii. Co prawda istnieje jeszcze prequel w formie skoncentrowanych na Tobiasie opowiadań, lecz zgodnie z chronologią ?Wierna? kończy cały cykl. Nie ukrywam, iż odczuwałam żal żegnając się z bohaterami, nawet z drugoplanowymi. Z niektórymi w sensie dosłownym, ponieważ Veronica Roth nie boi się uśmiercać swoich postaci. Zdaję sobie jednak sprawę, że to nie pogodna bajeczka, a ponura wizja przyszłości. Gdyby każdy wyszedł bez szwanku, historia mogłaby nie wypaść równie wiarygodnie. Ocena: 8/10 Tytuł polski: Wierna Tytuł oryginalny: Allegiant Autor: Veronica Roth Wydawnictwo: Amber
  21. ?Przeklęty? (?The Damned Thing?) [sezon 2 ? odc.1] Po pierwszym sezonie ?Mistrzów Horroru? przyszła pora na drugi, którego otwarciem zajął się Tobe Hooper od kultowej ?Teksańskiej masakry piłą mechaniczną? z 1974 roku. Reżyser brał już udział w poprzedniej serii i nie jest to ostatni twórca, jaki ponownie zasili odpowiedzialną za antologię ekipę. Teraz skupmy się jednak na samym Hooperze oraz nakręconym przez niego ?Przeklętym?. Przyznam, że obecność amerykańskiego twórcy nie nastroiła mnie optymistycznie do seansu. ?Taniec umarłych?, do którego ręce przyłożył w pierwszym sezonie serialu, uznaję bowiem za jeden z najsłabszych odcinków. Nie uradował mnie również angaż Richarda Christiana Mathesona, pełniącego funkcję scenarzysty, podobnie jak w wyżej wspomnianym epizodzie. Na szczęście, tym razem obaj panowie trochę się zrehabilitowali w moich oczach, mimo że ?Przeklętemu? i tak daleko do ideału. Fabuła obrazu luźno bazuje na opowiadaniu Ambrose?a Bierce?a i przybliża widzom losy Kevina Reddle, który pracuje na stanowisku szeryfa w niewielkiej miejscowości Cloverdale, położonej na terenie Teksasu. Nasz protagonista to dość zwichrowany człowiek, na co miały wpływ traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Kiedy był małym wesołym chłopcem, jego ojciec ni z tego, ni owego oszalał, zastrzelił matkę głównego bohatera, a ponadto usiłował zabić własnego syna. Jako że nieznana siła w międzyczasie wykończyła tatuśka, Kevin przeżył, lecz dotąd nie odzyskał spokoju wewnętrznego. Aż dziw, iż nadal nie wyprowadził się z domu, gdzie doszło do rodzinnej tragedii. Osoby z otoczenia pana Reddle też nie rozumieją jego przywiązania do budynku i doradzają przeprowadzkę, zaś żona z dzieckiem sama się stamtąd wyniosła. Niemniej szeryf tkwi w swoim uporze, co okupuje braniem leków, popijaniem alkoholu oraz obsesją na punkcie monitoringu feralnej posesji. Prywatny dramat bohatera łączy się z problemami lokalnej ludności, nad którą nadciągają ciemne chmury. Jak się okazuje, szaleństwo ojca Kevina nie było odosobnionym przypadkiem i przed laty nie on jeden zaczął nagle świrować. Niestety, historia lubi się powtarzać, a co za tym idzie ? zło powraca w rejony Cloverdale. Szczególnie duży ciężar spada na głównego protagonistę, ponieważ z racji bycia szeryfem powinien zadbać o spokój w mieście. Najbardziej zależy mu oczywiście na bezpieczeństwie najbliższych ? synka i żony, z którą utrzymuje dobre relacje mimo jej wyprowadzki. Nadchodzące kłopoty stanowią także okazję do rozliczenia się z dawną tragedią oraz poznania natury siły terroryzującej Cloverdale. Prócz niezbędnego minimum, nie dowiemy się zbyt wiele o owej niszczycielskiej istocie, lecz jest lepiej niż w przypadku szczątkowych informacji na temat czarnej zamieci i terrorystów, stojących za upadkiem Ameryki w ?Tańcu umarłych?. W ogólnym rozrachunku pierwszy odcinek drugiej serii wypada całkiem znośnie pod względem struktury, choć historia bywa schematyczna. Prolog, który cofa nas 24 lata przed właściwą akcją, został zrealizowany w myśl hitchcockowskiej zasady zaczynania filmu od trzęsienia ziemi, z domieszką estetyki gore. Swoją drogą, najbardziej drastyczną sekwencję ze wstępu można było nieco ukrócić tudzież złagodzić, ale przynajmniej zwolennicy takich widoków znajdą coś dla siebie, tym bardziej że w produkcji zawarto kilka mocniejszych scen. Gdy przeskoczymy do dorosłości Kevina, akcja zwalnia tempo, lecz wiadomo, że w końcu dojdzie do katastrofy i to nie tylko za sprawą pojedynczych incydentów. Mnie osobiście rozwijanie