Skocz do zawartości

Stillborn

Hall of FAme
  • Zawartość

    16057
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    50

Wpisy blogu napisane przez Stillborn

  1. Stillborn
    Jeśli, drogi czytelniku, oczekujesz tutaj czegoś w jakikowlwiek sposób związanego z naszą ligą, to idź sobie stąd precz. Nasza liga (teraz, to chyba inaczej się nazywa :]), to dno i metr mułu. Nie mam zamiaru tracić na to czasu.
    Ale ok, przejdźmy do sedna. O to, o co mi się tak naprawdę rozchodzi.
    Najpierw przedstawię persony biorące udział w tej komedii:
    - ja, świetnie się prezentujący przed kamerą, choć nigdy żadna mnie nie uchwyciła :]
    - telemarketerka dzwoniąca w imieniu T-Mobile, mojego operatora sieci komórkowej
    Ta mrożąca krew w żyła historia zaczęła się wczoraj, krótko po tym, jak skończyłem myć gary po spałaszowanym obiadku. Rozdzwonił się telefon, numeru nie znam. Ale myślę sobie, może to coś ważnego, odbiorę. W słuchawce od razu, raźnym męskim głosem* wyjawione mi zostaje, że T-Mobile, w podzience za korzystanie z ich usług, chce mi podziękować za to, jaki super (i w ogóle) jestem, że płacę abonament (a spróbowałbym nie...). Potem następuje przedstawienie się telemarketerki i od razu przechodzi do sedna "Samsung Galaxy Young, jedyny w swoim rodzaju, za jedynie 1 zł + pakiet (iluśtam) darmowych minut oraz smsmów, za jedyne 58,99 zł". Już teraz zapaliła mi się lampka** w głowie, oznaczająca załącznie się trybu "wzmożona czujność". Przerwałem jej tyradę, pytając się, dlaczego - dzwoniąc do mnie, nie poinformowała mnie, że rozmowa jest nagrywana. "Bo regulamin tego nie przewiduje"...
    Zaraz zaraz, o ile się nie mylę, to chyba dzwoniąc do nas z jakimikolwiek ofertami, MAJĄ obowiązek poinformowania nas, że rozmowa jest nagrywana, prawda?
    Ale mniejsza o to.
    Zacząłem babkę wypytywać, jaki ta "super" oferta będzie miała wpływ na mój abonament, oraz że decyzji nie podejmę, jak nie sprawdzę, co za właściwie telefon próbują mi wcisnąć***.
    "Nie trzeba, już panu tłumaczę, jakie telefon posiada parametry[...]" - i w tym miejscu następuje wypluwanie danych (marketingowych, że się tak wyrażę) telefonu. Wypluwanie z prędkością CKMu, co bym przypadkiem czegokolwiek nie zapamiętał. Oczywiście, moje pytanie o wpływ zakupu za 1 zł nowego tel. na mój abonament zostało zignorowane. Jak się rozkręciła z zachwalaniem oferowanego produktu, to nie mogła skończyć :]. Moje próby przerwania tej tyrady były daremne.
    Jak już odczekałem swoje i wyczaiłem moment, gdy brała wdech, zapytałem się, w jaki sposób odbędzie sie przebieg transakcji. Odparła "przyjdzie do pana nasz przedstawiciel z umową oraz telefonem i wtedy zapozna się pan z jej treścią"****. Cóż, jedyne, co mi wtedy przyszło do głowy, to zapytanie, czy im się taka podróż do mnie będzie opłacać w przypadku, gdy umowa mi się nie spodoba i finalnie nie zechcę telefonu. Odpowiedź, jaka padła, wprawiła mnie w osłupienie! Serio, ale zatkało mnie na moment. "Wyrażenie zgody na wizytę naszego agenta jest RÓWNOZNACZNE z zaakceptowaniem proponowanej oferty. Rozmowa jest nagrywana, więc jest wiążąca."
    Rozumiecie powyższe zdanie i moje poprzedzające je wywody? Nosz kurwa mać, najpierw NIE informują, że rozmowa jest nagrywana, a potem okazuje się, że trzeba uważać, co się mówi, bo rozmowa jest WIĄŻĄCA (o czym też bym nie został poinformowany, gdybym nie był dociekliwy)! Przecież to jest naciąganie konsumentów! Nie wiem, czy to się nadaje na skargę do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, ale mam zamiar im to zgłosić.
    Przydałoby się ten wpis jakoś podsumować, ale za każdym razem, jak o tym myślę, to się we mnie wręcz gotuje. Naprawdę ludziska, ale przy takich ofertach bądźcie bardzo czujni i zasypujcie ich pytaniami. Oraz BARDZO uważajcie na to, co mówiecie. Bo powiedzenie "tak" kończy się przyjęciem oferty i zobowiązaniem do uiszczenia za nią opłaty.
  2. Stillborn
    Z mojego postanowienia jednego wpisu tygodniowo jak zwykle wyszły nici. Znaczy, spruło się :]. Nieważne.
    Obmyśliłem sobie, by w miarę różnicować swoje wpisy (zespoły opisywane), choć mam zamiar się poruszać, jak już wspominałem, w black metalu. Ale! Tak sobie myślę, że wkrótce zrezygnuję z tego postanowienia. W końcu jest tyle świetnych kapel, które na dobrą sprawę nawet nie stały koło black metalu. Przykładów oczywiście teraz nie podam. I nie dlatego, że mam słabą pamięć, ale dlatego, że nie chcę psuć komukolwiek niespodzianki, jaką będą przyszłe wpisy.
    Tym razem prezentuję Wam jedną z najstarszych polskich kapel black metalowych - Abusiveness. Chłopaki zeszli się w 1991 roku w Lublinie. Jakby ktoś nie wiedział, co to za mieścina, to Lublin, to takie nasze Bay Area, z milionem kapel, choć muzyków jest tam ze trzech. Mają co robić :].
    Jeśli chodzi o ich dokładniejszą biografię, to mam mały problem, bo różne dane są, ale porozrzucane po internetach. Niemniej - coś postaram się z tego sklecić.
    Wracając do sedna: zespół, jak wspomniałem, powstał w 1991 roku. Założył go Piotr Bajus, noszący w tej kapeli miano Mścisław. Bajus, to taki człowiek orkiestra. Prawdopodobnie odkąd nauczył się samodzielnie siedzieć, już chwytał za instrumenty i próbował coś na nich grać. Tak więc nasz człowiek orkiestra udzielał się i wciąż udziela w:
    Biały Viteź
    Blasphemy Rites
    Deivos
    Dira Mortis
    Moon
    Pripegal
    Ulcer
    Blaze of Perdition (przyszłość zespołu pod znakiem zapytania :[)

