Skocz do zawartości

dikajos

Forumowicze
  • Zawartość

    11
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Reputacja

0 Neutralna

O dikajos

  • Ranga
    Hobbit
    Hobbit
  • Urodziny 09.02.1988

Dodatkowe informacje

  • Ulubione gry
    Array
  • Ulubiony gatunek gier
    Array

Informacje profilowe

  • Płeć
    Array
  • Skąd
    Array
  • Zainteresowania
    Array

Ostatnio na profilu byli

Blok z ostatnio odwiedzającymi jest wyłączony i nie jest wyświetlany innym użytkownikom.

  1. Witam w trzecim odcinku mojej powieści w świecie The Elder Scrolls. Zapraszam serdecznie do czytania i komentowania ----------------------------------------------------------------------------------------- THE ELDER SCROLLS "TAKI LOS" ODCINEK III PROBLEMY I Stół był jakiś niewyraźny, krzywy. Kolejny kufel cesarskiego piwa smakował wybornie, tak samo jak poprzednie cztery. Oparty o ladę długouchy o rdzawych włosach do ramion pił, nie znając umiaru. Wyglądał biednie; brudne spodnie ze zwierzęcej skóry, cienka szarawa koszulka, kilkudniowy zarost na brodzie i policzkach. Nie szukał zaczepki, ale po takiej ilości alkoholu zachowywał się na tyle głośno, że inni bywalcy karczmy mieli go autentycznie dość. Zresztą niewiele było im trzeba, w końcu obcy był nieznajomym elfem, a i oni nie przyszli do szynku, aby rozmawiać o filozofii. W końcu podszedł do niego chudy, przygarbiony wąsacz w brudnych łachmanach. - Te, kolego - powiedział, spoglądając na elfa spode łba. - Jak się nie umie pić, to się nie pije. Elf nie odpowiedział. Popatrzył się szeroko otwartymi oczami na sumiaste wąsy człowieka i czknął mimowolnie, po czym uniósł ponownie kufel z piwem. Garbaty nie wytrzymał i szybkim ruchem wytrącił naczynie z ręki Bosmera. Gliniana konstrukcja uderzyła w ścianę, rozbijając się na kawałki. Obok stało już dwóch groźnie wyglądających osiłków. Karczmarz tylko się uśmiechnął, wycierając kurz z butelki najdroższego wina; widocznie dawno nie było tu żadnej atrakcji. - Elfie - powiedział cicho jeden z drabów, stojąc tuż za siedzącym na taborecie Bosmerem - jak się obywatel cesarski pyta, odpowiadasz, rozumiesz? Tu nie puszcze, tu Cesarstwo, rozumiesz? Endoriil patrzył na swoją dłoń; nie rozumiał jeszcze, jakim cudem nie ma już w niej kufla, a co dopiero tego, co mówili garbaty i drab. W tym momencie z obskurnej toalety wyszedł jego towarzysz w wyblakłej fioletowej szacie. - Pytam się, draniu, czy rozumiesz - drab prężył się, unosząc głos. Kątem oka dostrzegł Khajiita i odezwał się do niego, mimo że ten zgrabnym ruchem skierował się do wyjścia z karczmy. - Ejże, gdzie to się wybieracie? A kto zapłaci za tego elfa? Zdaje się, że razem przyszliście. - Panowie, on o spokój prosi. Nie szuka zaczepki - Ri próbował się wyłgać. - Pieniędzy nie ma, żeby opłacić elfa, ale my podróżnicy, a podróżnika na szlaku bić to grzech. Pomagać należy. Dogadamy się jakoś, on wierzy. Karczmarz spojrzał na dwóch drabów, najwidoczniej dobrze mu znanych, i wyszedł bez słowa na zaplecze, uśmiechając się pod nosem. Zanim Khajiit się zorientował, dostał dwa ciosy w brzuch, kopniaka z kolana w nos, po czym poleciał do tyłu, wpadając z impetem na stół, który w wyniku tego zdarzenia rozleciał się w drobny mak. Pijany elf zaśmiał się radośnie, ale chwilę potem dwóch osiłków chwyciło go, a garbaty wąsacz uderzał, to prawą, to lewą pięścią w brzuch Bosmera, wtedy przestał się śmiać. Kilka sekund później dwaj podróżnicy wylądowali twarzami w błocie przed karczmą z szyldem: "Pod Podmokłym Prosiakiem". Teraz Ri' Baadar zrozumiał znaczenie tej nazwy. W mieście cały czas padało, a do jego towarzysza, Endoriila, podbiegł właśnie nieduży wieprzek, obwą[beeep]ąc z pewnością nie pierwszego już pijaka w swoim życiu. Adan i Wesley przechodzili obok, przeliczając monety, które dostali za sprzedaż ziemniaków na rynku miasteczka Septimia, w którym się znajdowali. Dostrzegli swojego szefa siedzącego w kałuży błota i sprawdzającego stan uzębienia. Nie miał już prawego górnego kła, teraz poczuł, że lewy mocno się rusza. Spojrzał z wyrzutem w stronę elfa, który wpakował go w tarapaty; ten leżał na plecach i chrapał głośno i przeciągle. Wydawało się, że smacznie spał. Bracia podeszli. - Ryba... - powiedział Adan, machając głową ze zrezygnowaniem. - Znowu cię w coś wkopał? Wesley pomógł szefowi wstać i starał się obudzić elfa - bez skutku. - Ryba... - Adan czekał na odpowiedź. - Co chcesz, żeby on powiedział? - Ri wstał już i dotykał swojej bolącej szczęki. - Druga bójka, od kiedyśmy przybyli tutaj. A trzy dni w Septimii jesteśmy. Zawsze on dostaje i to on czuje potem, bo elf się znieczula alkoholem. On musi z nim porozmawiać... - Jak dla mnie - zripostował Adan - na rozmowy już za późno. Imię swoje podał dopiero po pijaku pierwszego dnia tutaj. Nic więcej o nim nie wiemy, a pić lubi. A my płacić za to mamy? Ryba, ja i brat mój mamy go dość. Kto nam zapłaci za robotę, jak ciebie, szefulciu, ubiją nam w jakimś szynku? - Pogada on z nim, jak się przebudzi. Wesley - krzyknął w stronę drugiego z braci - zanieś go do obozu. Wesley skrzywił się, ale przerzucił ubrudzonego błotem elfa przez ramię i z wielkim wysiłkiem zaczął iść po kałużach w kierunku rogatek miasta. II Osada Septimia, nazwana tak na cześć cesarskiej dynastii - Septimów - była niewielką, zapadłą dziurą, która według Siwego powinna się zwać co najwyżej Błotnymgrodem. Miasteczko leżało na zachodzie Cyrodiil, z dala od wszelkich istotnych szlaków handlowych. Byli tu od trzech dni, podczas których cały czas padało, a promienie słońca nie pojawiły się nawet na chwilę. Mała karawana Ri' Baadara rozbiła obóz przed miastem, nie chcąc słyszeć zbyt wielu niewygodnych pytań. Na szczęście dla Ri i jego ładunku, armia cesarska zdawała się nie mieć w okolicy nawet skromnego posterunku. Widocznie sytuacja w kraju wciąż sprawiała, że mniejsze osady pozostawały bez ochrony. Bracia podłożyli kamienie pod koła wozów, unieruchamiając je, a ich ojciec i Ri rozciągnęli nad oboma wozami materiał, który chronił ich od nieustannie padającego deszczu. Nocowali w środku, drżąc z zimna, ale Ri nie widział innej możliwości. Poza tym na nocleg w gospodach nie było ich stać. Mieli się tu tylko zaopatrzyć w jedzenie, trochę wina na drogę oraz parę innych drobiazgów, takich jak nowe bandaże, bo poprzednie wykorzystali, by opatrzyć Endoriila. Już od pierwszego dnia nowy towarzysz był dla nich utrapieniem. Niewiele z nimi rozmawiał, a kiedy chcieli nieco lepiej go poznać, wpadli na pomysł, by pójść do jednej z karczm i wypić po kilka piw. Od dwóch dni żałowali tego pomysłu. Elf szybko się upijał; co prawda przedstawił się, powiedział, że pochodzi z Woodmer, jednego z klanów z puszcz Valenwood, ale potem już tylko bełkotał bez sensu. Poważny problem zaczął się drugiego dnia, kiedy Ri obudził się bez sakiewki przy boku. Bracia i ich ojciec byli na miejscu, nie było wśród nich tylko jednej osoby. Po godzinie poszukiwań odnaleźli Endoriila w tej samej karczmie, pijanego i śpiącego na ławce. Sakiewka była pusta, a były to ich ostatnie pieniądze. Tym samym nie było już za co kupić zapasów, a żaden sposób na szybki zarobek nie przychodził im do głowy. W końcu, po ubiegło nocnym przedstawieniu w karczmie "Pod Podmokłym Prosiakiem", załoga karawany miała dość. Kiedy Endoriil wytrzeźwiał, Ri' Baadar czekał już w tym samym wozie, siedząc obok w krótkiej szarej koszuli. Jego długa fioletowa szata suszyła się tuż obok. Podróżnikowi z Elsweyr wydawało się, że znalazł sposób na swego rozmówcę. - Hej, Ri - powiedział Endoriil, mrużąc oczy i wycierając dłonią wilgotny nos - co słychać? - Elfie, czy ty wiesz, coś zrobił? - Piłem. - Przystawił sobie prawą dłoń do czoła, jakby mierząc gorączkę. - Trochę za dużo, zdaje się. Dobre te cesarskie trunki. Pomyśleć, że wcześniej ich nie próbowałem. Miasto też piękne, naprawdę. Khajiit skrzywił się. Ta dziura mogła się wydawać piękna tylko i wyłącznie komuś, kto całe życie spędził w lesie, dokładnie komuś takiemu jak Endoriil. - Wprost on powie. Tyś ostatnie pieniądze przepił. Nie ruszym dalej, póki zaopatrzenia nie będzie. Mięso, sól, wino. Soki jakieś, a najważniejsze - Ri spojrzał na elfa swymi głęboko zielonymi oczami - futra, grube, zwierzęce futra. Tutaj drogie są strasznie, ale wy, Bosmerowie, mistrzami polowań jesteście, wie on to. Wczoraj, minut parę zanim on w swą kocią mordę dostał, on słyszał, że ty myśliwy. Droga do Skyrim długa, zima tamtejsza sroga. Pieniędzy nam trzeba, zapasów też, ale skóry zwierzęce, ciepło dające, to sprawa najważniejsza. Mógłbyś? Elf zmienił pozycję leżącą na siedzącą. Już teraz, ledwie kilkadziesiąt mil na północ od swoich lasów, odczuwał mocno mroźne noce. Jeśli to, co słyszał w karczmie o Skyrim jest prawdą, to futra są pierwszą rzeczą, w którą muszą się zaopatrzyć. Odpowiedział: - Łuku i strzał mi trzeba. - On cieszy się, że do konkretów elf przechodzi - Ri uśmiechnął się. Jego kieł delikatnie odchylał się od dziąsła. - Uuu... - Endoriil zobaczył to. Nieco się speszył. - To z wczoraj? - Tak, tak, on dostał za twoje grzechy, długouchy. Teraz ty mu nie tylko za wyleczenie winnyś przysługę, ale i za kła. Za kła niech będą futra. On wymyśli zapłatę za wyleczenie jeszcze. Ri wyciągnął