fabuły delikatnie skojarzyło się ze Stephenem Kingiem, który w swojej twórczości chętnie sięga po motyw małomiasteczkowej społeczności oraz wątki paranormalne. Sromotne rozczarowanie przynosi natomiast finał, zrobiony jakby na odczepnego. Gdyby lepiej przemyślano zakończenie historii, dałabym mocną szóstkę w dziesięciostopniowej skali. Jednakże wyszło jak wyszło, więc odjęłam pół punkcika od finalnej oceny. Mówiąc krótko, szału nie ma, ale obejrzeć się da. Ocena: 5,5/10 ?Rodzinka? (?The Family?) [sezon 2 ? odc. 2] John Landis to kolejny reżyser, który zdecydował się powrócić na łono antologii grozy. Poprzednim razem uraczył widzów odcinkiem ?Kobieta Jeleń?, gdzie mężczyźni padali ofiarą racic tytułowej niewiasty. Co prawda ów film nie grzeszył obecnością przerażających momentów, ale okazał się przyjemnym połączeniem lekkiego horroru z komedią. Dlatego też ucieszył mnie ponowny udział tego twórcy i byłam ciekawa, jak wypadnie jego ?Rodzinka?. Czy w nowym sezonie Landis zdołał zachować przyzwoitą formę? Ba, udało mu się przeskoczyć samego siebie i zafundować odbiorcom jeszcze lepszą produkcję, choć w dalszym ciągu nie mamy do czynienia z rasowym reprezentantem gatunku. W ?Rodzince? Landis porzuca indiańskie legendy z ?Kobiety Jelenia? na rzecz amerykańskich przedmieść, gdzie nie zawsze bywa spokojnie, słodko i wesoło. Tego rodzaju miejsca potrafią skrywać mniej bądź bardziej mroczne tajemnice, co swego czasu skutecznie udowadniał popularny serial ?Gotowe na wszystko?. Nie inaczej jest w przypadku epizodu ?Mistrzów Horroru?, a w szczególności jednego z jego bohaterów ? Harolda Thompsona. Korpulentny mężczyzna sprawia wrażenie cichego, sympatycznego i uprzejmego człowieka, który nie urządza głośnych imprez po nocach, nie szuka awantur ani nie wędruje ulicami w stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Jak ulał zdaje się więc pasować do okolicy, gdzie stoją ładne domki jednorodzinne, zieloniutkie trawniki są idealnie przystrzyżone, sąsiedzi pozdrawiają się z serdecznym uśmiechem, a dzieci spędzają wolny czas na beztroskich zabawach z rówieśnikami. Niestety, Harold po prostu umie stwarzać pozory, ponieważ w rzeczywistości ma parę ludzkich żyć na sumieniu i nie zamierza poprzestać. Jego postępowanie wynika natomiast z wypaczonego wyobrażenia o tym, jak należy stworzyć doskonałą rodzinę. Ów jegomość tak się wyćwiczył w robieniu dobrego wrażenia, że łatwo mu zdobyć zaufanie innych osób, zarówno młodszych, jak i starszych. Pozorna łagodność szybko ujmuje również Celię i Davida Fullerów, którzy niedawno wprowadzili się do domu sąsiadującego z posesją pana Tomphsona. Cóż w tym dziwnego, skoro mężczyzna nie obraził się na młodą parę o uszkodzenie skrzynki na listy. Jednakże to, czego na co dzień nie mogą zobaczyć pozostali bohaterowie, obnaża przed widzami kamera, skrupulatnie objeżdżając każdy zakamarek czterech ścian Harolda. A uświadomieni będziemy już w pierwszych minutach obrazu podczas oglądania sekwencji, przenoszącej nas z sielskiej ulicy do wnętrza domu protagonisty. W ten sposób John Landis poniekąd przypomina, że w zasadzie nigdy nie wiadomo, co kto wyprawia za zamkniętymi drzwiami. Reżyser wykazał się naprawdę płynnym zestawianiem kontrastów, widocznych także w obrębie lokum Harolda. Otóż nierzadko zastaniemy mężczyznę w trakcie zwyczajnych czynności, np. niesienia tacy czy układania kwiatów w wazonie. Tzw. proza życia oraz muzyka rodem z kina familijnego połączone są z fragmentami, które ukazują psychopatyczną stronę osobowości pana Thompsona. Na korzyść produkcji przemawia skupienie fabuły wokół mordercy nie tylko za sprawą zręcznej konstrukcji tej postaci, lecz również wiarygodnej gry aktorskiej George?a Wendta. Przedstawiona w filmie historia nie nudzi, a na koniec serwuje dość pomysłowy twist. Z czystym sumieniem zaliczam zatem ?Rodzinkę? do najlepszych epizodów spośród wszystkich, które do tej pory obejrzałam. Radzę jednak nie nastawiać się na kino grozy z prawdziwego zdarzenia, ale na udaną hybrydę horroru z komedią. Z takim podejściem propozycja od Johna Landisa nie przyniesie Wam rozczarowania. Ocena: 7,5/10 cdn.