    A to tylko zespoły mniej lub bardziej aktywne...
    Mścisław dokooptował sobie do składu (ale dopiero ok 1993 roku), by nie być samemu, niejakiego Krzysztofa Sarana, szerzej znanego jako Wizun. Czyli kolejna niespokojna osoba, która udziela się w połowie metalowych projektów na naszym rynku :]. Nie będę wymieniał kapel, w których na garach siedzi Wizun. Starczy, że napiszę, że widocznie bardzo się z Mścisławem polubili, bo wygląda na to, że tam, gdzie gra Mścisław, tam i niemal na 100% będzie Wizun.
    Przechodząc dalej:
    Parentalia - demo 1994

    Visibilum Invisibilum - demo 1996

    Dwie twarze mroku - demo 1997

    Split z Hefeystos - 2000

    Niestety, ale o powyższych nagraniach nie mogę nic napisać. Nie miałem z nimi styczności. Może kiedyś je wznowią. Z chęcią wciągnę :].
    Aha, dzięki nonsensopedii dowiedziałem się, że okładka pierwszego dema była narysowana długopisem i powielana na ksero. Patrząc na tą okładkę, jestem niemal na 100% pewien, że to prawda. Okropieństwo. Ale z drugiej strony, to nic nowego dla lat 90-tych. Taka partyzantka, to w sumie był standard.
    W 2002, własnym sumptem, pojawił się na rynku pierwszy długograj. Zaledwie 11 lat od powstania Abusiveness. Nosi to (tak, to) miano Krzyk Świtu, okładka prezentuje się nawet dobrze:

    Natomiast muzyka... Czytałem niesamowicie optymistyczne recenzje, gdzie wystawiano noty rzędu 95-100%! Masterpiece? Ciężko odpowiedzieć mi na to pytanie. Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć, że czasy ciężkie i nagranie trzeba było pokryć z własnej kieszeni. Ale to, jak prezentuje się jakość tego nagrania, to po prostu horror. Z kaszaną w roli głównej. Nie pamiętam dokładnie jak to się prezentowało (wybaczcie, ale kompletnie nie mam ochoty na przypomnienie sobie tego), ale niemal na pewno słychać było tylko charczący, zabrudzony wokal i słodko plumkający parapet. Perkusja i wiosła były. Chyba. Gdzieś w tle można je podobno usłyszeć.
    Także jak chcecie sobie tego posłuchać, to Wam w tym nie pomogę :].
    Tak sobie myślę, że na dobrą sprawę nie tylko ja mam takie odczucia co do tego krążka. Ponieważ Abusiveness zamilkli na 4 lata. Ale prawdopodobnie było to bardziej spowodowane muzycznym ADHD, na które cierpią muzycy tego zacnego komanda.
    W 2006 wydali kolejne demo - Legenda Wieków:

    Także nie miałem okazji się z nim zapoznać. Ale patrząc na spis utworów, który pokrywa się po części z drugim CD na ich koncie, to wiem, czego się spodziewać.
    A teraz najlepsze:

