Skocz do zawartości

Knight Martius

Emerytowani Eksperci
  • Zawartość

    2680
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Knight Martius

  1. Knight Martius
    Chyba leń mnie dopadł, bo od zamieszczenia poprzedniego rozdziału minął niemal miesiąc… Ale ważne, że jest. Kontynuujemy wydarzenia z rozdziału piątego.
    Miłej lektury!
    A, i jeśli ktoś tę powieść tu jeszcze czyta, to niech da o tym znać, tak żebym wiedział, że nie zamieszczam jej tylko na zasadzie "sztuka dla sztuki".
     
    *  *  *
    VI
     
    Zaczęło padać. Nie ulewnie, jednak wystarczająco, by zmusić Kalderana do znalezienia sobie schronienia. Trzysta stóp pod leżem Episkryp’iahela była jaskinia, która nadawała się idealnie.
    Smoczy rycerz siedział z odchylonymi skrzydłami pod ścianą, raptem kilka kroków od wyjścia. Mógł zagłębić się w grotę bardziej, lecz wolał wyglądać na zewnątrz, słuchając dudnienia deszczu o skałę. Nie miał wyboru – musiał przeczekać.
    Czy smok naprawdę wiedział, gdzie Kalderan powinien zacząć szukać pobratymców? Przecież nawet o tym, że Iklestria upadła, Episkryp’iahel usłyszał dopiero od niego. Jak ktoś tak niezorientowany mógł smoczemu rycerzowi pomóc? Może Teires i Irrioni mieli na myśli kogo innego? Wszak musieli zdawać sobie sprawę z tego, co mówią. Ale półsmok nie znalazł w Burzowych Górach nikogo więcej, a sam wielki jaszczur potwierdził, iż tylko on tutaj mieszka.
    Smokowiec nie był pewien, czy może temu wszystkiemu zawierzyć, czy nie. Nie miał też pojęcia, w jaki sposób smok mógłby dociec, gdzie znajdują się inni z jego rasy. Znów musiał oczekiwać wyroków losu. Tego samego przeklętego losu, który rzucał Kalderana tam, gdzie mu się żywnie podobało.
    Smoczy rycerz wściekł się na tę myśl. Z trudem opanował wybuch gniewu.
    Półsmok przypomniał sobie o Drenzoku. Jaszczurowie chętnie chodzili na pielgrzymki do smoków, ale żeby przyłączył się do plemienia z własnej, nieprzymuszonej woli? A może właśnie siłą nakłonili go, aby wyruszył wraz z nimi? To miałoby sens. W końcu jak ten barbarzyńca miałby nagle zacząć szanować jakąkolwiek tradycję?
    „Nawet gdy czyni coś dla innych, zawsze wypatrywa w tym własnego interesu” – pomyślał. „Zawsze. Nie zmieni się za żadne skarby, nawet gdyby podarowały je same smoki”.
    Przestało padać.
     