  22. Pierwsza część ?Wyspy dinozaura? nie była wybitną animacją i wyraźnie odstawała od najlepszych bajek, lecz w ogólnym rozrachunku spisywała się nie najgorzej w kategorii przyzwoitej rozrywki dla małych dzieciaków. Niestety, kontynuacji nie udało się utrzymać niezbyt wygórowanego progu, jaki ustanowiła jej poprzedniczka. To do bólu przeciętna produkcja, a na dodatek, w pewnym momencie kwestionuje samą siebie w roli obrazu przyjaznego najmłodszych widzom. Druga odsłona niemieckiego cyklu, który bazuje na powieści dla dzieci autorstwa Maxa Kruse, ponownie zabiera odbiorców na tropikalną wysepkę Tikiwu, położoną gdzieś wśród wód Pacyfiku. Znajduje się tam szkółka gadających zwierzaków, którą prowadzi profesor Horacjusz Tibberton. W ?jedynce? wesołą gawiedź zasilił Dino, natomiast w ?dwójce? do owego grona dołącza panda o imieniu Babu. I to właśnie jej przybycie będzie nie w smak tytułowemu dinozaurowi, który przywykł do przebywania w centrum zainteresowania pozostałych mieszkańców wyspy. Chociaż rozkoszna Babu bardzo lubi głównego bohatera, ten uważa pandę za przysłowiowy wrzód na tyłku. Rozgoryczony Dino strzela zatem focha i postanawia opuścić przyjaciół, do czego zresztą skłania go nie tylko zachwyt bliskich nad tzw. nowym nabytkiem. Pretekst, który pomaga mu podjąć ostateczną decyzję o wyprowadzce, nie każe na siebie długo czekać. Ta na pozór idealna okazja nadciąga wraz z biznesmenem Barnabą, właścicielem wielkiego parku rozrywki. Jako że arabscy inwestorzy żądają obecności dinozaura w wesołym miasteczku, mężczyzna proponuje naszemu protagoniście zatrudnienie. Układ wygląda na korzystny dla obu stron ? Barnaba rozkręci biznes tak, by hajs się zgadzał, zaś Dino będzie mógł przez cały czas błyszczeć. Maluch z radością przyjmuje ową ofertę, ale rzeczywistość brutalnie weryfikuje jego oczekiwania. Skierowane do najmłodszych odbiorców produkcje często zawierają treści edukacyjne i przekazują je w łatwy do przyswojenia sposób. ?Wyspa dinozaura 2? również próbuje to robić ? na przykładzie relacji pomiędzy Babu a Dinem twórcy poruszają problem zazdrości starszego dziecka, jaka niekiedy pojawia się wraz z powiększeniem rodziny o kolejnego członka. Słodka panda symbolizuje młodsze rodzeństwo, a jej urocza aparycja oraz rozkoszne usposobienie mają za zadanie wpłynąć na te szkraby, które kręcą nosem z powodu utraty statusu jedynaka. Z kolei znajomość Dina z Barnabą udziela głównemu bohaterowi solidnej lekcji pokory. Obrażony na swoich towarzyszy protagonista okazuje zaufanie zupełnie obcemu człowiekowi, dając się omamić obietnicą sławy i uwielbienia fanów. Owszem, w parku rozrywki rzeczywiście jest gwiazdą, lecz istnieje druga strona medalu. Gdy zgasną sceniczne światła, Dino zostaje skuty grubym łańcuchem zamiast spać w wygodnym łóżku. Szkoda tylko, że ten wychowawczy przekaz częściowo rozmywa postać samego dinozaura. Scenarzyści stanowczo przeholowali z kaprysami malca, który już od pierwszych minut czuje się najważniejszy i najlepszy. Bywa lekkomyślny, a ponadto złości się, kiedy nie dostaje tego, czego chce. Widzi w sobie chodzące cudo, podczas gdy w istocie przywodzi na myśl rozpuszczonego do granic możliwości dzieciaka. Woda sodowa jeszcze bardziej uderza mu do głowy pod wpływem biznesmena, który podpuszcza Dina i pyta, czy nie marzył o zostaniu gwiazdą. W konsekwencji ciężko było mi współczuć bohaterowi w momencie, gdy zostaje więźniem Barnaby i zaczyna żałować swoich decyzji. Zwłaszcza, że chwilę wcześniej zapowiadał się na drugiego Justina Biebera czy inną młodą rozpieszczoną gwiazdę. Nieprzypadkowo podałam przykład piosenkarza zamiast aktora bądź zawodowego modela, bowiem Dino uraczy nas w trakcie seansu występem wokalnym, a raczej popisami z użyciem playbacku. W sumie nie psioczyłabym tak mocno na tę muzyczną wstawkę, gdybym nie usłyszała wówczas hitu Toma Jonesa pt. ?Sex Bomb?. Co to u licha miało znaczyć?! Wprawdzie piosenka odniosła niegdyś sukces i wpada w ucho, ale nie powinna znaleźć się w filmie animowanym dla dzieci! Jeśli twórcom tak bardzo zależało na puszczeniu oka do dorosłego widza, mogli pomyśleć o czymś subtelniejszym, a nie wykazywać się wdziękiem godnym walca drogowego. Mało tego, bohaterowi towarzyszą podczas występu latające sobowtóry świnki Tusi, która mieszka na wyspie Tikiwu i jest dla niego kimś w rodzaju przybranej matki. Czyżby to była sugestia, iż Dino ma poważne problemy z kompleksem Edypa? Ech, chyba lepiej się nad tym nie zastanawiać? Nie narzekam natomiast na wizualną warstwę produkcji, która wygląda całkiem ładnie. Wprawdzie animacje nie dorównują jakością najlepszym, lecz ekipa z Niemiec nie musi się niczego wstydzić, tym bardziej że z pewnością nie dysponowała równie dużym budżetem co ludzie z Pixara czy Dreamworks. Wśród postaci bezsprzecznie bryluje śliczna Babu, która emanuje taką słodkością, że