Skocz do zawartości

Grimmash

Forumowicze
  • Zawartość

    437
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Grimmash

  1. Recenzja bardzo dobra, filmu nie znam, pierwszy raz na oczy widzę. Ale czy warto było oglądać i pisać o tym recenzję?
  2. O to właśnie mi chodziło, pokrycie historyczne, ale przykład miał być z popkultury. Najważniejsze, że gitarzysta z miotaczem płomieni ma swoje uzasadnienie.
  3. Gry, dla których zagrałbym w stare PSX - Crash Bandicoot 1-3, Gran Turismo, Tekken 1-3, Spyro 1-3. Emulatory to nie to samo. Tym bardziej, jeśli się ma stare oryginalne gry .
  4. Dobrze użyte triki fabularne są zazwyczaj bezbłędne, nawet tajemnicza rabbit foot z MI3.
  5. Komiks z 1989 roku, opowiadający o początkach Hala Jordana jako członka kosmicznego korpusu pilnującego porządku we wszechświecie to nie jedyna historia portretująca superbohaterską genezę jednej z najpopularniejszych postaci srebrnej ery graficznych powieści. Nie jedyna, ale na tyle ciekawa, że powiązana z unwiersum stworzonym lata później przez Geoffa Johnsa. Wraz z postacią Harolda rozpoczęła się dla komiksu Green Lantern całkiem nowa era. Nowa geneza i koncept świata widziane oczyma tego herosa dały w 1959 roku początek tego, co znamy dziś (m.in. czerwoni, niebiescy, żółci i pomarańczowi latarnicy), jako emocjonalne spektrum. Tak jak w 59, tak później w 89 GL mógł cieszyć się bogactwem kreatywności na długie lata. Kapitan Harold Jordan zaprzepaścił karierę wojskową, stracił pozwolenie na latanie w Ferris Aircraft i swoją kobietę Carol. Prześladowany wspomnieniami heroicznej śmierci ojca coraz bardziej traci kontrolę nad swoim życiem. Zwolniony, potem przygarnięty z powrotem przez córkę szefa, Hal dostaje 1/3 pensji, a latać może jedynie w symulatorach. Zapija, więc swoje żale z bratem Jackiem, kumplem Andym i dziewczyną Dee, po czym siada za kierownicę Jeepa. Kręta droga powrotna z baru wiedzie paczkę prosto na billboard postawiony tuż przy jezdni, Jordanowi udaje się go ominąć, ale tym samym dachuje i wpada na jadący z naprzeciwka samochód. Eskapada kończy się w szpitalu, przyjaciel Andy jest sparaliżowany, a jego samego poszukuje policja. Skoro nic mu nie pozostało w życiu, postanawia chwycić się jedynej rzeczy, której może i wsiada do symulatora w bazie Ferris. Niespodziewanie niewidzialna siła pcha całą kabinę do nieprawdopodobnego lotu przez ścianę aż na odległą pustynię, jakiś głos przemawia do niego, chociaż nikogo nie ma w pobliżu. Nie mając pojęcia, co się dzieje bohater, ląduje przed statkiem kosmicznym, jego oczom ukazuje się nierealna zjawa. Maszyna nie z tego świata należy do Abin Sura, Zielonego Latarnika i obrońcy sektora 2814. Umierający przybysz z kosmosu wyjaśnia, że Jordanowi, że to wielki honor zostać wybranym na członka latarników, a jego zdolność do pokonania strachu jest główną przyczyną, dla której został wybrany. Jego słowa nie wiele znaczą dla zwykłego ziemianina, ale w chwili, w której założy pierścień, jego życie zmieni się diametralnie. Nowy artefakt daje mu niebywałe moce, nie znając ich granic, będzie musiał stawić czoło Legionowi, pozostałości jednej z kosmicznych ras, która obrała sobie za cel członków korpusu Zielonych Latarni. Z chwilą założenia pierścienia Hal stał się jego kolejnym celem. Nieświadomy niczego będzie musiał stoczyć heroiczną walkę i odnaleźć w sobie odwagę, o której istnieniu zdążył zapomnieć. Emerald Dawn to opowiedziana od nowa historia tego, jak Hal Jordan stał się Zielonym Latarnikiem, tzw. retcon, czyli sytuacja, w której nowa fabuła wyjaśnia lub zmienia poprzednie wydarzenie bądź dodaje do niego nowe znaczenie. Jordan to dodatkowe znaczenie z pewnością zyskał. Opowiadanie uczłowiecza go, pokazując jak utalentowany pilot, stacza się na samo dno, by ostatecznie się od niego oderwać dzięki interwencji kosmity. Pijany kierowca, nielatający pilot, rzucony przez miłość swojego życia obwinia się za wypadek i paraliż przyjaciela. Sam oddaje się w ręce policji i trafia do aresztu. Chociaż praca Jima Oswleya i M. D. Brighta została przekreślona późniejszą pracą Geoffa Johnsa, to jej istnienie dla wielu fanów postaci pozostaje bardzo istotne. Drugi numer otwiera Jordan pilotujący samolot wspinający się na wysokość dotąd nietkniętą przez żadnego pilota, zdaje swoisty test silnej woli i opanowania. Bardzo prędko sukces zamienia się w piekło, wszystko idzie źle. Samolot obraca się wokół własnej osi i spada w stronę Ziemi, wtem Hal słyszy głos zmarłego ojca. Oznajmia mu, że nie jest dumny z poczynań syna. Samolot kieruje się dziobem w stronę wielkiej latarni i uderza w nią, a pilot budzi się ze snu. Właśnie takie sceny, zagłębiające się w psychikę postaci (swoją drogą bardzo podobne stylem do scen z Imperium Kontratakuje), czynią ten komiks wyjątkowym. Wzbogaca on świat latarników, pokazując, jak ludzki jest Jordan. Szmaragdowy świt pogłębia jego osobowość i daje czytelnikom wgląd we wnętrze bardzo interesującej postaci, która na przestrzeni lat w wielu kręgach zyskała miano kwint esencjonalnego Green Lanterna. Nawet zaakcentowane drobnostki robią wrażenie - Hal sam decyduje się stworzyć maskę, aby ukryć swoją tożsamość, nie jak to było w filmie, gdzie pierścień sam decydował o tym, kiedy tożsamość władającego jest zagrożona. Poza tym w tej fabule pojawia się godny przeciwnik dla korpusu. Całkiem zresztą ekskluzywnie, bo po tym występie nie pojawił się w żadnym kolejnym komiksie. Co biorąc pod uwagę liczbę równoległych światów, wznowień i tym podobnych spraw mnie osobiście bardzo dziwi (wolę Legiona od Atrocitusa i kilku innych). Legion to postać zapomniana, ale jakże interesująca, nawet w dzisiejszych realiach.
  6. Prowadzący samotniczy tryb życia Max przemierza pustkowia swoim Interceptorem. Mimo swojej ostrożności zostaje schwytany przez sługusów Immortan Joe'ego, który wraz z liczną populacją zajął rejon wokół wysokich, cylindrycznych skał. Wydobywa tam spod ziemi duże ilości wody, na problem amunicji i benzyny znalazł odpowiedź, wydobywając drugie i produkując pierwsze. Podczas gdy Max jest używany jako bank krwi, podwładna szefa, Furiosa wyrusza z konwojem po uzupełnienie zapasów. Gdy okazuje się, że zdradziła swojego dowódcę, Immortan wraz z całym legionem podwładnych w stalowych rumakach ruszają w pogoń. Jeden z trepów, Nux zabiera ze sobą Rockatansky'ego, żeby mieć nieprzerwany dostęp do jego krwi. Co się stanie, gdy ścieżki jednorękiej i byłego policjanta zejdą się ze sobą? Takiego poczucia ogromu świata i namacalnej skali brakowało poprzednim filmom sygnowanym tytułem Mad Max. Tylko ten element, zapewniony przez duży budżet prosto z Hollywood, był nieobecny w produkcjach z Melem Gibsonem. Ludzie odpowiedzialni za zrealizowanie storyboardów na pustynnych terenach Namibii wykonali kawał ciężkiej roboty. W skwarze ukończyli samochodową orgię pościgów i kraks. Ilość nowych ciekawych rozwiązań zachwyca. Ruchome maszty przymocowane do samochodów pozwalające na pustynną wersję pirackiego abordażu to doskonały przykład. Nowy projekt George'a Millera spełnił wysokie oczekiwania, które niewątpliwie przed seansem były największą moją obawą. Na szczęście już pierwsza sekwencja rozwiała wszelkie wątpliwości i pozwoliła gapić się na wielki ekran aż do samego końca. Pomagają w tym wymyślne projekty wielu pojazdów, które nie tylko różnią się od siebie, ale i mają pewne wspólne atrybuty, pomagające odróżnić auta jednego plemienia od drugiego (np. Buzzardzi mają małe pojazdy najeżone metalowymi kolcami). Same wehikuły napędzane benzyną mogą stanowić dość materiału na pokaźnej grubości ilustrowany przewodnik po samochodach z filmu*. Wisienką na torcie jest gitarzysta z wielką gitarą, która jednocześnie jest miotaczem płomieni - dźwięki rocka rozchodzą się echem po opustoszałych równinach, zwiastując nadchodzące zagrożenie i śmierć przyszłym ofiarom. Pomysł odjechany, ale ma swoje uzasadnienie, nawet we Władcy Pierścieni armia Orków miała swoje wojenne bębny. Na początku XXI wieku produkcja Fury Road spaliła na panewce. Po upływie tylu lat było już zdecydowane za późno dla Mela Gibsona, by mógł powrócić do skórzanego odzienia i ukochanego V8. Jeśli, jednak jesteście gotowi zawierzyć reżyserkiej wizji, zgodzicie się na pewien rodzaj niepisanej umowy, to Tom Hardy nie będzie dla was żadną przeszkodą w dobrym odbiorze filmu i co najważniejsze dobrej zabawie. To bardzo dobry aktor, ale żaden z niego Mel. Wiem-truizm. W jego obronie muszę powiedzieć, że starał się uchwycić ducha postaci. Te starania mu się udały, może poza dwoma krótkim scenami. Droga furii okazała się bardzo udana dla filmowej bestii z X-Men (Nicholas Hoult). Aktor niespodziewanie według mnie trochę skradł widowisko przewodniej parze, przynajmniej w kilku scenach. Mając to na uwadze Charlize Theron, wreszcie odnalazła spełnienie w roli pełnoprawnej wojowniczki, która swoją zawziętością nie odstępuje Rockatansky'ego na krok. Jej portret Furiosy, na początku bardzo stanowczy i stonowany, zamienia się w nowoczesnego wojownika - odważnego, żywiołowego, silnego, ale i bystrego oraz inteligentnego. Relacja między Hardy'm a Theron ewoluuje wraz z posuwaniem się fabuły do przodu, co w jednostajnym świecie bardzo pomaga widzowi odnaleźć emocje i człowieczeństwo. Przeciwnicy w tej produkcji, choć troszczą się o siebie do pewnego stopnia (część z nich jest rodziną), to nie myślą w kategoriach czułości i miłość, ich głowy zaprząta kalkulacja, chłodne zadanie. Z kolei Immortan Joe balansuje na krawędzi logiki i emocji - słowa Maksa z początku stają się w jego świetle bardzo żywe (coś w stylu -kto jest bardziej szalony ja czy reszta). Intensywne kolory podkręcone w postprodukcji atakują widza od pierwszych chwil. Fetyszysta czuwający nad kolorystyką swoich filmów nie poszedł drogą czarno-bieli, wiedząc, że finansowo taki zabieg może się nie opłacić. Obiecana już wersja na Blue-Ray ma zawierać film w odcieniach szarości. Artystyczną wizję udało się wprowadzić w niewielkim stopniu, dzięki podbiciu kolorów. Wysoki kontrast działa na podświadomość i pomaga sprzedać widzowi postnuklearny świat. Niedawno ponownie obejrzałem The Road Warrior i na początku musiałem się przyzwyczaić do palety barw w filmie, ale zobaczywszy bardzo kreatywnie stworzoną Cytadelę (baza Immortan Joe), dostrzegłem sens tak podanych kolorów. Wśród pustkowi, wyjałowionej ziemi, kurzu, pyłu i rdzy, gdy pojawia się zieleń i woda, nałożony filtr dodatkowo pomaga pokazać ich piękno, rzadkość oraz wagę i nadzieję, którą niosą ze sobą w tym świecie. Odpowiedzialny za całe zamieszanie reżyser na festiwalu w Cannes stwierdził, że wszystkie obrazy z serii specjalnie nie przywiązują wagi do chronologii wydarzeń i powiązań między filmami. Jeśli ktoś się zastanawia czy jest to reboot, prequel czy sequel, Miller ma dla Was odpowiedź - to epizod z życia Maxa Rockatansky'ego w tym szalonym świecie (choć sam przyznał, że wydarzenia z Fury Road mają najprawdopodobniej miejsce po Thunderdome/pod Kopułą Gromu). Niektórzy czepiają się (całkiem słusznie), że w świecie, gdzie drogocenny jest każdy litr paliwa i każda kula się liczy, nikt nie ma kłopotów ani z jednym, ani z drugim. Po pierwsze ta problematyka doskonale była pokazana w Wojowniku szos, nie na tych motywach z takim budżetem Miller chciał się skupiać. Po drugie twórca zadał sobie minimalny trud, żeby ten stan rzeczy wyjaśnić. Immortan Joe i jego armia mają pokaźne zapasy obu tych drogocennych zasobów, co nie znaczy, że mają ich niekończące się ilości, w trakcie filmu jeden z jego podwładnych oburza się marnotrawstwem paliwa, pocisków i samochodów. Były policjant, o polskich korzeniach w rękach australijskiego reżysera stał się ikoną popkultury. Nie ma bardziej szlachetnego kina akcji, od tego, w którym lubuje się ten twórca. Kreator osobliwego świata z jeszcze bardziej osobliwymi bohaterami (kapitan żyrokoptera, dziki chłopiec ze śmiertelnym bumerangiem, kobieta z mechaniczną ręką, olbrzym z piłą mechaniczną, gitarzysta z instrumenatalnym miotaczem płomieni itp.). Dziwactwa mnożą się tutaj na ekranie w podobnym do Wojownika szos wydźwięku, ale nie są autokomentarzem do poprzedniego materiału, ani nie jawią mi się jako rodzaj jakiegoś hołdu. To po prostu próba pokazania światu, jak tamte dzieła mogłyby wyglądać z lepszym dofinansowaniem. Taka druga szansa na przeobrażenie własnej wizji, gdzie czyny świadczą o charakterze bohatera, nie słowa. Kolejne pościgi jak artyleryjskie pociski szturmujące ekran przerywane są emocjonalnymi scenami - w ich trakcie postacie odrobinę obnażają się przed widzem, dając wgląd w swoje dusze. W filmie nie ma długich scen dialogów, bohaterowie są małomówni, ale inscenizacja scen akcji pomaga wydobyć z nich coś więcej. Pozwolenie na to, by akcja opowiadała historię, okazało się strzałem w dziesiątkę. No i oczywiście jest na co popatrzeć, wszystkie starcia w nowym Mad Maksie to małe dzieła sztuki. Na drodze gniewu to nowoczesny obraz z przemyconą z minionej epoki wrażliwością na kino. Produkcja daleka od ideału, ale jakże satysfakcjonująca dla widza. W świecie bez nadziei, gdzie każdy ryk silnika jest jak łóżkowe doznanie, a benzyna, piach, rdza i krew stanowią kamień węgielny surowej opowieści, można dostrzec udoskonalony sposób na stworzenie wysoko-oktanowego kina akcji. Przygotujcie się na ekscytujący festiwal pokracznych samochodów, za których kierownicami siedzą nigdzie indziej niespotykane indywidualności. *Link dla ciekawych Fury Road Cars
  7. Jeśli chodzi o tekst kursywą - to jest z filmu, więc w jego skład nie wnikałem. Poza nim teraz widzę 11 błędów - może to i za dużo. Dzięki postaram się więcej uwagi do tego przywiązywać.
  8. Kwestia gustu te, które podałem uważam za najlepsze - to jest moje zdanie. Oldboy należy do trylogii zemsty - poszukaj sobie w internetach.
  9. Moje życie gaśnie, obraz się zaciera. Pozostają jedynie wspomnienia. Pamiętam czas chaosu, zburzone marzenia, wyjałowioną ziemię, ale najbardziej pamiętam wojownika szos. Człowieka, którego nazywaliśmy Max. Aby zrozumieć kim był trzeba cofnąć się do innego czasu, gdy świat napędzany był czarnym paliwem a na pustyniach rosły miasta zbudowane z rur i stali... teraz przepadły, zniknęły z powierzchni ziemi. Z przyczyn od dawna zapomnianych, dwa wojownicze plemiona stanęły do wojny. Bez paliwa były niczym, zbudowały dom ze słomy. Grzmiące maszyny krztusząc się, stanęły. Przywódcy długo rozmawiali i rozmawiali i rozmawiali... ale nic nie mogło powstrzymać lawiny. Ich świat się walił. Miasta wybuchły. Trąba powietrzna grabieży, ognista burza strachu. Ludzie zaczęli zjadać się nawzajem. Przeżywał tylko ten, kto był dość mobilny, aby grzebać w odpadach i dość brutalni, aby rabować. Gangi przejęły autostrady, gotowe rozpętać wojnę o bak paliwa. W tych potwornych czasach rozkładu zwykli ludzie byli poniewierani i niszczeni. Ludzie jak Max, wojownik Max. W ryku silnika stracił wszystko i stał się cieniem człowieka, wypalonym, zrozpaczonym człowiekiem. Człowiekiem prześladowanym przez demony własnej przeszłości. Człowiekiem, który przybłąkał się na tę pustynię i to tutaj w tych krwawych czasach ponownie nauczył się żyć. Nim Max Rockatansky wyruszył na drogę gniewu mścił się na gangu motocyklowym i pomagał bronić rafinerii przed gangiem Humungusa. Mad Max stworzył modę na postnuklearną rzeczywistość, ma patent na świat futurystycznej dystopii. We własnym zakresie zbudował arcyciekawe uniwersum, które zainspirowało wielu innych twórców (gier, komiksów, książek) i to bez pokaźnego budżetu (2mln $). Kontynuacje to trudny orzeszek do zgryzienia, recepta więcej i lepiej nie zawsze się sprawdza, żeby przebić pierwowzór trzeba mieć szczęście, trzeba stworzyć coś magicznego. Dobrze, że produkcja z 1979 roku okazała się być jedynie pierwszym krokiem do znacznie ciekawszego świata, stała się częścią gry wstępnej dla prawdziwej kochanki Goerge'a Millera, czyli zakręconej motoryzacyjnej akcji w zniszczonym świecie. Pierwszy obraz miał jeszcze w sobie resztki prawa i porządku, które zginęły ostatecznie wraz z nim. Policja przestała istnieć, rządzi prawo dżungli. Tym razem reżyser zamiast skupiać się na budowaniu suspensu i odpowiedniej aury postanowił podkręcić tempo akcji i pozwolić jej wybrzmieć, dać jej, szansę na stworzenie klimatu. Świat, w którym przyszło Rockatanskiemu żyć opanował totalny chaos. Ludzkość po atomowej zagładzie powróciła do społeczeństwa plemiennego. Garstka ludzi operująca rafinerię musi bronić się przed zakusami dzikiego gangu Humungusa, człowieka kryjącego swą twarz za maską. Ludzi z rafinerii uratować może tylko wojownik szos. Jeśli sam opis fabuły nie oddaje tego, jak komiksowa jest to opowieść, to z pewnością da wam to odczucie sam obraz. Paliwo jest tu na wagę złota, a kule trzeba liczyć. Pustynny krajobraz ciągnie się w nieskończoność, czasem ruiny i wraki dawnej cywilizacji przypominają dawną potęgę. Ludzie zaczęli żyć na drodze, mało kto próbuje się osiedlić, bowiem liczne gangi natychmiast ograbiłyby niechronione osady. Miller znany jest z ekscentrycznego podejścia do swoich wizji, dla niego ogromną rolę do odegrania ma kolorystyka. Tworzy ona estetykę świata, buduje niepowtarzalną aurę rysującą jego surowość. Dlatego The Road Warrior dostępny jest również w wersji czarno-białej, co całkowicie zmienia odbiór filmu. Dean Semler odpowiedzialny za zdjęcia nie tylko pomógł stworzyć intensywne, pełne ekscytującej akcji sceny pościgów, ale i wpisał się do historii kina swoim kultowym ujęciem stojącego pośrodku drogi Mela Gibsona z psem u boku. Mało, który obraz z filmu może się pochwalić taką afiszową estetyką. Australijscy twórcy poprawili kostiumy, scenografię, pojazdy i przede wszystkim montaż. Film bawi się tandetą kina lat '80 i komiksowymi kliszami. To prawdziwy kamień milowy dla kina akcji. Wprowadzając do fabuły dzikiego chłopca ze śmiertelnym stalowym bumerangiem, homoseksualnego członka gangu, Bruce'a Spenca jako kapitana żyrokoptera i wytresowanego psa, scenarzysta pokrył produkcję grubą warstwą osobliwości. Indywidualność i charakter rzadko spotykany na ekranie pomaga sprzedać widzowi ponurą wizję świata, pokrytego kurzem, piaskiem i rdzą. Sprawia, że ciężko jest wyzbyć się jej z głowy. Apropo psa, scena, w której trzyma na muszce kapitana i spuszcza z niego wzrok, by spojrzeć na hasającego za oknem samochodu królika nie przestaje mnie cieszyć, zaś rozkręcająca się turbina futurystycznego Interceptora (stuningowany Ford Falcon GT) ciągle przyprawia mnie o gęsią skórkę. To plus stalowy bumerang w powietrzu i głowie jednego z członków gangu, to tylko te najpopularniejsze momenty, które pomagają określić cały projekt. Celuloidowy świat postapokaliptycznego kina zyskał na znaczeniu między innymi dzięki takim ryzykownym posunięciom - wszystkie wypaliły i zagrały na wszystkich cylindrach głośnego V8. Wirtuozeria rozplanowania, zrealizowania i zmontowania scen pościgów wbija w fotel. Widz znajduje się w samym centrum całego zamieszania od samego początku seansu. Twórcy upewnili się, żeby w tym centrum pozostał aż do samego końca, przecież mało jest takich scen jak szaleńcza ucieczka z rafinerii, której przewodzi Max prowadzący cysternę. Scenami kraks samochodowych z Blues Brothers i pościgiem z Bullitta można się zachwycać po dziś dzień, ale nikt tak nie fetyszyzuje aut jak George Miller. Motoryzacja w stanie czystym, w której liczy się ryk silnika, a nie piękna karoseria. Co z resztą jest logiczne, biorąc pod uwagę, że w tej twardej przyszłości wygrywają jedynie szybcy, silni i bezwzględni. Jednostka ludzka wyzbyła się zasad moralnych i została sprowadzona do poziomu walczącego o przetrwanie zwierzęcia. To, co czyni Mad Maxa wielkim jest właśnie w tym filmie. The Road Warrior jest jednym z wielu przykładów na to, że druga część w filmowej serii lub trylogii jest często tą najlepszą (Jaws 2, Empire Strikes Back, The Dark Knight, Back To The Future II, Rocky II, Terminator 2 Judgement Day, Oldboy, Spider-Man 2, nawet X-Men 2 - jeśli liczyć pierwsze trzy jako jedną trylogię). Nie tak często, jak pierwsze odsłony, ale warto o tym wspomnieć pisząc o wizji Millera. Wojownik szos dowodzi niemal na każdym kroku, że to projekt w swej naturze inny, różniący się od pierwszej części. To wystąpienie przed szereg i osobliwy charakter z pewnością coś znaczą, bowiem ten obraz błyszczy na tle pozostałych (przynajmniej do czasu Fury Road). Gdyby nie Mel Gibson i postać Mad Maxa ciężko byłoby stwierdzić, że to sequel. Maskaradzie pomagały plakaty, gdzie pojawiał się jedynie napis - The Road Warrior. Napędzana fenomenalnymi charakterami historia pełna wysokooktanowej akcji ciągle prezentuje się absolutnie bezbłędnie. Od czasu jej premiery realizacja scen pościgów się zmieniła, powstał gatunek postapokaliptycznej przyszłości (konkretnie postnuklearnej), sci-fi zyskało nowe znaczenie pozbawione nowoczesnych technologii, androidów, statków kosmicznych, kosmitów, klonowania czy implantów. Zamiast szczytu ludzkiej cywilizacji zobaczyliśmy jej rozkład, ostateczny koniec. Świat wymyślony przez reżysera zdaje się nie mieć widocznych granic, jest tak realny i duży, że ma się wrażenie jakby ekipa wparowała do niego i kręciła dokument, będący małym wycinkiem większej całości. Kultowa klasyka i już.