swoją posrebrzaną skrzynkę i otworzył ją małym kluczykiem, który zmaterializował się w jego kociej dłoni w mgnieniu oka. Albo Khajiit miał niesamowicie szybkie ruchy, albo kluczyk i pojemnik były magiczne. Po delikatnym uchyleniu skrzynki wyciągnął małą sakiewkę wypełnioną pieniędzmi. - A więc jednak coś jeszcze masz - zdziwił się Endoriil. - Podobno wydałem ostat... - To - przerwał nagle Ri, ostro jak nigdy - są ostatnie. Pójdziesz na rynek z Wesleyem, tam targowisko, łuk kupisz i na polowanie pójdziecie. O zmierzchu bądźcie. - Głos mu złagodniał. - Ri' Baadar ogórkową przyrządzi. - A więc tam faktycznie jest przepis na ogórkową? - odrzekł zdumiony Endoriil, szeroko się uśmiechając. - Idź już, Wesley czeka - powiedział Ri i wygonił elfa z wozu, rzucając mu wysuszoną szarawą koszulę, zasznurowaną na wysokości szyi, po czym zasłonił wejście cienką zasłoną. III Wesley, otyły brunet z przetłuszczonymi włosami, miał na sobie długi, znoszony płaszcz. Na pierwszy rzut oka widać było, że to ubranie sporo przeszło. - Co się tak patrzysz? - skrzywił się, patrząc na idącego obok niego elfa. - Płaszcz do taty należy. - A nie przypadkiem do taty jego taty? - odrzekł mu z przekąsem Endoriil. Wchodzili na rynek Septimii. Był niewielki, obudowany z czterech stron budynkami wysokości młodych drzew z valenwoodzkich puszcz. Endoriil był oszołomiony. Słyszał, że w innych krajach domy stawia się z drewna i kamienia, że mają kilka pięter i nieprzemakające dachy i Y'ffre wie, co jeszcze, ale teraz zdał sobie sprawę, że słuchać o tym, a widzieć, to dwie różne sprawy. Ilość dóbr rozstawionych na targowiskowych stołach pokrytych baldachimami przytłaczała leśnego elfa. Ozdobne szaty przystrojone przeróżnymi kamieniami szlachetnymi, stoiska z biżuterią, naszyjniki, korale, a wokoło dziesiątki kobiet, pięknych i brzydkich, a także średnich, które aspirowały do pięknych. Wszystkie przyglądały się i z pasją w oczach przymierzały błyskotki. Pasja znikała, kiedy mężowie pytali się o cenę świecidełek. Większość kobiet kończyła więc zapoznawanie się z biżuterią na patrzeniu. Na przeciwległym końcu rynku było miejsca rzeźnika, gdzie na kilku ustawionych jeden obok drugiego stołach leżało mięso przeróżnych zwierząt. Endoriil podszedł, schylił się nad kawałkiem jakiegoś zwierzęcia i pociągnął nosem. - Ej, ej. Długouchy! - przyuważył go rzeźnik, starszy mężczyzna z brzuszkiem i bujną, kasztanową brodą. - Co to za obwąchiwanie? Kupujesz pan? - W życiu - odrzekł Endoriil, krzywiąc usta pod nosem, wciąż czując zapach mięsa. - To mięso jest stare, nie wziąłbym tego do ust. - A idź ty w te swoje puszcze, Bosmerze przeklęty. - Rzeźnik zdenerwował się. - To najlepsza rzeźnia w okolicy i żaden długouchy przybłęda nie będzie mi opinii szargał. Idźże, bo psami poszczuję. Endoriil chciał się wdać w dłuższą dyskusję, ale usłyszał wołanie Wesleya. Zgubił go już przy wejściu na targowisko, ale teraz dojrzał, że jego towarzysz znalazł stanowisko z bronią. Wesley, w przeciwieństwie do elfa, często bywał w takich wioskach i ani rozmiar targowiska, ani towary nie dziwiły go, więc od razu zabrał się za szukanie miejsca, gdzie mogliby znaleźć potrzebny ekwipunek. W końcu udało mu się, a teraz nawoływał swojego kompana. - No proszę, łuki - powiedział Endoriil, wchodząc do niewielkiego namiotu, którego ściany wzmocnione były drewnianymi balami podtrzymującymi broń; stare, zardzewiałe miecze, kilka sztyletów, jeden dwuręczny topór, kilka toporów jednoręcznych oraz parę łuków. Wesley stał w wejściu z uśmiechem i czekał, aż elf coś sobie wybierze. Ten zatrzymał się w wejściu i przyglądał się pięciu łukom. - Wesley - powiedział szeptem, nachylając się do niższego bruneta - te łuki to chłam. Nawet nie mogą się równać z naszymi, bosmerskimi. - Endoriil. - Brwi Wesleya zeszły w dół, bardzo blisko oczu, sygnalizując narastające zdenerwowanie. - Nikt ci cudów żadnych nie obiecywał. Najlepszy bierz, albo najmniej gówniany i idziemy na to polowanie, bo w brzuchu burczy, a i coraz zimniej się robi. Bez futer na północ nie ma się co pchać. Dłużny nam jesteś chociaż to, bo żeśmy cię z rowu wyciągnęli pół żywego, nakarmili i odwieźli z dala od Altmerów. A oni zarżnęli by cię na miejscu, jakby tylko znaleźli. Widziałem ja to, uwierz. Do przyjemnych to nie należy. Mnie nie obchodzi nic a nic, co zrobisz potem. Jak dla mnie, to po polowaniu możesz iść w swoją stronę, to zależy od szefa. Elf zrozumiał swoje położenie. Do tej pory nawet nie zdążył pomyśleć, co powinien zrobić. Najpierw był otumaniony strasznym losem swojego klanu, potem pił, tracąc kontakt z rzeczywistością. Nie myślał, gdzie iść, co zrobić. Przez tych kilka dni żył w swego rodzaju zawieszeniu. Miał szczęście, że uczepił się tej karawany, ale teraz stał się dla niej ciężarem, a słowa Wesleya właśnie to udowodniły. Bracia mieli go dość, ich ojciec nawet z nim nie rozmawiał, a Ri na każdym kroku obrywał, jeśli tylko ujmował się za Endoriilem. W takiej sytuacji elf zrozumiał, że warto byłoby dać grupie coś od siebie. Futra na początek mogłyby być - myślał. A kierunek? Skyrim? W tej chwili był równie dobry jak każdy inny, poza Dominium, rzecz jasna. Dostrzegł, że jeden fałszywy ruch, a nowi towarzysze mogą go zostawić bez mrugnięcia okiem. Nie wiedziałby wtedy, co począć. - Ten - powiedział Endoriil, wskazując na najmniejszy z łuków. * Okazało się, że wybrał najtańszy z pięciu dostępnych. Był na tyle tani, że pieniędzy z sakiewki wystarczyło też na jednoręczny topór wojenny oraz małą przekąskę u rzeźnika. Na to drugie zdecydował się tylko Wesley. Kiedy wychodzili z miasta, człowiek zadał pytanie. - Może nie jesteś taki bezużyteczny. Widziałeś, że jestem głodny, tak? - powiedział, wycierając dłonią usta po ostatnim kęsie. - Dlatego wziąłeś najgorszy łuk, żeby kasy starczyło na jedzonko, hm? - Nie - Endoriil odpowiedział szczerze. - Wziąłem najlepszy, chociaż i tak daleko mu do bosmerskich. Ten kupiec nic nie wiedział o broni, a już na pewno nie o łukach. Dwa większe były typowo wojskowe, służą do ostrzeliwania wroga na długi dystans. W życiu z takiego nie korzystałem, ale wiem, że wy, ludzie, używacie ich w bitwach. Są zupełnie nieprzydatne w lesie. Strzela się parabolą, która... - Ooo, chyba faktycznie znasz się na rzeczy - przerwał Wesley, niezainteresowany parabolami, poprawiając topór przy pasie. - A dwa pozostałe? Czemu nie one? - Drewno. Beznadziejne. Może na dalekim południu na coś by się nadały, ale tutaj jest taka wilgoć, że strzelanie z nich byłoby udręką, o ile nie rozpadłyby się przy pierwszym naciągnięciu cięciwy. Kiedy kończyli rozmowę, byli już na skraju puszczy, w którą zaczęli się zagłębiać. IV Wiatr delikatnie kołysał korony drzew, sprawiając, że po lesie roznosił się przyjemny, kojący szum. Krople wody zgrabnie gromadziły się na końcach liści, skupiały się w małe wodne oczka, ich ciężar w końcu przeciążał listki, po czym formowały się w niewielkie krople i spadały w dół, na ziemię. Dorodny jeleń w spokoju spożywał codzienną porcję świeżej trawy, nachylając swą dumną szyję. Nie wiedział, że prezentuje się w całej okazałości elfiemu myśliwemu, który właśnie szedł w jego stronę. Zwierzę nieco spłoszyło się, kiedy usłyszało niewyraźny dźwięk za sobą; uniosło głowę, przyjrzało się okolicy i uspokojone wróciło do obgryzania trawy. Nie zobaczyło nic, bo nie mogło - elf nie był na ziemi. Przechodził z drzewa na drzewo, skacząc po gałęziach. Las był jednak zupełnie inny niż ten w Woodmer. Tutaj wszystko było na większej przestrzeni, mniejsze zagęszczenie roślinności nie pozwalało mu płynnie biegać po koronach drzew. Dodatkowo dokuczało mu wciąż lekko opuchnięte kolano, które przy każdym kroku sprawiało niewielki ból. Musiał więcej myśleć, kombinować, a przede wszystkim uważać na śliskie od deszczu gałęzie. W końcu zajął miejsce na drzewie niemal centralnie nad swoją ofiarą. Był pewny siebie. Podczas swojej kariery woodmerskiego myśliwego był jednym z lepszych tropicieli. Jednak podczas tego polowania, towarzyszył mu Wesley i to o niego martwił się elf. Okazało się, że słusznie. Długi płaszcz człowieka zahaczył o korzeń jednego z drzew, powodując, że Wesley upadł na ziemię z hukiem, około pięćdziesiąt metrów od jelenia. Zwierzę, z natury płochliwe, usłyszało to i już skakało do biegu, ale Endoriil w mgnieniu oka wyciągnął zza paska strzałę i naciągnął cięciwę, przyklękając w tym czasie na jedno kolano. Przymknął lewe oko i wycelował. Jeleń ruszył nagle, szybko i zwinnie, ale nie mierzył się dziś z byle jakim myśliwym, jakim wielu zapewne już się wyrwał. Elf wypuścił strzałę, ta zagłębiła się w prawe udo zwierza, które mimo tego nie przestawało biec. Endoriil zeskoczył z drzewa i podszedł do Wesleya, który szarpał ojcowski płaszcz, w końcu uwalniając się. - No na co czekasz! - krzyknął człowiek. - Przecież on ucieka, ledwieś go drasnął. - Uspokój się, Wesley. Trafiłem, gdzie miałem trafić. Teraz wystarczy za nim iść. - Aha... - młody człowiek podrapał się po głowie. - Ile to może potrwać? - Może pół godziny, może dłużej, trudno powiedzieć. Ruszyli spokojnym marszem w stronę, w którą pobiegł ranny jeleń. Endoriil co parę chwil przyklękał, przyglądał się liściom, dotykał ich. Wesley dziwił się. - Co