    Rozmowa z Episkryp’iahelem oraz oddawanie czci trwały jeszcze długo. Dla Drenzoka wręcz za długo. Nic, tylko pochlebstwa, modły, „jak to wspaniale, że Przodkowie zesłali nam ciebie”, modły, podkreślanie wyższości smoka nad innymi istotami. No i modły.
    „To tylko smok, do cholery” – pomyślał barbarzyńca ze złością. „Porozmawiajcie z nim jak równy z równym, a nie wymyślacie mantry”.
    Szczęśliwie wódz uznał, że plemieniu należy się odpoczynek. Wtedy nagle jaszczurowie spostrzegli, że na zewnątrz pada deszcz, więc zapytali Episkryp’iahela, czy mogliby spędzić czas u niego. Zgodził się.
    Obecnie Drenzok siedział pod ścianą wraz z Tan’iss u boku.
    Nie widział, czy Kishr’reth jest zły na jaszczurzycę za to, że wywołała zamęt, chcąc wspiąć się do leża smoka wraz z innymi. Nawet jeśli, nie dawał tego po sobie poznać. Tan’iss szybko się dopasowała do Ostrych Kłów, a przecież należała do plemienia od niedawna! Rozmawiając z braćmi i siostrami, barbarzyńca pewnego razu stwierdził ze śmiechem, iż zaczęto ją traktować jak jedną z ludu szybciej niż jego.
    Episkryp’iahel postanowił się zdrzemnąć, a wszyscy jaszczurowie zajęci byli rozmowami. Oboje mieli więc czas dla siebie.
    – Martwi mnie coś – rzekła Tan’iss.
    – Hm?
    – Tamten… czerwonołuski. Starszy brat. Nie wiem, czy…
    – Nie – przerwał barbarzyńca. Z drugiej strony, Kalderan rzeczywiście go zastanawiał. Co wyrabiał u smoka? – To kretyn, ale ma duże poczucie… tego, kto jest wrogiem, a kto nie. Nie zagraża nam.
    – Znasz go? – zapytała Tan’iss.
    – Ta… Powiedzmy. Ale może nie mówmy o nim, bo… irytuje mnie to, dobrze?
    – A ja bym o tym pomówiła. Poza tobą nie znam innego starszego brata, więc rozumiesz. Fascynuje mnie.
    Smokowiec westchnął.
    – Widziałaś może, co miał na sobie?
    – Tak, to chyba ciepłokrwiści nosili. To jest… metalowe odzienie?
    Drenzok kiwnął głową.
    – Po iklestryjsku mówi się na to „zbroja”. Idzie o to, że tamten nie jest Drakh’kirenem, który żył w plemieniu. Tacy, co nosili „zbroję”, nazywali się Drakh’teira.
    – Czyli?
    – Jak by ci to wyjaśnić… „Teire” to inaczej „ten, który miłuje honor”. Drakh’teira byli jak ci ciepłokrwiści w metalowych odzieniach. Mieli taki durny kodeks, który kazał im chronić słabszych, służyć panom – trochę tak jak my podlegamy wodzowi – czy modlić się do bogów.
    – Durny?
    – Tak, durny. Bo było w nim tyle sprzeczności, że każdy smok by się złapał za głowę. A smoki czciliśmy nawet bez kodeksu. Ale oczywiście Drakh’teira musieli wepchnąć się ze swoim, bo ubzdurali sobie, że inaczej ciepłokrwiści by nas zatłukli. Cholerni tchórze.
    – Nie rozumiem. Dlaczego tchórze? Co takiego zrobili?
    Drenzok, już i tak rozparty pod ścianą, ułożył się jeszcze wygodniej, poprawił ogon.
    – Widziałaś, żebym nosił metalowe odzienie? Albo jakikolwiek jaszczur? Ostry Kieł? Nie. Nie wiem jak wy, ale my, Drakh’kirena, pochodzimy od smoków. Nasze łuski już chronią dobrze, a metalowe odzienie może się zniszczyć. Albo pokryć się rdzą. Wojownik nie potrzebuje tych bzdur. Gdyby jeszcze chodziło o proste ozdoby… ale nie. A Drakh’teirom nie było dość, że używali metalowych odzieni. Oni jeszcze zrobili z nich cechę rozpoznawczą tego swojego stanu.
    Jaszczurzyca pokiwała głową.