sama chętnie bym ją przytuliła. Dino też jest ładny, aczkolwiek ma pstro w głowie i przez to nie wzbudza zbyt wielu pozytywnych odczuć. O ile w poprzedniej odsłonie dało się go polubić, tak sequel obrał negatywny kierunek przy formowaniu charakteru tego bohatera. Jako że przygoda w wesołym miasteczku daje dinozaurowi nauczkę, istnieje jednak szansa na resocjalizację niesfornego brzdąca w ewentualnej kontynuacji, o ile kiedyś powstanie. Gdyby tak się stało, mam prośbę do twórców ? nie wyskakujcie z piosenkami o seksie w bajkach dla maluchów! Ocena: 5/10 Tytuł polski: Wyspa dinozaura 2 Tytuł oryginalny: Urmel voll in Fahrt Reżyseria: Reinhard Klooss, Holger Tappe Scenariusz: Reinhard Kloos, Oliver Huzly, Sven Severin Gatunek: animacja, familijny, komedia Produkcja: Niemcy Rok produkcji: 2008 Czas trwania: ok. 80 minut
  23. Odcinek 12 ?Opowieść Haeckela? (?Haeckel?s Tale?) W ?Opowieści Haeckela?, która bazuje na opowiadaniu Clive?a Barkera, ponownie mamy do czynienia z większym udziałem pomysłodawcy serialu ? Micka Garrisa. Niemniej jednak tym razem poprzestał na napisaniu scenariusza w przeciwieństwie do ?Czekolady?, gdzie stanął również za kamerą, a ponadto oparł się na własnej prozie. Funkcja reżysera dwunastego odcinka krążyła zaś w pewnym sensie z rąk do rąk. Pierwotnie miał ją objąć George A. Romero, który specjalizuje się w tematyce zombie i jest prawdziwą legendą w gatunku grozy. Jako że nie znalazł odpowiedniego miejsca w swoim grafiku, odpuścił sobie tę robotę, a posadę przejął po nim Roger Corman, znany przede wszystkim z filmów na podstawie twórczości Edgara Allana Poe. Jemu z kolei przeszkodziły ponoć problemy zdrowotne i finalnie został zastąpiony przez Johna McNaughtona, który nie posiada bogatego dorobku w dziedzinie horroru. Ludzie przesądni mogliby uznać powyższe zawirowania wokół osoby reżysera za zły omen tudzież ostrzeżenie sygnalizujące, że ów epizod nie powinien powstać. I wiecie co? W tym wypadku mieliby akurat rację. ?Opowieść Haeckela? to niestety kolejny odcinek, który robi antyreklamę całej antologii wespół z takimi ?cudeńkami? jak ?Jenifer?, ?Taniec umarłych? czy ?Chora dziewczyna?. Gwoli ścisłości, nie od początku jest tak źle, gdyż pierwsza połowa wypada w miarę znośnie. Fabuła produkcji startuje w dziewiętnastowiecznej Ameryce, gdzie pewien zrozpaczony wdowiec zagląda do położonej w lesie chaty. Nie wpada tam bynajmniej przypadkiem ? mężczyźnie zależy na wskrzeszeniu zmarłej żony, natomiast starsza pani, która mieszka w owym domu, zna się na nekromancji. Kobieta przystaje na prośbę żałobnika, ale pod jednym warunkiem. Mianowicie wdowiec musi najpierw wysłuchać historii niejakiego Ernsta Haeckela i to właśnie jego losy stanowią główną część akcji obrazu. Perypetie Haeckela w pierwszej chwili pozują na coś w rodzaju spin-offu ?Frankensteina?. Tytułowy protagonista jest bowiem studentem dysponującym zapiskami naukowca ze słynnej powieści Mary Shelley. Ernst pragnie pójść tropem dokonań Wiktora Frankensteina i dowieść, że dzięki nauce można ożywić ciała zmarłych. Wątek ten szybko przechodzi jednak w temat konfrontacji mężczyzny ze sprawami, których nie da się wytłumaczyć szkiełkiem i okiem ani wiarą w Boga. Podróżując przez odludne tereny, Haeckel znajduje schronienie w domu starego Waltera oraz jego młodziutkiej żony Elizy. Tak oto dochodzimy do nieszczęsnej drugiej połowy filmu, która zaważyła na obniżeniu końcowej oceny produkcji. Klimat z początkowej partii obrazu bezlitośnie burzy clou w postaci żywych trupów, po raz kolejny ukazanych w serialu od mniej standardowej strony. Co prawda zombiaczki nie wzbraniają się tu przed przeżuwaniem świeżego ludzkiego mięsa, ale twórcy kładą nacisk na inną formę aktywności. Otóż ożywione zwłoki okazują się na tyle żwawe, że ochoczo biorą udział w? orgii. Cóż, zombie też ludzie, a przynajmniej kiedyś nimi byli, więc niby mogą mieć jakieś seksualne potrzeby. Mnie jednak tego typu wytłumaczenia nie przekonują. Gdyby chociaż udało się zachować jakiś nastrój, lecz nic z tego. Żartobliwie dodam, iż zabrakło mi w tej historii interwencji Daryla z ?The Walking Dead? (lub ewentualnie innego speca od zabijania zombie). On pewnie spojrzałby na tych nieumarłych erotomanów z niesmakiem i czym prędzej załatwiłby ich wszystkich przy pomocy swojej niezawodnej kuszy. Reasumując, rzecz wyłącznie dla fanów nekrofilskich opowiastek. Ocena: 3/10 Odcinek 13 ?Piętno? (?Imprint?) Pierwszy sezon ?Mistrzów horroru? postanowiono zakończyć mocnym akcentem, powierzając nakręcenie ostatniego odcinka kontrowersyjnemu twórcy z Kraju Kwitnącej Wiśni ? Takashiemu Miike. Japoński reżyser słynie z obrazów zawierających sporą dawkę groteskowej przemocy i sadyzmu jak np. ?Gra wstępna? (1999) czy ?Ichi Zabójca? (2001). Można było się zatem spodziewać, iż Miike zafunduje widzom jeden z najostrzejszych