robisz? - Tropię. Widzę, że tam, skąd jesteś, nie macie o tym pojęcia - odrzekł elf z wyższością. - Za to tam, skąd ty jesteś, nawet taka dziura jak Septimia robi wrażenie - odrzekł zaskakująco Wesley, czym wpędził rozmówcę w zakłopotanie. Jeśli miasteczko, w którym się zatrzymali faktycznie jest zapadłą dziurą, to Endoriil mógł sobie tylko wyobrażać, jak wyglądają duże miasta. Postanowił zmienić ton: - Badam ślady. Tutaj widać krew. Dostrzegam ją co kilka metrów od kilku minut, jest jej coraz więcej. Zwierzę powłóczy prawą tylną nogą, ledwo idzie. Znajdziemy je za kilka chwil. Elf miał rację. Po paru minutach dojrzeli w krzakach ciężko oddychającego jelenia, który wykrwawiał się z tętnicy udowej. Schował się w gęste zarośla, aby pozostać niezauważonym, ale tropiciel nie był żółtodziobem. - No proszę. Całkiem sporo mięska będzie. I skóra też niczego sobie - powiedział Wesley i wyciągnął zza pasa topór. Od razu podszedł do zdychającego zwierzęcia i zamierzył się w brzuch. Endoriil powstrzymał go w ostatniej chwili, łapiąc za dłoń i wyrywając broń. - Stój! - krzyknął. - Nie tak, człowieku... Nie tak! Odsuń się, proszę. Zaskoczony brunet posłusznie usunął się na bok. Elf uklęknął za jeleniem z toporem w ręku, chwycił jego głowę, oparł ją sobie na kolanach i mówił coś półszeptem w języku, którego Wesley nie znał. Chwilę potem płynnym ruchem topora przeciął tętnicę szyjną swej ofiary. - Co mówiłeś? - pucołowaty człowiek nie mógł powstrzymać zainteresowania. - To była krótka modlitwa do Y'ffre - spojrzał na rozmówcę i widząc, że ten nie wie, o co chodzi, wyjaśnił: - Bosmerski bóg lasu. Od najmłodszych lat uczy się nas, że każdemu stworzeniu należy się szacunek i godna śmierć. - Nawet, jeśli za chwilę wyląduje na naszym stole? - zdziwił się Wesley. - Szczególnie wtedy. V Ri' Baadar rozpalał właśnie ognisko obok malutkiego obozowiska swej karawany. Nad środkiem paleniska była ustawiona improwizowana konstrukcja z kociołkiem. Siwy i Adan przeliczali towar, jaki im pozostał na wozach, a było tego niewiele. Zastanawiali się, skąd szef będzie miał pieniądze, aby ich spłacić, kiedy dotrą już do Skyrim. Niby wiezie coś nielegalnego, być może cennego, ale myśleli, że to nieprawda. W końcu z pewnością wiedzieliby, o co chodzi, a nie mieli bladego pojęcia. Cała trójka uśmiechnęła się, kiedy nadeszli Wesley i Endoriil. Targali ze sobą dorodnego jelenia. Taki zapas mięsa powinien wystarczyć im na parę dni, a skóra z pewnością się przyda. W drodze powrotnej upolowali jeszcze kilka królików, które teraz rzucili na ziemię tuż przy Ri. - Czaruj, kucharzu - powiedział z uśmiechem Endoriil. - Hmm, bądź pewny, że on coś z tego wyczaruje - rzekł Khajiit, chwytając króliki. - Zupa w kociołku niedługo gotowa, jeść można. On w tym czasie dużym zwierzem się zajmie. Kiedy Siwy i jego synowie doskoczyli do kociołka, a Ri wyjmował nóż, stojąc nad jeleniem, Endoriil wyprostował się i przemówił, chcąc brzmieć jak najoficjalniej: - Towarzysze, koledzy - zaczął. - Wiem, że odkąd mnie znaleźliście byłem dla was bardziej utrapieniem, niźli pomocą. Postaram się to zmienić, zaczynając dziś, tym jeleniem. - Cała czwórka patrzyła na niego poważnie. - Obiecuję już nigdy nie pić tego świństwa, które sprawia, że mój umysł staje się tępy, a ja nieświadomy tego, co robię. Postaram się, żeby to się już nie powtórzyło. Po chwili uroczystej ciszy Adan i Wesley zaczęli chichotać jak małe dzieci. Siwy kiwał głową z uśmiechem, a Ri zwrócił się do elfa: - Skończyłeś? - on również się uśmiechnął. - Tak, Ri - odrzekł zdezorientowany elf. - Dobrze. To teraz do wozu drugiego idź i wyciągnij skrzynkę wina, które tam znajdziesz. On napiłby się, tobie też przyda się. - Ale ja właśnie mówiłem... Przecież przez to moje picie problemy same mieliśmy. Ząb ci uszkodzili przeze mnie, pobili. Nie rozumiem. - A ty myślisz - Siwy po raz pierwszy od dawna odezwał się do Endorilla - że jak stało się to, że Rybka pierwszego kiełka stracił? Adan, synalek mój, zabawiał się z panienką, córeczką lokalnego władyki. Pal licho już, co tam się działo, ale jak Adan powiedział, z jakiej karawany jest, to Ri po gębie dostał i kła stracił. Potem wszyscyśmy, Ryba też, przesiedzieli dwa dni i noce w lochu, bośmy po pijaku pobili się z marynarzami w porcie na południu Elsweyr. Tam ja straciłem parę zębów i mi nadgarstek zwichnęli, chamy. W tym momencie elf coś zrozumiał. Trzej najemnicy i Ri znali się od dłuższego czasu i ich relacje nie polegały na zwykłym zleceniu i jego wykonaniu. Teraz dotarło do niego, że Siwy i jego synowie nie są może przyjaciółmi Ri' Baadara, ale z pewnością nie są też dla niego zwykła siłą roboczą. Często mu dogryzali, on się naburmuszał, ale odpłacał się tym samym, złośliwie, ironicznie, ale bez złości czy agresji. Elf miał wrażenie, że podczas podróży usłyszy jeszcze dużo historyjek ze wspólnej przeszłości członków tej karawany. W końcu musi być jakieś uzasadnienie faktu, że mężczyźni nie buntują się, chociaż nie otrzymują zapłaty już drugi tydzień. Endoriil postawił na ziemi skrzynkę z winem i dał każdemu po butelce. Sam stał z pustymi rękami. - No dobrze... Ale skąd mamy wino? - spytał zaskoczony. - Przecież go wcześniej nie było. - On poszedł do karczmy "Pod Podmokłym Prosiakiem", co by dogadać się z oprychami i karczmarzem - zaczął Ri' Baadar. - Byli wszyscy tam, co i wczoraj byli i on się spytał, co tu zrobić można, by dług wyrównać. A oni rzekli, że wóz im jeden oddać. - I co się stało? - odrzekł zdezorientowany Endoriil. - Wozy oba są i skrzynka wina. Jak to możliwe? Adan chwycił drewnianą miskę i podszedł do kociołka, nalewając sobie zupy. Siadając na konarze drzewa, powiedział: - Głupi oni byli, bo Ri powiedział, że wozu oddać nie może, ale mogą zagrać w kości o niego i o drugi także. - Ha, ha - zaśmiał się Siwy. - Oj, głupi oni, głupi. Rybka niejednego orżnął już w kości i to jak! - Dobra, tatko, daj skończyć - Adan przełknął zupę i mówił dalej: - No to karczmarz, jak to karczmarz, pewny się poczuł, bo i on nie raz grywał pewnikiem. I zagrał z Rybą. I jak go Ryba ograł, ojoj, aż myślałem, że pęknie ze złości, ale w końcu Ri wóz własny wygrał. Potem karczmarz, jak to karczmarz, zrewanżować się chciał, nie? To Rybka się zgodził i co? I długu już nie mamy w tejże karczmie. To potem draby zobaczyły, że niezły gracz się trafił i też chciały zagrać. Rybulek rach, ciach i tamtych też oskubał. Skrzynkę tego winka nam wygrał. Ot i cała historyja. Wszyscy się uśmiechnęli. Wesley podszedł do skrzynki z winem i podał butelkę Endoriilowi, ten chwycił ją i otworzył, siadając wśród nich. Chwilę potem podszedł do niego Ri' Baadar, podając mu w dłonie talerz ciepłej zupy prosto z kociołka. - Bo widzi elf - powiedział Ri - podróżnik podróżnikowi pomagać musi, on to już w karczmie mówił. Raz na wozie, a raz pod. Jak jest praca, to jest praca. Jak pijemy, to pijemy. Elf to zapamięta, a z nami podróżować będzie. Wtedy i elf z karawany, i karawana z elfa pożytek mieć będzie. Spróbuj - skończył, wskazując skinieniem głowy na talerz zupy w rękach Endoriila. Spróbował, zdziwił się. Przepyszna ogórkowa - pomyślał. ------------------------------------------------------------------ Dodam tylko, że postać Khajiita Ri'Baadara jest pierwszą postacią w powieści, którą stworzył ktoś inny. Wpadłem na pomysł, żeby forumowicze z jednego forum przesyłali mi swoje propozycje postaci, które w miarę możliwości spróbuję wrzucić do historii. Do odcinka XXVIII, przy którym teraz jestem, mam takich postaci chyba osiem jakoś Jeszcze raz zachęcam do komentowania
  2. Dzięki za uwagi. Faktycznie usłyszenie czegoś po stracenie przytomności.. No cóż, głupio wyszło. Może zmienie, że był oszołomiony czy coś
  3. Zapraszam na drugi odcinek Takiego Losu, mojego fanfiction w świecie THE ELDER SCROLLS. -------------------------------------------------------------------------------------------------------- THE ELDER SCROLLS "TAKI LOS" ODCINEK II RYBA I Było upalne popołudnie. Bezchmurne niebo nie dawało żadnego schronienia przed skwarem członkom niewielkiej karawany przejeżdżającej wąską drogą tuż przy strumieniu. Dwa wozy, każdy ciągnięty przez parę zmęczonych koni, zatrzymały się na krótki postój. Dwóch mężczyzn wyskoczyło ze środka. Mieli zawieszone na szyjach manierki na wodę, każdy po cztery, które chcieli uzupełnić przy wartkim potoku. Kilkanaście metrów za wodną nitką, na całej długości rzeczki, jaką obejmowali wzrokiem, rozpościerał się wielki i gęsty las. Członkowie karawany odnosili wrażenie, że chociaż drzewa dałyby im cień i chwilę wytchnienia, to nie powinni się tu zatrzymywać dłużej, niż to konieczne. - Czujesz to? - powiedział mężczyzna, brunet, napełniając manierkę świeżą wodą. Rozglądał się przy tym nerwowo, jakby spodziewając się, że lada moment zza drzew wyskoczy jakiś potwór. - A, racja, ciarki mam - odpowiadał starszy, siwowłosy, zakręcając pełną butelkę. Odkręcił korek następnej. - Ten niemiły rodzaj ciarek... Ten las jest jakiś dziwny. - Ha! To pasuje do naszego szefa, co nie? - zaśmiał się czarnowłosy. Po chwili spoważniał, bo na drugim brzegu kilkumetrowej szerokości strumyka dojrzał ciało leżące bez ruchu. - Tato! Tam ktoś leży! Ojciec spojrzał, odgarniając kosmyk siwych włosów