    – Dobra… Ja też nie rozumiem, na co im te metalowe odzienia. Ale co Drakh’teira chcieli nimi pokazać? Bo nie wiem, o co chodzi z „cechą rozpoznawczą”. Dziwnie to mówisz.
    – Zadajesz za dużo pytań – odparł barbarzyńca, a gdzieś w głębi głosu pobrzmiało warknięcie. Tan’iss spojrzała w bok zawstydzona i nie ciągnęła tematu.
    Drenzok spojrzał po wciąż rozmawiających jaszczurach. Niektórzy też wychodzili, by sprawdzić, czy przestało padać, po czym wracali, oznajmiając, że jeszcze nie.
    – Chyba się nie ulotnimy. Niech to.
    Tan’iss myślała przez chwilę. Smokowiec aż spojrzał na nią z zaciekawieniem.
    – Wiesz… Kiedy tak myślę o tamtym starszym bracie, to wydaje mi się, że się mylisz.
    – Niby w czym? – odrzekł barbarzyńca zniecierpliwiony.
    – W tym, że nam nie zagraża. Musimy coś z tym zrobić.
    – Do k***y nędzy, Tan’iss… Wiele mogę o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że cokolwiek nam zrobi. Co się tak przy nim upierasz?
    – To tylko przeczucie – szepnęła jaszczurzyca, zbliżywszy głowę do błony na policzku Drenzoka. Półsmok słyszał wyraźnie jej aksamitny głos. Taki, który sprawiał, że barbarzyńca chce być tylko przy niej i przy żadnej innej samicy.
    – Więc zachowaj to swoje przeczucie dla siebie i mnie nie denerwuj – odparł smokowiec bardziej ospale.
    – Ale pomyśl – Tan’iss szeptała dalej. – Starszy brat miłuje honor. Jak więc woli walczyć: sam czy z braćmi u boku?
    – Nie, na pewno miał braci – rzekł Drenzok swobodnie.
    – Nie rozumiesz. Rozwiązuje własne spory pojedynkami czy wraz z grupą?
    – Pojedynkami.
    – Tak, właśnie. Dlatego w jego mniemaniu my, Ostre Kły, nie mamy honoru. Tworzymy wspólnotę. Jeśli ktoś zadrze z jednym z nas, zadziera ze wszystkimi. Pomyśl też, co czerwonołuski sądzi o tych, którzy nie chcą nosić metalowego odzienia. Widzisz, każdy może paść jego ofiarą. Nawet ty.
    Barbarzyńca czuł się zdezorientowany. Coś mu podpowiadało, że Tan’iss nie ma racji; że mówi oczywiste głupstwa, które łatwo obalić. Lecz nie mógł wymyślić żadnych argumentów. Wiedział jedynie, iż głos jaszczurzycy jest bardzo piękny i zawsze chciałby go słyszeć.
    Mimo wszystko Drenzoka naszła wątpliwość.
    – Dlaczego ja?
    – Bo uważa cię za tchórza – szeptała dalej zielonołuska. – Ktoś, kto kryje się za braćmi i siostrami, kto pogardza metalowym odzieniem, nie może mieć honoru. Nie może więc żyć. Żadne z nas nie może żyć. Dlatego czujesz do niego wstręt, Drenzok. Boisz się go. Wiesz, że dojdzie do walki, więc robisz, co możesz, by pozbyć się go z myśli.
    Wówczas smokowca olśniło. Nic dziwnego, że Kalderan go nienawidzi! Aż w duchu zaczął zżymać się, iż nie uświadomił sobie tego wcześniej i w owej kwestii kto inny musiał barbarzyńcę wyręczyć.
    „Wiwerna zasr**a!” – pomyślał z gniewem. „Mogłem się tego spodziewać po tym padalcu!”.
    Drenzok spojrzał w oczy Tan’iss.
    – Ja nikogo się nie boję.
    Jaszczurzyca kiwnęła głową z uśmiechem. Delikatnie poruszyła w bok ogonem, tak że spotkał się z tym smokowca.
    – Czerwonołuski niedługo tu wróci, jestem tego pewna – odrzekła słodko. – A kiedy tak się stanie, to go przepędzisz. Czy nie tak?
    Barbarzyńca położył rękę na dłoni Tan’iss.
    – Niech tylko spróbuje wrócić.
     