epizodów. Mimo wszystko końcowy efekt prac Japończyka najwyraźniej przeszedł wyobrażenia Micka Garrisa oraz włodarzy stacji Showtime, która premierowo nadawała serial. Stąd też decyzja o wstrzymaniu emisji ?Piętna? na owym kanale. Fabuła epizodu powstała na podstawie powieści Shimako Iwai i zabiera odbiorców do dziewiętnastowiecznej Japonii, a konkretnie na pewną wysepkę, którą trudno nazwać miłym turystycznym zakątkiem. Ów ląd został zdominowany przez ludzi złych i zepsutych, zaś lokalne przesądy wspominają ponadto o obecności demonów. Co w takim razie ściąga tam Christophera, głównego bohatera produkcji? Bynajmniej nie pogoń za sensacyjnym materiałem na artykuł, aczkolwiek protagonista trudni się zawodem dziennikarza. Tym, co faktycznie sprowadza mężczyznę na wyspę, jest miłość. Ano przed laty zakochał się chłopina z wzajemnością w niejakiej Komomo, urodziwej Azjatce o gołębim sercu. Potem jednak musiał wyjechać, lecz obiecał lubej, że wróci i zabierze ją do Stanów. Niestety, w międzyczasie Komomo zostaje sprzedana, więc ponowna wizyta Christophera w Japonii upływa na poszukiwaniach kobiety. I tak oto nasz bohater trafia w końcu na ponurą wyspę. Co prawda ukochana nie wybiega mu na spotkanie, ale pan Krzysztof spotyka za to prostytutkę o zniekształconej twarzy, która posiada informacje na temat jego oblubienicy. Enigmatyczna kurtyzana opowiada nie tylko o losach Komomo, lecz również o własnym życiu, cofając się do czasów swojego dzieciństwa. Jak łatwo zgadnąć, snutych przez kobietę historii nie da się zaliczyć do pogodnych bajeczek na dobranoc. Wszak ?Piętno? weszło w skład antologii grozy, a na dodatek zostało uznane za zbyt mocne w stosunku do reszty epizodów. No dobrze, ale co takiego mogło wstrząsnąć producentami serialu zawierającego odcinki, które nie stronią od gore lub/i erotyki? Zaserwowana przez Miike dawka okrucieństwa potrafi naprawdę zaszokować, bowiem reżyser nie boi się pokazywać aborcji, martwych płodów, skrajnej patologii w rodzinie, pedofilii ani tortur. W pamięć zapada zwłaszcza scena katuszy, jakim w ramach kary (tak na marginesie niesłusznej) poddawana jest jedna z bohaterek. O ciarki przyprawiały mnie już same krzyki ofiary tortur, a także dość długie ujęcia demonstrujące sadystyczną satysfakcję osoby, która pełniła funkcję kata. Momentami miałam wrażenie, jakbym dosłownie przechwytywała część odczuć cierpiącej kobiety. Chyba nigdy tego nie zapomnę? Paradoksalnie okrucieństwo u Miike w pewnym stopniu przyczyniło się do artystycznego sukcesu odcinka, w odróżnieniu od wyreżyserowanej przez Dario Argento ?Jenifer?, którą wspominam wyłącznie z obrzydzeniem. Wprawdzie ?Piętnu? nie jest obca umiejętność wywoływania odrazy, ale doceniam zręczność, z jaką Japończyk obdziela widzów bólem odczuwanym przez bohaterów. Należy przy tym podkreślić, iż obraz ma w sobie coś fascynującego i stawia na niejednoznaczność, kreując atmosferę na pograniczu jawy a koszmarnego snu. W konsekwencji, prowokuje do dywagacji nad różnorodnymi kwestiami, m.in. wpływu zła na ludzkie zachowanie czy nawet prawdziwości ukazanych na ekranie wydarzeń. Jeżeli doliczymy jeszcze świetną scenerię, która z powodzeniem ukazuje barwny i zarazem zepsuty orientalny półświatek, wychodzi na to, iż otrzymaliśmy najlepszy epizod w pierwszym sezonie ?Mistrzów Horroru?. Co istotne, rzeczywiście tak jest. Ocena: 8/10 cdn. [Sezon pierwszy zakończony, ale jest jeszcze drugi, którego odcinki będą omówione w kolejnych wpisach.]
  24. Koniec wakacji bądź urlopu ma to do siebie, że nad człowiekiem wisi wtedy perspektywa szybkiego powrotu do nauki lub pracy. Dlatego też z reguły nie wzbudza aż takiej radości jak pierwsze dni wolne od obowiązkowych zajęć. Niemniej nie musi wiązać się z serią smutnych westchnień czy innych form wyrażania żalu ? zawsze lepiej spędzić ten okres tak, aby nie tracić pozytywnej energii. Dla przykładu Jerzyk, któremu zostały zaledwie dwa dni wytchnienia, zamierza przeżywać ciekawe przygody. Nie przypuszcza jednak, jakie niespodzianki zgotuje mu wówczas los. Dwunastoletni Jeremiasz Orzech, zdrobniale nazywany Jerzykiem, jest głównym bohaterem przygodówki The Night of the Rabbit, autorstwa popularnego wśród miłośników gatunku Daedalic Entertainment (m.in. The Whispered World, A New Beginning, trylogia Deponia). Jak zasygnalizowałam we wstępie, chłopiec ani myśli dołować się nieuchronnym początkiem roku szkolnego, lecz chce korzystać z uroków wakacji póki to jeszcze możliwe. Ma zresztą odpowiednie do tego warunki, gdyż mieszka w malowniczej okolicy z dala od zgiełku wielkiego miasta. I choć przygodowe plany Jerzyka raczej nie wykraczają poza najbliższe okolice, wielka podróż sama upomni się o sympatycznego młodzieńca. Na ową wyprawę zaprosi go zaś elegancko wystrojony biały królik, który przedstawia się jako Markiz de Hoto. Enigmatyczny jegomość twierdzi, że