prawą dłonią. Faktycznie, w mieszaninie trawy i błota leżał elf, bo dostrzegli kształt jego uszu. Miał na sobie tylko spodnie z jeleniej skóry, w tej chwili strasznie ubrudzone. Włosy sięgały mu do ramion, były koloru rdzawego. Szczecina zarostu pokrywała jego brodę i policzki. Nos miał zwyczajny, krótki, podbródek przeciwnie - podłużny, wąski, typowo bosmerski. Postanowili skonsultować się z szefem. Młodszy pobiegł co tchu w stronę pierwszego z wozów, na którym siedział osobnik ubrany w wyblakłą fioletową szatę, wyraźnie rozdartą na boku. Podróżnik miał na głowie szary kaptur, a w dłoniach, schowanych w brudne rękawy, dzierżył lejce. Widać było, że nie chciał zbyt długo zostawać w tym miejscu. Być może wiedział o nim coś, czego nie wiedzieli jego podwładni. - Szefie - powiedział zziajany brunet. Krótki bieg wyraźnie zmęczył otyłego młodzieńca. - Tam, nad rzeczką, leży ktoś. Elf jakiś. Co robić? - Żyw? - odpowiedział krótko, kierując wzrok na swojego rozmówcę. Jego twarz pokrywał cień, ale błyszczące zielone oczy świeciły niczym dwie wielkie gwiazdy na nocnym niebie. - Widzielim, że dychał! - Wrzućcie go na drugi wóz - wydał polecenie, niezwykle zwinnie zeskakując na ziemię. Skierował swoje kroki w stronę drugiego wozu, z którego wyskoczył kolejny człowiek i dołączył do pozostałych. Podciągnęli do kolan nogawki swoich spodni i przeszli przez strumyk. Tam mogli bliżej przyjrzeć się elfowi. - No, synki - mówił Siwy. - Wiedział ja, że kłopoty będą, jak my bocznymi drogami ruszym. Pięciu mil żeśmy nie ujechali, a tu trup, a jak nie trup, to zara będzie trup. Synowie popatrzyli na przemawiającego. Nie odzywali się, zamiast tego podnosili elfa z ziemi. Wiedzieli, że ojciec lubił prawić monologi. - Dominium - kontynuował - obławę robi, mówił szefcio, bokiem pojedziem, nie gościńcem, i ominiem wraże patrole. Jakem żyje pięćdziesiąt lat, nie pamiętam ja, żeby Altmerowie wrogiem mi byli, by krzywdę jaką mi wyrządzili. - Nam może i nie, ale może Ryba ma z nimi na pieńku - odpowiedział syn, otyły brunet. - Szef nie lubi, jak go tak zwiesz, Wesley - wtrącił się szczupły blondyn, druga latorośl Siwego. - Aj, Adan - bracia zaczęli się sprzeczać. - Szef przy wozie został, a jak go nie ma, to będę mówił Ryba. Będę i przy nim, dopóki nie zapłaci za drogę w tamtę stronę. Wracamy już, a ni septima nie widziałem. Żadnej innej waluty też nie. Co ja jestem? Praczka? Ja najemnik jestem i płacić mi trzeba. Kiedy odbywała się braterska kłótnia, starzec przyglądał się elfowi, którego nieśli jego synowie. Wisiał on w tej chwili bezwładnie między ramionami mężczyzn, którzy ciągnęli go w stronę wozów, prowadząc przy tym ożywioną kłótnię. Wydawało się, że nieprzytomny nie ma większych obrażeń. Dość mocno opuchnięte kolano wyglądało na jedyny poważniejszy uraz. Siwy dostrzegł jednak coś, co go przestraszyło. - Syny! Patrzta - rzekł i wskazał swym brudnym i delikatnie drżącym palcem na nadgarstki elfa, zatrzymując się. - Kajdany jakieś miał na sobie. - Bandyta może! - blondyn krzyknął z wrażenia. - Prowadzimy go do Ryby. Kiedy umieszczali nieznajomego na wozie i powiedzieli o śladach na nadgarstkach, ich szef właśnie otwierał małym kluczykiem posrebrzaną skrzynkę niewielkich rozmiarów. Mężczyźni nigdy wcześniej jej nie widzieli. Jej zdobienia robiły na nich spore wrażenie. Nie potrafili tego rozpoznać, ale owe dzieła sztuki pochodziły z Elsweyr, a dokładniej z portowego miasta - Senchal. Przedstawiały dwa lwy, samce, jakby zamrożone w skoku w stronę środka pojemnika. Na co jak na co, ale na srebro i złoto wzrok mieli wyczulony. Zanim najęli się do tej roboty, robili jako zwykli najemnicy, a że żaden z nich nie był ani silny, ani przesadnie inteligenty - chętnych na ich usługi było mało. Zakapturzony widocznie nie był wybredny, a teraz dostrzegł ich reakcję. - Posrebrzane, nie srebrne. Chciwcy - mruknął pod nosem. - On tu ma receptury prostych eliksirów leczniczych. I przepis na ogórkową. Ojciec i synowie drapali się po głowach, zastanawiając się, czy szef z nich zakpił, czy był przesadnie szczery. Bardzo rzadko potrafili odróżnić jedno od drugiego. Już parę tygodni wcześniej, kiedy ruszali tu z Cyrodiil, przestali się tym przejmować, bo zdarzało się zbyt nagminnie. Nie raz zastanawiali się, czy są zbyt głupi, że nie rozumieją przełożonego, czy po prostu on jest aż tak dziwny. Zakapturzony nie zwracał uwagi na rozterki podwładnych. Kazał im napoić konie i dodatkowo zabezpieczyć towar; droga, którą wybrali, była bardziej wyboista niż można się było spodziewać. Pozostali członkowie małej karawany wykonywali polecenia, a szef skupił się na elfie. - Hm, elf, niemłody, niestary. Hm... - zamyślił się. - Nadgarstki i kostki obtarte, siniaki. Więzień to? Bandyta, niewolnik? Obława w okolicy. Dlatego tą drogą on idzie, ten elf też obławy unika pewnikiem. Hm... Nic nie odkryje on teraz. Trzeba wybudzić znajdę. Po tych słowach wyjął korek z małej buteleczki, którą wcześniej wydobył z posrebrzanej skrzynki. Zawartość, zielonkawy płyn, wlał prosto do gardła swojego pacjenta. II Otchłań. Ciemna i zimna. Szaleńczy bieg przez las, setki głosów z każdej strony. Rozpacz, udręka, płacz. Dokąd biegniesz? - pada pytanie. Kto je zadał? Kto?! Krzyczy, ogląda się za siebie - ciemno, pusto, nikt za nim nie podąża. Samotność. Bieg zmienia się w lot, coraz wyżej i wyżej, ale wciąż nie widać nieba, tylko mroki lasu. Frangeld? Śmierć, kurhany, egzekucje. Nikt stamtąd nie wraca, nikt! Ciemność, tysiące głosów, męki, łkanie. Widać światełko, nie - widać dwa. Coraz bliżej i bliżej, głębokie, ciemno-zielone. Wokoło wszechogarniająca ciemność. Bieg do światła. Wyciągnięte ręce... To nie były światła, to oczy! * - Nieprawda! Ja wróciłem! Endoriil krzyknął, unosząc powieki. Nad sobą widział zacienioną kapturem twarz, na której świeciła się żywym blaskiem para głęboko zielonych oczu, dziwnych oczu. Przestraszył się, zerwał i odruchowo chwycił zakapturzonego za barki. Ten odpowiedział tym samym. Elf poczuł na swoich ramionach kilka mocnych ukłuć, zdziwił się i skrzywił z bólu. - Ryba?! - krzyczał Adan. - Ryba! Wszystko w porządku? W tym momencie szary kaptur zsunął się z głowy jego szefa. - Ryba - wyszeptał ze zdumieniem wycieńczony elf - jest kotem? W tej chwili puścił Khajiita, osobnika o formie człekokształtnej, ale aparycji typowo kociej. Miał on futro maści lwiej, ubytek w uzębieniu w postaci braku prawego górnego kła. Zielone oczy, których elf się przestraszył, teraz uspokajały go. Kot też puścił swojego oprzytomniałego pacjenta. Ten zasyczał z bólu. Na obu ramionach krwawił z kilku miejsc, śladów po kocich pazurach, które zostały użyte przed chwilą, w samoobronie. Rany były powierzchowne. - Jak na imię masz, elfie? - powiedział Khajiit, zakładając ponownie szary kaptur na głowę. Jego rozmówca oparł się plecami o wóz i ciężko oddychał, milcząc. Schylił się i zaczął masować swoje mocno opuchnięte kolano. Ryba to dostrzegł. Powiedział: - On i na to zaradzi. Tylko elf nie przeszkadza i nie próbuje zabić go, dobra? Endoriil ze zdziwieniem spojrzał na trzech ludzi, którzy bacznie mu się przyglądali. Siwy domyślił się, o co chodzi nowemu towarzyszowi. - Rybka zawsze tak mówi. Jak się to mówi mądrze... W trzech osobach... - niepewnie zwrócił głowę w stronę synów. - Nie, tatko. W trzeciej osobie, tak to się mówi. On w trzeciej osobie mówi o sobie - odpowiedział Wesley, czując, że język mu się plącze. Liczył na to, że odratowany elf zrozumiał, bo nie miał ochoty plątać się dalej. - Cicho, ludzie - przerwał dyskusję szef, sycząc. - On musi opatrzeć elfa. Elf siada na wozie. On z nim. Wy, ludzie, powozić. W drogę ruszać pora. Przed zmierzchem granicę przekroczyć trzeba. Kiedy już wszyscy wrócili na swoje miejsca, a wozy ruszyły w dalszą drogę, khajiicki przywódca wyprawy masował opuchliznę pacjenta, nakładając na nią krem własnej produkcji. - Ty się nie obawiaj. On zielarz, alchemik, leczyć potrafi. Imię jego brzmi Ri' Baadar al' kefir an' Ulmin nasto' Goor. - Że jak? - Endoriil otworzył szeroko oczy. - Ri' Baadar zwij go, lub Ri. Nie Ryba, on prosi. Tamci proste ludzie, ty elf. Odwdzięcz się za ratunek i mów, jak prosi. - Dobrze - odpowiedział Bosmer, wciąż zdezorientowany. - Mam rozumieć, że to cała zapłata za okazaną mi pomoc? - Za wyciągnięcie z rowu, tak, tak. Ale on teraz leczy elfie kolano. Za to zapłata inna będzie, on pomyśli jaka. Endoriil zastanawiał się, jakim cudem w ogóle został odnaleziony. Legendy o lesie Frangeld wykraczały poza bosmerskie klany z okolicy. Wszelkie karawany zwykle jechały gościńcem, kilka mil na wschód od miejsca, w którym został znaleziony. Nikt nie chciał ryzykować, znajdując się w pobliżu okrytego złą sławą lasu. Droga, którą teraz jechali - wąska i wyboista - nie nadawała się na szlak handlowy. Postanowił spytać: - Czemu wybraliście tę drogę, Ri'Baadar? - Hmm, elf niegłupi, on widzi. Altmerów Dominium obławę jaką czyni w okolicy. Wojska dużo strasznie, Bosmerowie setkami w różnych kierunkach uciekają, buty jeno na sobie mają. Jakieś bitwy straszne w puszczach być muszą, skoro nic innego nie biorą. Napotkali moi ludzie uciekinierów, przy gościńcu, w karczmie przydrożnej, dziesięć mil temu. Siwy - Ri zwrócił się do powożącego drugi