Skocz do zawartości

mister155

Forumowicze
  • Zawartość

    1462
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez mister155

  1. mister155
    No i stało się, że oto ja, człowiek dosyć podatny na sugestie otoczenia, teraz zechciałem go skrytykować.
    Muszę się do tego przyznać. Urodziłem się w Polsce, czyli kraju wielkiego absurdu. Jeśli ktoś pytał mnie o ulubioną drużynę piłkarską, to odpowiadałem mu tym, za którym była znaczna większość moich znajomych, żeby się nie wyróżniać, chociaż nie znam się na piłce nożnej i nawet jej nie lubię. Myślę, że w mniejszym lub większym stopniu każdy z nas przeszedł coś takiego.
    Wracając do tematu:
    "De gustibus non est disputandum". Łacińska sentencja oznaczająca ni mniej, ni więcej, tylko znane wszędzie "O gustach się nie dyskutuje". Znam dziesiątki osób, z ust których nie raz słyszałem w/w zdanie. A jednak każdy z nich potrafi wyśmiać innych, dajmy na to, za ich gusta muzyczne. Wystarczy popatrzeć na znaną w niektórych kręgach witrynę kwejk.pl. Być może na głównej stronie tego tak nie widać, ale w poczekali co i rusz można znaleźć obrazki typu (tutaj jedynie przykład): "Jak można nie lubić rapu?!", do którego zaraz pojawi się odpowiedź "Rap jest ch**, ROCK TO PRAWDZIWA MUZYKA!" i chwilę potem znowu "Chyba cię poje**" i tak dalej, i tak dalej. Można tak w nieskończoność. A przecież to są gusta. O nich się nie dyskutuje. Sam słucham rocka i metalu. Nie lubię rapu, ale szanuję osoby, które go słuchają. Kilku mogę nazwać dobrymi znajomymi, niemal przyjaciółmi. (Problem pojawia się w chwili, kiedy znajdzie się jakiś cwaniaczek, który w/w muzykę słucha na głośniku telefonu w tramwaju. Przez całą drogę. Ale to jest inna już kwestia). Ale i tak, gdy tylko przyznałem się do tego, że nie lubię rapu, popatrzyli na mnie i jedyne, co usłyszałem, to "Jak można nie lubić rapu?"
    Inna kwestia. Chodzi mi tutaj o niejakiego Justina Biebera. Zapewne nie ma nikogo, kto by go nie znał, bo kampania antyfanowska wre już chyba drugi rok. Dlaczego? Wszystko niemalże można streścić w jednym zdaniu: "Jego muzyka to gó**o". Zanim wybuchnę: Przesłuchałem jakąś z jego piosenek. Nie mogę stwierdzić, czy czegoś nie lubię, póki tego sam nie sprawdzę. Nie podobała mi się. Gość tworzy w ramach gatunku wybranego przez siebie, rzesza nastolatek go uwielbia (Tutaj znowu: ich twierdzenie, że Bieber jest Bogiem, że jest lepszy od szmirowatych Queens, G'n'R (takowe twierdzenie zostało przeze mnie zauważone) lub innych, to zdecydowane przegięcie. Nikt nie każe nikomu niczego słuchać, jednak nieco szacunku dla klasyków i najlepszych przedstawicieli danego gatunku), ja go nie słucham, nie interesuje mnie jego persona i nie mam powodu, by go nienawidzić. Gość i jego muzyka zwyczajnie nie trafiają w mój gust. I tyle. Drażni mnie to, że on i jemu podobni robią covery gatunków, w których nikt nie chce ich widzieć (patrz: Bieber robiący cover Eminema, bodaj Selena Gomez robiąca cover Smeels Like Teen Spirit). To wszystko.
    I nie opiera się to tylko na muzyce, acz na niej skupiłem się najbardziej. Wiadomo: zespoły piłkarskie z tego samego miasta (tutaj może nie działać gust, lecz coś innego, czego ja nie jestem w stanie zrozumieć, lecz skupia się na jednym - są inni, więc nienawidzimy), czy naprzykład fakt, że ktoś ogląda coś, co inny uważa za szajs. (Seriale, seria Zmierzch, [widziałem Zmierzch, nie podobał mi się, skończyłem z nim przygodę na pierwszej części], czy choćby MLP: Friendship is Magic (*Brohoof*). Cały mój wywód streszcza się w zdaniu "Nie chcesz - nie słuchaj/oglądaj/cokolwiek i pozwól robić to innym". Niestety, żyjemy w społeczeństwie, w którym jeśli coś się nam nie podoba, to automatycznie staje się gigantycznym złem.
  2. mister155
    To zupełnie nie w moim stylu, szukać czegokolwiek i zamiast napisać na forum w odpowiednim temacie, robić o tym wpis na blogu, ale cóż, przyjmijmy więc, że nie chcę robić bałaganu, a w ten sposób będę miał wyraźniejszy obraz.
    W każdym razie, jak niesie wieść gminna i temat, poszukuję gier dobrych, by wyżyć się po ciężkim dniu. Interesują mnie jedynie gry na peceta, oczywiście. Nie chodzi mi tutaj o coś w stylu Postal, Painkiller czy choćby legendarny w niektórych kręgach Sadist, bo to zwyczajnie znam i nie tego szukam. Macie jakieś pomysły? W co wy lubicie grać, żeby dać odpocząć nerwom?
  3. mister155
    Od razu powiem: To nie jest recenzja. Nie umiem recenzować. Dla mnie Duke Nukem Forever jest grą przyjemną w odbiorze z niewymagającym gameplayem, po prostu dla rozerwania się i w mojej osobistej opinii, jest dobra. Dałbym jej 7 z dużym plusem, pomimo swoich wad. No, a że ostatnio pogrywałem też w starego, dobrego Diuka 3D, podzielę się trzema rzeczami, które mi się akurat nie spodobały w nowym Diuku w ogóle w porównaniu do oryginału.
    1. Regeneracja zdrowia.
    Zmora dzisiejszych strzelanin, niewiele jest takich, w których znajdziemy starą, dobrą apteczkę. Ktoś w komentarzach o pierwszych recenzjach nowego Diuka stwierdził, że ludzie narzekają na wysoki poziom trudności, tak jak było w starym DN3D. Guzik prawda. W DN3D miałem niemałe problemy, gdy zostało mi nieszczęsne 30 punktów życia, a za drzwiami siedziały cztery świniaki. Na poziome Let's Rock, czyli na normalnym, miałem pewne trudności, ale i satysfakcję. Tak, udało się, walnąłem pipebomb tam, tu skoczyłem, znalazłem apteczkę, strzeliłem ze strzelby, przeżyłem. A w DNF nic takiego nie ma, wystarczy się schować i na dzisiejszą modłę życie zregeneruje się samo. Na tymże samym poziomie Let's Rock. Gdzie tu trudność?
    2. Dwie bronie przy sobie.
    Tym razem krok w kierunku realizmu. Duke może mieć przy sobie jedynie dwie giwery, poza tym ma miny laserowe i pipebomby, po cztery na łebka. A w 3D mieliśmy te 10 broni przy sobie, każda z masą amunicji i robiliśmy, co mogliśmy, by powstrzymać hordę (a i nie raz mi w połowie tych giwer brakowało amunicji). To nie jest Call of Duty, a Duke nie jest normalnym człowiekiem. Jak dla mnie, to te X giwer na plecach mogłoby zostać gwoli czystej radochy i rozróby, jak kiedyś. Przeszkadzało to komuś?
    3. Keykards i inne znajdźki.
    No właśnie, kolejne, niebotyczne ułatwienie rozgrywki. Latanie po całej mapie w poszukiwaniu jednej, głupiej czerwonej karty, by otworzyć jedne, głupie drzwi z czerwonym zamkiem, by zdobyć kolejną, dla odmiany niebieską kartę, ukrytą za ścianą... No i to była cała esencja, wszystko było gdzieś pochowane, trzeba było minimalnego choć wysiłku, by coś znaleźć, a nierzadko trzeba było mieć dobry wzrok, by przyuważyć pękniętą ścianę, którą trzeba było wysadzić materiałami wybuchowymi, by ruszyć akcję. A teraz - całkowicie liniowe poziomy i wskaźniki na przedmiotach, których trzeba użyć, żeby się gracz przypadkiem nie zgubił. W jednym momencie nawet sam Duke, podchodząc do zamkniętych drzwi stwierdził, że nie potrzebuje żadnych cholernych kart-kluczy. Mimo wszystko, kiedyś to było jakieś takie bardziej rozrywkowe. Staremu DN3D wystawiłbym - dzisiaj, nie patrząc na grafikę, bo mnie ona obchodzi akurat niewiele, tak samo guzik mnie ona obchodzi w DNF - jakieś 9 punktów na 10 możliwych.
    I powtórzę raz jeszcze: to jest moje, własne, osobiste zdanie i nie przyjmę do wiadomości komentarzy typu: "Ee, nowy Diuk ssie". Może i dla ciebie jest kiepski. Ale mi się podoba.