jest potężnym magiem i pragnie przyjąć Jerzyka na swojego ucznia. Chłopiec wykazuje duże zainteresowanie tą propozycją, co nie dziwi zważywszy na jego marzenia o zostaniu czarodziejem. Oferta Markiza jest rzeczywiście kusząca, ponieważ proponuje on kształcenie na Obieżydrzewa ? maga ze specjalizacją w dziedzinie podróży pomiędzy równoległymi światami. Baśń z przesłaniem Tak więc Jerzyk podąża za białym królikiem niczym Alicja z powieści Lewisa Carrolla. Wprawdzie młodego bohatera czeka sporo pracy, ale według długouchego profesora zdąży wrócić do matki przed obiadem. Markiz wskakuje wraz ze swoim protegowanym do magicznego portalu w drzewie, który prowadzi ich do fantastycznej krainy o nazwie Mysibór, pełnej mnóstwa mniej bądź bardziej uroczych stworzeń (m.in. gadających myszy, królików, jeży, sów czy krasnali). Mimo że w uniwersum produkcji nie brakuje słodkich zwierzaków i po grę śmiało mogą sięgnąć dzieci, deweloperzy z niemieckiego studia nie fundują nam banalnej opowiastki. The Night of the Rabbit potrafi wywołać uśmiech na twarzy, posiada ciekawych bohaterów (włącznie z dalszoplanowymi postaciami), uwodzi baśniowym klimatem, a także bywa wzruszające i skłania do refleksji, co czyni historię Jerzyka propozycją dla odbiorców w każdym wieku. Fabuła nabiera poważniejszych tonów szczególnie w późniejszych partiach rozgrywki, kiedy to młody adept magii dowie się, iż na jego barki spada ratowanie nie tylko mieszkańców Mysiboru. Już wcześniej jednak produkcja daje pojedyncze sygnały, iż nie mamy do czynienia z beztroską sielanką. Jako przykład niech posłuży położony w pobliżu domu Jerzyka las oraz widoczne z jego skraju miasto. Dokładna eksploracja otoczenia pozwoli nam zapoznać się z komentarzami protagonisty, gdzie przemycono nieco ekologicznych haseł. Migające z oddali szare zabudowania kontrastują ponadto z rustykalno-leśnymi terenami ? te drugie nadal wypadają bardziej świeżo i zawierają w sobie coś magicznego, aczkolwiek powoli zaczynają uginać się przed szkodliwą dla przyrody ekspansją człowieka. Ekologiczne pierwiastki stanowią w pewnym sensie drugie dno fabularne przygodówki, gdyż motyw ten pobrzmiewa też w dalszych fragmentach historii, oscylujących wokół magicznych wojaży chłopaka. Można w tym wszystkim dostrzec delikatne echa twórczości Hayao Miyazakiego, tak na marginesie służącej Mattowi Kempke, głównemu projektantowi gry, za jedno ze źródeł inspiracji. Z magią za pan brat Jak przystało na produkcję spod znaku point and click, obsługa nie przysporzy nikomu kłopotów. Niemniej twórcy zaimplementowali tutorial, który zaznajamia z podstawowymi zasadami sterowania. Co istotne, dostępny w początkowej fazie zabawy przewodnik skonstruowano w taki sposób, aby nie zakłócał immersji. Mianowicie został on zrealizowany w formie audycji radiowej, która dobiega z odbiornika stojącego przed domem Jerzyka. Prezenter objaśnia wówczas to i owo pod płaszczykiem pogadanki na temat porannych ćwiczeń. Oprócz tego, ze światem przygodówki bardzo zgranie komponuje się opcja podświetlania aktywnych punktów na planszy. Otóż z możliwości ujawnienia hotspotów będziemy korzystać od momentu, gdy otrzymamy specjalną monetę z otworem w środku. Aby gra zaznaczyła klikalne elementy otoczenia, Jerzyk musi zatem spojrzeć przez dziurkę w zaczarowanym miedziaku. Mało tego, moneta odgrywa bardzo ważną rolę fabularną, pokazując czasami niewidoczne przy zwyczajnej obserwacji obiekty lub prawdziwą naturę tych wcześniej dostępnych. To interesujący i zarazem sugestywny zabieg, pozwalający wyobrazić sobie, że magia może być dosłownie wszędzie ? nawet tuż obok nas. Poza czarodziejskim grosikiem, The Night of the Rabbit oferuje jeszcze inne formy wsparcia, ale nie cechują się już aż tak koncertowym wykonaniem. Jeden z nich to wskazówkowicz, pierwsze z kilku zaklęć, jakich nauczy się Jerzyk. Podobnie jak moneta, nie wytrąca z uczucia immersji, lecz uzyskane podpowiedzi bywają zbyt ogólnikowe, aby mówić o faktycznych kołach ratunkowych. Więcej szczegółów znajdziemy dla odmiany w dzienniku, choć tu z kolei walory pomocnice zostają zakłócone przez pewien bałagan w informacjach. Nie zaszkodziłoby lepsze dopracowanie owych elementów, tym bardziej iż przygodówka jest przyjazna dla dzieci pod względem fabuły i oprawy wizualnej. W związku z powyższym, najmłodsi odbiorcy powinni grać w towarzystwie starszej osoby, która subtelnie pomogłaby w kłopotliwych fragmentach. Zadania, jakim stawimy czoła w The Night of the Rabbit, to głównie zagadki ekwipunkowe, polegające na wędrówkach pomiędzy lokacjami, zbieraniu różnorakich przedmiotów, używaniu ich w odpowiednich miejscach, a niekiedy też we właściwej kolejności. Warto przy tym podkreślić, iż twórcy urozmaicili tradycyjną przygodówkową rozgrywkę obecnością magicznych zaklęć, stopniowo poznawanych w trakcie naszej podróży. Od pewnego