  10. Kilka dni temu ukazał się pierwszy chapter mangi zatytułowanej po angielsku ?Rebirth of F?. Fani DBZ wiedzą, co oznacza F. Dla niewtajemniczonych to pierwsza litera imienia najlepszego (według mnie i wielu innych) nikczemnika w całej serii, Friezy (Frezera, Freezy ? jak, kto woli). Normalnie, gdy mam do czynienia z krótką serią potrafię się powstrzymać i poczekać do końca. Tym razem to jest coś, na co czekałem od dawna i miałem nadzieje, że się stanie, więc powstrzymać się nie mogłem... i napisałem ten tekst. Oto Odrodzenie F. Zanim przejdziecie dalej warto zapoznać się z pewnymi faktami. Zwiastuny nowej produkcji są w Internecie do wglądu, manga dzięki staraniom fanów również jest dostępna (w języku angielskim): http://readms.com/r/...h_of_f/1/2705/1 Cały projekt zawdzięczamy piosence Maximum The Hormone, japońskiej kapeli grającej bardzo ostre kawałki (słynne openingi z Death Note). Wieść niesie, że sam Akira Toriyama usłyszał ich piosenkę zatytułowaną F (część tekstu tego utworu jest w obrazku na górze) i zainspirowany nią wpadł na pomysł ściągnięcia Friezy z powrotem do świata żywych. W ramach hołdu dla zespołu w tytule pozostała litera F. Manga składająca się z trzech rozdziałów ma stanowić wstęp do filmu pt. ?Revival of F? lub ?Resurrection of F? (15 film serii), to oczywiście angielskie tłumaczenie? wybaczcie. Tytuł w oryginale brzmi tak: Doragon B?ru Zetto Fukkatsu no "F". Mówiąc konkretniej trzy chaptery to sam początek wspomnianej produkcji, która będzie mieć premierę w Japonii 18 kwietnia. Akira Toriyama odpowiada za historię, rysunkiem zajął się, natomiast Toyotar?. Rysownik wcześniej zajmował się fanowską serią AF, by w 2012 oficjalnie stać się mangaką zatrudnionym przez Shueishę. Doskonale potrafi naśladować styl Akiry. Akcja ma miejsce po wydarzeniach z poprzedniego filmu (Battle of Gods ? pisanie angielskich tytułów jest mnie wyczerpujące), kiedy to Goku zmierzył się z Billsem. Krótko mówiąc, nadal jesteśmy w okresie czasowym między 517 a 518 rozdziałem oryginalnej mangi. Sorbet (mrożony deser) i Tagoma (od japońskiego tamago, znaczy jajko) to pozostałości po wielkim gwiezdnym imperium Friezy. Interesy idą źle, brakuje im lidera, który siałby strach w najdalszych zakątkach kosmosu. Postanawiają zatem użyć smoczych kul, aby przywrócić mu życie. Niestety, nie mogą odnaleźć planety, na której żyją teraz Nameczanie. Muszą zaryzykować podróż na Ziemię. Dzięki Shenlongowi i najnowocześniejszej technologii Frieza wraca i natychmiast planuje swoją zemstę. Jak to sam ujął musi stać się silniejszy od Goku, który ponoć pokonał Majin Buu. Łotr nigdy nie kłopotał się treningiem, bo też nie musiał ciekawe co, by się stało, gdyby spróbował. W sieci można wyczytać, że autor serii nie tylko zajął się scenariuszem i projektami postaci do filmu, ale i wcześniej tego nie planując, kłopocze się najmniejszymi nawet kwestiami dialogowymi. Obiecuje więcej scen walki i drażni, że całość będzie bardzo zabawna. Miarką jego starań ma być jego pierwszy edytor z czasów prac nad mangą, jest on ponoć bardzo krytyczny wobec pracy Toriyamy, a tym razem go pochwalił. Kończąc te ploteczki kolejnym projektem w tym uniwersum ma być film poświęcony Vegecie. Jak zwykle film już zdążył podzielić fandom na przeciwników i entuzjastów, zupełnie jak Battle of Gods, chociaż nowe dziecko Akiry nie miało swojej premiery. Największą "ością" niezgody stał się nowy wygląd Friezy. Hype miesza się z rozczarowaniem, w dobie internetu te uczucia są bardzo krzykliwe, jeśli czyta się komentarze. Ja się powstrzymam z ocenami. Ocenię za to dostępny już chapter mangi. Sposób przywrócenia F do życia jak na realia DBZ jest w miarę logiczny, zupełnie mnie nie przejął (w negatywnym sensie). Jako, że czekałem na powrót tej postaci od dawna, to jestem zadowolony z tego jak został on przedstawiony na kolejnych stronach, bo ten rozdział jest właściwie tylko o tym. Frieza wraca i zaczyna snuć plan swojej zemsty, który na całe szczęście wiąże się z treningiem. Jego brat Cooler miał jedną transformację więcej, stąd uzasadnienie jego większej mocy, chociaż spodziewałem się podobnego obrotu spraw w przypadku Frezera, to wszystko co do tej pory widziałem wskazuje na inne rozwiązanie. Złoty kolor w DBZ nigdy nie będzie dla mnie powodem do krytyki. Ponieważ ciało F zmasakrował Trunks nie nadawało się ono na to, by jego dusza do takiego ciała. Sorbet mimo to chce żeby smok spełnił jego życzenie, bowiem dzięki nowej technologii regeneracyjnej gwiezdny dyktator odzyska swoją dawną formę, bez cybernetycznych usprawnień. Ogółem mangowy powrót DB wypadł więcej niż poprawnie, dla fanów wystarczająco dobrze, aby patrzeć na to przedsięwzięcie z uśmiechem na ustach. W rozdziale widzimy Krilana jako policjanta. Pojawia się Pilaf, Piccolo, Gohan, Tenshin i kilka innych postaci. No cóż, nie pozostaje mi nic innego jak czekać na więcej. Odżył we mnie fan starego, dobrego DBZ. Piosenka Maximum The Hormone - F https://www.youtube....h?v=hgFlQq3jfWU No i, co wy na to?
  11. Kino lubi wracać do nieco przebrzmiałych już historii i opowiadać je na nowo. Ostatnio na srebrnym ekranie próbowano wskrzesić stare kino szpiegowskie. Mortedecai zawiódł, natomiast Kingsman... Rok 1997, środkowy wschód, czterech napastników w czarnych przebraniach rodem ze służb specjalnych szturmuje arabski pałac, po czym przesłuchuje jednego z rezydentów nie zauważając, że przesłuchiwany miał granat. Jeden z żołnierzy poświęca swoje życie i rzuca się na jeńca, by przykryć wybuch własnym ciałem. Tym samym do organizacji Kingsman dołącza jeden nowy agent, jego alias to Lancelot. Obwiniający się za całą sytuację starszy agent odnajduje rodzinę zmarłego i wręcza jego synkowi medal, z numerem telefonu na odwrocie. W razie kłopotów wystarczy zadzwonić i powiedzieć tajny zwrot. Po latach Eggsy ląduje w więzieniu, zamiast zadzwonić do matki, dzwoni pod ten numer, jego życie wywróci się do góry nogami. ... natomiast Kingsman w reżyserii Matthew Vaughna we wspaniałym stylu składa hołd starym filmom o Bondzie. Bawi się znanymi z tamtych produkcji schematami, pokazuje gadżety, sekretne bazy, kryjówki oraz plany złoczyńcy stworzenia nowej rzeczywistości na Ziemi. Nie zapomina o tym nawet promując obraz, jeden z plakatów przypomina stary ?For Your Eyes Only?. Dzieło wykorzystuje znane portrety postaci z produkcji o agencie 007 i uwspółcześnia je, dodając im humorystycznych akcentów. Główny zły nie znosi przemocy, na sam widok krwi wymiotuje, ale nie ma problemu z zabiciem co najmniej połowy populacji. Jego prawa ręka (raczej noga... proteza) jak wielu przed nią ma pewną fizyczną abnormalność (jak np. trzeci sutek) i zamiast nóg ma metalowe ostre jak brzytwa protezy. Kingsman to tajna organizacja szpiegowska, powstała na wzór króla Artura i rycerzy okrągłego stołu. Każdy agent ma alias zgodny z imionami bohaterów mitu o Ekskaliburze (Galahad, Artur, Merlin, Lancelot itp.). Członkowie są jak rycerze, ich garnitury są jak zbroje, a efektywny trening jest jak najostrzejszy miecz ? śmiertelny do wrogów. Pod przykrywką szewców najwyższej jakości ?garniaków? kryje się agencja, która dba o tradycję (ukryty w obrazie na ścianie ekran, rażące prądem sygnety, parasolki jak kuloodporne tarcze, breloki-granaty itp.). Wszystkie zaawansowane technologie kryją się pod wizerunkiem staromodnych albo używanych codziennie przedmiotów. Ten styl zamożnych, dobrze ubranych, arystokratów wśród szpiegów nadaje filmowi unikalny wygląd. Eggsy musi przejść trudne testy, misje i szkolenie, aby zostać jednym z nich. Ten wątek filmu bardzo zgrabnie łączy się z główną osią fabularną. Użycie ciekawych kątów kamery pięknie portretuje świat przedstawiony. W scenach akcji kamera podąża za nią jak w filmie ?John Wick?, tyle że tutaj ujęcia są krótsze i widać w nich pracę montażysty, mimo to wszystko dzieje się klarownie, a choreografia jest efektowna. Drugą stroną medalu jest brutalność, pod tym względem dzieło Vaughna zaskakuje i osoby z wrażliwszym żołądkiem nie od razu się do tego przyzwyczają. Motywy; od zera do bohatera, tragiczne zdarzenie w dzieciństwie, przejmę władzę nad światem, zabiję większość populacji, będę członkiem tajnej organizacji; wszyscy kinomaniacy znają dobrze. Oglądanie ich w wykonaniu Vaughna nie jest nudne, bowiem wykonane stylowo, przy użyciu nowej perspektywy. Jak wspomniałem, reżyser przeniósł konwencje ze starych dzieł z Connery?m i Moore?m do współczesności. Zabił w tym filmie bardzo wielu ludzi, dzięki czemu człowiek wychodzi z kina dziwnie usatysfakcjonowany. W jednej ze scen igra z samym Tarantino, gdy w kościele dochodzi do ekstremalnej wersji sceny przemocy i nie ma się ani krzty żalu wobec zamordowanych tam ludzi (wszystko będzie jasne, gdy wybierzecie się do kina, nie chcę psuć zabawy spoilerami). Dzieło niewątpliwie samo kolejnymi scenami podnosi sobie poprzeczkę w epatowaniu brutalnością (spokojnie nic przesadnie gorszącego). Dochodzi do momentu, w którym przemoc staje się hyper-realistyczna, z czasem zmienia się dosłownie w fajerwerki eksplodujących... Samuel L. Jackson jako sepleniący czarny charakter wypada bardzo dobrze, nie jest to pełno-wymiarową postacią, ale ma wystarczającą ilość głębi aby uczynić go przyjemnym w oglądaniu. Jeśli ktoś nie wierzył, że Colin Firth może poradzić sobie jako gwiazda kina akcji ten mylił się srodze. Występ Marka Hamilla jako angielskiego profesora poszerza uśmiech. Tak, ze swoim zabawnym angielskim akcentem kradnie uwagę widza, przynajmniej osób znających go z innych ról. Miło go w końcu zobaczyć po tylu latach na wielkim ekranie. Mark Strong wreszcie zagrał pozytywnego bohatera, jednego z mentorów w organizacji i nie wyszedł na tym źle. Michael Caine nie ma wiele czasu ekranowego, ale jego manieryzmy w odniesieniu do postaci Artura sprawdziły się wyśmienicie. Taron Egerton gra klasycznego ?underdoga?. Osobę, która wbrew wszystkiemu staje się bohaterem. Przechodzi trening, wiedząc, że tylko jedna osoba na końcu zostanie agentem, choć początkowo wydaje się, że przegrał to jego podróż od zera do bohatera dzięki zwrotom akcji jest wiarygodna. Ja sam bardzo lubię filmy, w których główny bohater musi przejść trening, pokonać wszelkie przeciwności, uratować ukochanych, niewiastę albo świat z rąk nikczemników i jeszcze na koniec zmierzyć się ze swoim lokalnym nemezis. Dla Eggsy?ego jest to ojczym znęcający się nad jego matką. W tym filmie nietrudno przewidzieć co się stanie i ta wiedza sprawia, że nie możemy doczekać się tego co się wydarzy i jak się wydarzy. O dziwo Kingsman nie jest wcale taki przewidywalny, kilka razy bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Zabawa konwencją (żarty z Martini i pozycjonowania produktu ? pojawia się McDonalds, a zamiast Hainekena jest Guiness) temu sprzyja, a sam początek filmu bardzo przyjemnie nastraja i przygotowuje umysł na pełen zabawy metraż. Gagi z uśmiechem wspominające ?stare Bondy? i subtelna sugestia przełamania czwartej ściany (bohaterowie nie wiedzą, że występują w filmie, ale pojawia się dialog, który sprawia, iż film jest świadomy tego, że jest filmem (jeśli ma to jakikolwiek sens)). To właśnie dlatego ewidentna krzyżówka Bonda z Men In Black pozostaje świeża. Piękne zdjęcia dzięki pozycjonowaniu kamery i choreografii skutkują wysoką ilością trupów i przypływem adrenaliny. Efekty specjalne bardzo często specjalnie są tanie i stanowią mrugnięcia reżysera do widzów. Nowe podejście do kina szpiegowskiego jest satysfakcjonującym doświadczeniem. Nie należy zapominać, że jest to adaptacja komiksu Marka Millara, wprawdzie nie jest wiernym przeniesieniem oryginału na ekran, ale pozostaje w zgodzie z jego duchem. Mieszanka komedii i akcji, kontrastujących ze sobą światów bogatych arystokratów i krwawych walk sprawdza się rewelacyjnie, polecam.
  12. Oskary tuż, tuż? czas zatem na zestawienie najlepszych filmów 2014 roku. Ostatnim razem na liście znalazło się 21 pozycji. Tym razem jest ich 28, co tylko dowodzi jak udany był to rok dla kina, z pewnością lepszy od poprzedniego. No i tym razem obejrzałem wszystko, co miałem do obejrzenia, więc, jeśli czegoś brakuje to dlatego, że uznałem, iż jest 28 lepszych filmów. 28. Deliver Us From Evil Film mnie zaskoczył, Eric Bana mnie zaskoczył. Na chwilę scenarzystom udało się mnie zwieść, gdyż zapomniawszy o tytule w kontekście fabularnym myślałem, że będzie to tradycyjny film policyjny - śledztwo i strzelaniny. Bardzo szybko się to zamieniło w film o posmaku nadnaturalnego horroru z udziałem egzorcyzmu. Może nie udało się wydobyć ze scenariusza głębi i pełnego potencjału, ale klimatyczne wodotryski wizualne i mięsista gra aktorska w zupełności zaspokoiły moje gałki oczne. 27. Robocop Remake klasyka w żadnym wypadku nie może się równać z oryginałem, ale okazał się przyjemnym doświadczeniem. Twórcom należą się brawa za godne wprowadzenie Robocopa w XXI wiek. Bohater nie wyzbył się tego co miał w sobie wartościowe, dyskusji o tym jak daleko można się posunąć w ratowaniu człowieka aby potem jeszcze można było go nazwać człowiekiem. Wspomniana niejednoznaczność, problemy etyczne, kilka dobrych strzelanin, okropny widok tego co kryje się pod zbroją robota oraz rewelacyjni Michael Keaton, Gary Oldman i Samuel L. Jackson to główne zalety odświeżonej opowieści. 26. The Lego Movie Nie chciało mi się oglądać tego filmu wcale, klocki lego się ruszają, gadają i z tego ma być film? Nie moja bajka. Po obejrzeniu musiałem wszystko odszczekać, produkcja ma nieodparty i niewymuszony optymizm, który bije z ekranu. Wiele śmiesznych gagów i dowcipów, wiele wcale nie śmiesznych, ale postać Batmana i piosenka "Everything is Awesome" przechylają szalę na korzyść klocków. 25. Godzilla Film po pierwszym obejrzeniu w kinie zrobił na mnie spore wrażenie, pisząc recenzje ciągle trwałem w zachwycie. Tworzony suspens, finałowa walka oraz ciekawa praca kamery tak bardzo mi się spodobały, że umniejszałem wady filmu o królu potworów. Na szczęście nie byłem daleki od prawdy. Hołd złożony pierwszej produkcji o jaszczurze słusznie skupiał się bardziej na katastroficznym aspekcie historii aniżeli na potwornym. Ludzie oczekiwali tego drugiego, gdyby tylko postawiono na inną promocję Godzilli można byłoby tego uniknąć. 24. Chef Urocza historia niezrozumianego kucharza, który musiał stracić pracę, żeby zrozumieć co jest w życiu najważniejsze. Jon Favreau dał widzom Iron Mana i w konsekwencji wielki boom na kino superbohaterskie. Przede wszystkim jednak dowiódł, iż jest dobrym reżyserem, osobą zdolną do opowiadania ciekawych historii. Tym razem zabrał się za tematykę kulinarno-rodzinną, która dostarcza zaskakująco sporo refleksji życiowych. Ciepłe kino z bardzo optymistycznym przesłaniem to efekt starań sprawnego reżysera, który wie jak stworzyć na ekranie chemię. 23. John Wick Kolejne miłe zaskoczenie 2014 roku. Długie ujęcia w trakcie scen akcji - podobnie jak praca kamery w Birdmanie - zmieniają film w coś lepszego. Keanu Reeves skończywszy 50 lat nadal dobrze się rusza, w pewnego typu rolach jest po prostu niezastąpiony. Twórcy doskonale wiedzieli jaki film robią, wiedzieli jak go sprzedać i dzięki temu potrafili przemycić w nim kilka mrugnięć do widza. Produkcja nie udaje dramatu, to kino akcji w czystej postaci - taka szczerość wobec widzów się opłaciła. Brak częstych cięć wymusił zaplanowanie choreografii walk w bardzo skrupulatny sposób, co widać na ekranie. Na korzyść tego dzieła przemawiają dodatkowo takie nazwiska jak Willem Dafoe, Ian McShane i Michael Nyqvist oraz intrygujący pomysł hotelu dla płatnych zabójców. 22. Million Dollar Arm Disney zafundował widzom kolejny wciągający film sportowy. Mniej znany w Polsce, bo też nie miał u nas swojej premiery. J. B. Bernstein i jego wspólnik Ash rozpoczynają własną działalność zakładając agencję sportową, niestety brakuje im klientów, chociażby jednej gwiazdy sportu. Po wielu porażkach postanawiają sami wykreować taką gwiazdę. Oglądając mecz krykieta Bernstein wpada na pomysł, że przyszłe gwiazdy baseballu znajdzie w Indiach, gdzie sportem numer 1 jest krykiet ? tam przecież też rzucają piłką. Ogłasza, więc konkurs rzutów, w którym nagrodą ma być wyjazd do USA i kariera w MLB. Wzruszająca opowieść o sięganiu śmiałych marzeń, pokonywaniu strachu i przeszkód, aby je osiągnąć. 21. Miasto 44 Ta superprodukcja (jak na polskie realia) była dla mnie wielką niewiadomą. Obawa, że będzie to kolejne nieudane podejście do powstania była spora. Na szczęście film dostarcza rozrywki i jednocześnie zachowuje szacunek wobec historii. Takie komercyjne podejście do tematu to jest coś czego Polakom brakuje. Najwyższy czas żebyśmy byli w stanie podejmować trudne tematy historyczne z taką werwą jak robił to, chociażby Spielberg. Obraz traktuje historię z dystansem - jest w nim wiele wizualnych fajerwerków (golizny, strzelaniny i wybuchów). Efektowne sceny w produkcji Komasy są bardzo często brutalne i nie pozbawiają złudzeń, co do rzeczywistości tamtego okresu. Dobrze, że udało się ten ważki temat zapakować w kolorowe opakowanie bez rozsadzenia pudełka i zniszczenia zawartości. 20. Unbroken Film cierpi na syndrom nazwiska reżysera. Angelina Jolie już wcześniej udowodniła, że talent do reżyserowania ma, a ponieważ nazwisko Jolie jest na topie nie trudno krytykować jej dzieło. Mnie przejęła ta niesamowita, oparta na faktach historia olimpijczyka, Louisa Zamperiniego. W trakcie II wojny światowej więziony przez Japończyków, w obozach jenieckich biegacz musiał wiele wycierpieć, nawet, zanim trafił w japońskie ręce. Jest to hołd dla jego przetrwania w takim samym stopniu jak Pianista był świadectwem przetrwania Władysława Szpilmana. Różnica tkwi w jakości. Faktem jest, że takie nazwiska jak Fincher i Inarritu wydobyłyby ze scenariusza więcej głębi, ale mnie narracja i inne elementy prezentowanych narzędzi kinematografii nie raziły. Mimo, że zabrakło tego czegoś, to Niezłomny ciągle jest bardzo dobrym filmem. 19. Jack Strong Pod względem technicznym film bezbłędny, od Pasikowskiego wielu filmowców wciąż może się uczyć. Reżyser miał jednak tym razem szczęście i znalazł aktorów zaangażowanych i utalentowanych (np. Dorociński i Ostaszewska). Poza tym udało mu się nakręcić sceny w Waszyngtonie i zatrudnić byłego Strażnika (Nocnego puchacza ? Patrick Wilson), męża Dagmary Domińczyk. Film niewątpliwie zyskuje na autentyczności. Nie brakuje w nim suspensu i akcji godnych najlepszych thrillerów szpiegowskich. W Polsce ciągle brakuje kina gatunkowego, Jack Strong to jeden z nie wielu przykładów tego rodzaju dzieł. U nas albo robi się komedie albo dramaty, głównie dlatego ten film to odświeżające doświadczenie. 