  4. mister155
    Wpisik niedługi, bo też i za bardzo nie ma po co się rozpisywać. Każdy gracz w League of Legends się z tym spotkał. Potocznie nazywane gankami, czyli atak całej (bądź zdecydowanej większości) drużyny na zdecydowanie mniejszą ilość przeciwników. Nie powiem, drażni mnie to niebotycznie (nie ma to jak 5v1), jedni twierdzą, że to całkowite n00bstwo, jeszcze inni, że to teamplay i mają prawo tak grać. Cóż, prawa nikt im nie odmówi, ale jakie jest wasze zdanie? Gankujecie? Lubicie gankować, czy też wręcz przeciwnie?


    Blitzcrank wanna be your friend =]
  5. mister155
    Krótkie jak na moje standardy opowiadanie fantasy, które spodobało się znajomym i które przy okazji ma iść na konkurs twórczości z polskiego. Może i wam się spodoba.
    W celi było ciemno. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i odór czegoś jeszcze, czego Kami nie zdołała rozpoznać. Przez chwilę pomyślała nawet, że to i lepiej. Strażnik wepchnął ją brutalnie do środka. Dziewczyna straciła równowagę i upadła. Miała ochotę wbić temu szczurowi sztylet między żebra, ale ten zaśmiał się, jakby czytał jej w myślach, a potem zatrzasnął wielkie, drewniane drzwi, zbyt grube, by się przez nie przebić. Kami przygryzła wargę i usiadła na zimnym kamieniu, na samym środku celi. Miała siedemnaście lat, dość jasne, długie do ramion włosy, które przykrywała warstewka brudu. Jej zielone, bystre oczy błyszczały. Ubrana była w brązowe spodnie, które kiedyś zapewne były przydługie, a teraz były zdecydowanie za krótkie, odsłaniając łydki nosiła też zgniłozieloną, wielokrotnie cerowaną bluzkę i sterane już buty. Widać było na pierwszy rzut oka, że jest mieszkanką jednej z wielu w mieście Yysen dzielnic biedoty.
    - Wszawy gad - pisnął głosik obok jej głowy, mając zdecydowanie na myśli strażnika. Była to wróżka, dziewczyna o piętnastu centymetrach wzrostu, motylich skrzydłach i tęczowej tunice. Jej charakter zupełnie nie współgrał z wyglądem. Wróżka miała na imię Valsharessa, ale Kami mówiła do niej "Val".
    - Kiedyś go zabiję - mruknęła Kami. - Zabiję wszystkich gwardzistów w mieście!
    - Wysoko postawiłaś poprzeczkę - rozległ się trzeci głos, tym razem męski. W ciemnej celi, podczas bezksiężycowej nocy dziewczyna nie była w stanie dostrzec, kim jest towarzyszący jej więzień. Przestraszyła się. Niejednokrotnie słyszała opowieści w karczmach, co to mężczyźni potrafią robić kobietom w czasie pobytu w miejskim loszku. Przeważnie były to gadki o udanych podbojach seksualnych.
    - K? kim jesteś? - zapytała drżącym głosem. Nieznajomy zachichotał pod nosem. Kami przeraziło to tym bardziej, chociaż nie miała pojęcia, jaki był zamiar tego mężczyzny.
    - Oż? ty? - warknęła Val. - Straszyć moją Kami? Ja ci dam?! - Wykonała ruch, jakby zakasała rękawy. Wyglądało to zapewne dość zabawnie, aczkolwiek i tak nikt nic nie zobaczył.
    - Hej, hej, przecież ja nie miałem zamiaru nikogo straszyć! Nie musisz od razu mi grozić, mała.
    To był kolejny szok, który przeżyła Kami, gdy wrzucili ją do celi. Najpierw sam fakt jego obecności, a teraz to. Ten gość widział Val! Chociaż "widział" to chyba nieadekwatne do panujących wokół ciemności słowo. W każdym razie, był w stanie ją usłyszeć. Żaden normalny człowiek w ogóle nie wierzył, że takie istoty, jak wróżki istnieją. A nie dość, że tak jest, to jeszcze są całkiem powszechne. Po prostu nikt ich nie widzi. Kami była pierwszą osobą, która dostrzegła kogoś takiego i, jak uważała, jedyną. Nagle księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlił siedzącego w kącie młodego mężczyznę. Pierwszy raz Kami miała okazję mu się przyjrzeć. Światło padające prosto na niego było wystarczające, by dostrzegła go wyraźnie, jak w dzień.
    Współwięzień miał niezbyt długie, ale też niespecjalnie krótkie, czarne jak smoła włosy, a jego grzywka nachodziła na oczy. Te były krwistoczerwonego koloru, tak popularnego wśród ludu Maokanu. Miał przystojną twarz, ze spokojnym uśmiechem wpatrywał się przez małe, zakratowane okienko celi. Mógł mieć może dwadzieścia dwa lata. Ubrany był w długi, czarny płaszcz, który nie miał rękawów i całkowicie go zasłaniał, począwszy od szyi, poprzez ręce, aż po same kostki. Dziewczyna dostrzegła jednak, że nosił też wysokie, czarne buty. Rozpoznała tego mężczyznę. Nazywali go Pielgrzymem. Nikt dokładnie nie wiedział, skąd jest i jak się nazywa. Po prostu pojawił się w Yysen pewnego dnia, błąkał się po ulicach z miłym uśmiechem na twarzy, unikając niepotrzebnych kłopotów ze strażą i nie podpadając królowi w ogóle, co w dzisiejszych czasach było niesamowitym wyczynem. Podobno sypiał pod drzewami w ogrodach różnych osób, jedzenie dostawał od jakichś miłych ludzi lub po prostu kupował w sklepie za niewiadomo skąd zdobyte pieniądze. Nikt nigdy nie widział, co chowa pod czarnym płaszczem. Przylgnęło do niego określenie "świr, ale niegroźny". Kami słyszała pogłoski, jakoby wszedł w paradę bandzie oprychów, którzy mieli zamiar pobić jakiegoś chłopaczka. Stanął między nimi, wpatrując się w nich i nie robiąc nic. Tamci pobili go dotkliwie, a ten nawet nie próbował uciekać. Bandziory stwierdziły, że już się wyżyli i poszli sobie, tak po prostu. Wtedy też Pielgrzym powiedział temu chłopaczkowi, że jego samego nie skrzywdzili, więc swój cel osiągnął, a potem po prostu sobie poszedł.
    - Napatrzyłaś się już? - zapytał nagle Pielgrzym, wciąż nie patrząc wcale w stronę Kami. Jakby czekając na te słowa, księżyc znów skrył się za chmurami, ponownie obejmując zimną celę aksamitną ciemnością. - Nie przedstawicie się?
    Kami opamiętała się momentalnie. Co prawda ignorowanie zadanego pytania nie było zbyt grzeczne, ale przecież Pielgrzym nigdy nikomu o sobie nie opowiadał. Mogła więc to zrozumieć. Lekkoduch.
    - Jestem Kami - powiedziała dziewczyna. - A wróżka to Val.
    - Czemu mu to mówisz, Kami? - Val obruszyła się i prychnęła. - Wcale nie ufam temu gościowi. Nie przedstawił się i ma czerwone oczy, czyli jest Maokańczykiem. Nie ufam Maokańczykom. Nie lubię go.
    - Miło mi was poznać - powiedział spokojnie Pielgrzym, zupełnie nie zwracając uwagi na pogardliwe słowa wróżki. - Za co was tutaj wtrącili? - zapytał.
    - Jeden z gwardzistów usiłował zabić Kami - powiedziała wróżka. - Więc Kami zabiła jego. Należało się mu.
    - Val! - syknęła na nią Kami. Obawiała się, jak też Pielgrzym, jakby na to nie patrzeć, wzór cnót, zareaguje na te słowa. Ku jej zdumieniu, nie zareagował w ogóle. Westchnęła przeciągle. - Musimy się stąd wydostać. Nie darują mi tego.
    - Niby w jaki sposób? - mruknęła wróżka.
    - To raczej proste - odparł Pielgrzym. - Nikt nie pilnuje loszku. Val poleci przez okienko, wleci do środka, weźmie klucz i otworzy celę.
    - Nie mam zamiaru robić czegokolwiek na twój rozkaz! - obruszyła się Val.
    - On ma rację - powiedziała Kami, ku zdumieniu wróżki. - Pospiesz się, bardzo cię proszę.
    Wróżka mruknęła coś pod nosem, potem wyleciała przez okno. Księżyc znów wyszedł zza chmur i znów jego blask osiadł na Pielgrzymie. Młody mężczyzna uśmiechał się leciutko pod nosem. Kami zastanawiała się, czy naprawdę jest taki, jakiego go opisują. Na razie nic nie wskazywało na to, by było inaczej.
    - Za co cię tu wsadzili? - zapytała ostrożnie. Pielgrzym przymknął oczy.
    - Podpadłem gwardzistom. Nic szczególnego, posiedziałbym i by mnie wypuścili, w przeciwieństwie do ciebie.
    - Dlaczego więc chcesz uciekać? - zdziwiła się dziewczyna. Pierwszy raz w ogóle, Pielgrzym skierował na nią swój wzrok. Nie spodziewała się, że ją widział, ale na pewno wpatrywał się prosto w nią.
    - Bo coś się zmienia. Poza tym, wydajesz mi się miłą dziewczyną. Szkoda byłoby mi zostawić cię na pastwę tych drani.
    Zamek w drzwiach szczęknął. Kami wstała momentalnie, doskoczyła do nich i pociągnęła z całej siły. Ani drgnęły. Zastanawiała się, czy Val na pewno przekręciła klucz w dobrą stronę?
    Ale wtedy znacznie wyższy od niej Pielgrzym podszedł do niej, pociągnął drzwi do siebie i otworzyły się gładko. Pochodnie rozświetliły jego rozbawione oblicze. Zerknął na Kami, a potem bez słowa ruszył przed siebie, nie zwracając wcale uwagi na fakt, że zostawił dziewczynę za sobą. Dogoniła go wkrótce i całą trójką wyszli z loszku, prosto w noc. Lecz ciemność wcale nie panowała teraz w mieście. Kami widziała wyraźny grymas na twarzy Pielgrzyma, który zmełł przekleństwo w ustach i przyspieszył. Machnął na nią ręką, żeby się pospieszyła. Dało się słyszeć wrzaski ludzi i szczęk kling.
    - Co się dzieje?! - wykrzyknęła, spanikowana. Mężczyzna uciszył ją natychmiast, kładąc jej dłoń na ustach.
    - Król czyści miasto - powiedział cicho, praktycznie szepcąc jej do ucha. - Nie krzycz, bo nas znajdą.
    Przeszli może ze dwieście stóp, gdy dostrzegli gwardzistów, w jednej ręce trzymających pochodnie, w drugiej - miecze. Okrążyli garstkę ludzi, wśród których wyraźnie było widać kobiety i dzieci. Pielgrzym zatrzymał się, wpatrując się w rozgrywającą się przed nimi scenę w niemym przerażeniu.
    - Zrób coś! - warknęła na niego Kami. - Nie mogą ich zabić! Nic im nie zrobili!
    Mimo wszystko wiedziała, że to bezcelowe. Z opowieści dowiedziała się, że był całkowitym pacyfistą i brzydził się przemocą, wnioskując po fakcie, że nigdy nie bronił się przed atakami. I tak, jak się spodziewała, mężczyzna dalej stał w miejscu. Westchnęła cicho.
    - Dlaczego? dlaczego król to robi? - powiedziała cicho Val. - Przecież ci ludzie są niewinni?
    Pielgrzym zagryzł mocno wargi. Kami pomyślała, że to chyba jednak lepiej, że nie usiłuje wdać się w bezsensowną walkę. Nie miał broni, a skoro brzydził się przemocą, to pewnie za wiele nie umie?
    A sekundę potem wpatrywała się w jego plecy, w płaszcz, który nagle otworzył się i zaczął łopotać jak peleryna. Przypomniała sobie, że on tego płaszcza nigdy nie rozpinał. Co się dzieje?
    Gwardzista uniósł swój ciężki, półtoraręczny miecz, by opuścić go na bogom ducha winne dziecko. Rozległ się paniczny pisk, który zlał się z wrzaskiem matki nieszczęsnej ofiary. Z tym, że była to ofiara niedoszła. Niesamowicie silny cios zatrzymał się na skrzyżowanych klingach mieczy, które dzierżył Pielgrzym. Były to dwa, popularne wśród maokańskiego ludu takawy, miecze o zakrzywionych ostrzach. Przez chwilę na oczach Kami mierzyli się wzrokiem i siłowali. W pewnej chwili Pielgrzym naparł ciężarem swojego ciała, przebijając się przez paradę przeciwnika. Zrobił to na tyle szybko, że pozostali nie zdążyli go zaatakować. Na oczach wszystkich Pielgrzym zaczął robić jakieś niesamowite, nieludzko szybkie i niewiarygodnie precyzyjne ruchy i cięcia. Masakra nie trwała nawet trzech sekund. Wszyscy gwardziści byli martwi, nim zdążyli upaść na bruk. Kobiety zaczęły piszczeć z przerażenia. Pielgrzym odwrócił się w stronę Kami i dziewczyna zrozumiała nagle, dlaczego. Nie chodziło wcale o fakt, że zrobił taką niesamowitą wręcz rzecz, którą niektórzy nazywali "krwawym ratunkiem". Chodziło o to, że nagle go rozpoznali. Była tylko jedna osoba na całym świecie, która miała grubą, czarną nicią wyszyty na torsie obraz Mrocznego Anioła. Pielgrzym miał na sobie czarne spodnie, ale nie nosił już żadnej koszuli i straszliwe dzieło sztuki było widać wyraźnie w świetle płonących pochodni. Kami uzmysłowiła sobie, że wie o tym człowieku bardzo dużo. Z legend, opowieści i zwykłych plotek. Pielgrzym był członkiem Bractwa, grupy, którą straszyło się dzieci. Z tym, że Bractwo zginęło podczas niesamowicie wyczerpującej walki, gdy przeciwników było tak wielu, że nawet ich nieziemska siła nie była w stanie im pomóc. A teraz jeden z nich stał tuż przed nimi, wcale nie dumny ze swojego czynu, ba, chyba był z tego powodu smutny. Kami uzmysłowiła sobie jeszcze jedną rzecz.