momentu będziemy ponadto dysponować księgą służącą do zamiany nocy w dzień i vice versa, a także bardzo sympatyczną karcianką ? Kwartetem. Z przyszykowanymi przez deweloperów wyzwaniami uporamy się w mniej więcej 11 godzin, ale czas ten może ulec wydłużeniu w przypadku, gdy zależy nam na zdobyciu kompletu osiągnięć. Tzw. ?acziki? otrzymamy bowiem zarówno za postępy w fabule, jak i czynności dodatkowe, np. za zebranie wszystkich kropel rosy czy rozegranie karcianej partii z każdym mieszkańcem Mysiboru. Magiczne piękno Ekipa zza Odry niejednokrotnie udowodniła, że zna się na tworzeniu prześlicznych produkcji. Perypetie Jerzyka wpisują się w tę chwalebną tendencję, przykuwając wzrok starannymi sylwetkami postaci oraz kipiącymi od kolorów i detali planszami. Całość przywodzi na myśl najładniejsze dwuwymiarowe filmy animowane ? gdyby historia młodego Orzecha podbijała srebrny ekran, kto wie, czy nie stanowiłaby realnej konkurencji dla obrazów od studia Ghibli bądź klasyków Disneya pokroju ?Małej Syrenki?. Poszczególnym tłom nie można zarzucić odpowiedniego klimatu ? przykładowo w lokacji, gdzie widać dom Jerzyka, wyraźnie czuć późne lato. Postarano się również o różnorodność w obrębie zwiedzanych plansz. Już samemu Mysiborowi, w którym zabawimy najdłużej, daleko do epatowania monotonią. Dzięki drzewoportalom zajrzymy też do innych miejsc, w tym krainy inspirowanej azjatyckim kręgiem kulturowym. Znakomitej oprawie wizualnej dzielnie wtórują realistyczne odgłosy otoczenia wespół z dopasowaną do lokacji i wydarzeń muzyką. Co do angielskiego dubbingu, voice acting nie musi się niczego wstydzić, dlatego dobrze, iż spolszczenie objęło wyłącznie tekst. Jak natomiast wypadają polskie napisy? Ogólnie przyzwoicie, a pojedyncze wpadki nie psują przyjemności płynącej z zabawy. Deadalic Entertainment po raz kolejny stanęło na wysokości zadania, fundując miłośnikom przygodówek naprawdę wyborną pozycję. The Night of the Rabbit to magiczna ? dosłownie i w przenośni ? opowieść, która powinna urzec sympatyków baśni oraz fanów klasycznych point and clicków, bez względu na ich wiek. Co więcej, deweloperzy wyszli obronną ręką z misji ubarwiania tradycyjnej rozgrywki, ponieważ wprowadzone rozwiązania rzeczywiście urozmaicają gameplay, jednocześnie nie zaburzając gatunkowych norm. A jako że w grze pozostawiono małą furtkę dla kontynuacji, nie obraziłabym się, jeśli w przyszłości powstałby również sequel. Ocena: 9/10 Grywalność: 9/10 Grafika: 9/10 Audio: 9/10 Plusy: + fabuła + barwni bohaterowie + klimat + magiczna moneta do wykrywania hotspotów + satysfakcjonujący gameplay + długi czas zabawy + piękna grafika + wysokiej klasy udźwiękowienie Minusy: - wskazówkowicz i dziennik nie sprawdzają się dobrze w roli podpowiedzi - pojedyncze uchybienia w polskich napisach
  25. Odcinek 10 ?Chora dziewczyna? (?Sick Girl?) Lucky McKee, który zaproponował widzom ?Chorą dziewczynę?, to najmłodszy twórca w gronie ?Mistrzów Horroru?. Na jego reżyserski dorobek składa się jeszcze mniej pozycji niż w przypadku stojącego za ?Jasnowłosym dzieckiem? Williama Malone?a. Przed angażem do antologii grozy, nakręcił ledwie dwa tytuły ? ?All Cheerleaders Die? (2001) oraz ?May? (2002). Pierwszy z wymienionych obrazów to produkcja wyreżyserowana wspólnie z Chrisem Sivertsonem zaraz po ukończeniu studiów. Przy drugim McKee pracował już samodzielnie, lecz co najważniejsze, zrobił film, który w pewnych kręgach uważany jest za kultowy. Reputacja ?May? prawdopodobnie wystarczyła więc, by McKee zasilił ekipę tworzącą antologię grozy. W dziesiątym odcinku serialu poznajemy introwertyczną lesbijkę Idę Teeter, której wyraźnie doskwiera samotność. No, może nie do końca ? ma zaufanego przyjaciela Maxa Grubba, a wykonywana profesja daje kobiecie sporo satysfakcji. Bohaterka jest z zawodu entomologiem i tak bardzo kocha owady, że w mieszkaniu trzyma mnóstwo przeróżnych okazów. Do pełni szczęścia brakuje jej jednak drugiej połówki, w znalezieniu której przeszkadza nie tylko wrodzona nieśmiałość, lecz również upodobanie do robali. W końcu wydaje się, że wreszcie dojdzie do spełnienia marzeń o miłosnej idylli. Pani naukowiec zagaduje dziewczynę, którą codziennie mija w drodze do pracy. Misty Falls, bo tak nazywa się owa panna, chętnie przystaje na propozycję wspólnego wieczoru. Co więcej, uczucie pomiędzy kobietami szybko rozkwita, a nowa wybranka Idy nie ucieka na widok żywych owadów. Niestety, w międzyczasie panna Teeter otrzymuje paczkę z żywym egzemplarzem nieznanego gatunku, który wydostaje się na wolność i kąsa jej ukochaną. Wskutek ugryzienia dziewczyna zaczyna zachowywać się bardzo dziwnie, co w dalszej części produkcji zaowocuje rysami na związku bohaterek. Oprócz tego, w organizmie Misty zachodzą poważne mutacje. Jak widać, reżyser i zarazem współautor scenariusza chciał połączyć historię lesbijskiej