    Hybris - mój pierwszy kontakt z Abusiveness. Wydana w 2007 dla niemieckiego Heavy Horses, przez co tekst (prócz jednego kawałka) został napisany po angielsku. Niby nic niezwykłego, ale (teraz zdałem sobie sprawę, że o tym wcześniej nie wspomniałem) biorąc pod uwagę, że mamy tutaj do czynienia z Pagan Black Metalem, to nie bardzo mi ten fakt pasuje.
    Na całe szczęście, to jedyny, i w sumie niewiele znaczący, mankament.
    Warto by było co nieco napisać o samej muzyce, prawda? Już wiecie, że mamy tutaj do czynienia z Pagan Blackiem. A co za tym idzie, teksty opiewają wielkie bitwy z chrześcijańskim najeźdźcą. Co nieco też się wspomina o różnorakich bóstwach, czy miastach, które obecnie ledwo historia odnotowuje. Zawsze mnie zastanawiało, gdy krzykacz wyrykuje teksty "bitewne", dlaczego pomija fakt, że te bitwy były przegrane. A jeśli już, to skupia się na "chwalebnej śmierci w bitwie". Nie wspominając o jej wyniku :]. Nevermind.
    Heavy Horses musiało posmarować nieco kasy na sesję (wymagając przy okazji, by teksty były zrozumiałe, czyli po angielsku), bo płyta brzmi iście potężnie! Klarownie, ale nie plastikowo. Jedyne, co mi mało pasuje, to słabo słyszalny bas. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
    Natomiast sama muzyka, to bardzo szybki i gęsty black, z pięknie piłującymi gitarami i Wizunem lecącym ciągle na blaście. Całość nie jest jednak pozbawiona melodii. Ba, jest jej bardzo dużo, z okazjonalnymi, dość atmosferycznymi zwolnieniami (+ solówki).
    Pamiętam, że od razu zakochałem się w tym kawałku plastiku, który miał wypalone tak zacne dźwięki. Ile to już lat? Siedem. A mnie wciąż banan na twarzy się pojawia, jak zapuszczam sobie Hybris.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo Dobra, przejdźmy dalej. W składzie były pewne roszady, ale osnowa, w pośtaci Mścisława i Wizuna pozostała. Chłopaki jednak nie siedzieli bezczynnie (abstrahując od faktu, że udzielali się gdzie popadnie), pracując nad muzyką i ją udoskonalając. Mamy więc obecnie np. dwa wokale. Wiodący, czyli nadal Mścisław oraz towarzyszący, czysty i epicki, za który jest odpowiedzialny Xaos Oblivion. Udało mi się tylko dowiedzieć, że ma na imię Kamil i znany jest głównie z projektu typu One Man Horde (:]). Oraz udziału w wielu innych muzycznych dewiacjach.

    Jest rok 2010. Trioditis zostaje wydane nakładem zasłużonej dla naszej sceny Old Temple.
    Jak już wcześniej wspomniałem, muzycznie Abusiveness wyewoluowali. Nadal jest bardzo intensywnie i wściekle. Nadal jest w tym sporo melodii. Nadal tematycznie mamy to, co wcześniej. Ale sama muzyka stała się bardziej progresywna, bardziej techniczna. Riffy już nie tylko piłują, ale bywają rwane. Jest więcej zmian tempa. Jest, co tu dużo się rozpisywać, ciekawiej. Ale i ciężej w odbiorze.
    Dodatkowo mamy jeden kawałek z tekstem po ukraińsku: Prychovanyj Boh (wybaczcie brak cyrylicy, ale pewnie nasz forumowy skrypt by na tym czkawki dostał :]).
    Bardzo tez mi się podoba tłocznie samej płyty. Nie piszę tutaj o stronie z obowiązkowym obrazkiem, tylko o tej z zapisem:


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo O dalszych losach zespołu napiszę pokrótce. Niestety, ale jestem do tego zmuszony.
    W tym samym roku, w którym wydali Trioditis, wypuścili split Nowa Era. Krążek dzielili wraz z Saltus. Mam ten album, ale nie słuchałem. Ba, mam go od 3 lat i NADAL go nie słuchałem :]. Z prostej przyczyny. Wydali go na winylu... Czego nie byłem świadom dokonując zakupu. A dopiero teraz, jak skończyłem remontować chatę, mam miejsce na adapter. Ale! Nie mam jeszcze adaptera...
    2010 rok był bardzo produktywny dla Abusiveness. Gdyż wydali także swoją pierwszę EPkę - Nad grobem ojców.
    Teraz, przekopując internet w poszukiwaniu różnych newsów, dowiedziałem się, że w 2012 wyszedł 4-way split, czyli Dziady w Kozim Grodzie. Nie wiem, jakim cudem to przeoczyłem. Mam tylko nadzieję, że ten CD (tak, żaden vinyl) jest wciąż dostępny. Ale obawiam się, że to jakieś okolicznościowe, ściśle limitowane wydawnictwo, więc może być ciężko.
    Co dalej?
    Po ubiegłorocznym wypadku w Austrii, z którego Blaze of Perdition wyszło częściowo na tarczy (śmiertelny wypadek), pozostało mi tylko czekać, co będzie dalej. A mam nadzieję, że będzie.
  3. Stillborn
    Tym wpisem rozpoczynam serię o kapelach/projektach, które uważam za warte opisania i sam słucham. A że słucham głównie metalu, z naciskiem na szeroko pojęty black metal, to myślę, że już wiecie, czego się spodziewać. Myślę, że dla niektórych to już wystarczający powód, by więcej tutaj nie zaglądać. Tak, czy inaczej - zapraszam.
    Khold - dość ponury, niczym się nie wyróżniający zespół z Norwegii... Przynajmniej na początku swojej działalności.
    Pochodzą z Oslo, a sądząc po pochodzeniu i niezrozumiałym języku (Gard, mimo iż charczy, robi to w sposób zaskakująco klarowny - bez problemu słyszy się każde słowo) można wnioskować, że teksty są w ich ojczystym języku. Z tego, co podaje ich strona na Wikipedii, to język, w którym są napisane liryki (przez Hildr, żonę wokalisty), to staronorweski. Kolejną ciekawostką jest fakt, że kapela, mimo iż gra black metal, to... nie znajdziemy tam tak popularnego satanistycznego bełkotu. Tematykę, jaką porusza w tekstach Hildr, to (za Encyclopedia Metallum) mrok, śmierć, zło czy folklor. Ogólnie, to posępne, dołujące historie (a przynajmniej tak sądzę, bo języka nie rozumiem...)

    Słuchając pierwszego albumu Masterpiss of Pain (2001) ledwo co można rozróżnić ich muzykę od innych, podobnie grających zespołów. Przede wszystkim mamy tutaj do czynienia z tradycyjnym, norweskim spojrzeniem na black metal. Tyle, że w średnim tempie, z okazjonalnymi zrywami, w postaci szybszych kawałków. Jednakże album jako całość zwyczajnie nuży. Nie jest mimo to tak źle. Już tutaj pojawiają się takie utwory, jak
    , czy . M.in. po tych kawałkach można wnioskować, w którym kierunku Khold w przyszłości podąży.
    Drugi ich album, Phantom (2002), to dalsze rozwijanie swojego stylu, czyli operowania średnimi tempami i dość przebojową (jak na ten gatunek muzyki) melodyką. Sam Phantom niestety wciąż nie jest jeszcze tym, czym mógłby być. Mimo iż jest lepiej, niż poprzednio, wciąż ponure chłopaki z Khold nie potrafią w pełni zaciekawić. Ale już niewiele im brakuje. Słychać to choćby na otwierającym płytę
    . Kawałek rzeczywiście wpada w ucho i długo tłucze się po głowie. Zresztą, dzięki temu utworowi postanowiłem zakupić całą dyskografię. Płyta przede wszystkim jest bardziej zróżnicowana, niż poprzednik. I wychodzi jej to na dobre.
    Jakoś tak jest, że trzeci album uważa się za najlepszy w dorobku danej kapeli. Tutaj też tak jest, ale tylko jeśli się weźmie pod uwagę poprzednie krążki. Mimo, że bardzo lubię M?rke Gravers Kammer (2004), to następne albumy są lepsze. Ale o tym za chwilę.
    Warto tutaj wspomnieć, że chłopaki z Khold dorobili się kontraktu z Candlelight (wcześniej byli związani ze sławną Moonfog) oraz pierwszego obrazka:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Cieszy mnie też, że bardziej poszli w stronę black'n'rolla, nie tonąc przy okazji w mieliznach, z których są znane tego typu kapele. Mimo iż możemy tutaj spokojnie mówić o stylu Khold (od razu idzie rozpoznać, kto gra), to kawałki są na tyle zróżnicowane, że płytki słucha się z przyjemnością. Wielokrotnie.