    Pielgrzym miał na imię Igarian, co znaczyło "Ogień" w jego ojczyźnianym języku.
    Igarian podszedł do niej powoli, trzymając miecze w rękach. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Odezwać się? Milczeć? Które lepsze?
    - Więc to dlatego zawsze chodzisz w płaszczu! - wykrzyknęła Val. Jej głos był dziwny, jakby była podekscytowana tym wszystkim. Chociaż powinna się bać. Igarian westchnął. Chciał coś powiedzieć, ale ktoś mu przerwał.
    - Igarian! - rozległ się gromki okrzyk. - Nie wierzę! Kopę lat! Przyznam, że ze wszystkich, najmniej oczekiwałem akurat ciebie. Z drugiej strony, tylko ty przeżyłeś. Najmłodszy, niedoświadczony członek Bractwa.
    Pielgrzym zacisnął mocniej dłonie na rękojeściach swoich mieczy. Kami nie zdziwił fakt, skąd ktoś taki jak on może znać króla. Bardziej szokujące było to, że król mówił do Igariana jak do starego znajomego.
    - Garrin. Zdradziłeś swoich Braci, zrobiłeś z siebie króla i teraz zabijasz niewinnych. Jakże to do ciebie podobne. - Igarian wyglądał, jakby ledwo wstrzymywał się przed rzuceniem się na władcę. Mimo to, jego głos brzmiał nadzwyczaj spokojnie. - Dlaczego to robisz? Co oni ci zrobili?!
    - Wciąż nie rozumiesz, Igarian. - Król Garrin zaśmiał się głośno. - Przecież nic się nie zmieniło! Robię dokładnie to samo, co wtedy. Składam ofiarę krwi dla tego, kogo ty masz wyszytego na torsie. Ale odrobinę zmienił się powód. Wtedy pragnąłem władzy i teraz już ją mam. Teraz chcę po prostu siły. Niewyobrażalnej mocy, jaką zawsze obiecywał nam stary, dobry Lin. Pamiętasz Lina? Pamiętasz, jak wbiłem mu nóż w gardło?
    - Zamknij się! - warknął Igarian.
    Kami patrzyła na to wszystko w niemym zdumieniu. To, co się tutaj działo było wręcz niewyobrażalne. Nagle poczuła coś zimnego w okolicy brzucha. Była w szoku, nie wiedziała, co się stało. Usłyszała pisk Val, potem wściekły wrzask samego Pielgrzyma. A przed sobą widziała parę czarnych jak węgiel oczu króla.
    - Potrzebuję krwi dziewczyny, która posiada wróżkę - usłyszała jego szept.
    - Igarian! Zrób coś! - załkała wróżka.
    Już biegł na pomoc swojej towarzyszce. Usiłował dźgnąć władcę w głowę, ale ten odwrócił się w jego stronę i jednym palcem zatrzymał lecący ze świstem miecz, kładąc go na jego szpicu. Pchnął bez wysiłku, posyłając ostatniego członka Bractwa na ścianę pobliskiego budynku. Wtedy też przekręcił poszarpane ostrze rytualnego sztyletu w brzuchu Kami, teraz dopiero powodując jej bolesny wrzask. Widać było, że napawa się tym dźwiękiem, a także jej bólem i niesamowitą mocą, która wypływała na niego wraz z jej krwią.
    - KAMI! - ryknął Pielgrzym, nieco chwiejnie stojąc na nogach. Nie zwracał jednak uwagi na fizyczny ból, a na dziewczynę, którą znał przeszło godzinę, którą zdążył polubić i teraz na jego oczach umierała. Widział panikę w jej oczach, niedowierzanie i po prostu cierpienie. Popatrzyła na niego ostatkiem sił, a potem osunęła się bezwładnie na Garrina. Ten wyszarpał ostrze z jej ciała i pozwolił jej upaść na bruk. Potem popatrzył wymownie na Igariana. Uśmiechał się. Napawał się jego gniewem.
    Król uniósł wysoko rękę, w której trzymał nóż. Krew ściekała po jego ramieniu wąską strużką.
    - Kami? - Igarian usłyszał zapłakany szept. Tuż nad ramieniem Pielgrzyma wisiała Val. Łzy lały się z jej oczu strumieniami. - Dlaczego on to zrobił?
    - Czyż to nie oczywiste, młoda wróżko? - Garrin zaśmiał się ohydnie. - Im silniejsza jest osoba, którą zabiję, tym silniejszy potem będę.
    - Val, znikaj stąd - nakazał Igarian.
    - O, nie. Nigdzie się stąd nie ruszam. Nie pozwolę, by ten wstrętny kundel chodził po tym świecie. Chcę ci pomóc, jak tylko zdołam.
    - Jakże szlachetne. - Garrin wyprostował się. - Niestety, jesteście troszkę za słabi, by mnie skrzywdzić. Widzisz, Igarian, ja ciągle się rozwijam. Nie masz szans.
    Pielgrzym pomyślał o Kami, o swoich martwych Braciach, którzy zginęli przez stojącego przed nim człowieka. Dlaczego on wciąż niszczył to, o co Igarian dbał, co cenił?! Co z tego, że nie znał Kami praktycznie wcale. I tak zdołał ją polubić. Może nawet zaprzyjaźniłby się z nią, gdyby wszystko było tak, jak on to zawsze planował. Kiedy trafił do Yysen w poszukiwaniu tego zdrajcy, po cichu, nie wyróżniając się z tłumu, chciał się zemścić. Ale im dłużej oczekiwał na dogodną okazję, tym bardziej podobało mu się to spokojne życie. Ludzie nie nienawidzili go, jak wtedy, gdy był w Bractwie, czasem nawet mu pomagali. Mimo, że uważali go za jakiegoś świra, lubili go i jego podejście. Wtedy też stwierdził, że zemsta niczego nie zmieni. I nadal tak sądził, ale już nie chodziło o zemstę, nie chodziło nawet o wymierzenie kary za wszystko, czego Garrin dokonał.
    Chodziło już tylko i jedynie o powstrzymanie szaleńca.
    Igarian ukląkł na jednym kolanie, wbił oba miecze w bruk, przymknął oczy, jakby w transie.
    - Smutek Ognia - powiedział cicho. Jego miecze zajaśniały na czerwono.
    Val znała ten atak. Była to najsłynniejsza rzecz, która pojawiała się w każdej legendzie o Bractwie. Wiedziała więc, że to niesamowicie potężna rzecz, ale także niezwykle niebezpieczna. Wiedziała też, że Igarian nie żartuje, że nie obchodzi go, co się z nim stanie. Liczyło się teraz tylko jedno. Śmierć Garrina.
    Człowiek znany jako Pielgrzym ruszył z niesamowitą prędkością, zbliżając się ku przeznaczeniu. Ale on nie miał zamiaru zderzyć się ze swoim.
    On ruszył, by rzucić Garrina naprzeciwko jego własnego.
    Dalej nie wiem, jak sobie poradzić z akapitami na blogu.
  6. mister155
    Krótko, ale muszę wyrazić mój żal i bezgraniczny smutek. Kiedyś jeszcze, kiedy ten darmowy, sieciowy klon Guitar Hero lub - jak kto woli - Frets on Fire był NAPRAWDĘ darmowy. A tu co? Przeszedłem raz mój ukochany One Winged Angel - zonk, więcej nie pograsz. Jedna gra na dzień. Płać, albo płacz.
    Cóż, rozumiem, kiepska sytuacja i w ogóle, wszystko idzie w stronę czystej komerchy. Z bólem serca zawiadamiam szanownych Graczy JamLegend oraz twórców tejże produkcji, do których te słowa zapewne nie dojdą - właśnie straciliście wiernego fana. Bo płacił za coś, co z definicji miało być darmowe, to za cholerę nie będę.
  7. mister155
    Wczoraj, jak tylko zobaczyłem wiadomości, to solidnie się zaniepokoiłem. Im dłużej się zaczytywałem, tym bardziej zaczynałem się bać. Tak, chodzi o to, co jest dziś na nagłówkach: Atak Korei Północnej na Koreę Południową. Cholera, już sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Mam nadzieję, że to się skończy w sposób pokojowy, ale chyba jednak Clancy za bardzo rzucił mi się na mózg. Tyle już naczytałem się u niego na temat wojen, ataków nuklearnych i tym podobnych, że aż zaczynam się bać o nasz kraj. Bo to wszystko może być jedną, wielką reakcją łańcuchową: wojna - Korea prosi USA o pomoc - USA prosi o pomoc sojuszników, coby się nie nudzili tam sami - Polska to "sojusznik" USA. Niby z Irakiem Polska chyba też zbytnio powiązana nie jest (wyprowadźcie mnie z błędu, jeśli się mylę), a i tak nasi żołnierze tam stacjonują/owali. Właściwie, to niczego tak bardzo się nie obawiałem, jak Korei Północnej. Ani to nie da sobie przemówić do rozumu, zrobi toto co będzie chciało, zero kontaktu z ludźmi... Jeśli jeszcze dojdzie do użycia broni nuklearnej (właśnie, po jaką cholerę Południowi chcą mieć u siebie amerykański arsenał nuklearny?!), to nam się zgotuje Fallout. A co wy uważacie na ten temat?
  8. mister155
    Uwaga! Lojalnie ostrzegam, że to, co znajdujecie w moich felietonach, to moje, jedynie moje i tylko moje, prywatne zdanie.
    Przyznaję, że zainteresował mnie wpis Akeiena o współczesnych 'wojownikach polskich', czyli o niejakich dresach JP. Wspomniał tam o ich głupocie, przewagi mięśni nad mózgiem i ich zachowaniu w grupie, z czym się w pełni zgadzam. (Dla chętnych: Wpis Akeiena) Chodzą, żądają fantów pod groźbą znanego ogólnie wpie*, uważając pojedynki honorowe za takie, gdzie ich jest, przyjmijmy, 4, a oponentów - 1. Ale nie chcę tu rozpisywać się o tym, co już ktoś prawdziwie opisał, tylko o całej reszcie, która momentalnie przyszła mi na myśl metodą skojarzeń. Czyli służby państwowe i władza tego państwa.
    Jak wszyscy - bądź prawie wszyscy - wiemy, w roku 1795 naszą Ojczyznę spotkał los niefajny, mianowicie ostatecznie zniknęliśmy z map świata, podczas gdy Rosjanie, Prusacy i Austriacy cieszyli się jak dzieci, że oto kosztem praktycznie żadnym został zwiększony ich teren. Oczywiście, Polacy, jak to Polacy, dać się nie chcieli i walczyli, póki mogli. Ale fakt faktem pozostaje - do roku 1918, przez 123 lata Polski zwyczajnie nie było. Zapewne zastanawiacie się teraz, jaki jest powód, dla którego odchodzę od tematu w stronę historii. Ano następujący: przez 123 lata gospodarka naszego kraju, nasz postęp cywilizacyjny całkowicie stanął w miejscu. A teraz ludzie usiłują nadrobić straty, które ponieśliśmy przez ponad wiek. Jak im idzie? Wystarczy jedynie popatrzeć na strony z wiadomościami. PO i PiS. Praktycznie pół Polski stoi za każdą z nich (pomijając mniejsze partie) i do czego to doprowadza? Do kłótni. Niemalże wojny domowej. Dobro Ojczyzny, coś, co powinno łączyć, dzieli. Dzieli, bo wszyscy mają swoje wyidealizowane pomysły na to, 'jak zrobić lepiej', które, oczywiście, kłócą się zawsze z pomysłami drugiej strony. Powoli zaczyna to obierać coraz to gwałtowniejszą formę. Nie zdziwię się, gdy w końcu w Sejmie rozpęta się burda jak na stadionach. Polityk A kłóci się o coś z polityk B. A ja się pytam, CO MNIE TO OBCHODZI?! Jestem Polakiem, żyję w Polsce i jedyne, czego pragnę, to dobra swojego i mojego Narodu! Guzik mnie obchodzi wszystko, co się z tym nie wiąże! A że oni wszyscy wcale nie mają zamiaru przestać, to ja mam jedną propozycję, którą - gdybym mógł - prawdopodobnie bym zastosował. Wywaliłbym wszystkich, co do jednego, na zbity pysk i zmienił ustrój polityczny. Na jaki? Nie wiem. Może monarchię - ale taką prawdziwą monarchię, nie, jak w UK, gdzie Królowa pełni funkcje ozdobne państwa. Żeby się znalazł jeden, porządny człowiek, żeby mógł wyprowadzić państwo z anarchii, w której się obecnie znajduje (bo jak to inaczej nazwać? Wszystko jest, a jakby nic nie było. Kononowicz jednak coś racji miał). Może trafiłby nam się drugi Kazimierz Wielki? Albo drugi Henryk Walezy, czy też jakiś despota. Mniejsza o to, ważne, żeby W OGÓLE BYŁ ZALĄŻEK JAKICHŚ ZMIAN! To, co się teraz dzieje, to powtórka z historii. Wystarczy popatrzeć na anarchię wśród szlachty przed rozbiorami. Jest podobieństwo? Jest korupcja, są kłótnie, jest nie wiadomo co? Jest!
    Punkt drugi: służby państwowe. Konkretniej mam tu na myśli policję i służbę zdrowia. Zacznę po kolei, przytaczając wypowiedź skocznego do w/w wpisu na temat JP:

    I tu się z nim absolutnie zgadzam. Ostatnio często słyszy się o wyczynach policji. Że np. nie pomogli tonącemu, 'bo nie mają odpowiednich możliwości' i tylko przyglądają się, jak chłopak usiłuje uratować życie dwóm osobom na raz. Udało mu się po połowie, bo nie otrzymał żadnej pomocy. Dalej, jak zauważył skoczny, policjanci często przyczepiają się o to, o co się żaden normalny człowiek nie przyczepił. Prawdopodobnie dlatego, żeby ludzi wkurzać bądź mieć dodatkową kasę za mandaty, bo innego wyjścia nie widzę. No i poza tym - jak człowiek nie chce dostać mandatu - to biorą łapówki. A, nie powiem, to złe. Co to za służby porządkowe, które same sobie przeczą? Następnie: służba zdrowia. Ludzie, którzy (nie)leczą. No i dramaty ludzi, bo NFZ nie zrefunduje operacji, nie pomoże przy rehabilitacji, nie zrobi nic. Lekarze tak samo, o mało co dbają, mało ich obchodzi. Przyjdą, kiedy chcą, zrobią, co chcą, pójdą, kiedy chcą. Oczywiste skojarzenie z niejakim drem Housem, chociaż niejaki dr House coś przynajmniej robi. A nasi polscy lekarze, w pogoni za pieniądzem, a nie za zdrowiem pacjenta, niekoniecznie.
    I wiecie co? Mimo wszystko, nie mam zamiaru rezygnować z tego kraju. Nie wyjadę na stałe. Dopóki Polska nie zmieni się na lepsze, będę nań psioczył. Ale za cholerę nie będę ignorował tego, co się tu dzieje. W końcu jakoś doprowadzimy do polepszenia tego wszystkiego. Musimy.
    A na rozluźnienie:

  9. mister155
    Udało mi się dorwać do produkcji, na którą czekałem dłuższy czas. W końcu. Ja, amator bajek, włożyłem ładną płytę do czytnika, spędziłem ponad półtorej godzinki z miłym uczuciem, które chwyta mnie zawsze, jak oglądam produkcje animowane. Czyli, jak zwykle, spodobało mi się.
    Motyw klasyczny: Mamy chłopaka-nieudacznika o wdzięcznym imieniu Czkawka, mamy dziewczynę, w której ten się podkochuje (wątek miłosny przecież być musi! Aczkolwiek, co dziwne, nie jest on aż tak natarczywy jak w wielu innych produkcjach), mamy ojca chłopaka, który z synka dumny nie jest i nieśmiałe próby chłopaka, który chce się wykazać. No i raz jeden, podczas zwyczajnej wioskowej walki ze smokami, przypadkowo właściwie chwyta jedną z bestii. Jak też można wnioskować po tytule, zaczyna się z gadem przyjaźnić, co skłania się ku niecodziennej tresurze.
    Dreamworks. Więcej komentarza nie trzeba. Stojąca na równi z Disneyem wytwórnia filmów animowanych (nazywanych przeze mnie bajkami. Nie burzyć mi się tu, wg mojego słownika bajka to tyle, co animowany film/serial nieopowiadający o czymś co naprawdę ma/miało miejsce) ma prestiż. Wystarczy mi tylko powiedzieć, że to ona/Disney jest twórcą danej bajki, a już mogę się wybierać do kina/czekać na DVD (chociaż na ten film mógłbym wybrać się do kina na 3D, cholera). Jak zwykle, wykonali kawał doskonałej roboty. Animacje są świetne, modele postaci również niezgorsze. Polski podkład, co prawda, nie wywarł na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia, jednak i tak aktorzy podkładający głosy doskonale się spisali. Gratka dla wszystkich miłośników filmów animowanych.
    9/10

  10. mister155
    Jestem wielkim fanem bajek. Nie bardzo obchodzą mnie ludzie, którzy się ze mnie z tego powodu śmieją, za to spotkałem wielu takich, którzy mają dokładnie takie samo zdanie: dowolne bajki wytwórni Disney i Dreamworks (uwaga: BAJKI. W 3D, w 2D, nieważne, ale BAJKI. Nie te szmiry typu High School Musical). Dzisiaj, jako że na Mszę z okazji zakończenia pielgrzymki do Częstochowy do Krakowa zjechali się poznani nań przyjaciele, to wybraliśmy się do kina, godzina seansu podmusiła nas do wybrania akurat tego filmu. I, jak to zwykle bywa ze mną i bajkami, nie żałuję.
    Film opowiada o Gru, człowieku, który chce być największym złoczyńcą na świecie z powodu konkurencji postanawia ukraść Księżyc, zdobywając tym samym wieczną sławę. Ale konkurencja nie śpi i by ją wykiwać, zmuszony jest zaadoptować trzy, przeurocze (jedna z bajkowych zasad) dziewczynki z domu dziecka. I jak to bywa (kolejna z bajkowych zasad), wywracają jego świat do góry nogami, aż w końcu nie jest w stanie im się oprzeć.
    Od strony technicznej: Film zrealizowany w popularnej ostatnio animacji 3D z fenomenalnym udźwiękowieniem (Hans Zimmer. Więcej komentarza nie trzeba) i bardzo dobrym, polskim dubbingiem (jedna z rzeczy, przez które uwielbiam bajki. Przeważnie PLDub jest świetny). Wiadomo, obowiązkowe przesłanie i zwyczajny, prosty a skuteczny humor. O ile mało było bajek, które pozwalały mi się nie śmiać przez kilka minut pod rząd z jakiegoś prozaicznego powodu, o tyle to jest wyjątek od reguły. O ile - wiadomo - jest śmieszna, to trzeba się nad nią również zastanowić. Mimo to -
    Polecam każdemu, nie tylko maniakom bajek. Te produkcje są zwyczajnie życiowe.
    9/10