    Kalderan nie liczył na to, że otrzyma upragnione odpowiedzi, lecz i tak postanowił znów odwiedzić Episkryp’iahela.
    Kiedy wylądował przed wejściem do leża smoka, zobaczył, jak w jego kierunku zmierza jeden z jaszczurów. Gdy obaj się do siebie zbliżyli, zielonołuski stanął. Mierzył Kalderana wzrokiem, z którego można było odczytać ciekawość, wręcz zachwyt. Smokowiec postanowił pozwolić się podziwiać – choć uważał to za krępujące, czuł, że osobnik ten darzy go dużym szacunkiem. Zauważył przy tym, iż jaszczur ma ogon niby maczugę, tak gęsto rosły tam kolce.
    Zielonołuski uklęknął na jednej nodze, mówiąc:
    – Starszy brat…
    Akurat to określenie Kalderan jeszcze pamiętał. Wydał przeciągły, spokojny pomruk aprobaty. Jaszczur wstał po dłuższej chwili, lecz nadal nie ośmielił się spojrzeć półsmokowi w oczy. Zawrócił w głąb jaskini, spoglądając na niego z oczekiwaniem. Smoczy rycerz niemo przyjął zaproszenie.
    Zaczął słyszeć rozmowy. Z pewnością prowadzili je inni jaszczurowie. Jednakże w żadnym razie nie odbierał tubalnego głosu smoka, jakby gospodarz zniknął bądź udał się na drzemkę. Gdy tylko smoczy rycerz dotarł wspólnie z towarzyszem do leża, skonstatował, że wszystko dobrze sobie wyobraził, włącznie ze śpiącym Episkryp’iahelem.
    Wtedy też oczy wszystkich zielonołuskich zwróciły się w stronę Kalderana.
    Smokowiec poczuł się zmieszany. W pierwszej chwili chciał zawrócić. Nie przywykł do bycia w centrum zainteresowania, nawet wśród tej rasy, tak ceniącej sobie obecność smoczego człowieka. Teraz jednak byłoby niezręcznie wyjść, zwłaszcza że smok mógł obudzić się w każdej chwili.
    Jednak nim ktokolwiek się poruszył, naprzód wyszedł Drenzok. Jaszczur spojrzał na barbarzyńcę pytająco, lecz ten go odepchnął. Smoczy rycerz obdarzył smokowca chłodem. Oczekiwał pretensji.
    Nie spodziewał się jednak, iż barbarzyńca drapnie półsmoka w ramię.
    Wszyscy jaszczurowie jak na zawołanie podnieśli się, ale czarny półsmok zatrzymał ich gestem. Rzekł słowa w jaszczurzym języku; Kalderan zrozumiał jedynie iklestryjskie „smoczy człowiek”. Jako że zielonołuscy stali, przyjął, że Drenzok powiedział, iż mają się nie wtrącać.
    W czerwonym smokowcu rosła wściekłość.
    – Masz mnie za idiotę, Kalderan? – zapytał barbarzyńca. – Myślisz, że nie wiem, po coś tu przyleciał? Nie wymordujesz mojego plemienia – ciągnął, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Ani nie zabijesz mnie. Ostatnio cię pokonałem, pamiętasz?
    – Któż wpoił ci nonsens, iż chcę was uśmiercić? – zdziwił się czerwony półsmok.
    – A jakie to ma znaczenie? – syknął czarny smokowiec. – Według ciebie nie mamy honoru, więc nie możemy żyć, tak? Nie boję się ciebie, Kalderan!
    Smoczy rycerz wyciągnął miecz.
    – Nie będę tolerował oszczerstw.
    Rozłożyli w gniewie skrzydła. Słychać było rozkazy wydane w mowie jaszczurów. Kalderan i Drenzok mieli się na siebie rzucić, kiedy nagle poczuli ból. Ciągnięto ich w przeciwne strony.
    – A ja nie będę tolerował bluźnierstwa! – ryknął wódz po iklestryjsku.
    Smokowcy nadal na siebie złorzeczyli. Każdego schwyciło mocno po dwóch jaszczurów; smoczy rycerz i barbarzyńca próbowali się wyrywać. Rykom, obelgom, tumultowi nie było końca.
     