miłości z horrorem o niebezpiecznym robalu. Przyznam, że już sama ta idea nie podziałała na mnie zbyt zachęcająco. Nie mam na myśli wątku homoseksualnej pary, ale właśnie poczynania wstrętnego owada. Nie wierzyłam, że da się z tego wykroić wartościowy obraz. I nie myliłam się, bowiem obejrzenie całego epizodu utwierdziło mnie w takim przekonaniu. Złego wrażenia nie zacierają wizualne triki w postaci kilku ujęć widzianych ślepiami insekta. Z kolei quasi-rysunkowa sekwencja snu Misty dodatkowo pogłębia niesmak zamiast w pozytywnym sensie urozmaicić obraz Lucky?ego McKee. Owa wizja przedstawia nagą pannę Falls oraz wielkiego owada kłującego młodą kobietę w brzuch, co miało chyba symbolizować gwałt lub stosunek za przyzwoleniem. W każdym razie wypadło to kiczowato, podobnie jak reszta odcinka, który w miarę rozwoju wydarzeń staje się coraz bardziej groteskowy. Finałowa scena z udziałem robala mogłaby zaś z powodzeniem startować w konkursie na najbardziej żenujący obrazek. Nawiązując do tytułu epizodu, tu nie jest chora jedynie dziewczyna, lecz cały film. Ocena: 2,5/10 Odcinek 11 ?Autostopowiczka? (?Pick me up?) Nakręcenie jedenastego odcinka serialu przypadło Larry?emu Cohenowi, który w swojej karierze przyłożył rękę nie tylko do gatunku grozy. Warto też nadmienić, iż Amerykanin zajmuje się zarówno reżyserią (np. horror ?It?s Alive!? z 1974 roku oraz jego dwa sequele), jak i scenopisarstwem (m.in. seria ?It?s Alive?, trylogia ?Maniac Cop? czy thriller ?Telefon? Joela Schumachera z Colinem Farrellem w roli głównej). W przypadku ?Autostopowiczki? stanowisko scenarzysty piastuje jednak David J. Schow, który przetłumaczył na język filmu opowiadanie własnego autorstwa. Kłopoty bohaterów tego epizodu zaczynają się od autobusu popsutego na mało uczęszczanej autostradzie. Burza mózgów pomiędzy pasażerami i kierowcą nie prowadzi do jednomyślnej decyzji ? część grupy woli czekać przy niesprawnym pojeździe, podczas gdy reszta chce jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Niestety, mają wyjątkowo dużego pecha, ponieważ utknęli na terenie łowieckim aż dwóch psychopatów. Panowie działają samodzielnie i mają odmienne modus operandi, aczkolwiek popełniane przez nich morderstwa łączy w pewnym sensie możliwość podpięcia pod kategorię przestępstw drogowych. Wheeler to na pozór życzliwy starszy pan, który jeździ ciężarówką i chętnie oferuje napotkanym pieszym podwózkę. Walker jest zaś młodym autostopowiczem, wzbudzającym skojarzenia z postacią graną przez Rutgera Hauera w słynnym obrazie z 1986 roku. Jako że brakuje zgody wśród osób, które podróżowały uszkodzonym środkiem transportu, każdy z seryjnych zabójców znajduje coś dla siebie. Jedni ochoczo wsiadają do wozu Wheelera, nieświadomi faktu, iż ?uczynny? kierowca nie zamierza ich grzecznie zawieźć do celu. Innych czeka natomiast równie wątpliwa frajda poznania Walkera, który wkrótce potem pojawia się w pobliżu popsuptego wozu. Zaistnieje jednak kwestia sporna w osobie niejakiej Stacii ? kobieta także jechała autobusem, ale odłączyła się od pozostałych pasażerów jeszcze przed przybyciem psychopatów. Bohaterka wybrała długą pieszą wyprawę do najbliższego motelu i to właśnie tam dojdzie do skrzyżowania dróg czarnych charakterów. A kiedy dowiedzą się, że Stacia była wcześniej w feralnym autobusie, tym bardziej nie zechcą jej odpuścić. O ile w poprzednim odcinku (?Chora dziewczyna?), jaki miałam wątpliwą przyjemność obejrzeć, już sam pomysł na fabułę uznałam za poroniony, tak tutaj ogólny zarys scenariusza przedstawia się całkiem ciekawie. Myślę przede wszystkim o ubarwieniu historii w stylu ?Autostopowicza? z Hauerem obecnością dwóch morderców. Tego typu zabieg dawał nadzieję na emocjonujący pojedynek śmiertelnie niebezpiecznych drapieżników. Niemniej trzeba jeszcze przebyć trasę od interesującego konceptu do realizacji w taki sposób, aby ów efekt końcowy wyglądał co najmniej równie dobrze jak na etapie planowania. I tu twórcy chyba troszeczkę zbłądzili po drodze, ponieważ zabrakło mi większych emocji, atmosfery nieustannego napięcia i solidnego zastrzyku adrenaliny. Średniak ? tak jednym słowem mogę podsumować moje wrażenia z ?Autostopowiczki?. Nie jest źle, lecz po prostu przeciętnie. Owszem, zdołałam obejrzeć z umiarkowanym zainteresowaniem i nie spałam w trakcie seansu. Szkoda tylko, że nie rozwinięto potencjału drzemiącego w historii dwóch drogowych psychopatów. W konsekwencji, wyreżyserowanej przez Larry?ego Cohena produkcji ani nie polecam, ani nie każę uciekać przed nią w popłochu. Za to gorąco zachęcam do obejrzenia niejednokrotnie przywołanego przeze mnie ?Autostopowicza? z Rutgerem Haurem, jeśli dotąd nie widzieliście tego filmu. Tam co prawda mamy zaledwie jednego mordercę, ale takiego, co samym spojrzeniem potrafi przyprawić o ciarki na plecach. Ocena: 5/10 cdn.
×
×
  • Utwórz nowe...