18. The Judge W stanach dużo się mówi o porażce tego filmu, że oprócz słabych wyników finansowych nie sprostał wysokim oczekiwaniom. Aktorstwo Downeya Jr. i opowiadana historia rozczarowały swoją jakością. Mając te opinie w głowie przed seansem, po seansie nie dowierzałem ? jak można takie rzeczy mówić o tak poruszającym filmie. Historia o ojcu i synu, którzy po wielu latach konfliktu dostają od losu szansę na pojednanie i rozliczenie z przeszłością nie ustępuje tegorocznym nominowanym do Oskara filmom zupełnie w niczym. Akcja toczy się o najwyższą stawkę, w grę wchodzą upokorzenie, utrata szacunku i niechybna śmierć, gdy stary i schorowany człowiek trafi do więzienia. 17. Big Hero 6 Hiro Hamada jest młodym geniuszem, który traci starszego brata w pożarze. Jedyne co po nim mu zostało to niezdarny medyczny pomocnik Baymax. Wiążąca się na ekranie więź między oboma zżywa widza z filmem. Obrazowi brakuje polotu i subtelności Toy Story 3, ale jego wpływ na uczucia ciągle jest spory. To kino familijne przekonwertowane z komiksu o tej samej nazwie łączy to, co Disney i Marvel mają najlepszego do zaoferowania. Nie zabrakło zatem humoru, wspaniałej akcji i poruszającej opowieści. 16. American Sniper Amerykański Snajper to twarda historia, którą polubić mogą i kobiety. Wojna to doskonały dla filmowców temat, tym razem nie ma wielkich bitew, holocaustu i tym podobnych. Film skupia się na prawdziwym bohaterze i jego najbliższym otoczeniu. Chris Kyle (Bradley Cooper) najlepszy snajper w historii Ameryki musiał radzić sobie z utratą kolegów, z podejmowaniem trudnych decyzji (zabić dziecko, które może mieć schowaną bombę i zagrażać życiu wielu amerykańskich żołnierzy, czy nie strzelać, bo to tylko dziecko potencjalnie niewinne i bezbronne), swoim osobistym nemezis (snajperem-olimpijczykiem) oraz z problemami rodzinnymi pozostawionymi w USA. Aspekt ważny dla bohatera jako snajpera, czyli podejmowanie trudnych decyzji często w kilka sekund został według mnie najlepiej pokazany. To ten element odróżnia dzieło Eastwooda od innych wojennych produkcji. 15. Captain America The Winter Soldier Nowa odsłona przygód Kapitana Ameryki okazała się bardzo owocna. Połączenie adaptacji superbohaterskiego komiksu z thrillerem szpiegowskim było zaskakująco odświeżające i udane. Ekscytujące walki z użyciem broni palnej, noży, rąk oraz tarczy dodały całości ostateczny szlif. Do tego miksu wystarczyło dorzucić przekonującego, groźnego wroga oraz zwroty akcji, aby otrzymać jeden z lepszych filmów w uniwersum Marvela. Wszystkie części układanki współgrają ze sobą bardzo gładko, a dodatek w postaci Roberta Redforda zwyczajnie oszałamia, gdy aktor tego kalibru mówi ?Hail Hydra? jasne staje się, że gatunek superhero movie osiągnął status absolutnie pierwszoligowy. 14. Bogowie Tomasz Kot staje się naczelnym specjalistą od kreacji biograficznych w naszym kraju. Najpierw Skazany na bluesa i lider zespołu Dżem, Ryszard Riedel; teraz Bogowie i Zbigniew Religa, kardiochirurg, wizjoner, późniejszy senator i minister zdrowia. Gra aktorska Kota wygląda na gładką i bez wysiłkową, co zazwyczaj jest indykatorem tego, że było dokładnie odwrotnie. Aktor podobny do bohatera filmu fenomenalnie przywdziewa maskę odwzorowując manieryzmy i mimikę doktora. Obraz od pewnego momentu trzyma w napięciu i nie puszcza. Dobry montaż oraz aktorstwo pomagają w obejrzeniu całości bez znużenia, pomimo poważnej i dla wielu nudnej tematyki, o której widzowie nie mają pojęcia (pomaga w tym humor i zrozumienie celu protagonisty oraz problemów jakie musi pokonać, aby ten cel osiągnąć). Pochlebne opinie wydają mi się jednak być nieco na wyrost, nie odczułem niczego nowego w trakcie seansu, nie zobaczyłem nic co, by wywarło na mnie niezapomniane wrażenie jednocześnie mam duży szacunek do filmowców za zrobienie tak przystępnego filmu na podstawie życia wybitnego człowieka. 13. Nightcrawler Podczas projekcji uczucie niepokoju trwa nieprzerwanie, co jest zasługą odtwórcy głównej roli. Talent Jake?a Gyllenhaala pozwolił mu na przeistoczenie się w prawdziwie inteligentnego, zimnego drania i dziwaka. Jego bohater jest bystry, szybko się uczy i nie zawaha się przed niczym, aby osiągnąć pożądany efekt. Zdradza też pewne socjopatyczne skłonności, które odnajdą swoją drogę na powierzchnię nim ten film się skończy. Bezrobotny Lou Bloom para się drobnymi kradzieżami i przekrętami, gdy trafia wreszcie na coś w czym jest dobry. Zaczyna rozkręcać biznes kręcenia wypadków i zbrodni, które potem sprzedaje stacji telewizyjnej. Obcowanie ze światem przestępczym jeszcze wydobywa z niego mroczną stronę, a kontakt ze profesjonalistami ze stacji uczy go jak dobrze się urządzić, im lepsze ujęcia tym lepsze pieniądze. Jak daleko można się posunąć, żeby uzyskać dobry materiał? 12. The Imitation Game Złamanie kodu Enigmy, pierwszy komputer i problem homoseksualizmu. To całkiem sporo jak na jeden film. Akcja dzieje się równolegle w dwóch okresach życia bohatera, w trakcie II wojny światowej i po wojnie. Maszyna Turinga stała się zalążkiem informatyki, pomogła złamać Enigmę, kto wie, co jeszcze, by osiągnęła dzięki umysłowi twórcy, gdyby nie kuracja hormonalna, przez którą odsunięto go od prac nad komputerem i dostępu do poufnych informacji, w skutek czego ostatecznie popełnił samobójstwo. Produkcja ewidentnie skrojona pod oskarową publiczkę broni się bardzo dobrze ? jedno nie przeszkadza drugiemu, bowiem ostatecznie liczy się, jak dobry jest ostateczny produkt. A ten się udał m. in. dzięki Benedictowi Cumberbatchowi i partnerującej mu Keirze Knightley. 11. Gone Girl Prawdziwy popis maestrii Davida Finchera i dowód na to, że Ben Affleck jednak grać potrafi. Rosamund Pike i Ben zagrali wzorcową parę, która pod powierzchnią kryje wiele sekretów i wiele z nich nie należy do przyjemnych. Największym atutem dzieła jest niewątpliwie reżyseria, Fincher wydobywa z adaptacji książki Gillian Flynn tkwiący w niej potencjał, a ze swoich aktorów ostatnie poty. Brak nominacji do Oskara dla niego w tym roku jest bardzo krzywdzący, bo oceniając tylko pracę reżysera to właśnie jemu należałaby się statuetka. Po przeprowadzce Amy i Nick przeżywają kryzys małżeński. W rocznicę ich ślubu małżonka znika bez śladu, nie mija wiele czasu, gdy podejrzenia zaczynają padać w stronę męża. Intryga dreszczowca została utkana perfekcyjnie. Precyzja, z którą Fincher buduje napięcie godna jest samego Hitchcocka. 10. X-Men Days of Future Past Bryan Singer po raz kolejny sprostał wyzwaniu i stworzył najlepszy film w całej serii. Kto wie czy nie radzi sobie lepiej z liczną obsadą bogatą w gwiazdy od Whedona. Program strażników ostatecznie doprowadził do eksterminacji sporej części populacji. Pozostali przy życiu mutanci żyją w ukryciu. Profesor X i Magneto odnajdują Icemana, Kitty i kilku innych, wkrótce rodzi się plan cofnięcia w czasie Wolverina, aby ta przyszłość nigdy nie nadeszła. Fenomenalne efekty specjalne, akcja i aktorstwo w konwencji podróży w czasie umożliwiły godne spotkanie na ekranie dwóch pokoleń X-Menów, starszego na czele z Patrickiem Stewartem i Ian McKellenem z młodszą ekipą z Pierwszej klasy. Współpraca Magneto z profesorem i patrzenie na to, jak Singer naprawia filmowe uniwersum mutantów dają dodatkową satysfakcję. No i ta scena z Quicksilverem, nie do zapomnienia. 09. Edge of Tomorrow Jedno z największych zaskoczeń roku. Zwiastuny mylnie sugerowały kolejny Oblivion, tymczasem film jest rewelacyjną wersją Dnia świstaka w klimacie wojennego sci-fi. Hasło reklamowe ?Live. Die. Repeat.? nie jest rzucone na próżno, produkcja osiągnęła ten posmak znany z gier wideo, w których po śmierci zaczyna się misję od nowa. Przybysze z kosmosu tzw. mimicy opanowali kontynentalną Europę, w Londynie zebrały się międzynarodowe siły zbrojne, aby zakończyć konflikt. Bill Cage specjalista armii od kontaktów z mediami ma walczyć na froncie z obcymi, Cage odmawia za co zostaje siłą wcielony do oddziału i uznany za dezertera. Nie wiedząc nic o egzoszkielecie, cudem zabija jednego z mimików, co sam przypłaca życiem, a przynajmniej tak mu się wydawało. Tom Cruise jest w najwyższej formie i wraz z Emily Blunt tworzą ciekawą parę na ekranie. Powiedzmy sobie szczerze Emily pozostając dziewczynką szlachcianką o dobrych manierach wydobywa z siebie jednocześnie twardą babkę, istną żyletę, z którą lepiej nie zadzierać. Postać Cruise?a, natomiast powoli staje się niezwyciężonym wojownikiem, który ma ocalić ludzkość. Brzmi trochę nieświeżo, ale masa efektów specjalnych w harmonii z fabułą, narracja trzymająca się z daleka od scen z filmu Murraya, sporo komedii i romans oraz pętla czasowa tworzą razem film rozrywkowy najwyższych lotów. I jeszcze to zakończenie... 08. Raid 2 Film akcji, który można postawić w jednym zestawieniu z najlepszymi obrazami gatunku. Walki wręcz, strzelaniny i pościgi zrealizowano na najwyższych obrotach. Wysokie tempo i ekscytująca akcja jest wynikiem ciężkiej roboty aktorów, choreografów i operatorów. Praca kamery robi wrażenie nadążając za akcją i jednocześnie obierając ciekawe i nie oczywiste kąty do jej sportretowania. Tym razem Rama trafia do więzienia, żeby szpiegować lokalnego bossa, prawdziwego kryminalnego barona. Produkcja może wydawać się nieco przydługa, ale Evans odpowiedzialny za cały projekt nie pozwala aby, choć jedna minuta ekranowego czasu poszła na marne. Drugą część Raidu poprowadził znakomicie, unikając powtórzenia konwencji znanej z jedynki. Na pewno wielu twórców próbując powtórzyć sukces wróciłoby do sprawdzonej formuły z paroma usprawnieniami, za to należy się szacunek Garethowi i wiara, że stworzy kolejną część cyklu. 07. Dawn of the planet of the Apes Pierwsza część nowej serii o małpach przejmujących kontrolę nad planetą nie podobała mi się prawie wcale. Druga część okazała się zupełnie inna, nie powieliła logicznych błędów pierwszej części i okazała się być najinteligentniejszym komercyjnym filmem roku. Nienaganne aktorstwo i efekty motion capture sprawiające, że małpy wyglądają realistyczniej od niebieskich ludzi z Pandory dodają filmowi nieosiągalny dotąd w tego typu kinie autentyzm. Druga część świetnie buduje na swoim chronologicznym poprzedniku, opowiada o problemach współczesnego świata ? przemocy z użyciem broni palnej, terroryzmie, rasizmie oraz naszym uzależnieniu od technologii. Poruszane kwestie stanowią komentarz do współczesnej rzeczywistości bez wdawania się polemikę z jedną albo drugą stroną. Czasem zwyczajnie przypadek lub nieporozumienie stają się przyczynkiem do powstania koszmarnego ciągu wydarzeń. Największym wygranym małp jest Andy Serkis, który już Gollumem dowiódł, że aktorstowo z motion capture nie tylko nie stanowi zagrożenia dla normalnej gry przed kamerami, ale jest techniką z przyszłością (Gollum i Azog w Hobbicie, Ultron i Hulk w Avengers). Kto wie, może kiedyś doczekamy się kategorii dla takich ról podczas gali rozdania Oskarów. 06. Guardians of the Galaxy Dzieło James Gunna z przytupem opanowało kina. Spontanicznie stało się wielkim hitem, filmem dostarczającym największą ilość czystej frajdy w roku 2014. Stało się to możliwe dzięki doskonałemu balansowi między akcją, komedią i dramatem. Wykreowany na potrzeby produkcji świat, a nawet muzyka są tutaj pełnoprawnymi bohaterami. Gunn stworzył coś, co dalece wykroczyło poza standardowe ramy gatunku adaptacji komiksów. Zabawne gagi, fenomenalna akcja, niesamowite efekty, barwne i wyraziste postacie wraz z wieloma scenami godnymi zapamiętania stały się rozrywką dla całej rodziny, nie tylko dla fanów papierowego pierwowzoru. Poza tym to rewelacyjne podejście do połączenia space opery z kinem nowej przygody. Film z gadającym szopem praczem i żywym, chodzącym drzewem musiał się przecież udać. Można spokojnie stwierdzić, że Groot, Starlord, Rocket Racoon, Drax i Gamora stanowią taką mniejszą wersję Avengers, zresztą jak cały film, który o dziwo dzieje się przecież na większą skalę, bo międzyplanetarnie. 05. Interstellar Z pewnością najbardziej ambitny projekt ostatnich lat. Owszem, nie jest doskonały, ale braki filmu nie przysłaniają całości. Większość z nich wynika ze złego postrzegania koncepcji filmu, bowiem spora część wynika zwyczajnie ze scenariusza. Dzieło najmniej ?Nolanowskie? z dotychczasowych jego filmów - wpływanie na emocje, więcej luk fabularnych, wszystko po to, aby stworzyć coś nowego. Porównania do Odysei kosmicznej są nietrafne, może poza ogólnym charakterem produkcji próbującej dokonać czegoś przełomowego. Jedynie czas pokaże, jak w przypadku tworu Kubricka, czy to się udało. Ziemia usycha, rośliny uprawne umierają wypierane przez pył i piasek. NASA opracowuje program lotu eksploracyjnego w celu odnalezienia nowego domu dla ludzkości. Mimo wielkiego budżetu, ogromnej przestrzeni jaką jest kosmos, obraz ogląda się, jak spektakl teatralny. Spora część scen dzieje się w zamkniętych przestrzeniach - pokojach domu, wąskich pomieszczeniach statku kosmicznego itp. Gdy jednak pojawiają się wizualizacje kosmosu, robią niewiarygodne wrażenie, wówczas widać, na co poszły pieniądze z budżetu. Matka natura nie jest okrutna i zła, to są pojęcia stworzone i kultywowane przez człowieka. Obok wielu takich moralnych prawideł dzieło Chrisa stało się miejscem dla naukowego żargonu, bowiem Nolan nie lubi udawać czegoś przed widzami, chce pozostać wobec nich szczery. Robi wszystko, aby pokazać tak realistyczne widowisko, jak to tylko możliwe. Konflikt między wizualnym, a aktorskim aspektem filmu działa na jego korzyść. Dualizm jest tu zresztą wszechobecny: realizm i ambicja, wielkie kino i teatr, przeszłość i przyszłość, serce i umysł, nauka i emocje itp. 04. Fury Największe nieporozumienie filmowe tego roku, czyli brak nominacji dla tego filmu w którejkolwiek kategorii. Obok braku większego uznania przez akademię dla Gone Girl to największy jej błąd, tym bardziej gorszący, że nikt o tym nie mówi. Dramaturgia wojenna pokazana oczyma załogi czołgu ze szczególnym uwzględnieniem nowego w niej członka wraz ze wspaniale pokazanymi starciami między czołgami przypominać może czasami wojenne dokonania Polańskiego, czasami Spielberga. Tutaj dobry Niemiec, to martwy Niemiec. Niewinni są tylko bezbronni, dzieci i kobiety. Trudy służenia w armii jako czołgista niby błahe, bo przecież żołnierze siedzą bezpieczni w opancerzonej bestii, dalekie są od takowych. Scena finałowa robi szczególne wrażenie, bo za wszelką cenę zdaje się unikać udawanej pompatyczności, patriotycznych przemówień i tym podobnych. Żołnierze mają w oczach strach, giną w bólu z dala od fanfar i odznaczeń państwowych, przypominając, że w II wojnie światowej nie ma prawdziwych bohaterów, wszyscy są przegrani, bo ich udziałem stała się największa wojna w historii świata, niszcząca miasta i miliony istnień. Dlatego, gdy młody członek załogi zostaje nazwany bohaterem milczy ze zdziwieniem na twarzy. Choć czyny wielu żołnierzy pomogły uratować setki istnień to odbyło się kosztem setek innych, obcych istnień, za takie ciekawe podejście (niejednoznaczne) bez potępiania i gloryfikowania czynów swoich bohaterów David Ayer powinien dostać nominację. 03. Powstanie Warszawskie Kolejny obraz bez nominacji do Oskara. Fabularyzowany dokument jest pierwszym filmem wojennym non-fiction, protoplastą nowego gatunku, niezależnie od tego, czy ten pomysł chwyci umysły międzynarodowej społeczności filmowej, to jest to spore dokonanie. Warte zapamiętania, bowiem na ekranie osiągnięto realizm niedostępny największym superprodukcjom wojennym. Cyfrowe odrestaurowanie materiałów i kolorowanie bardzo w tym pomogło. Dodanie projektowi narracji prowadzonej z offu przez dwóch braci kamerzystów z początku wydawało mi się sztuczne, ale ostatecznie okazało się nie mieć negatywnego wpływu na odbiór całości. Jan Komasa znakomicie poradził sobie na planie filmowym Miasta 44 i w montażowni pracując nad tym projektem. Oba filmy godnie pokazują wydarzenia Warszawskiego piekła, gdzie rodzice zostawiali własne dzieci, aby przeżyć, gdzie młodzi ludzie zawierali małżeństwa po, to by chwilę potem zginąć. Niezapomniane wrażenia gwarantowane. 02. Birdman Riggan Thomson chce udowodnić światu, że nie jest tylko wytrenowanym pieskiem z jedną sztuczką w łapach, chce zerwać z łatką Birdmana i otworzyć sztukę teatralną Raymonda Carvera. Aktor, scenarzysta i reżyser spektaklu zmaga się z trudami produkcji, problemami życia prywatnego, kontaktami z mediami oraz w szczególnym stopniu z własnym ego, bardziej alter ego ? gburowatym, prostolinijnym Birdmanem. Michael Keaton po kilku udanych występach m. in. w Need for Speed i Robocopie na pewno czekał na taki projekt. Teraz nie ma żadnych wątpliwości, co do jego aktorskiego talentu. Stary Batman wrócił na dłużej w roli, która po części jest dla niego rozliczeniem z przeszłością. Chociaż to nie przeszłość jest determinantem jego roli, ego jest. Ego jest tyranem sabotażującym jego starania, odciągającym go od szczęścia. Dlatego, gdy odlatuje ponad ludzkie troski, wolny od problemów nikogo nie dziwi, że spada sparzony wysokim mniemaniem o sobie, jak Ikar z greckiej mitologii. Gra aktorska i praca kamery są tutaj jak para taneczna, której układ choreograficzny powala na kolana. Ciasnota pomieszczeń teatralnych wymusza bliskie śledzenie bohaterów, a długie ujęcia nie pozostawiają wiele marginesu na błędy i zabierają wolność w montażu. To ryzyko artystyczne się opłaciło, kamera stała się integralną częścią opowieści. Sprawia, że widz czuje się jakby był w środku akcji, a długie klaustrofobiczne ujęcia pozwalają dostrzec emocje wyrażane przez aktorów. Trochę przypomina to reality show w świecie teatru. Film staje się sztuką opowiadającą o sztuce bez bycia w praktyce sztuką, bo jak mówi mędrzec ? rzecz jest tym, czym jest, a nie tym co jest o niej mówione. Dzieło Inarritu otwiera dyskusję o kinie superbohaterskim, czy powinno sięgać poważnych, ambitnych tonów, czy może w ekranowej rozwałce nie ma nic złego. Birdman to jeden z ciekawszych przykładów wielowarstwowego kina, które ożywia umysł na długo po seansie. 01. Whiplash Film od początku do końca doszczętnie pochłania uwagę. Trzyma w napięciu dzięki silnej ekranowej chemii Miles?a Tellera i J.K. Simmonsa. Ich gra aktorska wzajemnie się uzupełnia, nietypowa relacja między mistrzem a uczniem wzmaga apetyt na więcej. Świat muzyków okazuje się, że może być okrutny i bezwzględny. Terence Fletcher tworzy i niszczy muzyków, Andrew Neimann przekona się o tym na własnej skórze, gdy dołącza do orkiestry pod batutą tego człowieka jako perkusista. Obsesja perfekcyjną grą i pragnienie zadowolenia maestra przejmują kontrolę nad jego życiem, wszystko podporządkowuje temu aspektowi swojego życia. Fletcher to mistrz manipulacji i gry na emocjach młodych adeptów, wyrzuca muzyków z zespołu za najbardziej błahe pomyłki. Nieprzewidywalny nauczyciel, nadużywający swojego autorytetu pragnie perfekcji, chce dać światu kolejnych wielkich muzyków, ale czy cel uświęca środki? Czy taka wyniszczająca relacja może przemienić się w przyjaźń? Ostatecznie uczeń zyskuje szacunek mistrza, a mistrz pewnego rodzaju rozgrzeszenie. Finałowa scena to nieprawdopodobnie długa gra Tellera na perkusji (5 minutowe solo), doskonale puentuje film.