wóz - powiedz, coś słyszał. - Oj, panie elfie - starzec spojrzał w stronę nowego towarzysza. - Mnie to się widzi, że ty też z tej obławy uchodzisz. Nie, żeby mnie to interesowało, czy coś. Ja to w tej karczmie spokojnie z synkami winko piłem, chłopcy, ach urwisy, macały panienki, co winka donosiły, a wtedy elfy z lasów przyszły. Trzech ich było, dychali ledwo, o schronienie prosili. Karczmarz miotłę złapał i chciał bić, a elfy mówią, że w lasach mordują, klany upadają; nie jeden, nie dwa, wszystkie, wyobraź pan sobie, panie elfie. Endoriil milczał. - Okazało się, że elfiki się nie znały. Spotkała się ta trójka przypadkiem. Każdy z innego plemienia, czy tam klanu. Zwał jak zwał. I okazało się, że Altmerów w lasach mrowie całe i każdego, kto przeciw nim wystąpi, mordują na miejscu, a pozostałym każą sobie przysięgi wierności składać. Ja to nie rozumiem. Elf elfa morduje, jeden długie uszy, drugi długie uszy, to po jaką cholerę sztylety sobie pod żebra pchać? - Phi - prychnął Ri'Baadar - a ludzie ludzi kochają tylko? - Eee, nie, szefie - starzec lekko się speszył. - No i wtedy do karczmy weszła drużyna Altmerów, hyc połapali Bosmerów i na podwórze z nimi. Tam bez zwłoki żadnej na kolana ich rzucili i gardła poderżnęli. I poszli od razu, na odchodnym rzucając: każdy, kto Bosmerowi schronienia udzieli, ten długo żyć nie będzie. No i my wrócili do szefa wtedy i podjęlim decyzję, że z gościńca skręcamy w tę dróżkę, bo bezpieczniejsza. A teraz my elfa mamy na wozie i leczymy go. Masz ci babo placek. Ri' Baadar chwilę pomilczał, w międzyczasie owinął posmarowane maścią kolano elfa w śnieżnobiały bandaż. W końcu otworzył swoje kocie usta: - Siwy, ty się elfem nie przejmuj. Ty się w ogóle zastanawiałeś, czemu tędy podróż idzie? - stary podrapał się po brodzie, szukając odpowiedzi. Khajiit kontynuował, spinając bandaż małą metalową klamrą: - Żadnego elfa wcześniej na wozie nie było, tak? A on i tak skręcił na boczną drogę, tak? To pomyśl, Siwy, pomyśl. Siwy myślał. Nadaremno. - Wieziesz coś nielegalnego - powiedział Endoriil, podciągając się na rękach i opierając o drewnianą ścianę wozu, dzięki czemu zajął pozycję siedzącą. Opuchlizna przestała dokuczać, chociaż wcale się nie zmniejszała. Bandaż trzymał się solidnie. - Na wozach jest coś, czego nie mogą zobaczyć Altmerowie. - Ani Altmerowie - odrzekł Ri - ani cesarscy. Dlatego przeprawa starym mostem, przez rzekę, między punktami granicznymi jest niezbędna. Zmierzamy do Skyrim, gdzie on, Ri' Baadar al' kefir an' Ulmin nasto' Goor, poświęci się badaniom. Chciał to zrobić już wcześniej, ale wojna domowa była, Cesarstwo i Skyrim. Nastał pokój, spokojniejszy czas, więc on zmierza tam, by dzieło kontynuować. To, co w wozie, pomóc tylko ma. - Jakie dzieło? - spytał Endoriil. - Ha, ha - Wesley zaśmiał się. - Kocia ryba chce napisać jakąś książkę o roślinkach i zwierzakach. - Kompendium wiedzy: flora i fauna Tamriel, to będzie jego dzieło - odrzekł nieco naburmuszony szef karawany. - Wesley, nie śmiej się, bo on nie zapłaci tobie. - On - młody człowiek nieco uniósł głos - nie płaci mu, jemu - wskazał na brata - i ojcu, odkąd opuściliśmy Eldenroot, a to było tydzień cały temu. Elf ogarnął wzrokiem karawanę, a przynajmniej coś, co miało za taką uchodzić. Dwa stare wozy nie robiły jednak wrażenia. Chyba że ktoś chce przejechać z jednej wsi do drugiej. Ri chciał natomiast dotrzeć z południa Valenwood, przez Cesarstwo, aż do Skyrim i to nie gościńcem. Z racji ładunku, jaki wiózł, cały czas nie wiadomo jakiego rodzaju, wolał wybierać boczne, nieobstawione przez nikogo drogi. Szata Khajiita była podarta, on miał braki w uzębieniu, a wozy nie wyglądały na najnowsze. Konie sprawiały wrażenie, jakby niedługo miały paść z głodu. Do tego, najął do pomocy starego człowieka i jego dwóch średnio rozgarniętych synów, którzy nie wyglądali na zabijaków. Jakby tego było mało, nie płacił im od tygodnia. Tak, Ri' Baadar musiał być zdesperowany. Musiał liczyć na to, że ładunek, który wiezie ze sobą, zagwarantuje mu coś więcej niż spłatę najemników, może nawet znacznie więcej. III Podczas trzygodzinnej jazdy wąską dróżką nie spotkali nikogo. Początkowo ich to dziwiło, ale przestało, kiedy zobaczyli rzekę i zrujnowany most. Nie dość, że droga była podrzędnej jakości, to jeszcze okazało się, że przeprawa jest niesamowicie ryzykowna, o ile nie niemożliwa. Konstrukcja wyglądała, jakby mogła się zawalić w każdej chwili. Co gorsza, słońce powoli chowało się za horyzontem, zabarwiając niebo mieszanką kolorów pomarańczowego i czerwonego. Endoriil pomyślał o Woodmer i o tym, czy przeżył ktoś, kogo znał. W myślach przeklinał Halena, swojego przyjaciela, który zawarł porozumienie z Dominium. Najgorszym był jednak widok posterunku altmerskiego tuż przed mostem. Nie było już sensu się cofać, bo dwóch strażników dojrzało podróżnych i wstało, czekając na wozy. Wyglądali na szczęśliwych. Adan i Wesley przykryli Endoriila kilkoma workami pełnymi ziemniaków. Zdążyli tuż przed tym, jak wóz podjechał pod sam most. - Dokumenty, proszę - powiedział jeden z żołnierzy, wyciągając dłoń. Drugi patrzył się krzywo. - Proszę - odrzekł Ri' Baadar, dając zwitek papierów. - Kaptur ściągnąć. - Khajiit usłuchał. Żołnierz skupił wzrok na dokumencie: - Ri' Baadar al' kefir... ale wy macie porąbane imiona tam w Elsweyr. Już niedługo Dominium zaprowadzi tam porządek. - Ri kiwnął pokornie głową. - Zielarz w drodze do Skyrim. Można wiedzieć, po co? - Kres wojny domowej. Naukowcy, zielarze, historycy; wszyscy ciągną do Skyrim, by patrzeć na wzrost nowego, samodzielnego państwa. By patrzeć i zapisywać, dla przyszłych pokoleń, dla dzieci waszych, panie - powiedział, ponownie skłaniając głowę. - Dobra, dobra, pokażcie, co wieziecie. Endoriil, leżąc pod workami ziemniaków, zastanawiał się, co zrobić, jeśli go wykryją. Bez broni nie mógł nic. Wątpił, czy trzech ludzi mu pomoże. Jeśli już, to Ri, ale czy on posiada jakiekolwiek umiejętności, jeśli idzie o walkę? Nie wygląda. Elf był już pewny zdemaskowania, kiedy usłyszał głos Ri' Baadara: - Panowie żołnierze. Wy tu sami na posterunku jesteście, nuda straszliwa pewnikiem. My tu winka trochę mamy. Damy wam, a wy puścicie nas, co? Ri' Baadar strasznie ryzykował. Endoriil nie sądził, by Khajiit robił to dla niego, raczej dla bezcennego towaru, który wiózł, a którego zdemaskowania sobie nie życzył. Ri podał wino żołnierzom, dołączając do tego kopertę wypełnioną pieniędzmi. - Wino, mówisz - powiedział żołnierz, który do tej pory milczał. Na jego twarzy zagościł szczery uśmiech, kiedy chował kopertę do kieszeni. - No, na to czekałem. Ostatni wóz był tu trzy godziny temu i co nam dali za przepuszczenie? Pęto kiełbasy, ot co... Świat schodzi na psy. Przeniosłem się do straży granicznej, bo chciałem się dorobić, a tu same obdarciuchy granicę przekraczają. W dodatku dali mnie na jakiś nic nie znaczący punkt. Gościńcem podobno setki na północ idą. Tam to się chłopaki obłowią... Dawaj to wino, dawnom się nie napił. Ri' Baadar uśmiechnął się i dał po dwie butelki wina na strażnika, na co krzywili się synowie Siwego, ale zachowali milczenie. - Most wytrzyma? - spytał Ri na odchodne. - Most? - odpowiadał żołnierz, otwierając butelkę z uśmiechem na twarzy. - A, tak, wytrzyma. Ostatni wóz ciągnął dwie rodziny i cały ich dobytek. Puściliśmy ich, bo to miejskie elfy były. Tych z lasów nie puszczamy. Widzieliście jakiego leśnego? Siwy i jego synowie zaczęli zgrzytać zębami, Endoriil zacisnął pięści, ale szef odpowiedział pierwszy. - Widzieli. W karczmie dziesięć mil na południe. Trzy elfy weszły, za nimi patrol altmerski, co ich potem na podwórzu ubił jak bandytów. - Bo to są bandyci - odrzekł żołnierz zdecydowanie, wychylając butelkę z winem. - Cóż, bywajcie zdrowi. Ri' Baadar kiwnął głową na pożegnanie i ostrożnie ruszył mostem. Za nim Siwy i jego wóz. W ten sposób karawana wkroczyła w granice Cyrodiil. Czekała ich długa i trudna podróż, z dala od większych miast i głównych szlaków komunikacyjnych. Mieli poruszać się bocznymi drogami i zaopatrywać się w niewielkich miasteczkach, aby tajemniczy ładunek Ri' Baadara nie został wykryty. W końcu blondyn, Adan, powiedział: - Szefie. Mówił szef, że pieniędzy nie ma na naszą wypłatę. Co więc było w tej kopercie? - Owa wypłata właśnie - odpowiedział szczerze. Nie wiedział, co dodać, więc nie dodał nic. Bracia mocno się skrzywili. ---------------------------------------- Zapraszam do komentowania i dzielenia się wszelkimi uwagami
  4. Piszę dla jednych i drugich, chociaż śledzą głównie fani TES. A początek wiem, że trochę przekombinowany, ale musiałem jakoś zrobić wprowadzenie również dla tych, którzy nie wiedzą, kto to Bosmerowie itp. Co do wiedzy o Tamriel i historii to mam świadomość, że niektóre fakty naginam, ale dramatu nikt mi nie sygnalizował. Jesli coś bardzo mocno gryzie, to daj znać. Historia jest bardzo długa, więc wszystko przyjdzie z czasem. To nie jest fanfiction w stylu "zacząłem, a dalej nie wiem, co zrobić". Takich jest za dużo - ludzie zaczynają, a potem nagle przestają, bo nie wiedzą, co dalej. Wszystko jest już zaplanowane do samego końca. Mam nadzieję, że się nie zniechęcisz, bo akcja jest już od połowy tego odcinka Dziękuję za komentarz!