    Pierwsze, co rzuca się w oczy, to klimatyczna sesja zdjęciowa. Mimo iż mamy od początku do czynienia ze skoncentrowaniem się na fotografowaniu Garda (który ma dość oryginalną "padnę"), to tutaj wybrano się w plener. Nie ma w tym chwycie absolutnie nic oryginalnego (prócz samego Garda), to całość prezentuje się znakomicie. Niestety, można ją w pełni pooglądać w necie. W booklecie mamy raptem kilka grafik. Pozostała część załogi też chciała mieć słitfocie. A oni wyglądają głupio (czyli jak znacząca większość muzyków z tego gatunku).
    Nieważne. Ważne jest natomiast to, że Khold wraz z tym albumem - Krek (2005) - przeszli do Tabu. Oczywiście, obrazek też został nakręcony:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Niestety, nie ma on nic wspólnego z sesją zdjęciową. Na teledysku widzimy starych ludzi tańczących do muzyki Khold. Być może w połączeniu z tekstem ma to jakiś sens. Cóż, nie wiem...
    Muzycznie natomiast, to stary, dobry Khold i ich jeszcze bardziej przebojowy (w ramach gatunku i ogólnej ponurości muzyki, oczywiście). W zasadzie mógłbym wymienić tutaj każdy kawałek. Płyta równa, każdy numer wpada w ucho i tam zostaje.

    Dalsza kolaboracja z Tabu zaowocowała kolejnym albumem, Hundre ?r gammal w 2008 roku oraz kolejnym klipem:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Jedno, co mogę o nim naprawdę napisać, to to, że nie ma już takiego absurdu (ach, moja ignorancja), jak w poprzednim teledysku. Natomiast sądząc to powyższym obrazku, to mamy tutaj teksty dotyczące starości i samotności. Co by nawet pasowało. Chyba. Bo nie rozumiem tekstu...
    Jak dla mnie, to ten album jest zdecydowanie najlepszy w ich dorobku. Pod względem stylu nic się nie zmieniło. A mimo to jest lepiej. I wciąż zróżnicowanie, zwyczajnie ciekawie i bardzo przebojowo. Znów mam ochotę polecić każdy kawałek z tej płyty.
    Co dalej? W 2011, albo 2012 (Encyclopedia Metallum nie jest pewna - nowość dla mnie, bo podobno jak o jakimś zespole w EM czegoś nie napisano, to to nie istnieje) Peaceville wznowiło ich jedyne demo, pierwotnie nagrane w 2000 roku.
    A tak? Khold istnieje, koncertuje (zalicza też duże festiwale), ale... nie nagrywa. Nie wiem czemu i niespecjalnie chce mi się sprawdzać, bo w sumie powód nie ma dla mnie znaczenia. Liczy się przede wszystkim muzyka, a ta ma zdecydowanie coś magnetycznego, co więzi mnie, nie za bardzo pozwalając na "zdradę" z innymi zespołami.
  4. Stillborn
    Ze zbyt dużym opóźnieniem (planowałem ten wpis na ubiegły tydzień) kontynuuję przybliżanie portfolio wartych (moim zdecydowanie nieskromnym zdaniem) zespołów. Miałem niemałą zagwostkę, na co tym razem postawić. Padło na Arbuzy. Zespół, który może i nie nagrał niczego, co wstrząsnęło by blackmetalowym światkiem, ale grający bardzo solidnie i, co nawet ważniejsze - ciekawie.
    Zanim zacznę opisywać muzykę, którą grają, zarzucę jeszcze danymi nt. składu:
    Tomasz "Hal" Halicki ? wokal, gitara basowa
    Paweł "P" Bartulewicz ? gitara
    Ilya Stepanov ? gitara

    Pewnie zastanawiacie się, gdzie perkusista? Za garami od początku siedział Łukasz "Icanraz" Sarnacki. Człowiek, który był obecny niemal na każdym albumie, który kupowałem (różnych kapel death i black metalowych) jakieś 3-4 lata temu :]. Niestety, w 2011 roku rozstał się z Abused Majesty... A sam zespół zawiesił wtedy działalność i w takim niebycie tkwią do dziś.
    Dobrze, jeszcze mięska nie będzie. Odrobina historii:
    panowie zebrali się w Białymstoku, w 1998 roku. Właśnie wszędobylski Icanraz był głównym prowodyrem powstania Arbuzów. On oraz Adam "Socaris" Wasilewski i Łukasz "Lucas" Masiuk (którego niestety w ogóle nie kojarzę), obaj machający piórami i wiosłami. Jako, że zespół bez wokalisty, to niewypał, dokooptowano sobie jeszcze gościa o ksywce Khopik. A jako, że zespół bez basisty, to zbrodnia, dokooptowano jeszcze niejakiego Wierzbę. Dzięki czemu mieli pełny skład, z którym weszli do studia Hertz w 1999 nagrywając...