  13. Grimmash

    Shazam New 52

    Billy Batson to kłopoty. Ale kłopoty są rzeczą relatywną. Od stuleci nauka rządziła światem teraz powraca magia i antyczne, brutalne zło wraz z nią. Jeśli świat ma przetrwać plagę horroru rysującą się na horyzoncie, Billy Batson musi zaakceptować swoje największe życzenie i nauczyć się swojej największej lekcji. Billy musi stać się Shazamem. Scenarzysta Geoff Johns doskonale zna uniwersum DC, jego dokonania z Green Lantern, Aquamanem i właśnie omawianym Shazamem w New 52 są godne podziwu. Johns potrafi pleść wciągające historie. Sprawia, iż przewracanie kolejnych stron przychodzi łatwo, bowiem uczucie znużenia nie występuje w jego dziełach, czasem kosztem głębi, ale o tym później. Pewne jest, iż autor nie powinien się zabierać za filmy (fiasko Green Lantern z Ryanem Reynoldsem), bo to komiksy wychodzą mu najlepiej. Postać kapitana Marvela po raz pierwszy pojawiła się w 1940 roku w Whiz Comics, w uniwersum DC znalazła się w 1972 roku. Między innymi dlatego zupełnie nie rozumiem sporu o tego superbohatera, konkurent ze stajni Marvela o tej samej nazwie powstał dopiero w 1967 roku. Tym bardziej dziwi cicha zmiana dokonana przez Johnsa w 2011, od tamtej pory heros określany jest mianem Shazam, Kapitan Marvel odszedł na razie w zapomnienie. Może w samą porę, bo konkurencja planuje film fabularny ze swoją wersją postaci (obie poza wspólnym mianem nie mają ze sobą nic wspólnego). Billy Batson powstał w umyśle Billa Parkera, a narysował go Charles Clarence Beck. Początkowo było to sześć różnych postaci o konkretnych mocach, ówczesny wydawca Ralph Daigh odrzucił tak skonstruowany projekt. Zmiana na jednego bohatera oraz jego pseudonimu z Captain Thunder (ten koncept można zobaczyć w animowanym filmie Liga Sprawiedliwych: Zaburzone kontinuum) na Captain Marvel ostatecznie się przyjęła. Nie będę sięgał tutaj początków postaci i różnych zmian na przestrzeni lat. Liczy się podstawa. Sierota Billy Batson (William Joseph ?Billy? Batson) trafia na stację metra, która zabiera go do tajemniczego miejsca zwanego ?Rock of Eternity". Tam otrzymuje magiczne moce od tajemniczego czarownika. Swoje nowe zdolności może przywołać wypowiadając zaklęcie Shazam, co stanowi akronim imion sześciu bogów i bohaterów starożytnych krain: Salomon (mądrość), Herkules (siła), Atlas (wytrwałość), Zeus (moc), Achilles (odwaga), Merkury (szybkość). Po wypowiedzeniu magicznego słowa błyskawica zmienia chłopca w potężnego, umięśnionego wojownika. Pomysł bardzo zgrabny, lepszy od wielu opowieści przedstawiający narodziny superbohatera. Batson jest zresztą wyjątkowy z innego względu ? to krnąbrny, humorzasty gówniarz, który chowa przed światem swoje dobre serce. Patrzenie na herosa zachowującego się, jak dziecko, który dorównuje Supermanowi poziomem mocy, jest odświeżające. Ten komiks prezentuje pewną wariację oryginalnej historii. Oto ona: 15 letni Billy Batson po raz kolejny ma okazję, aby opuścić sierociniec i trafić do kochającej rodziny. Rodzina Rosy i Victora Vasquezów przyjmuje młodzieńca do swojego domu, gdzie jest już kilkoro adoptowanych dzieci - Mary, Freddy Freeman, Pedro, Eugene i Darla. Gdy Billy zapoznaje się z nowymi warunkami życia (dom i szkoła) 45 mil od Bagdadu Doktor Sivana, próbujący za wszelką cenę odnaleźć magię na planecie wreszcie odkrywa coś w ruinach. Przypadkiem oszpeca sobie twarz traci oko, otrzymuje bliznę i dar widzenia magii. Batson staje w obronie przybranych braci i sióstr, obija oprawców, synów najbogatszego mieszkańca Filadelfii Bryera i trafia do gabinetu pani dyrektor. Bryer domaga się wyrzucenia go ze szkoły, potem na zewnątrz dochodzi do rękoczynów. Po awanturze w domu chłopak wymyka się nocą do Zoo, podąża za nim Freddy. Po rozmowie o życiowych problemach obaj planują małą zemstę na rodzinie bogaczy prześladujących słabszych. Tymczasem Sivana dostrzegając teraz magię, otwiera miejsce spoczynku Black Adama wypowiadając magiczne słowo Shazam. Uwolniony czempion zabija współpracowników doktora i mamrocze coś o czarowniku. Tymczasem plan chłopców spala na panewce i zostają przyłapani, Batson wpycha Freddy?ego w krzaki, a sam ucieka przed pogonią do metra. Drzwi do wagonu się zamykają i nagle okazuje się, że jest w nim sam. Wagon zatrzymuje się przy wejściu do starożytnej komnaty. W niej przebywa czarownik (znany wcześniej jako Shazam) ostatni z dawnej rady czarodziejów i strażnik ?Rock of Eternity?, największej magicznej fortecy w egzystencji. Młodzian otrzymuje w darze moc żywej błyskawicy, jego przeznaczeniem jest przełamać klątwę i pokonać dawnego czempiona czarownika, znanego z legendy o Black Adamie. Mówi ona, że kiedyś był on niewolnikiem, do czasu, gdy znalazł się w ?Rock of Eternity" i został wybrany przez radę czarowników. Wyzwolił swoją ojczyznę Kahndaq spod jarzma siedmiu grzechów głównych, po czym zniknął. Czy dziecko, może powstrzymać mające setki lat wcielenie zła? Shazama czyta się przyjemnie, prace Gary?ego Franka są plastyczną rewelacją dla oczu. Czasami miałem problem w poprzednich komiksach z odróżnieniem Adama od Marvela (chodzi o twarz), ale nie tym razem. Ich twarze różnią się od siebie w charakterystyczny sposób, a efekt żywej błyskawicy jest zwyczajnie kolejnym elementem graficznym opowieści ani razu nie prezentuje się sztucznie. Nie ma może takich rysowniczych fajerwerków jak w Aquamanie, ale to głównie dlatego, że akcja ma miejsce w Filadelfii. Brakuje ilości szczegółów na planszach znanych z przygód Artura Curry?ego, często są to jednolite tła, lecz to tylko drobny szkopuł. Fakt ten wynagradza mimika dzieci. Widzieć występ małych ludzi w takiej ilości w superbohaterskim tytule jest, jeszcze raz zaznaczę, bardzo miło. Najważniejszy aspekt historii, czyli zachowanie Billy?ego w dorosłym ciele, został wzorcowo uchwycony ? tego oczekuję od nadchodzącego filmu z Dwayne Johhnsonem. Geoff Johns porusza się między przyziemnymi problemami rodzin zastępczych i osieroconych dzieci, a magicznym światem cudów i koszmarów w sposób w jaki robił to wcześniej w Green Lanternie i Aquamanie (obaj mieli problemy rodzinne, zmarłych ojców i matki ? tak jak Billy). Jego sposób na akcję często polega na testowaniu protagonisty poprzez przeciwstawianie mu co najmniej dwóch wrogów na raz. Ich ataki często zazębiają się ze sobą w interesujący sposób, który mógłby być uciążliwy i wytrącający z równowagi, co nie stanowi problemu, jeśli wie się co robić aby uniknąć przesady i upychania wszystkiego w zbyt krótkim czasie. Autor rewelacyjnie przedstawia kontrast między dwoma różnymi światami (Ziemia i międzyplanetarni strażnicy kosmosu z planety Oa, powierzchnia planety i Atlantyda, świat realny i świat magii), jednocześnie nie zapomina o wiarygodnym portrecie dwóch skrajnie różniących się od siebie miejsc. Relacje Batsona ze swoją nową rodziną zastępczą dodają emocji fabule, narracja odpowiednio buduje nić powiązań między dzieciakami, co przynosi potem efekt w kulminacyjnej scenie. Jednakże czasami próba utrzymania uwagi widza jest trochę zbyt oczywista, widoczna i wymuszona. Wiele akcji odrywa komiks od głębi, którą wcześniej tak skrzętnie budowano. To kolejna wada, ostatecznie nie mająca znaczenia dla odbioru tej publikacji. To tylko coś, co doświadczony czytelnik wychwyci nie zastanawiając się nad tym dwa razy. Na koniec wypada powiedzieć, że Shazam w wersji New 52 to doskonała okazja na zapoznanie się z postacią herosa, który spokojnie może stanąć w szranki z Supermanem i wygrać. Komiksy opowiadające o narodzinach superbohatera potrafią być często ciekawsze od ich późniejszych przygód, ale rzadko są tak dobrze skrojone na miarę filmu. Nie zdziwię się, jeśli w dużej mierze nadchodząca produkcja będzie w znacznej mierze opierać się na tej wersji popkulturowego mitu Shazama. DC może zyskać wiele na przygodach dziecka stającego się superbohaterem, przecież teraz w Hollywoodzkiej dobie mody na adaptację komiksu to marzenie musi być jeszcze silniejsze w dzieciakach niż to było kiedyś w moim pokoleniu, którego oknem na świat były komiksy TM-SEMIC i kilka seriali animowanych. Jeśli nie chcecie sięgać lata wstecz, aby zacząć czytać coś od nowa i momentalnie wkręcić się w nieznany Wam wcześniej superbohaterski świat, to ten tom o przygodach Shazama nadaje się do tego idealnie. Dziecko w ciele wielkiego mięśniaka i magia to kombinacja świeża, bo też podana we właściwy sposób.
  14. Zamknięte w określonym czasie lub zjawisku dzieła często wykraczają poza sale kinowe. Stają się ponadczasowe. Czasami ich triumf na wielkim ekranie od razu wyznacza pewne trendy, czasami jednak ten sukces zastępuje przeniknięcie produkcji filmowej do domowego zacisza i tym samym do świadomości społecznej. W odróżnieniu od Princess Bride, Point Break w jakimś stopniu zawojował kina (83 mln.), ale największy sukces odniósł, gdy zakończył swój żywot na srebrnym ekranie. Świeżo po akademii Johnny Utah (Keanu Reeves) trafia do wydziału FBI w Los Angeles, sekcji zajmującej się napadami na banki. Jego partnerem zostaje doświadczony Angelo Pappas (Gary Busey). Tylko w ostatnim roku w mieście aniołów były 1332 rabunki, oddział rozpracował 1000 z nich. Przez federalne palce prześlizgnęła się samozwańcza grupa Ex-prezydentów, rabusiów w maskach byłych prezydentów USA. Obrobili 27 banków w 3 lata, każdy zajął 90 sekund. Młody przedstawiciel prawa zaintrygowany sprawą chce ich złapać, Pappas z 22 letnią pracą w terenie prowadził śledztwo i opracował teorię ? prezydenci to surferzy. Tak oto Utah zaczyna naukę surfingu, chce znaleźć kogoś, kto pomoże mu przeniknąć do środowiska i dzięki temu namierzyć potencjalnych podejrzanych, a rozgrywka może się zacząć. Film z pewnością na zawsze pozostanie w pamięci wielu widzów głównie dzięki roli Patricka Swayze, choć przecież nie byłby taki sam bez Keanu Reveesa. Obie wiodące role czynią ten film interesującym, prowadzą fabułę, wyznaczają ton filmu, a ich rozwijające się relacje doprowadziły do powstania co najmniej jednego efektu ubocznego, jakim z pewnością była kultowa scena pieszego pościgu zakończona oddaniem serii strzałów w powietrze i ucieczce złodzieja. Utah wciągnięty w świat surfingu nie jest w stanie strzelić do swojego ?przyjaciela? Bodhiego. To nie jest zwykła relacja stróża prawa i złodzieja, młody agent po raz pierwszy pracuje pod przykrywką. Świat surfingu go wciąga, a Bodhi intryguje go swoją filozofią. Między nimi rodzi się nić porozumienia, bez potrzeby używania słów. Pokrewne dusze po przeciwnych stronach prawa darzą się wzajemnym szacunkiem, pewnie w innym wcieleniu mogliby zostać po prostu przyjaciółmi. Bodhi nie napada na banki dla pieniędzy, nie cierpi przemocy, chce być wolny i żyć według własnych zasad. Pragnie być dowodem na to, że w pętającym ludziom nogi systemie prawnym ludzki duch ciągle żyje. Utah to wie, ale według niego nic nie usprawiedliwia kradzieży. Rozumie jednak poszukiwanie doskonałej fali, jedynej szansy w życiu na jej odnalezienie. Rozumie, że niezłomny duch nie zniesie zamknięcia, dlatego spełni jego ostatnie życzenie, a gdy sprawa prezydentów się skończy wraz z ich przywódcą Johnny porzuci pracę agenta i pozbędzie się swojej odznaki, która trafi do wód oceanu. Rozczarowany pracą w FBI doświadczył tego, co prawo potrafi robić z ludźmi takimi jak jego ?compadre?. Obaj aktorzy znali się od dawna, bowiem spotkali się wcześniej w jednym z pierwszych obrazów Keanu, ?Youngblood? o hokeju. Według Patricka młody aktor miał ten błysk w oku ? ?he?s going places?. Johnny Depp i Charlie Sheen byli brani pod uwagę do roli Utah, ale reżyserka przywiązała się do Keanu, mówiąc, że zrobi z niego gwiazdę kina akcji. Jak pokazała przyszłość udało jej się. Swayze z kolei od samego początku był Bodhim. Był fizyczny, duchowy i intelektualny. Jak sam przyznał miał wiele wspólnego z granym przez siebie bohaterem, dlatego tak dobrze zlał się z rolą. Na ekranie widać, że aktor takich hitów jak ?Ghost? i ?Dirty Dancing? był w najlepszej formie fizycznej w życiu. Odkryte zamiłowanie do skoków z samolotu przelewa się z ekranu. Gary Busey w roli Angelo Pappasa doskonale uzupełnia spokojniejszego partnera, jest jak hałas w kontraście do ciszy Keanu. Lori Petty, natomiast jest głównym motorem napędowym romantyzmu Point Break. Nie jest typową dziewczyną dla głównego bohatera, nie jest też stereotypową kalifornijską blondynką. Jest wysportowana, zrobi to, co każdy facet potrafi, a jednocześnie pozostaje bardzo kobieca. Miłym dodatkiem dla produkcji jest występ Anthony?ego z zespołu Red Hot Chili Peppers. Katryn Bigelow pokochała scenariusz ze względu na paradoks dwóch światów istniejących w opozycji do siebie. Świat surfingu przeciwstawiony światu systemu karnego. System kontra antysystem. Reżyserka dodała subtelności i głębi projektowi, który mógł okazać się zwyczajnie kolejnym sensacyjniakiem, na szczęście jej kobieca ręka dobrze ujęła poetykę filmu, pokazała jego niuanse, pomógł też fakt, że Katryn uwielbia kręcić sceny akcji. Pieszy pościg uczyniła emocjonującym jak pościg samochodowy. Bigelow swoim stylem pracy i kunsztem reżyserskim przykryła niedoskonałości scenariusza. Mało wiarygodne elementy fabuły (np. skok Utah bez spadochronu z bronią w ręku w końcówce filmu) nie przeszkadzają wcale w odbiorze filmu. Muzyka Marka Ishama podkreśla urok dzieła, wydobywa z wizualnego doświadczenia coś więcej, tę subtelność i łagodność oceanu, który w jednej chwili może zmienić się w groźne i nieprzyjazne dla ludzi miejsce. W kontakcie z naturą ważna jest duchowość. Surferzy mówią o energii oceanu, oczyszczającym doświadczeniu. Bycie w jedności z oceanem, który może zmiażdżyć człowieka w sekundę jest bardzo poetyczne. Film jest ponadczasowy w dużej mierze właśnie dzięki surfingowi, który nie był wówczas jeszcze tak popularny. Na fali pomogło w uczynieniu z niego zjawiska kulturowego (nawet jeśli tylko odrobinę). Energia z planu przelała się do umysłu widzów. Cała poetyka, romans i adrenalina zawarta w surfingu, napadach na banki oraz skokach spadochronowych nie jest sednem tego projektu. Tak naprawdę film opowiada o przemianie głównego bohatera, z chłopaka w mężczyznę. Drugim istotnym elementem jest przyjaźń, wspomniane milczące porozumienie. Ono pozwala na sympatyzowanie z obiema postaciami, bez żadnego faworyzowania. Racje rozłożone są po równo. Fenomenalne numery kaskaderskie, wciągająca akcja, praca kamery to tylko apetyczne dodatki. Wiara Hollywoodu w górnolotność pewnych zjawisk nie jest trudna do sprzedania, gdy widzi się blond atletów ujeżdżających fale jak jacyś bogowie. Kolekcja kinowych motywów (agent pod przykrywką, relacje mistrz i uczeń, policjanci i złodzieje itp.) współgra ze sobą doskonale, tworząc coś świeżego nawet po upływie 23 lat. Wszystko dzięki wszczepionej do flimu filozofii surfowania. Ujeżdżanie fal daje dziełu Bigelow atrakcyjną formę, fascynującą treść oraz możliwość pokazania dobrego warsztatu filmowego. W niektórych regionach świata surfing jest religią i zastrzykiem adrenaliny w jednym. Wiem, iż produkcja z 1991 roku nie jest idealna, mimo to obraz ma to do siebie, że gdy się do niego wraca ciężko jest poprzestać tylko na jednym seansie. Może, rzeczywiście coś jest w duchowości zaklętej w falach.
  15. Witam w nowej serii na moim blogu, nie wiem z jaką częstotliwością będę pisać (pewnie, gdy najdzie mnie uczucie nostalgii wobec któregoś z dzieł kina), ale mogę zagwarantować, że kolejne wpisy się pojawią. Filmów ponadczasowych przez lata uzbierało się ?kilka?, jednym z nich z całą pewnością jest ?Narzeczona dla księcia?. W tym jednym obrazie znalazło się sporo scen i dialogów, które po dziś dzień są pamiętane na całym świecie m. in. pojedynek między Montoyą a Westleyem (uważany za jeden z lepszych w historii), kwestie takie jak ?As you wish?, ?Inconceivable? ?Hello my name is Inigo Montoya you...? i wiele, wiele więcej. Tę klasyczną produkcję rozpoczyna scena bardziej współczesna, w której dziadek czyta książkę początkowo nie przekonanemu do książek wnuczkowi. Co czyta zaczyna pojawiać się na ekranie. Historia pokazuje miłość ubogiego, ale odważnego młodzieńca i pięknej dziewczyny. Sądząc, że ukochany nie żyje dziewczyna zostaje narzeczoną księcia. Pewnego dnia przyszłą księżniczkę porywa szajka łotrów, na jej ratunek przybywa tajemniczy mężczyzna w czerni, nim będzie mógł jej pomóc będzie musiał się zmierzyć z mistrzem szpady Montoyą, który poszukuje człowieka o sześciu palcach u jednej ręki. Pragnie pomścić zabitego ojca. A to jest dopiero początek... W roku 1987 o tym filmie nie wiele można było powiedzieć, no może poza tym, że obraz powstał. Studio nie wiedziało jak zareklamować to dzieło widzom, więc zaraz po pojawieniu się w kinach narzeczona zniknęła z srebrnego ekranu. Komedia, baśń, film dla dzieci, dla dorosłych. W tamtych czasach ciągle silne było kino gatunkowe. Obrazy, których przynależność gatunkowa była klarowna dominowały w branży. Na szczęście na rynku była dostępna nowinka techniczna zwana VHS. Film szybko zaczął się rozprzestrzeniać w domowych zaciszach, ludzie pożyczali go sobie, kupowali kasety jako prezenty dla najbliższych. Wkrótce potem można było usłyszeć jak ktoś cytuje dialogi z filmu, po latach również w Polsce. To był jeden z tych magicznych seansów z dzieciństwa, obok ?Gwiezdnych Wojen?, ?Rocky?ego?, ?Indiany Jonesa?, ?Powrotu do przeszłości?, czy ?Przygody barona Munchausena?, zapadających w pamięć. Dlaczego 28 lat od premiery ciągle się mówi o tym filmie? Jak powiedział Billy Crystal (Max): klasyk... wspaniały scenariusz, doskonała obsada i doskonały reżyser. Nie mógł mieć większej racji. Cary Elwes jako Westley/mężczyzna w czerni, Mandy Patinkin jako Inigo Montoya, Robin Wright jako Buttercup, Chris Sarandon jako książę oraz Wallace Shawn i André The Giant w rolach Vizziniego i Fezzika. Ostatni z wymienionych członków obsady zmarł przedwcześnie w 1993 roku. André był znanym zapaśnikiem, olbrzymem o olbrzymim sercu. O jego gołębim serduchu świadczą aktorzy w wywiadach, zainteresowani znajdą też kilka zabawnych historii z planu. Poza właściwymi ludźmi we właściwych rolach produkcja porusza uniwersalne motywy. Pokazuje jak dziadek i wnuk pokonują różnicę pokoleniową i zbliżają się do siebie, pokazuje historię syna chcącego pomścić śmierć ojca, pokazuje siłę prawdziwej miłości i robi to bez popadania w przesadyzm lub kicz. Historia rezonuje ciągle w młodszych widzach, bo nawet tak mroczny wątek, jak ten Inigo okazuje się nauczką, że pałanie rządzą zemsty nie popłaca. Motyw, może dla niektórych zbyt ckliwy, Westley?a i Buttercup pokazuje siłę uczucia dwojga ludzi, miłości absolutnej, pokonującej wszystko. Te wszystkie podstawowe nauki dla najmłodszych uzupełniają gesty w stronę starszych widzów. Pojedynki na szable, gagi i komedia sytuacyjna igrają z motywami bajek. Dla przykładu, choćby czyniąc z niezwykłych rozmiarów gryzoni najstraszliwsze potwory na wzór demonów, smoków i innych mitycznych stworzeń dybiących na życie bohatera. Bohatera, którego gra Elwes u szczytu swojej aktorskiej kariery. Cary nie tylko po mistrzowsku odegrał pamiętną scenę pojedynku ze złamanym palcem u nogi, ale i stworzył kreacje tak wyrazistą, charyzmatyczną i komiczną, że poniekąd dzięki niej znalazł pracę u Mela Brooksa, głównie dlatego, iż rola była bardzo podobna - romantyczny i odważny bohater ratuje niewiastę, dokonując kilku wspaniałych czynów po drodze i rozbawiając przy okazji widownię na całym świecie (na koniec może wreszcie odejść szczęśliwy za linię zachodzącego słońca). Poza tym miło zobaczyć blondyna w kostiumie przypominającym Zorro, bez ani jednej kwestii dialogowej na ten temat. Inną ciekawostką jest książę Humperdinck, wydaje się być protoplastą jednej z postaci ze ?Shreka? (pewnego Lorda), obrazu, który równie dobrze bawi się konwencją baśni i fantazji. Kreacja Patinkina zbudowana została dwoma scenami, no właściwie jedną, która ma dwa elementy wykorzystywane potem w trakcie trwania filmu, po pierwsze wspomnianej sceny pojedynku i po drugie kwestii, którą wówczas po raz pierwszy wypowiada. Aktor zagrał ją tak dobrze, że skończyła ona na tysiącach memów, gifów oraz innych formach fanowskiej twórczości, przebijając moim zdaniem kwestię Elwesa. Mandy zagrał ją bardzo dobrze warsztatowo, ale i od serca, bowiem głęboko utożsamiał się ze swoją postacią ? jego ojciec też zmarł przedwcześnie, dzięki temu mógł przekonująco powiedzieć ?I want my father back you son of a b**ch?. Scenografia wygląda jak scenografia filmowa, ale nie przeszkadza to w oglądaniu. Przerośnięte szczury może nie wyglądają tak realistycznie, jak kiedyś, ale poza tym produkcja trzyma się nad wyraz dobrze. Być może regułą ponadczasowości pewnych obrazów jest ich zamknięcie w określonym lub bliżej nieokreślonym czasie, bo wówczas wszystko jest na swoim miejscu jak w Matriksie - symulacji rzeczywistości 1999 roku (z wykorzystaniem odpowiednich technik w tworzeniu efektów specjalnych). Wzruszająca, urocza muzyka Marka Knopflera pomaga w osiągnięciu ostatecznego efektu ? historii opowiadanej dzieciom na dobranoc, historii, której bohaterami dorośli chcieliby być. Jest tu odrobina dla każdego gustu, coś dla facetów (akcja, piękna kobieta), coś dla pań (przystojny bohater, prawdziwa miłość), coś dla dzieci (szczęśliwe zakończenie, dobro zwycięża itp.). Według mnie filmowcy nieświadomie poszli drogą, która w przeszłości i w przyszłości okazała się być najlepszą drogą do sukcesu ? dobre, zrównoważone prowadzenie opowieści (tempo), poruszanie się między gatunkami oraz empatyczne, wyraziste postacie i sceny, które zachodzą w pamięć dzięki temu, że są dobrze rozłożone w czasie, nie krótkie, nie długie ? zwyczajnie satysfakcjonujące. Oto film, który pokonał bariery pokoleniowe i po dziś dzień pozostaje obrazem bliskim serc widzów na świecie. Wiele scen stało się scenami kultowymi, wiele dialogów jest cytowanych aż do teraz. Dzieło wzbudza nostalgię, przywołuje wspomnienia jak największe filmowe hity, no właśnie... narzeczona jednocześnie do takich hitów nie należy, to film bardzo popularny, ale ciągle gdzieś w tle, za kulisami wielkiego Hollywoodu. Fani filmu spotykają się na konwentach, tych mniej popularnych, gdzie obustronne uwielbienia fanów i twórców pokazuje prawdziwą wartość tego dzieła. Kolejne pokolenia mają właściwe popularne wzorce póki produkcje takie jak ta pozostają w świadomości i pamięci kinomaniaków na całym świecie. Doświadczenie jakiego nie da się powtórzyć po pierwszym razie, ale za każdym razem chce się spróbować (za każdym razem jest blisko). Montoya: I admit you?re better than I am. Man in black: Then why you?re smiling? Montoya: Because I know something you don?t know. Man in black: And what is that? Montoya: I am not left handed.