  5. Najpierw, jako że to pierwszy post bloga, to napiszę coś o sobie. Michał, nick dikajos, jestem z Warszawy, obecnie na obczyźnie w Nottingham. Z nudów zacząłem pisać, a nawet założyłem kanał na YT. Obie inicjatywy idą całkiem dobrze, bo obecnie zapału mi nie brakuje. Od zawsze szanowałem CDACTION i myślałem o pracy w dziennikarstwie growym. Studiowałem dziennikarstwo, mam licencjat, ale nic więcej. Dlatego rozwijam się na własną rękę i kto wie, może w jakiejś nieokreślonej bliżej przyszłości nawiążę z CDACTION jakąś współpracę? Byłoby miło. Myślę też nad akademią cda, ale na razie zobaczymy, jak pójdzie z tym blogiem. Odcinków mam już dużo - wszystkie na moim blogu, ale te wrzucane tutaj przechodzą kolejne poprawki. Jeśli znajdziecie błędy - dajcie znać. W chwili, w której pisze ten post, powieść, którą początkowo nazywałem opowiadaniem, rozrosła się do 400 stron. Zapraszam gorąco do wyrażania opinii. -------------------------------------------------------- Witam serdecznie w moim opowiadaniu w świecie TES. Krótkie słowo wstępu. Akcja zaczyna się kilka miesięcy po zakończeniu fabuły gry Skyrim. Gromowładni zwyciężyli i Skyrim uzyskało niepodległość. Opowiadanie zaczyna się jednak w odległej puszczy Valen. Dodam też, że z biegiem czasu zacząłem przyjmować do powieści postacie od innych graczy. Zapraszam do lektury i dzielenia się spostrzeżeniami -------------------------------------------------------- THE ELDER SCROLLS "TAKI LOS" ODCINEK I Y'FFRE I Woodmer, bosmerska osada położona kilkanaście mil na południe od Arenthii, od kilku dni szykowała się na przyjęcie gości - posłów z Aldmerskiego Dominium. Od kilku miesięcy ruch między bosmerskimi osiedlami osiągał natężenie wcześniej niespotykane. Całe grupy Altmerów, nie tylko wysłanników dyplomatycznych, ale i wojskowych, przemierzały puszcze i bagna Valenwood. W wyniku stosowania palety przeróżnych działań, sięgających od otwartych mordów, aż po metody czysto dyplomatyczne, opanowywali oni coraz większe tereny Leśnych Elfów. Dla scentralizowanego imperium nie było problemem podporządkowywanie sobie odizolowanych klanów. Od czasu Wielkiej Wojny, Valenwood, w wyniku braku Cesarskiego wsparcia, podzieliło się na wiele enklaw, które kolejno przyłączano do rosnącego w siłę Dominium. Proceder ten stał się jeszcze powszechniejszy w czasie i po ostatniej wojnie domowej w Skyrim. Teraz zagraniczni wysłannicy przybywali do Woodmer, starego elfickiego miasta położonego w koronach drzew. Nie było to miasto w rozumieniu przeciętnego mieszkańca Tamriel. Bosmerowie wciąż starali się żyć zgodnie z naturą, nie wykorzystując jej, ale funkcjonując w symbiozie od czasu zawarcia Zielonego Paktu. Zabraniał on spożywania owoców lasu, warzyw, jak również stosowania drewna do budowy schronień. Drzewa i puszcza były dla Bosmerów świętością, a zatem ich osiedla zupełnie odbiegały wyglądem od innych. Konstruowali swe siedliszcza delikatnie naginając okoliczną roślinność, nie zmieniając jej. Nauczyli się tego w ciągu długich stuleci. Domki umieszczone na odpowiednich do tego drzewach, często bez dachu nad głową, były tu regułą. Nastawienie poszczególnych klanów do wielkiej, międzynarodowej polityki było negatywne, o ile w ogóle można je opisać jakimś słowem. Plemiona po prostu nie interesowały się tym, kto siedzi na tronie Cesarstwa, ani kto wygrywa w zakończonej ostatnio wojnie domowej w Skyrim. Te wydarzenia były oddzielone od nich tysiącami mil i gęstymi lasami, górami. To nie były ich sprawy i najchętniej w ogóle by o tym nie słuchali. Teraz jednak polityka, wraz z przybyciem wysłanników Altmerów, przychodziła do nich. Nie było odwrotu. Dominium sprytnie lawirowało między klanami, podjudzając ambicje wodzów oraz ich doradców, łechtając ich próżność i obiecując nagrody za wsparcie. Wtedy, jak zwykle w takich przypadkach, wśród plemion, do których Altmerowie nie dotarli, pojawiały się głosy niepokoju i obawa przed sąsiadami, którzy ze wsparciem Dominium mogliby zapragnąć poszerzać swoje terytorium. Starszyzna Woodmer wizytę posłów przyjmowała więc z ulgą, uważając, że jest to dowód na silną pozycję klanu w okolicy Arenthii, na tyle silną, że wielkie Dominium chce z nimi współpracować. Zadbano, aby osada prezentowała się jak najokazalej. W centrum osiedla postawiono duży namiot, w którym płonął rzadko tu używany ogień. Okolica centrum Woodmer przystrojona była nadzwyczaj okazale. Starszyzna zadbała, aby drzewa w okolicy namiotu były odpowiednio przyszykowane, mowa zarówno o ich wystroju, jak i kształcie. Bosmerowie, po wielu wiekach życia w gęstwinie puszczy, byli zdolni do ingerowania w otaczające ich środowisko. Członkowie Starszyzny chcieli, aby Altmerowie byli jak najbardziej zadowoleni. Z tego właśnie powodu wysłano myśliwych na wielkie polowanie. Dwudziestu Bosmerów wyruszyło w las o świcie, aby wrócić wieczorem z jak największą ilością świeżej dziczyzny. Dzień mijał na przygotowaniach. Promienie słońca powoli opuszczały korony drzew, a w okolicy szybko robiło się ciemno. Las był bardzo gęsty i nawet w dzień drzewa zacieniały większość Woodmer. Niedaleko namiotu siedziały dwa młode elfy, około dziesięcioletnie. Wokół nich krzątało się kilkunastu rodaków noszących sprzęty, których chłopcy w życiu nie widzieli. Specjalnie z okazji wizyty posłów sprowadzono z Arenthii imponującą, srebrną zastawę. Wnoszono również beczki z czerwonym winem, tak zwanym "cienistym", sprowadzonym z Cyrodiil, którego nazwa wzięła się z niesamowicie głębokiej czerwieni napoju, która po kilku łykach, ostawając na dnie kielicha, zdawała się przechodzić w czerń. Dwóch chłopców nigdy nie widziało, ani nie piło alkoholu. Nigdy też nie spożywali posiłku ze srebrnych tac. Bosmerowie nie korzystali też ze stołów, krzeseł, taboretów, ani innych drewnianych mebli. Szeroko otwarte buzie chłopców nie mogły się zamknąć. W pewnym momencie podszedł do nich jeden z członków Starszyzny, który nadzorował noszących beczki. - Dobra, napatrzyliście się - powiedział z przekąsem - ale teraz już pora się zmywać. Niedługo przybędą nasi szanowni goście. Lepiej, żebyście na jakiś czas się ulotnili. Niefortunnie byłoby, gdyby dostojnicy was zobaczyli. W tej chwili skrzywił się, patrząc na ich stare, podarte ubrania oraz gołe, brudne stopy. Czekał, aż wykonają polecenie, ale chłopcy nie ruszali się. - No już! - podniósł głos, zniecierpliwiony. Po chwili uśmiechnął się krzywo i dodał: - Wynoście się stąd, albo wyślę po was Halena. Chłopcy przestraszyli się. Halen był najlepszym myśliwym w osadzie. Każdy go szanował; jego wkład w rozwój społeczności był niezaprzeczalny. Tak samo jak jego reputacja. Nie chodziło o to, że się go bali, bo był niemiły - wręcz przeciwnie; znali go jako życzliwego i pomocnego, ale wiedzieli też, że w każdym względzie słuchał się Starszyzny. Jeśli kazaliby złoić chłopcom skórę, zrobiłby to. Pospiesznie wykonali więc polecenie i odeszli kilkadziesiąt metrów, gdzie znaleźli drzewo, na które poczęli się wspinać niczym dwa kocury. Dotarcie na szczyt zajęło im kilkanaście sekund. Każdy Bosmer z puszcz Valenwood musiał być zjednoczony z lasem, umieć poruszać się w nim sprawnie, bezszelestnie, wykrywać zwierzynę i, oczywiście, chodzić po drzewach. Chłopcy wspięli się najwyżej jak mogli i czekali na przybycie dostojników. Po kilku chwilach dostrzegli jednak grupę myśliwych pod przywództwem Halena, która wracała właśnie z polowania, niosąc kilka jeleni i dorodnych dzików, które miały posłużyć jako posiłek na wieczornej uczcie. Halen dźwigał swoją zdobycz na karku, trzymając nogi ofiary swymi silnymi ramionami i idąc na przedzie grupy. Chłopcy przestraszyli się, gdy zobaczyli krew na szyi swojego idola. Szybko dostrzegli jednak, że była to posoka z tętnicy ustrzelonego zwierza, która zdążyła już zaschnąć na szyi elfa. II Obok Halena szedł jego przyjaciel - Endoriil. Nieco młodszy, bo zaledwie czerdziestoletni. Bosmerowie żyli znacznie dłużej niż ludzie, w końcu byli elfami. Wiek czterdziestu lat oznaczał dojrzałość, ale zarazem porę, w której należało się czymś wyróżnić, aby być przydatnym w społeczności i nie być postrzeganym jako darmozjad. Halen był dowódcą myśliwych Woodmer, Endoriil jego podopiecznym, kimś w rodzaju pierwszego oficera. Młodszy z długouchych niósł na swoich ramionach młodego dzika, ubitego strzałem z łuku. - Najedzą się jak nigdy w życiu - zaczął rozmowę Endoriil. - Może i w Dominium jedzenia mają więcej, ale nic nie może się równać z dzikiem z naszych puszcz. Halen lekko się zaśmiał. Jego kompan często idealizował Woodmer, Bosmerów i Valenwood ogólnie, ale Halen wiedział więcej. W ostatnich latach był kandydatem do wstąpienia do Starszyzny. W związku z tym wysyłano go na misje dyplomatyczne nie tylko do innych klanów, ale też do Cesarstwa. Widział stan rozwoju innych krain, biedę w jednych, a dobrobyt w drugich. Zachwyt nad upolowanym dzikiem uważał jednak za niezwykle płytki i nie wart niczego więcej, jak uśmiechu, dlatego nie odpowiedział. Endoriil, niezniechęcony, ciągnął dalej: - Widywałeś już