  11. mister155
    Patrzę na news odnośnie Heavy Rain na Move. Wzrok mój smutny, wzdycham. Lepsze to niż wpadać w szał. A że nie bardzo mam z kim pogadać, żeby odreagować, postanowiłem napisać, dlaczego to mam wielką awersję do konsol.
    Komputer, którego używałem jakoś do marca bieżącego roku otrzymałem jeszcze na Pierwszą Komunię, tj. w roku 2003. Przez cały ten czas jedyne zmiany, jakie w nim zaszły, to zmiana karty graficznej z GeForce 2 MX 440 na Radeona 9000 Pro i dokupienie gigabajta RAMu. Trzeba przyznać, że na długo ten sprzęt się nie nadał, bo gdzieś na przełomie 2006/2007 pojawiły się pierwsze produkcje, które współpracy odmówiły. Pamiętam ten szok, gdy pożyczony od kumpla Double Agent wyrzucił błąd o braku Shader Model 3.0. Pierwszy szok. Wtedy też u kuzynki, która posiadała kablówkę, oglądałem wieczorami Hypera. Wtedy już zazdrościłem posiadaczom konsol. Mimo próśb, nigdy żadna konsola nie została zakupiona. Sytuacja nie była jeszcze tak tragiczna, bo zrzucałem wszystko na niedziałającego peceta, zgodnie z prawdą zresztą. Jakoś dwa lata temu sytuacja poprawiła się na dwa tygodnie, gdy tata pożyczył od kolegi starego Xboxa (stąd wzięło się moje zainteresowanie Ninja Gaiden i Dead or Alive - wyjątki potwierdzające regułę), co jednak wiele rozrywki mi nie dostarczyło, bo zwyczajnie nie zdążyło. Z kolei rozpacz złapała mnie, gdyż po premierze GTA4, gdy szwagier stwierdził, że mu nie wejdzie, kupił sobie X360. Innymi słowy - wszyscy, kogo znałem, kumple i rodzina, mogli w ogóle grać w nowe, fajne produkcje. Szwagier pożyczył swoją konsolę, przeszedłem ostatkiem sił Ninja Gaiden 2, skończyło się. To były dopiero zalążki.
    W marcu, właściwie na urodziny, tata kupił na allegro 3-miesięczny sprzęt za 1500, warty definitywnie o wiele więcej, wraz z całym wyposażeniem: monitorem LG, myszką, klawiaturą... Wtedy, gdy mogłem normalnie zacząć grać, pojawił się bezpośredni powód, dla którego znienawidziłem konsole. Exclusive. Ninja Gaiden, Dead or Alive, Naruto, za którym swego czasu przepadałem, a ostatnio jakoś mniej, God of War, Red Dead Redemption, Uncharted, InFamous, Dead Space 2 (!) czy w końcu nieszczęsny Heavy Rain, duchowy spadkobierca mojego ulubionego Fahrenheita. Dla moich rodziców kalkulacja jest prosta: Masz komputer = możesz grać = nie potrzebujesz konsoli = nie kupimy = zero exclusive konsolowych = powinieneś się cieszyć z komputera. Cieszę się, owszem, przynajmniej w końcu mogę dyskutować o kumplach, którzy grają w produkcje z 2009 i 2010 roku. Co nie zmienia faktu, że jestem zwyczajnie zły. Uważam, że to nabijanie kasy dla producentów konsol. Chcesz tę grę - kup konsolę. Z drugiej strony, czy wydanie takiego Heavy Rain na PC nie zwiększyłoby w dodatku przychodów? Mam 16 lat, właściwie nie bardzo się na tym znam, nie chodzę jeszcze do pracy, więc zdaję się na łaskę rodziców i maślanym wzrokiem wodzę za nowymi tytułami na PS3/XBOX360, które z miłą chęcią zobaczyłbym w przytulnym miejscu na półce w mojej komputerowej kolekcji.
    Draństwo.
  12. mister155
    Mile zachęcony wizją powrotu do lubianego przeze mnie świata Resident Evil i obejrzenia filmu o masakrowaniu zombie w trzy-de [śmiech z taśmy], wybrałem się do kina. Oczywiście, kontynuacja walki Alice (not-in-game) z korporacją Umbrella i samym A. Weskerem (bardzo fajna kreacja Shawna Robertsa), spotykając przy okazji starych znajomych, w tym znanych także graczom. Zacznę od tego, co mi się nie spodobało: po pierwsze - film równie dobrze mógłby mieć tytuł Matrix: Zombie. Trochę zbyt wiele tego skakania po ścianach, strzelania na lewo i prawo podczas bullet-time, omijania pocisków - mimo, iż to wszystko wygląda diablo efektownie. Po drugie - Kto, do jasnej cholery, obsadził Wentwortha Millera (Michael Scofield ze Skazanego na Śmierć, jakby ktoś nie wiedział. W co nie wierzę) w roli Chrisa Redfielda?! Toż to potwarz dla samego Chrisa, każdy, kto choć pobieżnie oglądał w/w Prison Break wie, że ten aktor do roli agenta BSAA za cholerę się nie nadaje. Teraz ta bardziej pozytywna strona - film jest miłą, rozluźniającą odskocznią od codzienności, da się go oglądać bez krzywienia pyska, nawet Miller, który zupełnie do Chrisa mi nie pasował, zagrał go naprawdę przyzwoicie, nawet przyjemnie się na niego patrzyło. W filmie o wiele więcej jest nawiązań do nowszych, mniej klasycznych odsłon, a najwięcej - do Resident Evil 5. Fani znajdą tu więc zombie wyglądające jak zarażenie pasożytem mieszkańcy Czarnego Kontynentu, pieski z rozdwojonymi głowami, a nawet znajomego nam
    . Nie oczekiwałem po tym filmie czegoś szczególnie głębokiego i - jak zwykle - dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem.
    Kilka pytań do osób, które oglądały całą serię i są bystrzejsze ode mnie:
    7/10, czyli nie oczekujcie wiele, ale zobaczyć możecie.
    Cel po oglądnięciu filmu: Skończyć w końcu te RE5! ><

  13. mister155
    Gry epickie dla mnie, czyli produkcje, po których jedną z pierwszych myśli było 'OMG', 'ocb', 'JUŻ?!' bądź też głębokie, pełne (za)dumy westchnienie. [Kolejność dowolna]

    Fahrenheit
    Lucas Kane w toalecie przydrożnej kafeterii zabija przypadkowego człowieka w zupełnie nieprzypadkowy sposób, który sugeruje, iż jest on sadystycznym lekarzem, powodując powolną, bolesną śmierć. Ale to nie on zabił. Jak to, pomyśli gracz, on, a nie on? Brzmi tajemniczo? I o to chodzi - fabuła jest jednym z najmocniejszych punktów produkcji. Z równym powodzeniem można by grę nazwać interaktywnym filmem, w którym nasze decyzje wpływają na przebieg rozgrywki. Grafika na dzisiejsze standardy nie jest już najwyższych lotów, za to nie powoduje jakiegoś straszliwego grymasu i okaleczenia zmysłu wzroku. Udźwiękowienie - zwłaszcza muzyka - idealnie wpisuje się w pseudofantastyczny, mroczny klimat produkcji. Jest to jedna z tych pozycji, przez które mam awersję do exclusivów konsolowych - konkretnie przez jej duchowego spadkobiercę, Heavy Rain. Jeśli miałbym w całym moim życiu zagrać w jedną, jedyną przygodówkę, to definitywnie byłby to Fahrenheit.

    Devil May Cry 4
    Jedna z gier, których nie trzeba przedstawiać. Dante wkurzył Nero i jego pobratymców, więc ten idzie dorwać Syna Spardy. A co na jaw wyjdzie podczas tej podróży, to już zupełnie inna gadka. Gra produkcji japońskiej. Produkcje z Kraju Wschodzącego Słońca lubię szczególnie. Ogólne zamierzenie - jeden bohater z nadludzkimi umiejętnościami, dziesiątki przeciwników i miód wręcz wypływający z ekranu. Tak samo fabuła - o ile wiele naprawdę ciekawych, nierzadko sławnych książek przeczytałem, o tyle wciąż uważam, że Japończycy wyobraźnię mają tak niesamowitą, że żaden Europejczyk ni Amerykanin nie jest w stanie im dorównać. Pozycja zwłaszcza dla fanów japońskich slasherów, ale jeśli ktoś się wciągnie, to już koniec. Gra, której zakończenie zwieńczone zostało westchnięciem radości. Piękna pozycja, nie tylko pod względem graficznym i dźwiękowym.

    Splinter Cell: Conviction
    Gra nie otrzymała przesadnie dobrych recenzji od Redakcji, co nie zmieniło faktu, iż oczekiwałem na tę grę od momentu zakończenia Double Agent i w chwili, gdy tylko się ukazała, kupiłem ją w ciemno. I nie zawiodłem się. Nie oczekiwałem powrotu do korzeni, oczekiwałem brutalnej zemsty Sama Fishera, agenta Trzeciego Eszelonu i dostałem ją, ukazanej w pięknym stylu. Oczekiwałem efektownej strzelaniny i ją otrzymałem. Gra nie jest zbyt głęboka, jednak satysfakcjonująca. Zakończenie daje do myślenia i, oczywiście, zostawia otwartą furtkę do kontynuacji, którą robi ktoś, kto na grach się zna. Cokolwiek będzie w kolejnym Splinter Cell, ktokolwiek będzie jego bohaterem, ja go kupuję.

    Call of Juarez: Więzy Krwi
    Prequel Call of Juarez, ukazujący perypetie trzech braci i wydarzenia, które były punktem wyjścia jedynki. Sama rozgrywka to po prostu bardzo satysfakcjonująca strzelanina, jednak z głębszym przesłaniem. Czy naprawdę to fortuna jest najważniejsza w życiu? Czy dziewczyna jest ważniejsza od braterskich więzi? Zakończenie z gatunku tych, przy których zaciska się zęby. Świetna rzecz, ładna grafika, świetna, wpisująca się w klimat muzyka i fabularna głębia, w której można się utopić. Polecam każdemu fanowi strzelanin i westernów. Howgh!