  16. Grimmash

    Black Lagoon

    Powstała na kanwie mangi Rei Hiroe seria anime z 2006 roku zagląda do tajemniczych rejonów Azji południowo wschodniej, miejsca na ziemi rzadko uczęszczanego przez turystów czy ekipy filmowe. Świeżość produkcja w dużej mierze zawdzięcza rzadko widzianemu w filmach, serialach i animacjach światu setek pokrytych gęstą dżunglą wysepek, w których roi się od piratów. Miasto Roanapur jest jeszcze gorszym miejscem do wypoczynku, a to za sprawą takich organizacji jak: Kościół przemocy, Hotel Moskwa, triada Changa, kartele narkotykowe, służby specjalne, czy tytułowa Black Lagoon Company. Jakby tego było mało w mieście roi się od wolnych strzelców i pozostających w cieniu większych graczy organizacji. Jak zatem może sobie poradzić w takim egzotycznym miejscu biały kołnierzyk z Japonii? Rokuro Okajima to pracownik jednej z największych korporacji w Japonii. Zostaje wysłany w delegację, ale podczas rejsu na morzu statek napadają piraci. Załoga Black Lagoon okrada pasażerów statku i porywa Okajimę dla okupu. Jego firma odmawia zapłaty, gdyż dokumenty zrabowane przez piratów, które miał przy sobie są zbyt kompromitujące, a japończyk musi zdać się na łaskę załogi torpedowego statku. Wkrótce zrywa z przeszłością, przyjmując imię nadane mu przez piratów (Rock) i dołącza do szajki ? Benny?ego informatyka, Revy strzelca wyborowego i Dutcha szefa jednocześnie kapitana statku. W mieście Roanapur, gdzie grupa Lagoon przybija do portu, młodzianin staje się świadkiem wielu potwornych czynów, nielegalnych aktywności i innych okropieństw przestępczego świata. Teraz zaczyna mierzyć się z obawą, że pewnego dnia stanie się podobny do otaczających go kryminalistów. Rei Hiroe nie należy do skromnych jegomościów, zawsze z humorem lubi pochwalić się swoimi dokonaniami. Każdy skończony tom mangi to prawdziwe święto zupełnie jak Olimpiada, bo występuje co 4 lata. Mangaka ma więcej powodów do zadowolenia, jego twórczość znalazła swoją drogę na ekrany i nie bez powodu spotkała się z gorącym przyjęciem wśród fanów. Anime stworzone zostało z wielkim polotem i jak wielu polskich widzów wie należy do czołówki najlepszych produkcji ostatnich lat. Autor papierowej wersji poszedł sprawdzonym tropem i rzucił w pewien, określony świat postać zupełnie tam nie pasującą, a czytelnikowi wystarczy obserwowanie, jak ten bohater będzie wchodził z nim w interakcje. Tak często robią inne serie ? Psycho-Pass. Tym razem padło na japońskiego biurokratę, zwykłego białego kołnierzyka, handlowca wielkiej korporacji. Jak często można usłyszeć prostota jest często najlepszą oznaką wysublimowania. Tak jest z serią Reia, jego prosty pomysł działa bardzo dobrze. W czym tkwi sukces? Oczywiście w postaciach, to one są motorem napędowym, dla nich ryzyko jest chlebem powszednim, a dzień bez narażania życia to dzień stracony. Miasto Roanapur wypełnione jest po brzegi typkami spod ciemnej gwiazdy. Załoga ścigacza torpedowego to wielokulturowa zbieranina: Revy pochodzi z nowojorskiego Chinatown, Dutch to afroamerykanin, ekskomandos i weteran wojny w Wietnamie, Benny jest żydem oraz geniuszem komputerowym, który kiedyś zadarł z niewłaściwymi ludźmi. Główny bohater dla przeciw wagi jest bardziej osobą, która lubi pociągać za sznurki i układać kolejne elementy tworzące wyrafinowany plan. Zdemoralizowany ośrodek dla przestępców kryje triadę z Hongkongu z Changiem na czele (postać nawiązuje do Cho Yun Fata i jego słynnych roli m. in. policjanta Tequili), mamy eks-wojaków z Rosji pod przewodnictwem Balalaiki, jest tajemniczy kościół z Edą i wolni strzelcy z wiodącą prym zabójczynią Shenua. Chemia w interakcjach między nimi jest pokaźna jak spluwy, których używają. Rozstrzał osobowościowy jest spory (szalone pokojówki, handlarze narkotyków, zakonnice), przez co seria zyskuje kolorytu i urozmaicenia. Zderzenie kultur (dosłowne i w przenośni), które wiedzą jak strzelać z broni palnej sprawia, że całość to jeden wielki hołd wobec Johna Woo (mistrza kina akcji). W dialogach można dostrzec Tarantinowski sznyt ? la Pulp Fiction. Paradiowane są takie klasyki jak Desperado czy Terminator, serial nie przestaje tylko na tym - laguna to też kino drogi, zemsty, kino gangsterskie oraz przygodowe. Hiroe potrafi wpleść do historii dowcipy o Polakach i żarówkach, zgrabnie oddać ponętność kobiecej sylwetki, a nawet, gdzie niegdzie przemycić goliznę, która jest tak skrzętnie ulokowana, że kryje się na drugim planie nie rzucając się w oczy. Jest trochę horroru w epizodzie z bliźniętami, Hansel i Gretel (oczywiste nawiązanie do twórczości braci Grimm). Jako całość produkcja niejednokrotnie pokazuje zalety znane z Cowboy Bebop, które mieszają się z brutalnością znaną z Hellsinga. Dopełniając listę w anime są: mafijne porachunki, polowanie łowców nagród, poszukiwanie skarbów, piractwo i wiele, wiele strzelanin oraz walk z użyciem broni wszelakiej. Epizodyczna formuła anime pozwala jej na manewrowanie pomiędzy różnymi gatunkami. Oś fabularna opiera się na kolejnych misjach otrzymywanych przez załogę, ta epizodyczność nie przeszkadza w przemianie bohaterów, zmienionych ostatnimi wydarzeniami. W przypadku Revy są one przeważnie znikome, ale relacje między postaciami wciąż ewoluują zupełnie jak w przypadku pójścia drogą jednolitej fabuły zmierzającego do ostatecznego celu. Bardzo dobrze prezentują się architektura, pojazdy, - łodzie, okręty podwodne (U-234 Typ VII C), śmigłowce ? a także broń. Poza dokładnym rysunkiem efekt dopełniają i wzmacniają takie detale jak dźwięk spadających łusek. Wizualnie styl rysowania postaci to największa zaleta graficzna serii. Faceci jak w rzeczywistości to wychudzone, grube i przypakowane typy, kobiety zaś są zazwyczaj smakowitej i często śmiertelnej urody. Styl pozostaje w zgodzie z mangowym oryginałem, co przekłada się również na ilość detali i realistyczny portret fikcyjnego miasta. Black Lagoon ma swój niepowtarzalny, brudny i gęsty klimat, który w znacznej mierze zawdzięcza pokaźnej galerii łobuzów oraz psychopatów. Realistyczny portret płd. wsch. Azji w szatach popkulturowych konwencji zawsze jest gorący, nieprzerwanie trwa w nim rewolucja, a śmierć czai się za każdym rogiem. Efekciarskie strzelaniny i pościgi w rytmach fenomenalnej muzyki, która dopasowuje się swoim energicznymi, ostrymi rytmami do stylu animacji. Klimatyczna czołówka z nagłówkami gazet i afiszowymi kadrami z niezapomnianym kawałkiem Mell ? ?Red Fraction? ? przedstawia portret załogi, natomiast rozważny ending z przygrywającym w tle utworem ?Don?t Look Behind?, pokazując kolejne kroki bohaterki (spadające łuski i magazunek) przypomina osobowość Revy - osamotnioną, niezależną, wreszcie więzioną przez spiralę przemocy. Tą dojrzałością i zabawą gatunkami przypomina Cowboy Bebop. Gęsty klimat unoszący się nad serią nie rzednieje, koncentracja na mieszaninie gatunków stawiających na ostrą akcję zadowoli fanów starego sensacyjnego kina. Black Lagoon jest serią dla dojrzałych widzów, serią akcji w najlepszym guście. Manga od Waneko Nowy tom Black Lagoon przeszedł obok mojego radaru niepostrzeżenie, a całkiem niesłusznie. Cóż tym razem przygotował swoim czytelnikom autor w 10 tomie i jaki w ogóle jest komiks o załodze przemierzającej niebezpieczne wody? W ostatnich trzech tomach (7,8.9) podążaliśmy tropem Roberty, pałającej rządzą zemsty za morderstwo swojego pana. Teraz do akcji (w tomie 10) powraca Jane. Dziewczyna od razu rzuca się w ramiona swojego chłopaka, Benny?ego i knuje nowy plan. Nie przyjeżdża jednak sama. Chwilę później zjawia się Feng Yifei, programistka. Całkiem nowa postać, która staje się kimś na wzór postaci wiodącej. Cały tom tym razem odchodzi od częstych strzelanin i skupia się bardziej na świecie wirtualnym, włamywaniu się do serwerów korporacji, gdzie prym wiedzie Jane. Polityczne gierki i komputerowe przekręty to główny motyw nowego tomu wydanego niedawno przez Waneko, które jak do tej pory świetnie traktuje tę serię. Aspekty techniczne mangi tworzą przykuwającą oko całość. Do rozmieszczania paneli na stronie można szybko się przyzwyczaić, a ponętnie rysowane kobiety i liczne strzelaniny czynią z Black Lagoon publikację wartą grzechu (każdy facet powinien być zadowolony z lektury). Jak w przypadku anime - fani militariów, wszelkiego rodzaju transportu oraz architektury będą zachwyceni. Wszystkie te elementy mangaka odwzorował dokładnie, dbając przy tym o jednorodny styl. Od ilości kadrów na jednej stronie czasami może się zakręcić w głowie, dodatkowo Rei nie szczędzi dialogów, które często są prawdziwym popisem grubiańskiego języka wyłożonego przekleństwami. Swoje nieskromne miejsce mają w jego twórczości śmieszne gagi. Polskie wydanie błyszczy w wielu aspektach bardzo pozytywnie. Po pierwsze tłumaczenie ani razu nie przebija balonu wypełnionego niepowtarzalnym klimatem. Po drugie w dymkach pojawiają się liryki piosenek (Electric Head Pt. I ? Rob Zombie, Run Through The Jungle - Creedence Clearwater Revival), a kwestie wypowiadane w takich językach jak rosyjski, hiszpański, niemiecki i angielski są umieszczane w oryginale z jednoczesnym umieszczeniem w dymku polskiego tłumaczenia mniejszą czcionką. Po trzecie przypisy znajdują się na tej samej stronie, co treść. Uwielbiam to, że mogę sobie wrócić do tego po przeczytaniu całości albo zaintrygowany przeczytać od razu i dowiedzieć się czegoś, bowiem wyjaśnienia dotyczą wielu mało znanych powszechnie faktów np. najkrwawsza bitwa wojny wietnamskiej to Khe Sanh. Bonus z okazji 2 lat działalności i powyżej 50 tys. wyświetleń
  17. Grimmash

    BiRDMAN

    Riggan Thomson, niegdyś wielka gwiazda wcielająca się w postać superbohatera zwanego Birdmanem, dziś walczy o swoje imię i godność aktora. Pisząc, reżyserując i grając w sztuce teatralnej Raymonda Carvera, Riggan chce zostawić po sobie coś więcej poza superprodukcjami z lat ?90. Jak to często bywa zadanie zaczyna go przerastać, musi znaleźć nowego aktora i poradzić sobie z nieprzychylnym głosem najważniejszego krytyka w mieście. Nie podoba mi się fakt, że polscy ?znawcy? jako główną zaletę gry Keatona w filmie ? może nie zaletę, a wartość ? uważają jego rozprawienie się ze swoim wizerunkiem, ze swoją przeszłością jako aktora itp. Ta rola jest według mnie czymś więcej. Owszem, spore znaczenie ma Batman, który przecierał szlak późniejszym filmom superhero. Do tego stopnia, że teraz patrząc na Downey?a Jr. zarówno bohater jak i aktor mogą mu pozazdrościć ? aspekt gry aktorskiej jest wiarygodniejszy. Postać Riggana chce coś osiągnąć, pozostawić po sobie, chce być kochanym, gdy jako aktor i reżyser w swojej brodwayowskiej sztuce zastanawia się nad tym, czym jest miłość, on sam zmaga się z tym problem. Jest rozwiedziony, jego córka Sam wraca z odwyku (Emma Stone), a aktualna dziewczyna oświadcza, iż jest w ciąży (Andrea Riseborough), musi dogodzić nowo zatrudnionej gwiazdce, Mike?owi (Edward Norton), a on sam jest postrzegany przez pryzmat jednej roli z lat ?90. To, że był to wielki hit podpowiada nam sam bohater, jego ego przemawia do niego głosem Birdmana i jest wiecznie niezadowolone z prowadzonego przez niego życia, z tego co obaj teraz robią i pragnie wrócić przed kamerę, nakręcić kolejny sequel. Zatem przeszłość Michaela nie jest głównym (jedynym) determinantem jego roli, ego nim jest. Ego jest tyranem, który odciąga go od szczęścia, takiego dyktatora ma niemal każdy. Birdman jak Ikar potrafi latać. Dlatego nie razi to, iż Thomson odlatuje wysoko ponad ludzkie troski, wolny od problemów, zgiełku i krytyki. Uważając się za kogoś, kto jest ponad społeczeństwem ostatecznie spada na samo dno, sparza się własnym mniemaniem o wielkości jak bohater z mitu. Pod względem zdjęć produkcja jest dziełem rzadko dziś spotykanym. Kamera jest blisko aktorów, jest w środku akcji zupełnie jakby była jedną z postaci. Wynika to z ograniczonej, zamkniętej przestrzeni teatru, w którym dzieje się większość akcji. Jest tam tak ciasno, że ekipa nie mogła nakręcić jednej ze scen dialogowych z bohaterami siedzącymi na krzesłach, dlatego Keaton pojawia się w jednej z nich leżąc na ladzie- co sprawiło, że tamta scena autentycznie jest ciekawsza. Gra aktorska i praca kamery są podyktowane lokacją zdjęć i w organiczny sposób przekładają się na prawdziwy taniec składający się z bardzo długich ujęć. Ten sposób kręcenia nie pozostawia dużego wyboru w trakcie montażu. Choreografia jest nie tyle fantastyczna, co zrozumiała, gdyż reżyser postanowił opowiedzieć historię poprzez sztukę Raymonda Carvera. Sztuka ta jest powodem, dla którego możemy doświadczyć tego filmu, dla którego Riggan pracuje, dla którego pracuje ekipa oraz aktorzy. To dzięki niej reżyser, I?árritu miał wymówkę, by opowiedzieć fascynującą, wielowarstwową historię. Ryzyko artystyczne podjęte pod względem sposobu opowiadania historii poprzez długie ujęcia w klaustrofobicznej przestrzeni wyzwala emocje aktorów, widoczne z bliska. Przypomina trochę reality show w świecie teatru, ukazuje kulisy itp. Film staje się sztuką opowiadającą o sztuce bez bycia w praktyce sztuką, bo jak mówi pewien mędrzec rzecz jest tym, czym jest, a nie tym co jest o niej mówione. Poza tym film otwiera dyskusję na temat rządzących ostatnio Hollywoodem superhero movies. Sam projekt można powiedzieć jest kinem superbohaterskim bez bycia takim w praktyce. Produkcje o herosach w maskach i pelerynach coraz częściej starają się być głębokie, ale przecież w porządku jest to, że są jakie są, a są rozrywką. Gdy protagonista udziela wywiadów chce mówić o czymś poważniejszym, ale ciągle słyszy od rozmówców wzmianki o Birdmanie (scena pokazuje ten aspekt produkcji superhero), zostaje wówczas sprowadzony na ziemię, że być może nie robi tu nic wielkiego. Jego ego staje się silniejsze. Głos samej postaci człowieka ptaka jest fascynujący, wywołuje we mnie jawne skojarzenie z głosem Bale?a jako Batmana oczywiście ten głos jest bardziej subtelny, a to co mówi (same okropieństwa) z kolei przywołuje mi na myśl Jokera. Może to wypaczenie wywołane moimi zainteresowaniami, ale Keaton dokonał czegoś, czego nikt wcześniej nie zrobił, czego ja się nie spodziewałem wcale, połączył przeciwieństwa - dobro i zło w jedno, Batmana i Jokera. Wtrącenia o Robercie Jr., Jeremy?m Rennerze, członku Avengers, jedna ze scen akcji, sam bohater ze swoim alter ego i niespodziewany Spider-Man na ulicy są środkami nie tyle powierzchownych wtrąceń, lecz przypomnień dla głównego bohatera, tego kim był, jego dawnych dni sławy. Stanowią udrękę, drogę do super realizmu i omamów jeszcze bardziej wzmacniających ciemną stronę duszy aktora. Także próbując odnaleźć szczęście poprzez miłość w sztuce, równocześnie szuka jej dla siebie prywatnie. Ten film jest wielowarstwowy, to dramat ukazujący wolność artystyczną w klaustrofobicznej przestrzeni, emocje aktorów widziane są z bliska, warsztatowo nie można znaleźć w filmie sekundy fałszu. Alejandro poza wspomnianymi wyżej kwestiami porusza wewnętrzny konflikt aktorów pracujących w USA, Broadway vs Hollywood. Postrzeganie zamierzeń reżysera ukazującego nowojorski świat teatru, jako rozdźwięk między aktorami a celebrytami jest mylne. Aktor w roli superbohatera nie staje się automatycznie celebrytą. Tutaj chodzi o dwie rasy jednego gatunku, dwa typy aktora ? komercyjnego z filmów i ambitnego z teatru. Teatr sam w sobie brzmi ambitnie i dramatycznie, podczas gdy kino pokonuje granice państw i dzięki temu zarabia. Prawda i ułuda stają się koleżankami, płyną nieprzerwanie, zlewając się jedną całość za sprawą nieprzerwanych ujęć, zupełnie jakby cięcia przestały istnieć. Riggan doświadcza rzeczy prawdziwych i stworzonych w swoim umyśle. Shiner przez całe życie gra, tylko na scenie jest szczery. Bohaterowie są autentyczni, a kamera zaprasza widza do ich poznania. Właściwe tempo i inscenizacja wciągają bez reszty. Ścieżka dźwiękowa zaopatrzona w perkusję staje na wysokości zadania... to zabawne, że dwa najlepsze według mnie filmy roku polegają na perkusji, oba wykorzystują ją inaczej ? w Whiplash perkusja jest częścią fabuły, bohaterem perkusista. Michael Keaton jak wcześniej Robert Downey Jr., powraca w glorii i chwale zakładając i nie zakładając kostium. Jest odważny, obnaża się fizycznie i mentalnie przed widzami, dlatego nie wyobrażam sobie, żeby mógł nie dostać w tym roku Oskara od Akademii. Obraz otwiera dyskusję na temat kina superbohaterskiego, sam zresztą jest filmem superbohaterskim bez superbohatera i filmem ambitnym z superbohaterem, jest sztuką w filmie i filmem w sztuce. Świat ambitnego kina aktorskiego (dramatu z prawdziwego zdarzenia) miesza się z komercyjnym postrzeganiem kina. Alejandro González I?árritu stworzył coś zupełnie nowego, odwołując się do innych ruchomych obrazów odnalazł odskocznię od fizycznych ograniczeń na planie, kamerę uczynił bohaterem i nieskrępowanie rozliczył się ze swoim własnym ego. Ta produkcja, choć osobista dla reżysera i aktora w głównej roli traktuje o wielu, większych niż ich życie sprawach. Dlatego uważam, że dobrem zawartym w tym projekcie można, by obdzielić kilka innych, a to zawsze jest całkiem niezłą wskazówką do rozpoznania nadzwyczaj fenomenalnego i inspirującego kina.