    Thee I Worship - cztero-utworowe demo. Mroczno satanistyczny bełkot liryczny... Dobrze, że przywykłem do tego... hmm, standardu.
    Muzycznie mamy tutaj dość przestrzenny black z lekkimi deathmetalowymi naleciałościami, co stanie się stałym elementem składowym w ich późniejszej twórczości.
    Co mnie się podoba, to spora melodyjność tego materiału i, jako że nagrywany w Hertzu, dobrze brzmi. Mimo iż ten materiał jest odtwórczy, to słucha się go bardzo dobrze. A zwracając uwagę na fakt, że to pierwsze demo - jest lepiej niż świetnie. Wśród utworów (a są tylko cztery) mamy kawałki wolniejsze, jak i typowe blackmetalowe łomotanie, które określa się jako RAW black metal. Ale wszystko otoczone dobrymi melodiami i klimatycznymi zwolnieniami.
    Tutaj macie do posłuchania Under the Sign of Pentagram:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Jak to często z młodymi kapelami bywa, skład się posypał. Widocznie niektórzy zrozumieli, że grając taką muzykę i nie nosząc nazwy Dimmu Borgir, gwiazdami się nie zostanie :].
    Skład opuścili Khopik i Wierzba. Na szczęście wakat szybko zajęty został przez Gunara* (ksywka dość znacząca, jeśli chodzi o zainteresowanie, co nie?), piszącego teksty i pokrzykującego oraz Kojota na basie. Żeby było jasne, nie było wcale tak różowo, bo muzyków w czasie między pierwszym a drugim demem przewinęło się więcej, ale skoro nic nie nagrali, to co oni nas obchodzą?
    W tym czasie panowie z Abused Majesty dokonali znaczącej muzycznej wolty. Nadal mamy co prawda black metal, ale dzięki wokaliście ostro skręcono na mityczną północ. Dzięki czemu demo Gods Are With Us, nagrane w 2001 ponownie w Hertzu**, śmiało można określić jako viking metal. Wciąż muzyka jest zróżnicowana, obfitująca w zmiany tempa i dużo melodii. Oprócz wcześniej wspomnianych, do składu wciągnięto jeszcze Grzegorza "Ghaeza" Wasiaka, mężnie dzierżącego parapet. Powoli więc zespół stawał się tym, z czego zasłynął. A właściwie nie zasłynął, bo Abused Majesty to kolejna świetna kapela, która przepadła :[.
    Ok, bredząc jeszcze nieco o tym demie:
    pierwszy raz pojawili się goiście - Kaśka z Via Mistica, zawodząca nieco w tle i niejaki Paweł, szarpiący struny na pudle (phi, info o nich na wiki nawet nie ma).
    Materiał świetnie się słucha - pod warunkiem, że ktoś lubi takie epicko wioskowe klimaty :].

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Zmian składu ciąg dalszy. Zespół opuścił Gunar oraz Kojot, więc, jak łatwo się domyślić, zmianie uległa tematyka tekstów, a co za tym idzie, również muzyka ewoluowała. Już można zapomnieć o epickich bitwach wikingów i wioskowej elektronice, mimo iż Ghaez wciąż plumka na klawiszach. I dobrze. Mimo iż Gods Are With Us było całkiem fajnym demem, to jednak mało mi pasuje do Abused Majesty. Chociaż zdaję sobie sprawę, że rzutuje na to móje postrzeganie ich muzyki z perspektywy czasu, gdy znam bardzo dobrze ich całą dyskografię.
    Wracając jednakże do meritum: Serpenthrone, omawiany w tej chwili pełnopłytowy debiut, został nagrany (tutaj szok i niedowierzanie) w Hertzu (bum, tssss!). Wydany natomiast dzięki Empire*** w 2004 roku.
    Warto też nadmienić, że do składu dołączył zaraz po nagraniu drugiego dema pocharkujący basista Tomasz "Hal" Halicki, który w pewnym momencie, obok Icanraza, stał się głównym filarem tej kapeli, mając niebagatelny wpływ na muzykę. Odszedł też jeden z założycieli - Lucas. Zastąpił go Marek "Maar" Przybyłowski.
    I wszystko byłoby dobrze, gdyby większa część składu (tylko Ghaeza tam zabrakło) nie zasiliła szeregów również białostockiego, znanego tu i ówdzie Hermh, wspierając Barta w mini albumie powrotnym Before the Eden - Awaiting the Fire. Dlaczego źle? Mimo iż Serpenthrone to naprawdę świetny kawał symfonicznego black metalu, to jego podobieństwo do Before the Eden jest imo zbyt duże. Różnią się w zasadzie tylko elektroniką, a to i tak w zasadzie niewiele. Nie zmienia to jednak faktu, że debiut jest jak najbardziej godny uwagi.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Na następne wydawnictwo, tym razem demo, przyszło czekać dwa lata. Crusade for Immortality zostało nagrane w 2006 (tym razem w studio Studnia), z kolejnymi zmianami w składzie. Maar i Socaris zostali w Hermh (choć Maar jeszcze nieco wspomagał Arbuzów na późniejszych wydawnictwach), a Ghaez przepadł. Ich miejsce zajęli Robert "Rob-D" Danielski na gitarze oraz Wacław "Vac-V" Borowiec na instrumentach klawiszowych****.
    Muzycznie znów mamy zmianę. Już nie tak wielką, jak pomiędzy drugim demem a pierwszym LP, ale jednak. Przynajmniej uwolnili się od jarzma Hermh. Muzyka stała się imo nieco szybsza, mniej tutaj gitarowych, piszczących zawijasów. Doszło także więcej elementów deathmetalowych. Całość jawi się jako bardziej przemyślana, bardziej świadomie operują nastrojem, kojarząc mi się momentami wręcz z operowym dramatyzmem. Jednakże muzyka nadal pozostała bardzo gitarowa.
    Mamy tutaj też ich pierwszy cover, czyli The Night of the Triumphator (Satyricon).