Altmerów, Halenie. Powiedz, jacy oni są? I czego chcą? Co my możemy dać takiej potędze, która, jak mówiłeś, składa się z wielu narodów i terenów znacznie większych niż nasza puszcza? - Przyjacielu - zaczął Halen, chwytając mocniej zwierza, którego niósł na karku - Altmerowie są inni niż my. Nie jestem w stanie porównać ich z nami. Powiem ci tylko, że nasze ambicje sięgają podporządkowania sobie klanu Hjoqmer, naszych sąsiadów. Oni w ostatniej wojnie pokonali Cesarstwo. Ce-sar-stwo - powtórzył, zaznaczając każdą sylabę. - W domu mam mapę, którą podarowano mi kilka miesięcy temu za granicą. Później ci ją pokażę. Zobaczysz różnicę, skalę. - Cesarstwo... nigdy tam nie byłem. Nie wyszedłem nigdy z naszej puszczy, Halenie. - Endoriil zmarszczył brwi, po czym dodał: - Skoro celują w cesarskich, to po kiego grzyba im interesy z nami, z maluczkimi? - Polityka Altmerów - zaczął i myślał chwilę w ciszy, zwalniając krok i patrząc na dwóch urwisów, którzy obserwowali ich z drzewa. - Zbyt mało wiem, aby ci to wyjaśniać, Endoriilu. Zdaje się, że sporo teraz zależy od naszych Starszych. Po prostu chciałbym, aby te rozmowy skończyły się dla nas dobrze, abyśmy byli silniejsi. - Też tego chcę - przytaknął Endoriil - tylko jakim kosztem? Halen nie odpowiedział, zamyślił się. Chwilę potem podali sobie ręce, chwytając się, zgodnie z tradycją plemienia, za przedramiona, z wyprostowanymi łokciami. Starszy elf poszedł w stronę namiotu, młodszy kroczył w stronę swojego drzewa. III Dwóch bosmerskich chłopców postanowiło nie schodzić z drzewa, z którego mieli świetny widok na namiot, który miał być centrum bieżących wydarzeń. Starszyzna, złożona z trzech elfów, zajmowała już miejsca na ziemi, tuż przed stołem z solidnego drewna. Siedzieli oni na wyłożonej niedźwiedzimi skórami podłodze, nie chcąc naruszać Zielonego Paktu. Na altmerskich posłów czekały jednak krzesła z bosmerskiego drewna, przyozdobione w wyrzeźbione w drewnie wilcze głowy na krańcach podłokietników. W końcu z dwudziestu altmerskich posłańców wyłoniło się dwóch, którzy - prowadzeni przez bosmerskich łuczników - kroczyli powoli w stronę namiotu. Obcy byli elfami w znacznej mierze skoligaconymi z Bosmerami, ale różnili się od swoich gospodarzy. Byli nieco wyżsi, skórę mieli koloru oliwkowego. O ile budowa ciała żołnierzy Dominium nie odbiegała od myśliwych z Woodmer, o tyle ciała dwóch posłów były wątłe, na pierwszy rzut oka bardzo kruche. Widać było, że ich głównym celem była rozmowa, a w razie niepowodzenia sprawami zajmowaliby się żołnierze. Po obu stronach ich drogi stały bosmerskie kobiety trzymające w rękach magicznie wyglądające bańki wodne, we wnętrzu których wierciły się schwytane wcześniej świetliki, tworząc niezwykle jasny tunel wiodący do samego namiotu. Brzęczenie owadów brzmiało niczym nieskładna, ale urocza muzyka. Posłowie wkroczyli w końcu do namiotu, zostawiając żołnierzy na zewnątrz. Wraz z nimi w środku było tylko trzech członków Starszyzny oraz Halen, przywódca myśliwych i kandydat na członka tego szanownego grona. Najstarszy z Bosmerów gestem dłoni wskazał gościom miejsca, które ci zajęli, obchodząc powoli stół i siadając przy dalszej stronie namiotu. Bosmerowie siedzieli niżej, na ziemi - zgodnie z tradycją. Stół był na tyle niewysoki, że pozwalał obu stronom na kontakt wzrokowy, ale już teraz Altmerowie patrzyli na swoich gospodarzy z góry. Chwilę później kilka młodych elfów wniosło srebrne tace ze świeżo upieczonym mięsiwem, z jabłkami, winogronami; do tego dzbany cienistego wina z Cyrodiil, rozlewane teraz do obszernych kielichów ustawionych przy stole. Gdy posłowie z zagranicy skosztowali wina, jeden z nich odezwał się: - Dziękujemy za tak obfite przyjęcie. Przyznam szczerze - żółtoskóry elf podniósł dumnie brodę - że o ile wino ze zgniłego Cesarstwa było już nam serwowane, to pokaz świetlików już nie. Wdzięczni jesteśmy za te jarmarczne sztuczki. - Raduje nas to niezmiernie - odpowiedział najstarszy z rady Woodmer, uśmiechając się, choć nie wiedział czy otrzymał właśnie komplement, czy coś zupełnie przeciwnego. Próbował chować drżące dłonie w długie rękawy niewygodnych szat z Arenthii, w które przystroili się Starsi, chociaż na co dzień ich ubiór nie różnił się od reszty ludu. Miał świadomość, że od tej rozmowy może zależeć być albo nie być jego klanu, klanu Woodmer; wygoda wydawała się teraz czymś nieistotnym. Wiedział, że poselstwo do Hjoqmer miało miejsce kilka dni wcześniej. Ich najwięksi wrogowie dogadali się z Dominium jak mogli, teraz Starsi Woodmer wiedzieli, że muszą przedstawić jeszcze lepszą propozycję, nie znając tej pierwszej. Liczył na to, że posłowie sami ogłoszą swoje żądania. Przeliczył się. - A więc - zaczął ten sam elf, który widocznie miał prowadzić negocjacje - co macie nam do zaproponowania? Wiedzcie, że nudzą nas te odwiedziny wśród miejscowych klanów - mówił w sposób wyniosły, popijając wino. - Rozdrobniliście się w sposób niedopuszczalny. Widać, że władza cesarska nic nie dała naszym braciom i siostrom elfom. Pod rządami Dominium będzie lepiej. Pytanie brzmi - oparł łokcie na stole i złożył dłonie, kładąc na nich szpiczasty podbródek - ile jesteście w stanie dać, aby uczestniczyć w tym rządzeniu. Dwaj członkowie Starszyzny nie wiedzieli, co mówić. Najstarszy próbował złożyć jakąś propozycję, ale dzieci z drzewa nieopodal namiotu nie słyszały szczegółów. Przyglądały się wydarzeniom z zapartym tchem, ale tego, co się stało, nie zrozumiały ani teraz, ani za dziesięć minut, gdy jeden z nich zginął od altmerskiego miecza, ani dwa tygodnie później, gdy drugi umierał z głodu gdzieś w puszczy na granicy Valenwood i Cyrodiil, uciekając przed obławą. IV Endoriil właśnie siedział ze swoją ciotką, która zszywała jelenie skóry, aby zrobić prezent swemu siostrzeńcowi; wtedy usłyszał metaliczny dźwięk dobywanych mieczy, szelest kilku dziesiątek elfów sunących przez las. Jego wyczulony słuch nie mógł się mylić. Błyskawicznie wyjrzał zza cienkiej firanki, która służyła za drzwi wejściowe jego drzewa. Dziesiątki, a nawet setki obcych elfów wkraczały do Woodmer i dokonywały rzezi. Od ciosów ich mieczy i sztyletów ginęli przede wszystkim mężczyźni, ale kobiet i dzieci również nie oszczędzano. Większość Bosmerów, którzy byli na ziemi, błyskawicznie ginęło lub było branych do niewoli. Endoriil miał na tyle szczęścia, że był na wysokości około dziesięciu metrów. Dopóki napastnicy nie uporali się z oporem na dole, nie będą ładować się na górę. Młody elf kazał ciotce wyprowadzić jej dwoje dzieci z Woodmer i iść do Arenthii. Nie wiedział, że Arenthii już nie ma, a przynajmniej nie pod tą nazwą i nie z tymi władzami. Ciotka nie wiedziała natomiast, gdzie są dwa urwisy, które co rano wymykały jej się i broiły na całym osiedlu. Endoriil wyskoczył na zewnątrz tak jak stał, w krótkich spodniach ze skóry jelenia. Była już ciemna noc. Jedynym oświetleniem były dziesiątki świetlików z mydlanych baniek porzuconych przez młode elfki w chwili ataku. Teraz owady leżały uwięzione, przyglądając się rzezi Woodmer. Endoriil nie miał broni, skakał z drzewa na drzewo, mijając rodaków, którzy chowali się w swych domostwach. Domyślał się, że takie czekanie to pewna śmierć, ale nie miał czasu tłumaczyć. Skakał z gałęzi na gałąź, znał tę drogę od dzieciństwa, kiedy wraz z Halenem robili wyścigi na około osiedla. W końcu dotarł nad namiot. Liczył na to, że... sam nie wiedział, na co liczył. Że odnajdzie żywego Halena i we dwóch odeprą atak Dominium? A może, że schwyta altmerskiego posła i, grożąc mu śmiercią, wytarguje pokój? Impuls kazał mu iść do namiotu. W końcu zeskoczył na tyłach miejsca, w którym toczyły się negocjacje. Podważył materiał grubą gałęzią i wczołgał się do środka. Stanął na nogi, a jego źrenice rozwarły się szeroko. W namiocie był altmerski poseł, który sięgał właśnie po kolejny kielich wina. Trzech Starszych Woodmer leżało na ziemi z poderżniętymi gardłami; ich krew zlała się w jedną wielką kałużę, a przy stole, na krześle z wilczymi zdobieniami, siedział Halen, który podpisywał właśnie jakiś dokument. Endoriila zamurowało. Pierwszy zobaczył go poseł. - Hm, Wodzu - powiedział zimnym tonem. - Zdaje się, że masz gościa. Elf uniósł głowę, odkładając pióro. Był zaskoczony, nie spodziewał się tu przyjaciela. Wzrok Halena był tępy, jego oczy krążyły po Endoriilu, potem po ciałach Starszych. W końcu oparł się na fotelu i milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. Wszystko wydawało się oczywiste. Nawet Endoriil, nieobyty z wielką polityką, zrozumiał. Woodmer zostało sprzedane. Nieważne czy Hjoqmer złożyło lepszą ofertę. Wtedy oni przejęliby ten teren, a Halen byłby ich wasalem. A może ta rzeź oznaczała właśnie, że w klanie Hjoqmer dzieją się rzeczy jeszcze tragiczniejsze, a Halen obejmuje władzę nad oboma klanami, eliminując wszystkich zdolnych się przeciwstawić? Endoriil nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Stał, oddychając głęboko, w samych spodniach z jeleniej skóry i nie miał pojęcia, co zrobić. Chwilę potem poczuł