  18. Joker... tak... ciężko przedstawiać postać, którą każdy komiksowy entuzjasta znać powinien, przynajmniej nie łatwo zrobić to w sposób oryginalny i pozbawiony sztampy. Kryminalista o białej karnacji i zielonych włosach nie jest łatwy do precyzyjnego zdefiniowania, owszem jest szaleńcem albo osobnikiem najlepiej przystosowanym do życia w XXI wieku w wielkim mieście, ale... nieważne... oto on w pełnej krasie... Portret postaci to zamysł ogólny ukazany poprzez pryzmat komiksów, w których się pojawiła. Często może się zatem zdarzyć, że spore fragmenty tekstu nie będą go wcale dotyczyć. Wszystko tylko po to, aby przybliżyć Wam czym te komiksy są. Dodać szerszą perspektywę, przecież Joker nie byłby taki sam bez szlachetnego adwersarza. Od pierwszego pojawienia się nietoperza na stronach Detective Comics w 1939 nie upłynęło wiele czasu, gdy Batman zyskał własny komiks, w którego pierwszym numerze z kwietnia 1940 roku pojawił się Joker. Można zatem powiedzieć, że nadworny klaun był w Gotham od samego początku. Jego pierwszą ofiarą był Henry Clardige. Milioner mimo protekcji policji wraz z wybiciem północy padł na podłogę z groteskowym uśmiechem na twarzy. Co zresztą powtórzono w opisanym niżej The Man Who Laughs, ale nie uprzedzajmy faktów. Zawiązki pochodzenia zwariowanego mordercy można było odkryć dopiero w 1951 roku. Numer 168 z lutego po raz pierwszy pokazał jak czarny charakter w kostiumie Red Hooda skacze do silnie wzbogaconej chemią wody i zmienia kolor skóry oraz włosów. Wyglądał jak żartownisie z cyrku, co skłoniło go do przyjęcia imienia znanego z talii kart. Napisany przez Billa Fingera i narysowany przez L. S. Schwartza numer potraktował 13 stron z konceptem Red Hooda bardzo poważnie, niestety lata później komiks dotknęła cenzura i czytelnicy stali się świadkami zmian, które uniemożliwiły dalszą mroczną eksplorację tej postaci. We wspomnianej opowieści z 1951 roku Batman był zafascynowany prawdziwą tożsamością człowieka zwanego czerwonym kapturem, parał się tą zagadką od wielu lat. Gdy złoczyńca zniknął w chemicznych odpadach uznano go za martwego. Superbohater bez trudu odkrył kim naprawdę był czerwony rabuś, sam zainteresowany wyjawił, że był pracownikiem laboratoryjnym, dopóki nie postanowił ukraść milion dolarów i przejść na emeryturę. Zabawne jak to ostatecznie się potoczyło, wątek doskonale rozwinięty w The Killing Joke. Książe zbrodni w 88 numerze Worlds Finest (wspólnego tytułu Batmana i Supermana) po raz pierwszy połączył siły z Lexem Luthorem, zaś w 163 numerze Batmana schwytał bohatera i jego ?słynnego? pomocnika Robina po to, aby urządzić im proces sądowy ? on sam był sędzią, byli też Joker prokurator okręgowy i cała banda w ławie przysięgłych. Werdykt oczywiście mógł być tylko jeden ? winni. Ten przykład to chyba jedna z najlżejszych w twórczą głupotę opowieści, która powinna dać do zrozumienia jak ważna była poważna geneza Batmana i Jokera. W tej kampowej erze świr o bladej cerze posiadał nawet samochód z własnym motywem, prawdziwy Jokemobil. Dopiero w 251 numerze Batmana postać wróciła do swoich morderczych korzeni. Z nieszkodliwego figlarza ponownie stała się osobowością wzbudzającą strach. O?Neil i Adams zaczęli intrygującą historię od trupa, gdy Gordon pokazuje go herosowi. Okropnie wykrzywiona twarz, zatrzymana w czasie w chwili szerokiego i paskudnego uśmiechu (przypomina to późniejszą publikację The Man Who Laughs). Prowadzący śledztwo mroczny rycerz odkrył, że jego nemezis zabijał swoich dawnych podwładnych. Zdołał zabić 4 z 5 dawnych współpracowników, gdy bohater w końcu do niego dotarł znalazł się w zamkniętym akwarium, żeby uratować życie piątej ofiary sam dobrowolnie zgodził się skoczyć do zbiornika z rekinem. Po zabiciu drapieżnika Batman gonił złoczyńcę po plaży, gdy ten poślizgnął się na plamie oleju... oj te środowiskowe morały. Szaleniec o urokliwym uśmiechu bez trudu ponownie mógł cieszyć się popularnością, po raz kolejny zaskarbiając sobie uwagę nowych fanów. Ich baza rosła, aż wreszcie w 1975 roku, gdy obrońca Gotham stał się postacią mroczną i poważną pojawił się pierwszy numer komiksu zatytułowanego The Joker. Co prawda było to tylko dziewięć numerów, jednakże seria ta wyraźnie zaznaczyła, iż czarne charaktery również mogą mieć własne serie, które mogą odnieść sukces. Przeszłość określona tytułami Detective Comics i Batman nie ima się jednak do kilku bardzo wyjątkowych publikacji, z których każda wniosła coś nowego do postaci Jokera, pogłębiając jego i tak już chaotyczny profil psychologiczny. Złotą erą dla klauna stały się lata ?80, gdy Frank Miller w 1986 opracował The Dark Knight Returns wszystko się zmieniło. Sportretowany tam geniusz zła był jego ekstremalną wersją, gotową zakończyć swoją relacje z superbohaterem nawet kosztem własnego żywota. Choć jest to bardzo niezależna i zamknięta historia to zrodziła wiele pomysłów odnośnie tego, co można z wyszczerzonym psychopatą jeszcze zrobić. Świat przekonał się o tym fakcie w 1988, gdy prawdziwy potencjał postaci wyszedł na wierzch wraz z ukazaniem się niezapomnianego The Killing Joke. Po wyżej wymienionych wydaniach i innych takich jak ?Watchmen? i ?V for Vendetta? pojawiła się całkiem nowa energia w komiksach, które stały się wartościowymi dziełami literatury nowoczesnej. Nastały czasy noweli graficznych, które zresztą ciągle trwają. Niestety i nowele dotknął ten sam problem jak wszystko, co dobre i się sprzedaje ? komercjalizacja. Ale wracając do wydawanego wówczas w zeszytach Zabójczego żartu poruszane tam wątki rozwijają powstałe dekady wcześniej pomysły ? Red Hood, chemikalia itp. - jednocześnie z łatwością zaskakując czytelnika nowatorskim i wcześniej niespotykanym podejściem do narracji prowadzonej tym razem z perspektywy tego złego. Zabójczy żart pokazał nowe możliwości tkwiące w historiach o superbohaterach. Ponieważ Killing Joke opisywałem już osobno przejdę do kolejnej, nie mniej ważnej opowieści zwanej ?Arkham Asylum: A Serious House on Serious Earth? (1989). W niej Joker jest przewodnikiem Batmana po ośrodku. Osobą, która wskazuje drogę (czyli względnie pojawia się w roli pasterza, obrońcy, czyli osoby postrzeganej w dobrym świetle) i w pewien pokręcony sposób staje się jedynym buforem bezpieczeństwa dla nietoperza. Wspominałem już kiedyś, że Kevin Conroy podchodził do swojej roli uważając, że to Batman jest prawdziwą osobowością, a Bruce Wayne jest fałszywym przebraniem. Tutaj ta idea objawia się w ekstremalnej postaci, gdyż eksploruje tę tezę zadając pytanie czy ten bohater nie jest przypadkiem bardziej szalony od swoich wrogów? Skoro Batman to jego prawdziwa osobowość, to znaczy, że jest szalony? Fabuła prezentuje się następująco. Oto azyl Arkhama zostaje opanowany przez niestabilnych psychicznie przestępców. Wariatkowo domaga się, by dołączył do nich największy szaleniec, czyli Batman. Najistotniejszym elementem wśród groteskowych, malowniczych i szaleńczych kadrów jest wspomniane poddanie w wątpliwość poczytalności mrocznego rycerza, który musi się zmierzyć z obecnym w posiadłości demonem. Stwór ten ma postać nietoperza dla czytelników to może nowy przeciwnik, ale nie dla bohatera. Autor znalazł najlepszego adwersarza dla herosa i użył nietoperza przeciw nietoperzowi. Walka z takim przeciwnikiem tylko pozornie jest nowa dla rycerza. Komiks, bowiem daje do zrozumienia, że starcie z tym stworzeniem nocy w umyśle Batmana trwa od dawna. Ponieważ jest już doświadczony latami działalności i potyczek z księciem zbrodni nie poddaje się szaleństwu, a gdy patrzy w czarną otchłań wie, iż otchłań odpowiada mu spojrzeniem, czekając na chwilę słabości, czekając na odpowiedni moment, aby go pochłonąć. Wracając do Jokera, widząc go w wariatkowie ma się wrażenie, że jest tam najbardziej trzeźwo myślącą istotą, także pomysł tzw. ?super sanity? (super zdrowia psychicznego) wydaje się być naturalnym krokiem i logiczną częścią tego świata. Klaun codziennie wymyśla siebie na nowo, by dopasować się, jak najlepiej do otoczenia i sytuacji, w której się znalazł. Czasem jest nieszkodliwym figlarzem (nawiązanie do lat cenzury i całkowicie nieziemskich lat Batmana z tamtych czasów), żeby w jednej chwili zmienić się w morderczego maniaka. Dla scenarzysty Granta Morrisona to była pierwsza praca nad historią ze świata Batmana. Zainspirowany dziełem Millera, Grant chciał stworzyć swoją własną wersję ikonicznych postaci, poprzez gęste użycie symboliki. Jak w kręgach piekielnych tak i w Arkham bohater zapuszcza się coraz głębiej, by odkryć prawdę kryjącą się za Amadeuszem Arkhamem i jego pracą. Symbol, symbol goni a całość zanurzona jest w niewyjaśnionym nadprzyrodzonym fenomenie, który wypełnia sale i korytarze przybytku. Spotykając wielu swoich wrogów, poznając ich szaleństwo odkrywa siebie samego. Podróż pełna szaleństwa prowadzi do jądra ciemności, którym tak naprawdę jest sam Batman. Kluczowa jest jego motywacja do walki ze złem, jego bliskość względem zła, bowiem aby skutecznie je pokonać musi je najpierw zaakceptować w samym sobie. Zresztą to mroczne alter ego właśnie wielokrotnie Joker próbował wydobyć z niego w grze o tym samym tytule. Obsesja psychopatycznego mordercy, który pragnie nawracać innych na swoje wyznanie jest zapisana wielkimi zgłoskami w wielu mediach, poczynając od Zabójczego żartu a na wspomnianej, słynnej serii gier kończąc (która zresztą nie mogłaby powstać bez tego wyjątkowego albumu). Także w AA Joker pragnie upadku bohatera, by poddał się szaleństwu, tym razem nie jest to wynik jego zmyślnego planu, lecz obcowania z szaleńcami, zobaczenia społecznego zwyrodnienia z bliska. Witając nietoperza wita go jak gościa we własnym domu. Jest to tym dziwniejsze, że sam autor przyznał, że konstrukcja tej historii jest jak konstrukcja domu. Zrealizowany stylem rysownika zamysł miał odzwierciedlać inność projektu, jego eksperymentalizm jakże daleki od kryminalnych przygód w Gotham wpasował się w styl filmu Burtona i modę na bohatera wywołaną Hollywoodzką produkcją. Historia zastygła na granicy między snem a jawą stała w opozycji do realistycznej pracy Franka Millera. Da się jednak zauważyć, iż powieść pogłębia jego koncept, który można dostrzec w TDKR ? człowiek nietoperz ma obsesję na punkcie walki ze złem. Psychodeliczne rysy twarzy, przerażająco jaskrawe kolory potęgują wrażenie, że superbohater równie dobrze mógłby być jednym z osadzonych w tym wariatkowie. Mieszanka malowideł, rysunków, fotografii stworzyła wyjątkowy stylistycznie kolarz, portretujący w bardzo głośny i klaustrofobiczny sposób ośrodek dla chorych psychicznie przestępców. Efekt wizualny wzmaga typografia Gaspara Saladino. Jego przypisanie różnych czcionek każdej z postaci stało się trendem wykorzystywanym później w wielu innych komiksach, także tych ze stajni Marvela. Inne chmurki dialogowe, typ czcionki i kolor pomagały rozróżnić między sobą występujące tam postacie, wprowadzały pozorny ład w tym osobliwym chaosie. Batman miał czarną chmurkę z białymi literami, Maxie Zeus dostał niebieską chmurkę z Grecką czcionką, a Joker nie miał żadnej, jedynie czerwoną przypominającą graffiti na murach czcionkę. Co tylko podkreślało charakter postaci niepodległy żadnemu autorytetowi i rządom innych, nawet w postaci przestrzeni zamykającej jego słowa. Nie podoba mi się jeden element pokazany w Arkham Asylum. Mianowicie wątek Jokera niejako zakochanego w Batmanie, czytając między wierszami homoseksualny podtekst jest widoczny i wykorzystany potem w ?Death of the Family?. Na szczęście tylko na tym się skończyło, bowiem jacyś ważni ludzie uważali, że czytelnicy odbierając go jako geja mogą uznać granego przez Nicholsona Jokera w filmie jako postać transwestyty (Morrison chciał nieco ubarwić jego ciuszki w stylu Madonny tamtych lat). Innych seksualnych przesłanek w AA (ciekawy i może nieprzypadkowy skrót?) nie brakuje ? Mad Hatter był pedofilem, Clayface był postrzegany jako ?AIDS z dwoma nogami?. Praca McKeana i Morrisona bardzo szybko stała się częścią mitu mrocznego strażnika. Do 2004 roku sprzedano blisko pół miliona kopii, teraz według strony Granta Morrisona ponad 600 tys., to oznacza, że jest to najlepiej sprzedająca się w historii oryginalna powieść graficzna. W osiągnięciu tej liczby z pewnością pomogła posiadana również przeze mnie wersja z 2005 roku, wydana w 15 rocznicę ukazania się oryginału edycja zawiera scenariusz z dodatkowymi notami, wyjaśniającymi użytą w albumie symbolikę. Komiks nie łatwy w odbiorze, ale jego przeczytanie daje wielką satysfakcję. Kolejnym tytułem na mojej skromnej liście jest ?The Man Who Laughs? z 2005 roku. Fabuła komiksu rozpoczyna się parę miesięcy (3 miesiące) po opisanym w Killing Joke wypadku, który zmienił niedoszłego Red Hooda w Jokera. Nikt jeszcze nie wie o jego istnieniu, to jest jego pierwsza zbrodnia ? w sprzeczności do Killing Joke. Policjanci znajdują 9 ciał w opuszczonym budynku fabryki. Ciała są oszpecone, twarze trwale zastygłe w grymasie śmiertelnego uśmiechu, ktokolwiek to zrobił ćwiczył na swoich ofiarach. Bruce Wayne spotyka się z Henrym Clardigem w Gotham Gentleman Club, gdy nagle na ekranie tv reporterka zaczyna się krztusić, po czym wybucha śmiechem i pada. Na ekranie pojawia się klaun ubrany w fioletową marynarkę i zapowiada śmierć jednego z bardziej prominentnych mieszkańców miasta - Clardige?a. Bogacz ma zginąć tej samej nocy o północy. Gordon i Batman łączą siły, by go powstrzymać. Policja zjawia się w miejscu zamieszkania milionera, wszystkie pokoje, okna wejścia i wyjścia są pilnowane, a i tak Henry ginie zanosząc się śmiechem. Szaleniec wyznacza kolejną ofiarę na antenie ? Jay W. Wilde. Gdy wydaje się, że Joker nie ma żadnego motywu poza sianiem terroru Batman wpada na trop Chemical Breakdown, ale czy aby na pewno to wystarczy, żeby zrozumieć szaleńca, by powstrzymać Jokera? Zbrodniarz nie jest łatwy do rozpracowania. Sprawy komplikują się bardziej, gdy ogłasza on, że następnym celem jest Bruce Wayne. Historię oparto na pierwszym występie nikczemnika w Batman nr 1 (1940), a tytuł biorąc pod uwagę wygląd postaci oczywiście bardziej odniosi do filmowej adaptacji powieści Victora Hugo aniżeli samej książki. Grany przez Conrada Veidta tytułowy człowiek, który się śmieje stał się inspiracją dla postaci Jokera. W tym samym wydaniu, oprócz historii z klaunem zamieszczono przygody Batmana i Alana Scotta (Green Lantern). Ed Brubaker i Doug Mahnke wykonali kawał przerażającej roboty. Wygląd oraz uśmiech księcia zbrodni i jego ofiar rzadko wygląda tak niesmacznie, podniośle okropnie i jednocześnie tak klasycznie. Ta subtelnie anonsowana realistyczna groteska to w dużej mierze zasługa filmu z 1928 roku, Joker chyba nigdy tak bardzo nie przypominał Veidta z filmu. Fabuła prowadzona jest rozsądnie bez przedwczesnego zdradzania wszystkich kart w trakcie gry. Ciąg zdarzeń najbardziej służy rozwojowi postaci i ich motywów, osobowości itp. Wspomaga to suspens i utrzymanie uwagi czytelnika aż do samego końca. Batman pośrednio tworzy Jokera, gdy Red Hood w pośpiechu ucieka przed Batmanem i wpada do zbiornika pełnego chemikaliów. Batman Burtona tak właśnie tłumaczył przybycie do Gotham największego superłotra, oprócz części dotyczącej Red Hooda. Joker jest w tym komiksie przestępcą psychopatą o nierozpoznanym potencjale. Drapieżnikiem o dzikiej, trudnej do przewidzenia naturze. Tworzy zagrożenie z nikomu nieznanych motywów. Wiele osób ginie, żeby jego zbrodniczy plan mógł się powieść. W tajemniczy sposób zabija publicznie rozpoznawalne osoby, co stanowi spore wyzwanie dla policji, Gordona i mrocznego rycerza. Jego prawdziwym celem jest odwrócenie uwagi stróżów prawa i kierowanie się oryginalnym planem, który ujął w krótkim poemacie własnej próby: One By One They?ll Hear My Call Then This Wickied Town Will Follow My Fall Dziełu Brubakera nie można odmówić pomysłowości i klimatu. W bardzo dobry sposób nawiązuje on do początków szaleńca w komiksie, łącząc jego pierwszy występ z opowieścią zawartą w Zabójczym żarcie. Jest naturalnym następcą swoich poprzedników i godnym tytułem do wymienienia z nimi w jednym zdaniu. Uczucie autentyzmu, który wzbudza tutaj król żartu wpasowuje się w klasyczne jego postrzeganie, dodając własną cegiełkę do współczesnego mitu, tę chłodną naturę szaleństwa i gorący temperament mordu. Ostatnią pozycję na liście ważnych komiksów z punktu widzenia samej postaci jest dzieło Briana Azarello zatytułowane banalnie ? Joker. Pod względem fabularnym nie jest to najlepsza opowieść, zdecydowanie odstaje od swoich poprzedników, ale na swoje szczęście ma Lee Bermejo. Rysownik jak rzadko, kiedy pozwolił wydobyć ze scenariusza to, co najlepsze i w pełni ukazać światu jego potencjał. Nowoczesna wersja wyglądu psychopaty stała się inspiracją dla twórców filmu ?The Dark Knight?, Ledger (nie)przypadkowo wyglądem przypomina tę właśnie iterację naczelnego wariata Gotham. Sam Bermejo nie jest pewien czy filmowcy pod wpływem jego pracy poszli w właśnie tym kierunku, mogli posłużyć się opublikowanym szkicem artysty z 2006 roku. Joker tym razem nie ucieka z AA, lecz zostaje z niego zwolniony. Sam twierdzi, że nie jest już szalony. Tymczasem pod jego nieobecność koledzy po fachu zostawili go na lodzie, dzieląc między sobą pozostawiony przez pana J biznes. Historia opowiadana jest z perspektywy Johnny?ego Frosta drobnego rzezimieszka o łagodnej naturze, który przyjeżdża podwieźć słynnego mistrza zbrodni. Jak łatwo można się domyśleć klaun nie jest z tego powodu zadowolony. Między tymi dwoma rodzi się nić porozumienia. Nowoczesna wizja przestępczego świata portretuje Killer Croca jako sporych rozmiarów, czarnoskórego osiłka, zresztą także inni kryminaliści przywdzieli nowocześniejsze szaty ? Riddler, Penguin, Two-face. Joker stał się zarazą, na którą nie ma lekarstwa Batman zaś jest jedynie postacią tła, strachem na wróble, jego obecność jedynie wyczuwana przez przestępców. Nawet tytułowy (anty)bohater postrzegany jest odrobinę z boku, z perspektywy Frosta. Chociaż tak naprawdę ten komiks jest o nim, to jest tak tylko do pewnego stopnia,. Efektem tych starań jest inny od dotychczasowych portretów Jokera. W niemal każdym komiksie był niepoczytalny, nieobliczalny i niebezpieczny. To się zmieniło, gdy czytelnicy dostali od Brubakera darmowy wgląd w zwyczajny dzień kochanka Harley Quinn. Nowe sytuacje ordynarnego dnia dają wiele nowych możliwości, kontekstów i zachowań. Wprawdzie już bez podglądu do jego przeciętnego życia (gdy nic nie planuje) fascynował czytelnika swoim zachowaniem, ukrytą w sobie głębią i filozofią. Tym razem jest psychicznie i fizycznie odpychający, czyny dnia codziennego wzmacniają jego ohydną obskurność ponad wszystko inne. Kreska w osiągnięciu tego efektu wyjątkowo pomaga. Niepokojąca praca dała wytrącający z równowagi efekt, jako jedna z nie wielu zdołała przedostać się pod powierzchnię enigmatycznej psychiki Jokera. Wprawdzie trochę zaprzecza jego życiowej filozofii, w której pieniądze są jedynie środkiem do celu - przecież tak naprawdę nie dba o nie - nie wiem, czy to jest zwyczajnie sprawa honoru między przestępcami, ale zielonowłosemu ewidentnie w tej powieści zależy jedynie na kasie. Nie zostaje to wyjaśnione, tak jak twórcy nie borykali się kwestią ? dlaczego został zwolniony, ale ostatecznie pisząc teraz o tej postaci nie wypada nie wspomnieć o tej noweli. Niezależnie od autora, niezależnie od wizji Joker to postać bardzo podatna na wielowymiarowość, zmiany i rozmaite style rysownicze... no może poza Jimem Lee (jego Joker jest okropny). Psychopatyczny przestępca, którego wyznaniem jest chaos, a śmierć obsesją zdążył zafascynować czytelników na całym świecie. Robił to od samego początku swojego istnienia, w latach ?50 i ?60 zdążył złagodnieć tylko po, to by wrócić w latach ?80 i przypomnieć sobie o swojej ulubionej kochance ? morderstwie. W obrębie samego komiksu mieliśmy już wiele ciekawych historii z jego udziałem, a gdy otworzy się oczy na inne media jak animacje, gry i filmy okaże się, że to tylko jedna porcja większego tortu.
  19. Witam w kolejnej dorocznej odsłonie mojego ulubionego zestawienia, czyli najlepszych scen z 2014 roku. Jest to oczywiście lista bardzo subiektywna i pisząc najlepsze mam na myśli najbardziej efektowne, zabawne, epickie i dramatyczne (rzadko) sceny. Lista stworzona jest dla funu, z pewnością każdy ma inne wspomnienia kinowe z zeszłego roku ? te są moje. Enjoy! 33. Robocop Pojawia się Lew MGM, ale zamiast ryku słyszymy dziwny dźwięk, oto Samuel L. Jackson ćwiczy język i struny głosowe przed wejściem na antenę. 32. The Lego Movie Piosenka Everything is awesome. Jedna z pierwszych scen w filmie i od razu tak dobra. Utwór łatwo wpada w ucho i nie łatwo je opuszcza. 31. 47 Ronin Pojedynek Kaia na statku z przerośniętym i okropnie wyglądającym przeciwnikiem. 30. Robocop Robocop kontra maszyny kroczące Omnicorpu, scena kulminacyjna filmu. 29. The Lego Movie Urocza piosenka Batmana o tym, że jest sierotą... Darkness... no parents. Naprawdę klawa scena parodiująca superherosa w jeden z najlepszych możliwych sposobów. 28. Teenage Mutant Ninja Turtles Scena pościgu na zaśnieżonym zboczu była zaskakująco dobra. 27. John Wick Strzelanina w klubie. 26. Godzilla Czołówka filmu, niezapomniana muzyka autorstwa Alexandra Desplata (bardzo klimatyczna) w połączeniu z tajnymi dokumentami, nagłówkami gazet o tajemniczych wypadkach, rysunkami prehistorycznych stworzeń, testami broni nuklearnej tworzy według mnie bardzo smakowitą scenę, którą docenią fani innych słynnych czołówek np. Se7en i Watchmen. 25. Captain America: The Winter Soldier Kapitan kontra najemnik Georges Batroc na statku. 24. 300 Rise of an Empire Pełnia księżyca, Temistokles zmierza na statek Artemizji, na jego pokładzie dochodzi do wulgarnej sceny erotycznej, oboje próbują się zdominować w przysłowiowym łóżku, jednocześnie oceniając wroga. Tutaj walka między grekami a persami miesza się z uczuciami obojga przywódców, a Eva Green jest boska. 23. X-Men Days of Future Past Magneto podnosi stadion i upuszcza go odgradzając Biały Dom. 22. Edge of Tomorrow Na skraju jutra to nie tylko fenomenalna bitwa na plaży. Próbując odnaleźć Verdaski główny bohater ginie pod kołami ciężarówki, a sierżant Farell na to - what the hell were you thinking? Fajnych śmierci w filmie jest jeszcze kilka. Ta była najbardziej zabawna. 21. The Amazing Spider-Man 2 Walka na Times Square z Electro, w jej trakcie Spidey ratuje kilkoro osób przed porażeniem prądem. 20. Dawn of the Planet of the Apes Koba strzela do Ceasara i przekonuje resztę małp, że to sprawka ludzi. Maurice, orangutan mówi do ludzi pomagających do tej pory wodzowi, żeby uciekali. Scena nie szokująca, ale całkiem niespodziewana w momencie, w którym się zdarzyła. Zmieniła bieg całego filmu bardzo gładko. 19. The Hobbit The Battle of the Five Armies Smaug niszczy miasto na jeziorze i zostaje pokonany przez Barda. 18. Fury Collier próbuje zmusić nowego członka załogi, Ellisona do zabicia nieuzbrojonego niemieckiego jeńca. 17. Raid 2 Walka, którą widać na zamieszczonym zdjęciu. 16. Dawn of the Planet of the Apes Ceasar wraca do dawnego domu i ogląda stare nagrania z Willem. (Who was that on the video? A good man like you). 15. Fury 4 czołgi aliantów kontra niemiecki Tiger, tylko tytułowy czołg wychodzi z tej próby ognia w miarę cało, bez strat w ludziach. 14. Edge of Tomorrow Zakończenie filmu skwitowane piosenką Johna Newmana, w kontekście zdarzeń w całym filmie i kolejnym zresetowaniu dnia, główny bohater znów będzie musiał rozkochać w sobie Ritę ? will you love me again. Nie wiem czemu, ale mnie to bierze . 13. Miasto 44 W Warszawie zaczyna padać czerwony deszcz oraz grad złożony z części ludzkich ciał, nie spodziewałem się tak realistycznej inscenizacji w polskim filmie, która robiłaby równie piorunujące wrażenie (przynajmniej nie w tym roku). 12. Dawn of the Planet of the Apes Atak małp na ludzkie osiedle w zniszczonym San Francisco. Małpy na koniach i z karabinami w ślepej furii początkowo dostają lanie, ale przebijają się w dużo bardziej wiarygodny sposób aniżeli w scenie na moście z poprzedniej produkcji. 11. Miasto 44 Końcówka filmu, makabryczna scena wybuchu czołgu na ulicy Kilińskiego. Więcej takich filmów w Polsce, bo dobrych scen M44 ma jeszcze kilka w zanadrzu. 10. Fury Ostania walka załogi w unieruchomionym i zepsutym czołgu z całym batalionem SS, ma ona w sobie wiele dobrych momentów i całe szczęście nie jest zwieńczona epicką przemową dowódcy, jak to się umiera z honorem za ojczyznę, zamiast tego postać grana przez Pitta oznajmia podwładnemu, że się boi. 09. Captain America: The Winter Soldier Pojedynek Steve?a Rogersa z zimowym żołnierzem/dawnym kolegą na ulicy. 08. Guardians of the Galaxy Tańczący mały Groot sprawia wiele przyjemności za każdym razem. 07. Raid 2 Scena pościgu, w której pojmany bohater w samochodzie atakuje swoich oprawców, pomaga mu kolega po fachu inny policjant pod przykrywką złoczyńcy. Niezwykle dynamiczna akcja stłuczki, sztuki walki, broń palna, motocykle i samochody ? niczego tu nie zabrakło. 06. The Hobbit The Battle of the Five Armies Oj tak, sam się zastanawiam jaką scenę wybrać, ale sporo z nich to typowe nawalanki, więc musiałem wybrać tę, która jednoznacznie mi się podobała ? Galadriela kontra czarownik z Angmaru. Niesamowita scena ukazująca potęgę elfiej wiedźmy. Ja chcę jeszcze raz. 05. The Wolf of Wall Street Faza po zażyciu przeterminowanych narkotyków i ?bezpieczny? powrót do domu. 04. Godzilla Godzilla zabija Muto, chwyta za szczęki i zamiast je rozerwać jak zrobił to niegdyś King Kong z Tyranozaurem, otwiera paszcze wroga i strzela promieniem w przełyk. 03. Guardians of the Galaxy Come and get your love i taniec Starlorda. 02. X- Men Days of Future Past Quicksilver pomaga w ucieczce Magneto z Pentagonu i dobrze się przy tym bawi. Scena porównywalna z tą z Nightcrawlerem w Białym Domu z drugiej części serii, ale na pewno bardziej zabawna. Kolejna część Avengers ma poprzeczkę postawioną bardzo wysoko. 01. The Wolf of Wall Street Hyhy hyhyhoohuuum hoohuuummm hooo hooum hooo hoouuummm .. the money comes in.