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    O dziwo, tym razem skład pozostał stabilny. Nikt nie odszedł, z tym, że za niektóre partie klawiszy odpowiedzialny jest Wojciech "Flumen" Kostrzewa. Dzięki temu drugi pełny album, ...So Man Created God in His Own Image, jest naturalnym rozwinięciem stylu i pomysłów z Crusade for Immortality - i to zarówno na płaszczyźnie muzycznej, jak i tekstowej (co widać choćby po nazwach utworów). Płytka nagrana w Hertzu, ponownie wydana dla Empire, w 2008 roku.
    W zasadzie nie za bardzo wiem, co tym razem napisać o ich muzyce. Jest po prostu więcej, lepiej, ciekawiej. Bardziej dojrzale? Kurde, zaczynam operować komunałami powtarzanymi w większości recenzji kolejnych albumów różnych artystów. Ale cóż mogę poradzić na to, skoro to prawda. Na pewno jest to jeden z moich ulubionych albumów w gatunku określanym mianem symfonicznego black metalu. I najchętniej słuchanym.
    Wracając jeszcze do Flumena. Jest on odpowiedzialny głównie za dwa utwory:
    Immortality Crusade part 3 - elektroniczna miniaturka
    Omnivorous Sonatina - ciekawy eksperyment. Mamy tutaj do czynienia z elektroniką, perkusją i basem. Dochodzi do tego jeszcze wokal.


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo Nadmienię jeszcze, że w 2009 roku album został wznowiony przez Witching Hour, jako kompilacja zawierająca ich wszystkie dema (obecnie nakład wyczerpany).
    Czekałem cierpliwie do 2011 roku, bo powinien wtedy pojawić się nowy album. Albo chociaż demo. Ale nieeee. Po co? Wiecznie zarobiony Icanraz odchodzi z zespołu, za nim podążyła reszta załogi, pozostawiając samotnego Hala. Chłop co prawda dobrał sobie jeszcze dwoje "do tanga", ale... pod koniec 2011 stasus Abusen Majesty został określony jako on hold. I ten stan rzeczy trwa do dziś. Nie lubię takiej sytuacji. Albo się zespół rozwiązuje, albo gra nadal .
    * A wiki podaje, że wtedy na wokalu udzielał się niejaki Zyzio... hmmm. I komu wierzyć? Oficjalnym danym, zaczerpniętym z bookleta, czy słynącej z rzetelności wikipedii? Ot, dylemat :].
    ** Fajnie jest mieć sprawdzone i porządne studio nagraniowe pod domem, co nie?
    *** Ktoś ich pamięta? Lata temu wydawali taki magazyn, do którego najpierw załączano MC a potem CD z muzyką. Fajny sposób, by albumy dostawały się do nieco szerszego odbiorcy, a i ceny były niczego sobie.
    **** Ale ksywki mają... Raperzy z początku lat dziewięćdziesiątych zachcieli grać metal :]?
  5. Stillborn
    Muszę się nieco pożalić, gdyż dokonałem nieco złego wyboru przy zakupie komiksu.