uderzenie w potylicę; stracił przytomność. Jego świadomość złapała jeszcze fragment rozmowy Halena z posłem: - Nie róbcie mu krzywdy! - krzyczał Halen. - Przed chwilą sprzedałeś cały klan za kilka przywilejów i obietnice rozprawy z Hjoqmer, a teraz chcesz oszczędzić jednego Bosmera? - spytał zaskoczony Altmer. - To mój - głos Halena na chwilę zadrżał - przyjaciel... Nie chcę, żeby stała mu się krzywda. Poseł postukał palcami w krawędź drewnianego stołu. - Po tym, jak się tu znalazł i tym, że nie wtajemniczyłeś go w nasze porozumienie wnioskuję, że nie ufasz mu. W takim razie zostanie... - zawiesił głos, patrząc na Halena, którego mimika wyraźnie wskazywała na to, że los tego elfa nie jest mu obojętny. Zakończył zdanie: - Wygnany. Halen wziął głęboki oddech, przymykając oczy. Wszystko lepsze niż śmierć - myślał. Po ofercie, jaką złożyli mu Altmerowie kilka tygodni wcześniej nie widział innej drogi niż ta, którą obrał. Nieprzytomnego Endoriila zawleczono na wóz, na którym siedziało już kilku poruczników Halena z myśliwskich oddziałów; takich, których nie mógł przekonać do konieczności sojuszu z Dominium. Podczas ostatnich tygodni Halen ostrożnie rozmawiał z myśliwymi, sprawdzał ich lojalność, nakłaniał do wsparcia go. Z tego powodu oddziały Dominium bez problemu przedarły się przez patrole woodmerczyków. Ci nielojalni Halenowi zwiadowcy ginęli w gęstym lesie mordowani przez swoich towarzyszy, którzy teraz otworzyli Altmerom drogę do swojego miasta. Z Endoriilem nawet nie próbował. Jego umiłowanie puszczy, oraz zwyczajnie młody wiek, nie były podatnym gruntem na tego typu rozmowy. Cesarstwo kontra Dominium? Horyzonty pierwszego oficera nie sięgały tak daleko od granic valenwoodzkich puszcz. Nie zrozumiałby tego - Halen to wiedział. Teraz wydawałoby się, że miał pewność, że jego przyjaciel nie zostanie zamordowany, a tylko wygnany. Pełen nienawiści do niego, ale żywy. V Endoriil odzyskał przytomność. Jego ciało podskakiwało zupełnie nierytmicznie, a drzewa wokoło zdawały się powoli zostawać w tyle. Zorientował się, że jest na wozie, powożonym przez altmerskiego żołnierza. Wraz z nim było na nim trzech Bosmerów, myśliwych, których kojarzył z wypraw w głąb lasu. Po bokach wozu szło ośmiu altmerskich wojowników, odzianych w lekkie ozłocone zbroje i ciemno-niebieskie płaszcze. Na głowach mieli złote hełmy z pióropuszami w różnych kolorach. - Fajne mi wygnanie - rzekł posępnie jeden z więźniów, zwieszając głowę. - Wiozą nas tam, skąd się nie wraca. Powiedział to dość ceremonialnie. Lasy Frangeldu były cmentarzyskiem Bosmerów, położone na północ od Woodmer, na tak zwanej "Ziemi Niczyjej" - miejsca, w którym od wieków dokonywano egzekucji. Bosmerowie - mimo wielu pięknych tradycji - nie różnili się od innych ras. Kiedy ktoś zagrażał ich porządkowi, a oni mieli dostatecznie dużo sił, by go zlikwidować, robili to. Zwykle odbywało się to w owianym złą sławą lesie Frangeld, miejscu, z którego nie wracał nikt, poza nielicznymi szamanami, którzy grzebali umarłych. Więźniowie byli powiązani łańcuchem, który łączył ich nogi z dłońmi kolegi, a ręce z nogami towarzysza niedoli. W końcu dojechano do miejsca, w którym las gęstniał do granic możliwości. Słońce było w zenicie, ale ta część lasu była zaciemniona niemal całkowicie. W okolicy panowała cisza. - Cholera jasna. - Jeden z elfów zaczął wyładowywać jeńców z wozu. Był sfrustrowany: - Jak mamy to załatwić, jak tu prawie nic nie widać? Drugi odrzekł mu niezwłocznie: - Robimy to tutaj właśnie dlatego, że jest tu jak jest. Ten las cieszy się wśród Bosmerów złą sławą. Moja babka była Bosmerką i opowiadała mi bajki o tym miejscu. - Splunął siarczyście na samo wspomnienie owych bajek. - Uwierz mi, tylko tutaj mamy pewność, że ich śmierć nie wyjdzie na jaw. Śmierć... Do Endoriila dotarło właśnie, że wbrew ustaleniom Halena z posłem przyjdzie im zaraz umrzeć i że nikt się o tym nie dowie. Altmer miał rację. Do lasu Frangeld nie zapuszczał się nikt. Bosmerskie klany wierzyły, że w tym miejscu kryje się jakaś magia, i to magia, którą sami wywołali wieloma mordami na swoich pobratymcach. Że skazili to miejsce krwią elfów i pod żadnym pozorem nie powinni tu wracać, a ci, którzy wracali, najczęściej tracili rozum lub sami popełniali samobójstwa. W końcu skazańcy, czterech Bosmerów z Woodmer, stali w rzędzie ze zdjętymi już łańcuchami. Były one przytwierdzone do wozu, co nieco ucieszyło Endoriila. Jeśli umrzeć, to nie w łańcuchach - myślał. Raz Cesarstwo, raz Dominium... Valenwood od setek lat nie było na tyle silne i zjednoczone, aby samodzielnie decydować o swoim losie. Te myśli przerwał jednak głos dowódcy Altmerów, który niedbałym ruchem wyciągnął zza pasa pergamin i począł czytać: - Za stawianie zbrojnego oporu, bunt wobec klanu Woodmer i jej lidera, Halena; Aldmerskie Dominium niniejszym skazuje was na śmierć przez powieszenie. - Jesteśmy w Valenwood - odpowiedział Endoriil - gdzie Altmerowie nigdy nie będą rządzić, a już na pewno nie takim sposobem, zdradą i mordem. Jakim więc prawem to Dominium skazuje nas na śmierć, skoro nad tymi ziemiami panuje Halen? Dowódca spojrzał na młodego elfa lekceważąco, następnie na jednego ze swoich żołnierzy, który chwilę potem potężnym kopniakiem trafił Endoriila w kolano, wykręcając je w nienaturalny sposób. Bosmer upadł. - Szykować stryczki - skończył dowódca, zwijając pergamin i siadając na tyle wozu. Altmerowie nie mieli bladego pojęcia, jakie siły drzemią w lesie Frangeld. VI Pozornie nie działo się nic, ale skazańcy wyczuwali zmianę cyrkulacji powietrza wokoło. Z jednostajnego, lekkiego wiaterku zrobiło się kilka wirów, które delikatnie przerzucały dziesiątki liści z ziemi to z lewej na prawą, to z prawej na lewą. Altmerowie początkowo nie dostrzegali różnicy; dalej szykowali liny mające służyć za narzędzie mordu. Jednak w momencie, gdy zarzucili je na drzewa, poczuli to. Wtedy Endoriil dostrzegł mały kurhanik kilkanaście metrów od nich. Wiadomo mu było, że do tego lasu wstęp miało tylko kilku religijnych przywódców, którzy na ogół sprzątali bałagan, ale nigdy nie opowiadali, co widzieli. Teraz elf widział. I bał się. Obok usypanych z ziemi grobów o symbolice bosmerskiej były kurhany cesarskie. Wskazywały na to reszki zbroi oraz miecze podobne do tych, które kiedyś przywiózł mu Halen z targowiska w Arenthii. Nie przerażało go to, że cesarscy kiedyś mordowali jego pobratymców, znał plotki, ale to, że... cesarscy też wtedy ginęli. "Z tego lasu nikt nie wraca". Przypomniał sobie słowa powtarzane w jego klanie od pokoleń i dopiero teraz w pełni zrozumiał ich znaczenie. Nieważne, kto morduje kogo, nikt nie wyjdzie z tego cało. - Y'ffre, ty, który masz las w swej opiece, ocal mnie - mówił cicho Endoriil, padając na kolana. Jego rodacy patrzyli się beznamiętnie. Altmerowie zaśmiali się. Jeden z nich splunął na klęczącego Bosmera. - Ocal mnie od tej nienawiści, ocal od śmierci, bym mógł żyć i pomścić moich braci i siostry, abym mógł służyć tobie. Wicher był coraz większy. Już podczas podróży, wraz z zagęszczaniem się drzew, przestawali słyszeć śpiewy ptaków. Teraz okazało się, że i one musiały się bać tego miejsca. W okolicy nie było jeleni, królików, ani żadnych innych zwierząt. Dlatego też tak nagłe zerwanie tej martwej ciszy było dla nich czymś przerażającym. Nagle zagrzmiało, a trzymający liny żołnierze altmerscy upadli na ziemię w popłochu, próbując wejść pod wóz. Pioruny spadały na ziemię, przenikając gęste korony drzew i uderzając w dowódcę oddziału Dominium, przekształcając go w kupkę popiołu. Nie zdążył nawet krzyknąć. Żaden z obecnych nigdy nie doświadczył takiej burzy. Widzieli żywioły niszczące stodoły, czyniące pożary, ale nigdy czegoś takiego, czegoś, co wydawało się mieć własną wolę. Ofiary zmieszały się z oprawcami w wyścigu po schronienie. Tylko Endoriil nie zmienił pozycji, wciąż klęcząc i modląc się żarliwie. Mówił i mówił, ale słowa zanikały pośród grzmotów. Kolejna błyskawica uderzyła w wóz, zabijając Bosmera i dwóch strażników. Spłoszone konie uciekły już kilka chwil wcześniej, w momencie śmierci dowódcy. Kilkoro Altmerów rzuciło się do ucieczki przez las. Endoriil już nigdy więcej ich nie widział. W końcu grzmoty przycichły, a niedoszła ofiara podniosła się z kolan. Ruszył przed siebie, nie zważając na nic. Wpierw szedł powoli, ostrożnie, ale po kilku sekundach podświadomie zaczął biec co sił w nogach, potykając się o kruszące się pod naciskiem stóp kości pochodzenia ludzkiego. Po zaledwie kilku minutach dotarł do krańca lasu. Tuż przed nim płynął wartki potok krystalicznie czystej wody. Endoriil podbiegł do niego i zaczął łapczywie pić. Spojrzał w niebo, słońce raziło jego przyzwyczajone już do ciemności oczy. Pogoda była piękna; na niebie nie było ani jednej chmurki. Gdy spojrzał w dół, zobaczył swoje mocno opuchnięte kolano, skrzywił się. Obejrzał się; za nim stał dumnie las Frangeld, wyniosły i złowieszczo cichy. Endoriil obiecał sobie, że już nigdy tam nie wróci. "Choćby nie wiem co". Chwilę potem zemdlał.
×
×
  • Utwórz nowe...