  20. The Killing Joke - Było sobie dwóch szaleńców w ośrodku dla obłąkanych, pewnej nocy... Ta i następna odsłona serii ?W cieniu nietoperza? dotyczyć będzie jednej postaci: księcia zbrodni, klauna, szaleńca, wiernego wyznawcę chaosu, seryjnego mordercę i psychopatę w jednym. Ów karciany żartowniś doczekał się komiksu, który trafił do historii jako jeden z najważniejszych w świecie Batmana i komiksu superbohaterskiego w ogóle. Przed wami Zabójczy żart- wydany po raz pierwszy na miesiąc przed moimi narodzinami jest klasyką gatunku, o której każdy szanujący się entuzjasta papierowych historii powinien wiedzieć. Dlatego żadnej z informacji w tym tekście nie traktuję jako spoiler ? dajcie spokój minęło 26 lat. Alan Moore odkrywa przed czytelnikami przeszłość nikczemnika, jego komediowe starania na scenie, podczas gdy w czasie teraźniejszym Joker zabawia się kosztem rodziny Gordonów. Jego kryminalne początki w przebraniu Red Hooda nie są bynajmniej wynalazkiem tego komiksu, wpadnięcie złoczyńcy do chemikaliów też nie. W 168 numerze Batmana (1951 rok) odpływając z sceny swojego ostatniego skoku zanurzony w chemikaliach zmienił kolor skóry, włosów i na stałe postradał zmysły. Wypaczony, o nikczemnym poczuciu humoru umysł i wygląd klauna zmusił go do przyjęcia imienia znanego z talii kart. Komiks napisany przez Billa Fingera i narysowany przez L. S. Schwartza przedstawił koncept tajemniczego Red Hooda, którego sam Batman nie mógł złapać od paru lat. Po ostatnim spotkaniu Mroczny Rycerz myślał, że tajemniczy przestępca zginął na dobre. Bohater w końcu odkrył jego tożsamość, a sam Joker wyjawił, że pracował w laboratorium, dopóki nie postanowił ukraść milion dolarów i przejść na emeryturę. Wracając do Killing Joke - w szalonym umyśle zbrodniarza rodzi się pewna teza, która przywraca garść wspomnień. Według niego wystarczy jeden zły dzień, aby zwykłego człowieka zmienić w przestępcę, w szaleńca i mordercę. Do udowodnienia tezy posłuży się Jimem Gordonem i jego córką. Wspomniana teza nie jest obca popkulturze, ponoć wystarczy stworzyć odpowiednie warunki zwykłej osobie, żeby odkryć do czego tak naprawdę jest zdolna. Zbiegły z Azylu Arkham żartowniś gra na tym motywie z godną siebie gracją. To tutaj strzela Barbarze w kręgosłup i czyni z niej kalekę, a jej ojca wystawia na tortury pokazując mu nagie zdjęcia zakrwawionej córki. Joker nie zawsze był taki, był zwyczajnym człowiekiem, którego największymi problemami było utrzymanie żony i nienarodzonego dziecka. Pewnego wieczoru wszystko się zmienia, życie traci sens, ale wcześniejsze zobowiązania nie pozwalają mu wymigać się z zaplanowanego przez innych przestępstwa. Policjanci z łatwością odkrywają obecność złodziei, a po chwili na scenę wkracza sam Batman, przerażony mrocznym wyglądem bohatera, Red Hood skacze do cieczy o niezidentyfikowanym składzie chemicznym. Czy zamaskowany mściciel powstrzyma nowy plan swojego arcywroga i nie dopuści do tego, by komisarz Gordon oszalał? Czy dwóm wrogom uda się zakończyć odwieczny pojedynek, zanim będzie za późno? Legendarny scenarzysta Alan Moore w dziełach ?Strażnicy? i ?V jak Vendetta? (oba uwielbiam i polecam) stworzył nową jakość komiksu superbohaterskiego. W albumie Batman: Zabójczy żart ukazując genezę największego komiksowego łotra ? Jokera ? na zawsze zmienia świat Batmana. Po raz pierwszy w Polsce z nowymi kolorami, zgodnymi z autorską wizją rysownika Briana Bollanda. Album zawiera przedsłowie, posłowie, galerię szkiców prezentujących różne etapy pracy nad graficzną opowieścią oraz krótką historyjkę, w której Brian Bolland podobnie jak wcześniej Frank Miller, fantazjuje na temat zabicia Batmana w sposób dosłowny, ale i nie pozbawiony abstraktu. Publikacja Zabójczego żartu znalazła się w Polsce dzięki serii Mistrzowie komiksu, w twardej oprawie znalazły się 64 kolorowe strony. Z technicznego i praktycznego punktu widzenia jedynie papier nie przypadł mi do gustu ? wyjątkowo podatny na odciski palców. Tę małą wadę wynagradza niska cena jak na taką publikację ? 45 zł (tyle zapłaciłem w Empiku). Już od chwili zapoznania się z historią w wersji angielskiej zastanawiał mnie napis na aparacie fotograficznym trzymanym przez Jokera, ów napis ?Kawalarz? zmusza mnie do myślenia, kto z dwójki Bolland, Moore wpadł na ten pomysł posłużenia się językiem polskim. Rysunki jak na Bollanda przystało są złowieszcze i oddają ciężki, acz subtelny klimat napisanej przez Moore?a historyjki. Czasami czytając komiks bywa tak, że nie od razu dostrzega się wszystko, co zamieszczono w kadrze, dopiero za 3 podejściem zobaczyłem, że odbicie w tafli wody (tuż przed planowanym skokiem) głównego bohatera tej noweli jest zaskakująco podobne do przyszłego księcia zbrodni. Rysownik z wielką troską o klimat wypełnia kadry licznymi detalami, aby oddać brudy i mroki samego miasta nie mogło być inaczej. Jest to chyba jedna z najkrótszych pod dziś dzień opowieści, która miała tak duży wpływ na całe uniwersum związane z Gotham. Przemowy Jokera, o przypadkowej niesprawiedliwości, zmienieniu życia zwykłego osobnika w szaleńca bez najmniejszych skrupułów wykorzystał Nolan w filmie Mroczny Rycerz, tam bardziej chodziło o morderstwo aniżeli szaleństwo, ale zbieżność myślenia i sam koncept wcale nieprzypadkowo są tak zbieżne. Dziwi mnie też jedna rzecz, w Zabójczym żarcie jest jeden mało powtarzany przez znawców i fanów motyw ? Batman zastanawia się nad przyszłością swojej relacji z swoim nemezis. Czy w końcu jeden zabije drugiego ? ta myśl nie opuszcza umysłu zamaskowanego herosa, który zrobi wszystko, żeby uniknąć tego zdawałoby się nieuniknionego losu. Wątek nabiera silniejszego znaczenia, gdy okazuje się, że szaleniec tym razem mógł przesadzić i nadwyrężył cierpliwość nietoperza budząc w nim niepohamowaną wściekłość. Znający postać na wylot czytelnicy bez znajomości zakończenia dobrze wiedzą, że Batman nie zabija. Killing Joke jest jak żart Jokera na końcu ? przewrotny, ale dosadny - zresztą dowcip doskonale puentuje całą historię (nieprzypadkowo użyłem jego fragment w tytule tego tekstu) i jest ? o dziwo ? całkiem podatny na różne interpretacje. Obcując z Moorem zawsze ma się poczucie ważności tego co się czyta, jego wywrotowe, antyrządowe myślenie w tym wypadku znalazło inny kierunek, tym sprzeciwem stał się klaun. W świecie Strażników był surowy Nixon i nie wygasła zimna wojna, w V jak Vendetta był system totalitarny. W każdym z tych komiksów główni bohaterowie musiał walczyć z systemem, jakąś formą reprezentującą prawo i porządek, Alan w tym wydaniu nie zmienił tego konceptu wcale. Choćby z tego powodu (jeśli nie przepada się za komiksem albo superbohaterami) autorom należy się szacunek. Krótko i trywialnie mówiąc ? klasyka gatunku. Było sobie dwóch szaleńców w ośrodku dla obłąkanych...
  21. Skoro już zająłem się jednym nowym serialem z amerykańskiej ramówki 2014 (Gotham) traktującym o superbohaterach, nastała pora na kolejny. Spin-off Arrow w stanach radzi sobie bardzo przyzwoicie, na tyle dobrze, że o jego przyszłość na razie nie trzeba się martwić. Poniżej postaram się napisać o tym to co dobre i złe w tym przedsięwzięciu. By zrozumieć to, co wam powiem, musicie najpierw coś zrobić. Musicie uwierzyć w to, co niemożliwe. - Barry Allen Żyjąc w zgodzie z powyższym stanowiskiem i akceptując, że Flash jest serialem, któremu brakuje budżetu największych komercyjnych filmów można się przy nim dobrze bawić. Owszem, początki zawsze są trudne, ale kreatywność scenarzystów i starania aktorów nie spełzły na niczym. Flash należy (jako superbohater) do elity DC, to członek Ligi Sprawiedliwości i najszybszy człowiek świata, który prześcignął Supermana. Mimo to nie należy do najpopularniejszych postaci, a zachwycają się nim głównie fani i znawcy komiksów. Brak kontr-wizji na srebrnym ekranie sprawia, że świadomość w społeczeństwie o facecie w czerwonym trykocie nie należy do najwyższych. DC ma najpopularniejszych herosów na tej planecie (Batman i Superman), resztę postaci tej samej stajni od nich dzieli wielka przepaść (o czym powinna świadczyć, choćby sama ilość seriali i filmów). Do tego grona należy wiele postaci, ale pomimo innego wizerunku w mediach, komiksy nie kreują tak dużego rozdźwięku, a lubienie któregoś z protagonistów zależy od gustu. Przed Flashem był Arrow, który powstał na kanwie sukcesu serialu o początkach Supermana. Wprawdzie nie jestem wielkim fanem Tajemnic Smallville (wolę serial z Deanem Cainem ? w młodości to był serial poruszający wyobraźnię), ale Arrow przypadł mi do gustu (mimo wielu zarzutów jakie mam ? m. in. kopiowanie Batmana), pokazano w nim Barry?ego Allena, a ja z zaciekawieniem śledziłem rozwój wypadków. Tak oto odstający od swoich ?większych? kolegów Flash otrzymał swój własny telewizyjny serial, może nie szyty na miarę, ale lepszy od tego z lat ?90 - widziałem swego czasu kilka odcinków. Życie nie było łaskawe dla Barry?ego Allena (Grant Gustin), w młodym wieku był świadkiem co najmniej dziwacznego zdarzenia w wyniku, którego jego ojca oskarżono o zabójstwo jego matki. Straciwszy jednego wieczoru - w żółtej smudze - oboje rodziców został wychowany przez policjanta, przyjaciela rodziny, detektywa Joe Westa (Jesse L. Martin). Teraz jako policyjny analityk Barry pomaga detektywom w miejscach zbrodni i podkochuje się w swojej niemal przyszywanej siostrze, Iris West (Candice Patton), gdy pewnej nocy zamknięty w swoim biurze jeszcze raz przegląda zebrane materiały w sprawie morderstwa matki, chmura burzowa zakłóca pracę akceleratora cząstek w Star Labs i dochodzi do energetycznej eksplozji, w jej skutek powstaje piorun, który trafia w Allena. 9 miesięcy później młodzian wybudza się ze śpiączki, żeby potem odkryć otrzymane za pośrednictwem pioruna moce. Przygody Zielonej Strzały w wersji TV są nowoczesną i dynamiczną, ale wciąż oscylującą wokół mrocznego tonu historią, dlatego Flash jest niemal całkowitym przeciwieństwem starszego kolegi. Serialowi bliżej do rozrywkowego kinowego uniwersum Marvela niż produkcji DC/WB. Odgrywający główną rolę Gustin przypomina wyluzowanego Garfielda w roli Spider-Mana, na szczęście główny bohater to jedna z najsilniejszych stron tego tytułu. Harrison Wells (Tom Cavanagh) kryje w sobie wiele tajemnic i od początku zdaje się mieć ukryte plany, łącznie z opieką i badaniem Barry?ego. Dowcipkujący Cisco Ramon (Carlos Valdes), uwielbia tworzyć zaawansowane techniczne gadżety, jak strój Flasha ? z początku irytował, ale po paru odcinkach odnalazł swoje miejsce w serialu. Opiekuńcza Caitlin Snow (Danielle Panabaker), jest zawsze zatroskana i poważna, wrażliwa osóbka to chyba najsłabsze ogniwo w obsadzie (mnie nie irytuje). Postaci rodziny Westów obok protagonisty sprawdzają się najlepiej, różne emocje może budzić za to grany przez Ricka Cosneta policjant, Eddie Thawne. Przy serialu czas ucieka przyjemnie, ale schematyczność i toporność akcji czasami może przysporzyć widza o małe deja vu, podążając tropem wroga tygodnia ? w tym wypadku meta-człowieka (osoby obdarzonej mocami dzięki wybuchowi w Star Labs). Wprawdzie mknąca naprzód fabuła nie daje wiele wytchnienia, a;e pojawianie się pewnych schematów jest trudne do niezauważenia. Już w pierwszym odcinku twórcy starają się zaskarbić uwagę widza atrakcyjnymi dla oczu i umysłu rzeczami ? drażnią występem goryla Grodda i włączają do akcji postać strzały, która radzi Allenowi co ma zrobić z nowo nabytymi mocami. I to się udaje, na kolejny epizod się czeka, bowiem show nie pozostawia po sobie neutralnego wrażenia. Ilość atrakcji kryje momentami wątpliwą jakość dialogów, ale robi to w dobrym stylu, przemierzający miasto z zawrotną prędkością bohater jest przyczynkiem wielu efektownych jak na serial scen. Tragiczne dzieciństwo, wypadek, otrzymanie mocy, trening i superzłoczyńca ? to w wielkim skrócie pierwszy epizod, ale co dalej? Dalsze odcinki popadły w marazm (2, 3). Schemat tygodniowego złego charakteru w połączeniu z brakiem polotu zarówno w wymyślaniu tych postaci i ich mocy jak i aktorstwie zaczynały powoli martwić. Na szczęście na scenę wkroczył pierwszy ciekawy przeciwnik, w tej roli Wentworth Miller (Prison Break), nie tylko jest wyrachowany i chłodny zgodnie ze swoją ksywką, ale stanowi wreszcie prawdziwe zagrożenia dla herosa, potrafi dobrze wykorzystać jego słabości, bez jakichkolwiek supermocy. Potem serial znów zalicza dołek, by ostatecznie wyjść na prostą w odcinkach 8 i 9 (wcześniej bardzo przyzwoity odcinek 7). Posuwanie narracji sezonu serialu scenarzystom wychodzi bardzo dobrze, to tworzenie osobnych, zamkniętych odcinków wychodzi gorzej. A co z cossoverem? Zainteresowani wiedzą, że dochodzi do takowego w tej produkcji, co nie jest szokiem ani zaskoczeniem, bowiem Flash powstał dzięki Arrow, już w pierwszym odcinku pojawił się wspomniany łucznik, a odcinek 4 znalazł miejsce dla Felicity. Poza tym CW od samego początku głosiło, że oba seriale dziać się będą w tym samym uniwersum. Ciężko uznać to zatem za spoiler, ale na wszelki wypadek ? *Spoilers * Ósmy odcinek rysuje relacje między Allenem a Queenem, relacje mentor-uczeń ubarwia odmienność charakterów i umiejętności. Zwykły i doskonale wyszkolony człowiek kontra obdarzony nadnaturalną mocą młokos. Klasyczne rozegranie odcinka pozostałoby tylko takim, gdyby nie scena, w której obaj walczą między sobą ? polecam, bardzo dobrze wyszła jak na konwencję serialu, Arrow w wiarygodny sposób dotrzymywał kroku Flashowi, biorąc pod uwagę jego stan jest to dodatkowo uzasadnione. Kontrast między bohaterami tworzy fascynującą na ekranie chemię, a pojedynek jest już skrajnym ziszczeniem tego kontrastu. Obaj uczą się paru rzeczy od siebie, a metody mściciela z łukiem w Central City budzą spore kontrowersje. Efekty specjalne trzymają wysoki poziom, aż się zastanawiam jaki właściwie budżet twórcy serii otrzymali, bo walka zgodnie z tytułem odcinka ?The Flash vs. Arrow? ? powtarzam ? robi spore wrażenie (świetna choreografia). Gdyby nie kolejny odcinek ? ten byłby najlepszym do tej pory. Numer 9 na liście odcinków posuwa akcję daleko na przód, ugruntowując istnienie kilku postaci w serialu, które będą w nim się częściej pojawiać. Wątek przewodni porusza pojawienie się człowieka w żółtym kostiumie, takim samym, który mały Allen widział tamtej pamiętnej nocy. Ów żółty osobnik to nie postać z Sin City, ale Reverse-Flash, arcywróg herosa z komiksów. Odcinek poza fenomenalnymi scenami starcia dwóch najszybszych ludzi (emocjonującymi w przeciwieństwie do poprzednich walk), pokazuje wyczekiwane pojawienie się Firestorma. Robbie Amell pojawił się już w 3 epizodzie i jako zajawka na końcu poprzedniego. Ronnie Raymond (grany przez Robbie?ego) to narzeczony Caitlin, uznawany do tej pory za zmarłego przeżył i powrócił odmieniony. Jakby Reverse-Flash to było mało to pojawienie się kolejnej efektownej postaci tylko dodaje całości pieprzu. Powagę sytuacji potęguje facet w żółtym trykocie, który zdaje się być nie do powstrzymania, sam Flash nie wiele może. Jeśli chodzi o scenę z Wellsem to zdradzać nic nie będę, ale teorii na jej temat powstało już wiele, to jak na razie największa zagadka produkcji. Rozwój postaci i relacji między nimi powoli się polepsza, sporo humor i efektownej akcji czynią nowy serial CW przyjemnym w odbiorze. Bohater zwraca się do widzów z offu wprowadzając ich do świata i jak można się było spodziewać tożsamość jego alter ego nie jest wielkim sekretem. Protagonista jest niedoświadczony w walce i jeszcze nie poznał granic swoich mocy, co widać na ekranie. To, że twórcy zadbali o skurupulatne pokazanie poznawania przez bohatera własnych możliwości dowodzi, iż traktują swój materiał poważnie. Żółtodziób o dobrym sercu łatwo wzbudza sympatię widza, a sam serial ma wiele sekretów, których odkryciem skutecznie kusi. Bez wielkich oczekiwań na rozrywkę wyższych lotów chyba każdy fan komiksów powinien być usatysfakcjonowany. Oby tylko wzmożone oczekiwanie względem przyszłych odcinków nie podkopało wciąż niskich murów serialu. Na koniec mała ciekawostka ? aktor grający ojca Barry?ego, John Wesley Shipp grał samego Flasha we wspomnianym serialu z lat ?90. Moja ocena po 9 odcinkach: 7,5/10 (punkt wyżej za ostatnie 2 odcinki)
  22. Dla miłośników tego gatunku sceny akcji będą bardzo wytrawnym daniem, nie sposób nie dostrzec powiewu świeżości. Ciekawe ujęcia i choreografia wnoszą coś nowego do kina pełnego przemocy, w którym od dawna nie było wietrzenia magazynów. Przeszedłszy na emeryturę John zażywa spokojnego życia, którego - jak to często bywa - nie jest mu dane zaznać. Żona umiera i zostawia mu jako prezent pożegnalny psa, parę dni później synalek mafioza zabija psa i kradnie Mustanga z 1969 roku nie wiedząc z kim ma do czynienia. Wick kończy żałobę i rozpoczyna krwawą zemstę. Gra aktorska nie jest tu najważniejsza, ale Keanu Reeves w roli profesjonalnego zabójcy sprawdza się bardzo dobrze, zupełnie jakby założył dobrze skrojony garnitur. Adrianne Palicki nie znam ? na szczęście nie tylko ładnie wygląda. Fanom amerykańskiego wrestlingu do gustu przypadnie cameo Kevina Nasha, zaś fanom dobrego widowiska aktorskiego wystarczą Willem Dafoe i Ian McShane - jak zwykle bezbłędni, dodają filmowi dodatkowego posmaku, który choć odrobinkę poprawia ambitność projektu. Filmowcy dobrze znali swój materiał i już na etapie scenariusza postanowili zabawić się z widzami. Obraz wie czym jest i daje widzowi znać, że wie, iż jest prostym tytułem z dużą ilością akcji. Twórcy postanowili pobawić się konwencją i wpisać w akcję naturalnie z niej wynikający humor. Świat przedstawiony postanowili włożyć między bajki takie jak Baba Jaga (ksywa Wicka, bo był tym, którego posyłało się, żeby zabijał ?potwory?). Jego imię budzi grozę w sercach przestępców, bo to on zapewnił im byt i głębokie kieszenie. Grany przez Michaela Nyqvista boss mafii, Viggo Tarasova nie ma konkurencji w mieście właśnie dzięki niemu, a teraz jego syn odebrał Johnowi wszystko co było mu drogie na tym świecie, jeszcze raz podkreślę facetowi, który dał mu wszystko. To musiało Wicka lekko wkurzyć. Swoją drogą Nyqvist pozbawiony większej możliwość lepszego pokazania swojego talentu w "Mission: Impossible - Ghost Protocol" zagrał wreszcie gęstego od złych intencji złoczyńcę i nikczemnika. Wick jest zbyt doświadczony i profesjonalny żeby rzucić otwarte wyzwanie mafii, swój gniew wyraża metodycznym zabijaniem, sprytem. Pozostaje w cieniu, by potem zaatakować jak tygrys. Viggo próbuje wszystkiego (gróźb, odszkodowania, próśb itp.), mimo że dobrze wie, iż na nic to się zda. Jak mówił klasyk główny bohater dokonuje zemsty w imię zasad. Za reżyserkę zabrała się para kaskaderów-weteranów, to samo w sobie powinno sugerować, że film nie powstał po to, aby stworzyć ambitny dramat. Właśnie taka uczciwość opłaciła się. Od początku do końca chodzi o fenomenalnie zrealizowaną akcję, strzelanin i kopniaków od groma. Prawdziwa karuzela rozpędza się powoli, film buduje suspens, żeby potem było jasne, że stawka jest wysoka, zarówno dla protagonisty jak i jego oponentów. W mojej opinii realizacja akcji zawieszona jest, gdzieś między baletem Johna Woo, a agresywnym stylem Roberta Rodrigueza z "Desperado". Dobry nastrój oprócz dialogów i czarnego humoru pomaga osiągnąć muzyka w rytmach Castle Vanii, scena w dyskotece dzięki nim przypomina tę z filmu "Zakładnik" (Michael Mann). Na ścieżce dźwiękowej znalazło się miejsce dla M86 i Kaleidy. Precyzyjny styl walki jest elegancki jak garnitury, które Wick nosi. Największa zaleta w całej tej mieszance ? duża ilość mastershotów. Nie ma wielu cięć w trackie walk i strzelanin, a kamera nie trzęsie się jak osika. Nikt nie musiał ukrywać braków choreografii i operatorki, główny w tym zasługa samego Reevesa, po 50-tce ciągle dobrze się rusza i dotrzymuje kroku Danielowi Bernhardtowi. John i Keanu wydają się być dla siebie stworzeni. Poza akcją spodobał mi się wątek hotelu (The Continental) dla profesjonalnych hitmanów, w którym nikomu na jego terenie nie wolno zabić. Jeśli ktoś spróbuje zabić innego gościa pensjonatu spotka go okrutny los. Stworzona więź z pieskiem o imieniu Daisy wielu miłośników czworonogów zasmuci, a potem wkurzy, gdy go zabijają - od tego momentu cała krwawa rozwałka staje się w pełni usprawiedliwiona. Przecież tylko marna i okrutna śmierć należy się oprawcom bezbronnej psiny. Spięta klamrą konstrukcja filmu to mój jedyny zarzut wobec tego projektu, pokazanie na początku, co się stanie na końcu nie należy do moich ulubionych sztuczek. Poza tym, jeśli szukacie przedświątecznego relaksu z posmakiem adrenalinki i niewymuszonego humoru to lepiej w grudniu nie mogliście trafić. Moja ocena: Jako film: 7/10 Jako film akcji: 8,5/10
  23. Pierwszy zwiastun, pierwsze reakcje. Niech moc będzie z nami. Nie można zaprzeczyć, że czasy się zmieniły. Komputery zawładnęły światem filmu, choć klipy Force for Change pokazywały starodawną sztukę efektów specjalnych i technik filmowych, to ten zwiastun składał się z wielu scen kręconych na tle green lub blue screenu. Niemniej jednak efekt został osiągnięty i teaser pobudził ekscytację i podrażnił apetyt ? jak na teaser przystało. Klimatyczne ujęcia pustyni Tatooine, złowieszczy głos, Oscar Isaac w X-Wingu, ale po kolei... na początku przez kilka pierwszych chwil myślałem sobie, co to za fake? Ujrzawszy Stormtrooperów uświadomiłem sobie, że to prawdziwy zwiastun, ale dopiero zobaczywszy wspomnianego X-Winga poczułem się jak w domu, kilka lat wstecz, gdy po raz pierwszy oglądałem całkiem nieświadomie Gwiezdne Wojny po niemiecku, nie pytajcie, jako bachor i tak nic nie rozumiałem. Świeżo po wyjściu z PRL wiele rodzin borykało się z różnymi problemami, ja nie miałem VHS, kaset czy kablówki, dziwnym trafem czarno biały telewizor odbierał Pro7 i moją wyobraźnią zawładnęły Gwiezdne Wojny. To nic, że z niemieckiego nic nie rozumiałem, nawet po polsku nie wiele bym wtedy zrozumiał, ale to co się działo na ekranie było nie z tej bajki. Dziś ciężko o takie obezwładniające doznania, ale wreszcie poczułem ten oldschoolowy klimat odległej galaktyki. Pustynia, zwróćcie uwagę na kadry z toczącym się droidem, w tle widać maszyny dobrze znane z pierwszej części z wyścigu na Tatooine. Desant Stormtrooperów mam nadzieje, że zwiastuje lepsze czasy dla tej formacji, która podszkoliła swoich członków i przestała być mięsem armatnim, łatwym do pokonania (to mój chyba jedyny zarzut wobec starej trylogii). Oscar Isaac pilotuje X-Winga, na planecie z dużymi zasobami wody. Po czym pojawia się główny, bo nowy gwóźdź programu, miecz świetlny z trzema ostrzami, dwa dodatkowe to według mnie coś w stylu mieczy, które miały dłuższe gardy. Ubrany na czarno sith głównie z tego względu będzie wzbudzać emocje, mam nadzieje, że obok klimatu, dobrej fabuły i postaci z oryginalnej trylogii nie zabraknie energicznych pojedynków na miecze, jak w Mrocznym widmie (z wiadomych względów wolałbym to pierwsze, gdybym miał wybierać). Narrację tworzy głos z offu, nie trudno zgadnąć, że przemawia jakiś lord sith, na koniec pojawia się Millennium Falcon i dobrze znane wszystkim logo. Krótki klip nie zdradza zbyt wiele jak na teaser przystało i dobrze, bo przecież film pojawi się dopiero za rok. Ale chyba każdy żałuje, że w materiale nie pojawił się choćby na najkrótszą z chwil Harrison Ford, albo Mark Hamill czy Carrie Fisher. Z drugiej strony Disney i Abrams wiedzą co robią, dozują napięcie i zostawiają sobie wielkie emocje na później, bo tak będzie, gdy pierwszy raz zobaczymy starą obsadę w tej nowej odsłonie. Mnie wideo zelektryzowało i sprawiło, iż będę czekać z niecierpliwością na premierę w przyszłym roku. I oby wówczas jak to mówi głos - There has been an awakening. Have you felt it? The dark side and the light - nastąpiło przebudzenie mocy. Dla kinomaniaków, fanów popkultury nie ma zbyt wielu lepszych przyjemności od Gwiezdnych Wojen i z pewnością nie będzie ważniejszego wydarzenia od tej premiery. Przecież nikt nie myślał, że epizody VII-IX kiedykolwiek powstaną, no może poza tymi beznadziejnymi romantykami. Niech moc będzie z wami i oby było więcej animatroniki, lalkarstwa itp. w filmie niż w tym zwiastunie.