    Czterej jeźdźcy Apokalipsy
    Skusiła mnie przede wszystkim tematyka oraz autor rysunków. Z jednej strony mamy Apokalipsę (a koniec świata i to, co później uwielbiam), z drugiej - za rysunki odpowiedzialny jest Simon Bisley, do którego warsztatu, dzięki komiksom z Lobo, mam ogromny sentyment.
    Niestety, ale komiks jest wyjątkowo nieudany. Zacznijmy wymienianie minusów:
    Za scenariusz jest odpowiedzialny niejaki Michael Mendheim, który za tekst powinien dostać baty. Sorry, ale czytając komiks miałem wrażenie, jakbym obcował ze "scenariuszem" do którejś kaszankowej gry od City Interaktive, które to ta firma jeszcze niedawno wypluwała w ilościach iście hurtowych (za 9,99 zł :]). Cała historia zawarta w CJA jest prosta, jak konstrukcja cepa i przewidywalna do bólu. Od samego początku było wiadomo, jak potoczą się losy bohaterów. Co do samych, w zasadzie anty-bohaterów (ćpunka, psychopata, senator :] oraz kolejny psychol-fundamentalista), to ich charaktery są ledwo zarysowane. Niby przechodzą jakąś tam wewnętrzną przemianę, ale jest to tak powierzchownie ujęte (każdy na jednej stornie), że staje się przez to wręcz absurdalne i szyte grubymi nićmi (a co za tym idzie, ich motywy, jak i rozterki, są bzdurne).
    Zresztą, gorzej jest z motywami postaci drugoplanowych, których postępowanie (ładnie przez nie same wyjaśnione, coby czytelnik nie musiał się nadwyrężać poprzez domyślanie się...) jest nielogiczne.
    Ogólnie, rozchodzi mi się o kilka podstawowych kwestii:
    odnoszę wrażenie, że komiks miał być poważną opowieścią o zmaganiach z Jeźdźcami, ale scenarzysta co chwilę się rozmyślał (ale tak tylko troszkę). Niestrawnie się przez to robi.
    Następnie, scenariusz jawi mi się bardziej jak szkic, na którym miała dopiero być oparta cała historia. Przez co jest przewidywalnie do bólu, mamy nielogiczności i "lecenie po łebkach". Choć początek jest nawet fajny, gdyż zaczyna się samobójstwem głównego bohatera (poprzez strzelenie sobie w łeb, po
    namowie przez Boga.
    Mimo iż historia jest brutalna, momentami wręcz określenie jej mianem gore to za mało, całość sprawia wrażenie komiksu dla nastolatków (tak z okresu gimnazjum). Głupie teksty - ich lakoniczność przeraża! Nie mogę wręcz uwierzyć, że ktoś może takie teksty puszczać... Podstawowe błędy wszelkiej maści początkujących prozaików, czyli postaci wyjasniające, co robią. Jakby czytelnik nie mógł tego zrozumieć przez oglądanie rysunków... Ogólnie zarys psychologiczny postaci leży i kwiczy, błagając, by ktoś go litościwie dobił.
    Ok, już kończę pastwić się na scenariuszem. Ale wiedzcie, że mogę jeszcze tak długo.
    Czas przejść do drugiego wabika, czyli rysunków Simona Bisleya.
    Niezaprzeczalnym jest fakt, że gość ma talent i swój unikalny styl. Problem polega na tym, że on nadaje się do rysowania takich komiksów, jak te z Lobo, które z założenia nie są "na serio". A po scenariuszu CJA odnoszę wrażenie, że ten komiks miał być mroczną, brutalną opowieścią o zmaganiach przy Końcu Świata. Ale scenarzysta chyba sam nie był tego pewien... Z jednej strony więc mamy (teoretycznie) ciężką tematykę związaną z "demonami", które prześladują postaci, ich osobiste tragedie, z drugiej (szczeglnie na drugim planie, tym rysowanym w stylu "na dziesięciolatka") mamy karykaturalne tło, pełne szczegółów (choć nie aż tak, jak pierwsze tło), ale rysowanych bardzo niedbale (po dziecięcemu wręcz). Niestety, ale imo kompletnie nie pasuje to do przedstawianej historii. Choć niestety wpisuje się w "jakość" scenariusza.
    Kolejną wadą, nie związaną już z autorami komiksu, jest jego wydanie (choć to i ogromna zaleta - o tym za chwilę). Otóż mój egzemparz miał posklejane kartki! Prawie wszystkie. Ale to chyba wada tylko mojego "okazu".
    Żeby nie było, żem taki zacietrzewiony, napiszę też o zaletach:
    Sposób wydania - format A4 (oj, bardzo dawno czegoś takiego nie miałem na półce). Mucha się postarali(ła :]?). Twarda okładka, kredowy papier (choć za cienki), mało literówek (albo ja jestem mało spostrzegawczy :]) i dobra, ogólna jakość druku. Tyle że... na żadną półkę mi ten komiks nie pasuje.
    Simon Bisley - mimo tego, co wcześniej napisałem, nadal mi się rysunki w CJA podobają. Z dwoma wyjątkami, gdy mamy do czynienia z przetworzonymi w photoshopie zdjęciami (poczułem się, jakby mnie ktoś w twarz zdzielił - imo to oszustwo i lenistwo!). Dodatkowo warto nadmienić, że rysownik postarał się o kilka jedno i dwustronnicowych artów. Na swój sposób to slicznie wygląda. Pochwalić też mogę wykreowane przez niego postaci, szczególnie Jeźdźców (głód z włócznią, na której ma nadziane niemowlaki rządzi!).
    Niestety, ale coś więcej zalet nie mogę teraz wymyśleć.
    Nie lubię wystawiać ocen, ale z drugiej strony, uważam, że moje powyższe wypociny były by bez tego niekompletne. Więc proszę:
    4/10
    Dlaczego? Dlatego, że całość sprawia wrażenie produktu niskobudżetowego, któremu swego rodzaju ekskluzywność nadał dopiero polski wydawca.
×
×
  • Utwórz nowe...