    Seria Assassin's Creed
    Ludzie psioczą na fabułę, a mi się ona podoba. Fakt, nagle ucięta historia może trochę wkurzyć i przyprawić o niedosyt, ale rozwój wypadków jest co najmniej ciekawy. Głównym bohaterem całej serii jest właściwie niejaki Desmond Miles, potomek legendarnych Asasynów. Bohaterowie, z którymi spędzamy większość czasu, to jego przodkowie, wydobyci Animusem na wierzch przez genetyczną pamięć mężczyzny. Odwieczna wojna między Templariuszami i Asasynami wciąga gracza i powoduje wypieki na twarzy. O ile pierwsza część jest powtarzalna - to powie każdy, nawet mnie o mało to nie zniechęciło - o tyle druga już tego błędu się ustrzegła i jest to zgrabnie powiązana historia. Umiejętności zabójców dają poczucie siły. I ponownie zazdroszczę graczom konsolowym, którzy w Brotherhood zagrają kilka miesięcy przede mną.

    Seria Ninja Gaiden
    Wyjątek potwierdzający regułę. Właściwie jedyne gry, w które mam możliwość swobodnie grać na szwagrowej konsoli, bo są właśnie na Xboxa 360. Co nie zmienia faktu, że wcale nie obraziłbym się, gdyby zrobić z nich konwersję jak z Devil May Cry. Jak to produkcja japońska, gra jest świetna i jednocześnie piekielnie trudna. Kilkakrotnie w podczas walki z bossami miałem zamiar cisnąć padem o podłogę, z finalnym bossem NG2 męczyłem się dobre trzy godziny, aż dziada jakimś fartem ubiłem. W każdym razie, perypetie Ryu Hayabusy to jeden z najlepiej wspominanych przeze mnie kawałków fabuł gier. Masakra w najpiękniejszej postaci, równie płynnej, co w DMC4. Powód, dla którego Ninja stali się jednymi z moich ulubionych bohaterów ever. Tutaj z kolei zazdroszczę posiadaczom PS3 wersji Sigma, w których jest opcja kooperacji oraz planuję zdobycie Dual Screen, by zabrać się za Ninja Gaiden Dragon Sword. Zakończenia typu 'No i tak ma, k, być!' Do tej pozycji dopisać można jeszcze Dead or Alive, dziejące się w tej samej rzeczywistości. Przez tę bijatykę tak przyzwyczaiłem się do płynnej walki Hand2Hand, że nie spodobał mi się Street Fighter 4.
    BONUS:

    Seria FEAR
    Horror najwyższych lotów i jedna z najlepszych strzelanin, w jakie grałem. No, bo kto nie lubi słodziutkiej, ośmioletniej/szesnastoletniej dziewczyny w czerwonym wdzianku/bez wdzianka i z czarnymi, przykrywającymi twarz włosami? =] Mimo, iż fabuła nie wydaje się najwyższych lotów, detale i smaczki w niej umieszczone nie pozwalają przestać o niej myśleć. Jedynce nie można wiele zarzucić, może prócz powtarzalności poziomów, z kolei dwójka nie straszyła tak, jak jedynka (chociaż i tak udawało mi się na krześle skakać, gdy jakiś potwór wyskakiwał mi zza drzwi). Mimo to, gdy najpierw przeszedłem jedynkę, nie mogłem uwierzyć w zakończenie, które zresztą zrealizowano doskonale, otwierając furtkę do kontynuacji, a zakończenie dwójki zadziwiło i nieco sfrustrowało.
    Polecam każdemu, kto lubi strzelać i nie boi się - nomen omen - bać. Z niecierpliwością oczekuję na trójkę.
    Siedem pozycji, każda dla mnie świetna w każdym calu. Aż ma się ochotę sprawdzić, jak Hayabusa i Ezio Auditore poradziliby sobie ze współczesną armią klonów i Almą, czy bracia McCall wyszliby z pojedynku z Samem Fisherem żywi i jak poradziliby sobie Dante i Nero w Fahrenheitowym uniwersum. Dla mnie te pozycje są niesamowite, zawsze będą miały swoje miejsce na półeczce z wybitnymi dziełami. Dla mnie te produkcje można opisać jednym słowem.
    Epickie.
  14. mister155
    W me, jakże ciekawe łapki, dostał się ten ciekawy film reżyserii Martina Scorsese z główną, świetnie zagraną rolą Leosia DiCaprio. Słów kilka o fabule:
    W roku 1954 szeryf imieniem Teddy, wraz ze swym nowo przydzielonym partnerem, Chuckiem, dostają się na Wyspę Skazańców, odnaleźć zaginioną pacjentkę działającego tam szpitala psychiatrycznego. Jak w najlepszych kryminałach: wyspa, jedyna droga powrotu - czyli prom - i sztorm, który skutecznie powrót uniemożliwia. Bohater coraz bardziej wnika w działania szpitala, nic nie wydaje się tu takie, jakim jest naprawdę, w końcu nie wiadomo już, komu można zaufać...
    Można by rzec, że podczas filmu gatunek zmieniał się kilkakrotnie. Począwszy od kryminału, poprzez dreszczowiec, a kończąc na dramacie psychologicznym. Film sprawił, że ja, było-nie było, amator powieści kryminalnych i thrillerów poczułem się całkowicie zagubiony i przerażony. Scorsese naprawdę potrafi nadać świetny klimat i tutaj to udowodnił. Zwłaszcza na samym końcu, gdzie wszystko się rozwiązuje, emocje sięgają zenitu, okazuje się... Jak dla mnie, to zakończenie zaszokowało mnie o wiele, wiele bardziej niż legendarnego Siedem. Jeśli będziecie mieli okazję, to nie wahać się ani sekundy, bo to jest produkcja Definitely-Must-See.
    10/10
    Jedyny film tego typu, który tak mnie wciągnął i wywołał u mnie takie emocje. Nigdy nie gustowałem w gatunkach innych niż wypełnione po brzegi wszelaką, przeważnie krwawą akcją.