  24. Potężne fale rozbijają się o brzeg, sztorm zbiera swoje żniwo. Gdy jeden statek pędzi wprost na wystające skały, latarnia z powodu silnego żywiołu straciła zasilanie, jej latarnik, sumienny człowiek, świadom swej odpowiedzialności wyruszył w tę koszmarną pogodę naprzeciw łodzi, by ją ostrzec. Pomimo przeciwności losu ocalił załogę, wracając w stronę latarni fala wywróciła jego statek do góry dnem, kapitan zmierzał na dno wraz ze swoim statkiem, gdy niecodzienny widok, niemożliwy wręcz do zrozumienia dla logicznie myślącego człowieka ukazał się jego oczom, kobieca sylwetka w głębinach ukazała się jego oczom. Ta kobieta objęła go swoim ramieniem i uratowała od pewnego, okrutnego losu. Kobieta była piękna, miała blond włosy i była zafascynowana osobnikiem, którego uratowała, był to jej pierwszy raz na powierzchni, pierwsze spotkanie z istotą z niej pochodzącą, bowiem była królową Atlantydy. Królowa zakochała się tej nocy w mieszkańcu powierzchni, Tomie Curry'm. Rok później owoc ich miłości przyszedł na świat. Syn królowej podmorskiej krainy i zwykłego obywatela USA, Arthur Curry dorastał na powierzchni, wychowywany przez ojca znał swoją matkę jedynie z jego opowieści. Uczęszczał do szkoły, gdy jego moce zaczęły ujawniać się w kontakcie z morskim życiem, wyrzucony na brzeg wieloryb pokazał chłopcu swoje wspomnienia, kolega z klasy niefortunnie stał się ofiarą jego nadludzkiej siły. Wreszcie jego ojciec zwrócił się o pomoc do znawcy, morskiego biologa Dr Shina, który pomógł chłopcu używać swoich mocy. Niestety, ojciec umarł na zawał serca w trzy dni po spotkaniu z Black Mantą, nastoletni wówczas Arthur poprzysiągł zemstę, oślepiony swym zewem krwi i osłoną nocy zabił niewłaściwą osobę, ojca Black Manty, o którego istnieniu nie miał pojęcia, teraz obaj wpadli w kręg przemocy. Media zaczynają się interesować chłopakiem, gdy porzucony na pastwę losu i odtrącony Dr Shin zdradza światu tożsamość chłopca, na domiar złego przeczesując głębiny chłopak nie był w stanie odnaleźć domu swej rodzicielki, ratując pewien statek wpada jednak na trop osoby, która może coś wiedzieć. Vulko okazuje się być wygnanym, byłym strażnikiem i doradcą Atlanny. Jego słowa budzą w sercu chłopaka wielki ból, jego matka nie żyje, ponoć będąc w ciąży pragnęła dołączyć do ukochanego, zamiast zostać zwolniona z obowiązków królowej wtrącono ją do więzienia, uciekła tuż przed rozwiązaniem, by chronić Toma i Arthura wróciła do Atlantydy. Wróciwszy do królestwa zmuszono ją do wyjścia za kapitana atlantydzkiej straży, powiła drugiego syna, Orma, gdy miał on 12 lat jego ojciec został zabity. Po raz kolejny królowa próbowała wrócić do ukochanego i do swojego syna wraz z Ormem. Jednakowoż w noc przed ucieczką, ktoś ją zamordował. Teraz jako najstarszy syn Atlanny to Arthur jest prawowitym władcą mitycznego królestwa. Zagubiony na powierzchni Curry staje przed jak mu się wydaje szansą na odnalezienie swojego miejsca na ziemi, nowego domu, lecz jako zrodzony z dwóch światów tak naprawdę nie należy do żadnego z nich, o czym się przekona szybciej niż myśli, wypływając w nieznane wraz z Vulko przepełnia go jednak nadzieja. To tyle, jeśli chodzi o wprowadzenie w realia świata Aquamana, postaci conajmniej enigmatycznej wśród wielkiej rodziny superbohaterów z uniwersum DC. I to mówiąc językiem jak najbardziej przychylnym, przecież nikt nie lubi podwodnego chłopca w żółtym kostiumie. Niemal każde dziecko i dorosły na świecie zna logo Batmana i Supermana. Mało kto wie jakie jest logo króla Atlantydy. Twórcy przez jedną z postaci sami postanowili zadać to pytane swojemu herosowi ? jak to jest być najmniej lubianym superbohaterem... nie... chwila... konkretniej jak to jest być superbohaterem lubianym przez nikogo? Co ciekawe i oczywiste blondyn nie był zachwycony tym pytaniem. Sam nie jestem ekspertem od tej postaci, wchodząc w nową historię New 52 znałem tylko podstawy, a sama postać diametralnie różni się od tej znanej z Cartoon Network i Justice League. Nowo budowane uniwersum 52 wydawało się być odpowiednim momentem do lepszego poznania bohatera. Postanowiłem zobaczyć skąd się biorą te prześmiewcze opinie i jak to jest tak naprawdę z tym Aquamanem i muszę przyznać, jestem zaskoczony. Geoff Johns tak jak przysłużył się postaci Hala Jordana, tak teraz zrobił to samo dla króla Artura, władcy siedmiu mórz. Ożywił postać, zdynamizował ją i uczynił bardziej agresywną, czasami wręcz brutalną. Moralny kompas pod wodą wcale nie musi wskazywać północy. Wskazówka zdaje się chwiać, kiedy przychodzi podejmować ważkie decyzje jako król, czy jako superbohater. Komiksy czyta się z niezaspokojonym po każdym numerze zaciekawieniem, za każdym razem pragnienie przeczytania kolejnego numeru się wzmaga. Wcale nie przesadzam, ale jak to w życiu bywa nie ma nic doskonałego na tym świecie. Historię rujnują powiązania z innymi seriami komiksów jak, choćby Justice League, Swamp Thing i inne. Sprytne powiązania i przemyślane crossovery, a raczej łączenie uniwersum w jedną całość jest fajną rzeczą, jeśli ma się czas, by przeczytać to wszystko. W innym przypadku to tylko irytuje, powiązania z innymi komiksami przeszkadzają w czytaniu, gdy historia zaczęta w Aquamanie przenosi się do innego wydania, co tylko wywołuje we mnie tęsknotę za dawnymi czasami. Od strony wizualnej nie ma na co narzekać, parę razy przez 30 numerów nie mogłem poznać głównego bohatera, ale, poza tym i paroma zniekształceniami seria wygląda kolorowo i drobiazgowo. Grafika oddaje tajemniczość głębin, mitycznych krain, artefaktów i potworów. Mrok głębin, podziemnych jaskiń i komnat miesza się z kolorem błękitnych wybrzeży i zielonych wysp. Bogactwo architektury miasta pod wodą, dom w samolocie i inne miejsca, których zdradzać nie będę oraz oczywiście, powierzchnia z czarującą latarnią na czele wypełniają wiele kadrów. Rysownicy i koloryści nie patyczkują się, a wszystko po to, żeby oddać wszystkie aspekty podwodnej przygody, od momentu wejścia do wody czytelnik ma przed sobą całkiem inny świat. Romantyzm tkwiący w tego typu przygodach kojarzących się z piratami, syrenami, krakenami i tym podobnymi sprawami nie odstępuje serii na krok. Legendy i mity ożywają na kolejnych stronach, zmarli królowie, eksperymenty naukowców, potwory głębin i wrogowie z powierzchni i spod wody. Tajemnice oceanu mogłyby być spoilerem, dlatego odwołam się do najbardziej znanego przeciwnika - Black Manta to godny protagonisty nikczemnik, który jest tylko jednym z wielu. Ich relacja i przeszłość wcale nie stawia herosa w różowym świetle i dodaje moralny podtekst serii. Takich trudnych wyborów, które przeważnie potem odnajdują swoje konsekwencje w serii król Atlantydy podejmuje bardzo wiele, często w przypływie chwili, w walce, pod presją i w obliczu wielkiego zagrożenia. Sama Atlantyda nie jest taka jednolita jakby wielu sądziło, spiskowcy czyhają na tron króla, zwolennicy Orma też mają swoją rolę do odegrania. Co jest największym zaskoczeniem dla mnie to nieznana mi wcześniej grupa bohaterów, której przewodzi od czasu do czasu Aquaman, zwana The Others. Składa się ona z iście ciekawych indywiduów ? Prisoner-of-War, The Operative, Sky Alchesay, Ya?Wara, Vostok-X i Kahina the Seer. Każdy z nich ma swoje zdolność, większość ma je dzięki atlantydzkim artefaktom wykutym przez zmarłego króla. Uniwersum Aquamana zostało wzbogacone o wiele ciekawych postaci, dzięki czemu film o superbohaterze jest bardziej możliwy do zrealizowania bez martwienia się o to, czy starczy materiału na dobry scenariusz. Wielu znawców tematu i komentatorów medium przyznaje, że seria 52 wniosła wiele dobrego do kanonu Aquamana, zrodziła też kilka ciekawych historii: The Others, Death of a King, It Lives. Pogłębiono wewnętrzny konflikt protagonisty, upewniono się, że będzie on wiarygodny i naturalny, wychowany na powierzchni jeszcze jako nastolatek trafia do ojczyzny matki, gdzie nie zagrzewa miejsca i powraca do latarni ojca. Jego relacja z podwodnym królestwem jest jak romans z kapryśną kobietą, lubi do nie wracać, ale nigdy na długo. Postać zyskała nowych fanów, ale ciągle pozostaje w cieniu bardziej znanych kolegów z Ligi Sprawiedliwych. Moim zdaniem władca siedmiu mórz to postać niedoceniana, pewne iteracje na przestrzeni lat mogły mu zaszkodzić, ale ciągle pozostaje prace Petera Davida i ta Geoffa Johnsa. Szukający nowych komiksów do poczytania, wciągających, lekkich i przyjemnych powinni spróbować lektury Aquamana. Seria się zmieniła i można o niej wiele dobrego napisać. Nowa wersja mnie przypadła do gustu, ale nawet nie śmiem nikogo nawracać i przekonywać, że Arthur Curry to równy gość. Cool gość, jak Batman czy Superman, pewnie nie, ale na pewno nie zasłużył na miano ostatniego, nielubianego itp.
  25. W cieniu nietoperza Vol. 11 ? GOTHAM Od, kiedy plany Bruno Hellera zaczęły kierować się w stronę mojego ulubionego świata w komiksach poczułem nieopisaną radość. Twórca dobrego serialu, Mentalista miał wielką szansę, żeby pójść śladem doskonałej serii animowanej z lat ?90. Czy tak się stało? Za wcześnie, żeby odpowiedzieć na to pytanie, ale jak się okazuje Gotham niekoniecznie musi być tak ciekawe bez całej galerii przestępców i zamaskowanego mściciela. Czemu? Bowiem nie każdy złoczyńca znany z komiksów zasługuje na określenie swoich początków w serialu, nie w komiksie, nie każdy czarny charakter, zanim stał się przeciwnikiem Batmana jest tak interesujący jakby się mogło wydawać, bo też nie ma tylu zdolnych, młodych aktorów, by ich z powodzeniem zagrać. Twórcy z jednymi wątkami się spieszą, w innych przypadkach są zbyt dosłowni. Zdradzają imiona postaci bez skrępowania, odbierając przyjemność z oglądania fanom komiksów. Wiem, że próbują dotrzeć do szerszej publiczności i całe to marketingowe bla bla bla.... tak czy, inaczej wśród komiksów trudno o większą liczbę gotowych do oglądania fanów od Batmana, ale cóż komercja rządzi się bezlitosnymi prawami. Tak oto Edward Nygma od razu przedstawiony jest z imienia i nazwiska, jednakże prawdziwym przegięciem było przedstawienie przyszłej Poison Ivy jako Ivy ? przecież nazywa się Pamela Isley. Zdaje się, że na fajne easter-eggi nie ma co liczyć, no może poza Jokerem, którego przedstawiono lub nie w klubie należącym do nowej postaci w uniwersum, Fish Mooney. Małe przesłuchanie na scenie na pewno nie przedstawiło nam przyszłego księcia zbrodni, ale w dobrym stylu pokazało, że twórcy potrafią bawić się z widzami. Odnośnie pośpiechu dotyczącego rozwoju postaci i wątków to numerem jeden jest Bruce Wayne. Ledwo zabito jego rodziców, a malec już bawi się w detektywa (opracowuje własną tablicę dobrze znaną z niemal każdego serialu policyjnego i dobrego filmu), testuje swoje lęki i ból wystawiając rękę nad palącą się świecę, staje na skraju dachu i teraz jeszcze chce nauczyć się walczyć od swojego Lokaja. Chłopak jest stanowczo za młody, by rozpocząć trening będący początkiem jego drogi jako herosa, więc co też scenarzyści sobie myślą? Marnują też talent odtwórcy roli, chłopak umie grać i wypada wiarygodnie w roli Bruce?a. Mieszane uczucia mam wobec kilku postaci, które są regularnymi aktorami na scenie miasta. Pierwsza Fish Mooney czasem wydaje się pasować do tego świata, a czasem jest zwyczajnie przerysowaną karykaturą rodem z jakiejś kreskówki. Jada Pinkett Smith gra po prostu nie równo, a po części wina leży w scenariuszu. Drugi na mojej liście jest Edward Nygma, postać i aktor grający tę rolę mają wielki potencjał, który serial ciągle trwoni, scenarzyści muszę znaleźć lepszy sposób na wykorzystanie tej postaci. To, że pracuje w policji i ma kontakt z Gordonem i Bullockiem kupuję bez zastanowienia. Przeszkadza mi to, jak irytujący potrafi być, jego odzywki i dziwaczne zachowanie powinny mieć swoje granice i lepsze wyczucie. Trzeci na liście jest Alfred, gra go doświadczony i bardzo dobry aktor, Sean Pertwee (Equilibrium, Dog Soldiers). Problem nie tkwi w samej grze, tylko znowu w scenariuszu. Czasem stosuje adekwatną dyscyplinę wobec swojego podopiecznego, czasem pozwala mu wejść sobie na głowę ? zupełnie jakby postać rozpisana była intencjonalnie na chaotyczną. Nie widać po niej żadnego ciężaru śmierci Wayne?ów i brak jej konsekwencji. Podobać się może, za to Ben McKenzie jako James Gordon, jedyny dobry gliniarz w mieście przeciw wszystkim, brzmi jak on. Owszem, na początku wypadał trochę sztywno, ale z czasem złapał odpowiedniego bakcyla i w parze z Donalem Logue (Blade) wypada świetnie. Między tymi dwoma jest chemia, ich charaktery uzupełniają się (rycerz w lśniącej zbroi, Gordon i brudny, skorumpowany oraz twardy i bezwzględny, Bullock). Postać Bullocka to jedna z lepszych w całej serii. Ani przez chwilę gra Logue?a nie wydała mi się sztuczna bądź nie na miejscu. Jakby był stworzony do gry Bullock, ta postać powinna być wykorzystywana częściej np. oby w nowej serii filmów po premierze BVS. Kolejny plus to Oswald Cobblepot, grający go Robin Taylor to czarny koń serialu i aktorskie objawienie. Jego osobliwe manieryzmy, słownictwo, głos składają się na niebywałe i godne postaci Pingwina aktorstwo. Odpowiednią prezencję na ekranie ma również Don Falcone, zresztą zgodnie z swoim statusem w świecie przestępczym. Relacja małego Bruce'a i Jima też nie jest zła. Podoba mi się pomysł, że to Gordon próbuje rozwiązać tajemnicę morderstwa jego rodziców. To jedno z lepszych założeń serialu. Największą niewiadomą nowego show pozostaje dla mnie postać Seliny Kyle, może się okazać największą zaletą lub wadą Gotham. Formuła serialu jest prosta kolejne morderstwa w mieście powoli odsłaniają jego przyszłe mroki, przyszłych geniuszów zbrodni i przeciwników Batmana. Schemat rozwiązywania jednego morderstwa na odcinek jest kompletnie nieoryginalny, ale jak na policyjne show przystało rozwija większe i bardziej istotne wątki, takie, które rozwijają się aż do finałowego odcinka. Różnica jest taka, że serial o policjantach umieszczony został w fikcyjnym mieście, które wielu czytelników komiksowego pierwowzoru uwielbia. I tym głównym wątkiem jest morderstwo Wayne'ów. Trzeba więc stąpać ostrożnie, trzeba być wiernym temu światu i ponad wszystko prawdziwym wobec uniwersum. Inaczej fani obrazkowych historii wykonają wyrok na tym dziewiczym jeszcze dziele. Jak na razie sprawa jest otwarta. A skoro o Gotham mowa to połączenie prawdziwych lokalizacji w Nowym Jorku z wygenerowanymi komputerowo miejskimi widokami miasta sprawdza się idealnie. Miejski pejzaż wielkiego jabłka jedynie wzbogacono o sztuczne, fikcyjne budynki. GCPD z celami obok stanowisk pracy detektywów nie jest zbyt wiarygodne, ale jakże zgodne z duchem komiksu, stawiającego przecież na głębię mrocznego klimatu, gdzie zbrodnia jest na wyciągnięcie ręki. Jeśli ktoś znajdzie się zbyt blisko ciemnej uliczki, jeśli wsadzi swoje cztery litery, choćby niechcący w jedno z takich miejsce może się to nie tylko dla niego źle skończyć. Cele na posterunku mają być tego przypomnieniem dla policjantów, to mi się podoba. Morderstwo Wayne?ów w pierwszym odcinku wypadło najgorzej ze wszystkich znanych mi przedstawień tamtej sceny, ale ciągle pozwoliło na to by serial wkupił się w łaski widza, gdyż pierwszy odcinek oglądało się jak błyskawicę, bez zmrużenia oka w bezdechu. Wspaniały, acz krótki widok. Odcinki wciągają bez reszty takiego wielbiciela gacka jak ja. Dopiero po ostygnięciu emocji i obejrzeniu ostatniej sceny mogę spojrzeć na wszystko z perspektywy. Po 2-3 epizodach, pochłaniających bez reszty, zacząłem dostrzegać wyżej wymienione mankamenty, tak bardzo chciałem, by ten serial był wspaniały. Ciągle ma do tego potencjał, ale przyszła pora na parę słabych odcinków, mam tu na myśli głównie odcinek Spirit of the Goat. Koza? Serio? Siódmy odcinek był dla mnie wielkim wytchnieniem, bo już myślałem, że nie zobaczę jednoznacznie dobrego odcinka, który mnie czymś zaskoczy. Nie będę spoilerować, więc nie powiem czym zaskoczył, ale oj zaskoczył, zaskoczył. Takich odcinków Gotham potrzebuje więcej. Nowa seria dodająca swoje trzy grosze do kanonu ciągle popełnia rozmaite błędy (ich wymienienie zabrałoby stanowczo za dużo miejsca), jednakże ciągle pokazuje potencjał. Wykupione przez Fox 22 odcinki będą końcem czy początkiem, kolejnego po Arrow i The Flash serialu telewizyjnego z uniwersum DC? Największą bolączką produkcji poza kilkoma aktorami są scenarzyści, którzy teraz otrzymawszy odzew od fanów powinni naprawić to, co złe.
×
×
  • Utwórz nowe...