  15. mister155
    Jaka była geneza polskiej Lekkiej Grupy, znanej także potocznie jako Elitarni?
    W 2003 roku została ustanowiona rewolucyjna Ustawa Sierpniowa. Dokument ten przewidywał całkowitą reformację Rzeczpospolitej. Począwszy od szkolnictwa, poprzez policję i służby zdrowia, a na przepisach prawa karnego kończąc. Wtedy to pozwolono ludziom w wieku lat piętnastu chwytać się normalnej, 'dorosłej' pracy i zdawać egzamin na prawo jazdy. Została również stworzona polska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, której siedziba mieściła się w Krakowie, w pobliżu Rynku Głównego. Reformy pozwoliły powstać pierwszym grupom Agentów. Szczególną popularność zdobyło OpForce. Trzydziestoosobowa załoga dzieliła się na dwa człony: SAINTS, sześć grup dwuosobowych, których to zadaniem był wstępny rekonesans. Byli awangardą. Drugim członem było sześć trzyosobowych grup GHOSTS, którzy zajmowali się wspomaganiem Świętych i wykańczaniem akcji za pomocą brutalnej siły ognia. Najlepsi z najlepszych, szkoleni po to, by - kiedyś mały i polegający na innych - kraj mógł stanąć na nogi i rozwijać się. Obie grupy miały uprawnienia znacznie przekraczające wyobrażenia ludzi.
    Agenci OpForce mieli przywilej nieomylności. Jeśli któryś z nich coś powiedział, to musiała to być z pewnością prawda. Na tej samej zasadzie działał ich drugi przywilej. Agenci mieli prawo zlikwidować każdą osobę, jeśli uznają, że przeszkadza im ona w wypełnianiu obowiązków. Podjęto oczywiście odpowiednie środki ostrożności, by ta władza nie uderzyła nikomu do głowy. W większości członkowie OpForce o tych środkach ostrożności nie wiedziała, jednak nic nie zmieniało to w ich podejściu do życia. Wiedzieli, że zostali Agentami po to, by Polska mogła prawdziwie zaistnieć. Nikt nie miał zamiaru robić czegokolwiek wbrew woli Ojczyzny.
    Elitarni nie byli jednak Agentami OpForce, chociaż mieli z nimi silne powiązania. Po pierwsze: powstali z woli Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Po drugie: Mieli takie samo podejście do życia, jak członkowie OpForce. Wszyscy oni byli patriotami z krwi i kości. Lecz o ile OpForce rozwiązywało różnorakie sprawy wewnątrz i na zewnątrz kraju, będąc bardziej jak detektywi, o tyle Elitarni byli niewielkim, kilkuosobowym ledwie oddziałem komandosów. Młodzi wojskowi z potencjałem, którzy jednak z różnych względów nie dostali się do bardziej elitarnych jednostek Wojska Polskiego, GROM-u lub też podobnych organizacji. Ich zadania były różne. Począwszy od odbić ważnych dla dyplomacji polskiej ludzi, poprzez ratowanie żołnierzy i jeńców wojennych, aż po dostarczanie ściśle tajnych, diabelnie ważnych przesyłek. W przeciwieństwie do OpForce, o Elitarnych świat nie wiedział. Media zawsze przekształcały ich akcje na rachunek kogoś innego, co tylko było im na rękę.
    Członków Lekkiej Grupy było pięciu. Najstarszy z nich - Michał Zakrzewski, pseudonim Cichy, miał dwadzieścia siedem lat, pochodził z Wrocławia i był świetnym snajperem. Mimo to nie widział siebie w społeczeństwie. Nie lubił towarzystwa innych ludzi i rzadko z kimkolwiek rozmawiał. Dlatego właśnie ten pseudonim, zapewne także i specjalizacja, jak uważali jego koledzy. Samotnie i z daleka od ludzi, jedynie ze swoim wiernym karabinem Sig Sauer SSG 3000.
    Dowódcą grupy był dwudziestoczteroletni Maciej Zakała z Krakowa i wbrew swojemu nazwisku był świetnym żołnierzem. Dobry człowiek na dobrym miejscu, jak powiedział o nim jego przełożony. I miał w stu procentach rację. Przyjaciele nazywali go Zak, jak sam ich prosił. Nie lubił złych gości i lubił dziewczyny - inną sprawą jest, że zupełnie do nich szczęścia nie miał. Każda jego próba podrywu zostawała szybko udaremniana, jeśli nie przez skonsternowaną dziewczynę, to przez niego samego, przez jakiś głupi tekst lub zachowanie. Sam twierdził w żartach, że kobiety po prostu nie potrafią docenić jego wewnętrznego piękna.
    Jeśli wymagała tego sytuacja, Elitarni łączyli się w dwie grupy po dwie osoby (plus, oczywiście, Cichy, podpatrujący akcję z wystarczającej odległości). Partnerem Zaka w takich wypadkach był przeważnie dwudziestopięcioletni Marek Kocicki alias Kot, z Warszawy. On jednak był w stałym związku, więc nie podzielał problemów swojego przyjaciela. Lekkoduch. Do każdej sytuacji był w stanie podejść bez stresu, co niekiedy ratowało życie jego towarzyszom. Wielokrotnie musiał wyciągać Zaka z opresji - najczęściej, gdy dziewczyna, którą usiłował poderwać, miała napakowanego sterydami chłopaka. Był dobrym mówcą i choć nie wahał się użyć siły w razie konieczności, przeważnie gładkimi gadkami udawało mu się zażegnać niebezpieczeństwo.
    Kolejnym członkiem, zarazem najmłodszym, był Sebastian Kowalski w wieku dwudziestu dwóch lat, pochodzący z bliżej nieznanej nikomu wsi. Normalny chłopak, potrafiący obchodzić się z bronią równie dobrze, jak z wszelakimi innymi rzeczami. Nie był kobieciarzem, chociaż miał wiele 'przyjaciółek'. I faktycznie, nie były one dla niego przeważnie nikim więcej. Po prostu dobre towarzystwo, z którym lubił posiedzieć po służbie. Przyjaciele nazywali go Rockmanem z powodu ulubionego gatunku muzyki. Przeważnie był spokojny, ale w przeciwieństwie do Kota, on nie stronił od walki, gdy zostawał rozjuszony. A bić potrafił się nieźle.
    W parze z nim była jedyna kobieta w zespole, również w wieku dwudziestu czterech lat i również z Krakowa, Natalia Sól, oczywisty pseudonim - Słona. Była raczej sceptyczna - zwłaszcza do swoich kolegów z oddziału, którzy albo robili jakieś całkowite głupstwo, albo usiłowali ją poderwać (z wyjątkiem wiernego swojej narzeczonej Kota), co zresztą również było błędem samym w sobie. Była raczej drażliwa, więc reszta Elitarnych starała się jej nie podjudzać, bo potrafiła być naprawdę groźna. Lecz mimo to, była ogólnie lubiana - i za ładny wygląd, i za te pozytywne cechy charakteru, Słona była bowiem przyjacielska mimo swego sceptyzmu. Łatwo można było ją polubić, o ile się jej nie denerwowało, nie podrywało i nie zwracało uwagi na ogólny cynizm.
    Lekka Grupa zwana Elitarnymi była więc małą, niepozorną grupką ludzi wykonujące takie zadania, że szarych obywateli objąłby strach na samą myśl o ich trudności i tak tajne, że szary obywatel nie miał nawet cienia podejrzeń, że ta zgrana paczka może być w ogóle niebezpieczna.
  16. mister155
    UWAGA! Tekst może zawierać spoilery!
    Jako fan serii, gdy tylko znalazłem wolną chwilę, ruszyłem wraz z dwójką towarzyszy do kina na seans. Będę szczery, spodziewałem się po tym filmie wiele.
    Pierwsze zaskoczenie pojawiło się już po pierwszych kilku minutach filmu: Książę wcale nie jest księciem, a do tego ma imię! Tak samo zresztą, zniknęła ukochana wielu fanów Farah, a zastąpiła ją księżniczka Tamina, strażniczka tajemniczej broni. Książę szybko zostaje wplątany w zabójstwo swojego przybranego ojca i wraz z Taminą muszą uciec Persom.
    Więcej z fabuły nie zdradzę. Ogólnie, w filmie nie podobało mi się kilka rzeczy. Fabuła niewiele wspólnego ma z grą, w której przecież historia była jednym z najważniejszych i najlepszych czynników. Dalej, korzystania ze Sztyletu Czasu było tu zwyczajnie zbyt mało, właściwie Książę ani razu nie poprawił błędu w walce. Jego przeciwnikami nie były potwory zrodzone z Piasków Czasu, a zwykli ludzie. I wiecie, co?
    Podobało mi się.
    Książę Persji, który z Księciem Persji wiele wspólnego nie miał, to, według mnie, jedna z lepszych ekranizacji gier, jakie oglądałem (chociaż, przyznam się szczerze, aż tak wiele ich nie widziałem). Efekty specjalne miał naprawdę znakomite, zwłaszcza spodobał mi się efekt cofana czasu. Jake Gyllenhaal postarał się, i chociaż jego facjata niezbyt mi tu pasowała, to zagrał dobrze. Brawa dla charakteryzatorów, bo mimo wszystko faktycznie przypominał nieco oryginalnego Księcia. Wątek został zakończony luźno. Na tyle, by nie czuć, że czegoś tu brakuje, ale by można było też wziąć się za kontynuację. Osobiście mam nadzieję, że ją popełnią. Nie jest to może film wybitny, ale kawał dobrego rozluźnienia po ciężkim dniu, o ile ktoś nie spodziewa się geniuszu na miarę gry. Bo, mimo wszystko, film nie dorasta jej do pięt. Ode mnie:
    7+/10
  17. mister155
    Uwaga! Tekst może zawierać spoilery!
    Kumplom znowu się udało i znowu wyciągnęli mnie do kina na coś, czego zwiastun widzieliśmy przy okazji Księcia Persji. Tym razem padło na Drużynę A.
    Przyznam bez bicia - serialowego oryginału nie oglądałem, a jeśli, to zupełnie tego nie pamiętam.
    Scenarzyści od razu wrzucili mnie na głębokie wody. Akcja przyspiesza z sekundy na sekundę, po to, by przyspieszyć jeszcze bardziej. Dla mnie, oczekującego rozluźniającej rozrywki, seans okazał się podwójnym strzałem w dziesiątkę. To, co dzieje się na ekranie od początku do końca można określić tylko jako jedno: czyste, epickie szaleństwo! Iście Hollywoodzki styl, a i wiele razy musieliśmy tłumić radosny chichot. Film nie jest nieprzewidywalny, ale dobrze się bawiłem, gdy bohaterowie rozwijali wątek, a odkrycie, kto również był członkiem tego wszystkiego zadziwiło. Aktorzy zagrali świetnie, a Hollywood dopieściło nas efektami specjalnymi. I przeogromnymi babolami, jak to oni potrafią (chodzi mi głównie o te ich nieprawdopodobne wyczyny. Lot podczas misji w Meksyku, krematorium i scena z czołgiem - kto oglądał, ten wie, o co mi chodzi). Mimo to było to tak niesamowicie zrealizowane, że wyszło im to na wielki plus. No, bo przecież czemu niby w filmie o (było, nie było) szaleńcach miało nie być całkowicie szalonych (choć bezsensownych) scen? To, co działo się na ekranie, to jedna, wielka rozróba. I na to właśnie liczyłem. Z mojego punktu widzenia, gościa, który (prawdopodobnie) pierwszy raz na oczy widzi The A-Team:
    8+/10
    [Cholera, moja pisarska natura wzięła górę. Po filmie znowu mam wenę ]

×
×
  • Utwórz nowe...