    Wtedy obudził się Episkryp’iahel.
    Podniósł powoli łeb, obserwował zamieszanie. Najdłużej lustrował najpierw „smoczego rycerza” Kalderana, później smoczego człeka, który przyszedł tu wraz z Ostrymi Kłami. Gotowi byli rzucić się sobie do gardeł. Jaszczurowie próbowali ich powstrzymać. Szaman zmrużył oczy, co rusz gdzie indziej kierował głowę. Wódz i wielu innych tylko stało bezradnie; chcieli coś zrobić, lecz mogli jedynie rozłożyć ręce. Najdłużej Episkryp’iahel wpatrywał się w samicę. Działo się tyle, że nie wiedział, co myśleć.
    Jednak wiedział, co czuł: głęboki niesmak.
    Wówczas młody jaszczur z kolcami na ogonie zauważył – wraz z paroma pobratymcami – że smok wstał.
    – Czcigodny Episkryp’iahelu, jak to dobrze! Musisz nam pomóc!
    Gospodarz flegmatycznie wyciągnął łapę. Patrząc to na jednego smoczego człeka, to na drugiego, zaczął wykonywać palcami niezgrabne gesty. Mruczał zaklęcie.
    Kiedy skończył, ruszyła magiczna fala.
     
    Objęcia jaszczurów nie wytrzymały i smokowcy rzucili się na siebie.
    Kalderan uderzył mieczem. Drenzok uskoczył, ale broń zadrasnęła mu bok. Mimo to ruszył na smoczego rycerza, zadrapując naramiennik. Czterej zielonołuscy podchodzili do walczących, lecz obaj ich odtrącali. Zaraz ruszyła na półsmoków reszta jaszczurów.
    Smoczy rycerz i barbarzyńca znów natarli. Rykiem dodali sobie animuszu.
    – DOŚĆ!
    Ściany i podłoga poczęły drżeć, jakby miały się zaraz rozstąpić. Smokowcy stracili równowagę, po czym uderzyli o siebie. Jaszczurowie z głośnymi sykami opadli w tej samej chwili na czworaka, opierając się o ziemię tak twardo, jak tylko mogli.
    Tan’iss uderzyła wielka łapa, tak że impet rzucił nią o ścianę. Jaszczurzyca upadła na kolana i próbowała nabrać do płuc powietrza.
    Wstrząsy ustały równie nagle, jak się zaczęły. Wszystko ucichło. Smokowcy leżeli – Kalderan przygniatał ciałem skrzydło Drenzoka, natomiast jego własne okrywało głowę barbarzyńcy. Ostre Kły były w szoku. Tylko jeden głos mógł wywołać taki chaos. Jaszczurowie zwrócili oczy w stronę Episkryp’iahela.
    Smoczy rycerz z barbarzyńcą leżeli jak odrętwiali. Reakcja smoka sprawiła, że instynktownie, bezwiednie – choć jeszcze przed chwilą wydawało im się, że wiedzą, co robią – poczuli strach.
    – Chciałeś wskazówek, smoczy człeku – rzekł gospodarz do smoczego rycerza. – Jedną właśnie otrzymałeś.
    Dopiero po chwili czerwony smokowiec otrząsnął się z otępienia. Wstał ociężale, po czym stwierdził:
    – Nic nie rozumiem, Episkryp’iahelu.
    – Nie moje to zmartwienie.
    – Czcigodny, jakie zaklęcie rzuciłeś na smoczych ludzi? – odezwał się Tkhri’kshach.
    – Oni mają to odkryć. Teraz wynoście się.
    Wszyscy spojrzeli po sobie. To musiało rozdrażnić Episkryp’iahela, ponieważ powtórzył głośniej, aż znów zadrżały ściany:
    – Wynoście się!
  2. Knight Martius
    Czołem. Tym razem ponownie zgłaszam się z czymś niezwiązanym z prozą (ale obiecuję poprawę!), ponieważ rzecz dotyczy kolejnego projektu fandubbingowego, do którego przetłumaczyłem dialogi. Zresztą, ja go także reżyserowałem…
    Może kojarzycie taką internetową kreskówkę „RWBY”? W wielkim skrócie – jest to „amerykańskie anime” z obłędnymi  scenami walk, choć z wyraźnie niedomagającą fabułą i tak naprawdę dopiero kiełkującym rozwojem postaci (serial doczekał się dotychczas trzech sezonów, a niedawno zaczęto wypuszczać czwarty). Mimo to dla samej akcji, jak również świetnej muzyki – warto zobaczyć.
    Reżyserowałem fandubbing do jednego z czterech trailerów, które otwierają tę serię. Cały proces twórczy odbywał się w ramach grupy Hoshi Akari.
    Miłego seansu!
     
  3. Knight Martius
    Ogólnie czas mnie nie rozpieszcza (a później mogę być jeszcze bardziej zajęty), niemniej jednak dałem radę przejrzeć kolejny rozdział, tak że mogę Wam go pokazać. Wracamy w nim do wątku głównego.
    I nadal zachęcam do komentowania. To, że na komentarze nie odpisuję (i taką politykę będę jeszcze podtrzymywał), nie oznacza, iż ich nie czytam i nie wyczekuję. Rozumiem jednak, że choćby niektórych stałych czytelników porwało życie.
    Miłej lektury!
    Swoją drogą, właśnie zauważyłem, że w tytuł wpisu zawierającego poprzedni rozdział „Zjednoczenia” wkradła się niekonsekwencja. Mea culpa. Usunę, gdy w końcu znajdę czas, by przejrzeć jeszcze raz pierwsze rozdziały.
    *  *  *
    V
     
    Bardzo wysokie słupy skalne, wyrastające z niskich wzniesień, niemal sięgały ciemnych chmur. Zbudowane z brunatnych kamieni, ostro zakończone na szczycie, tworzyły atmosferę, która oszałamiała Kalderana nie gorzej niż wówczas, gdy przyleciał tu po raz pierwszy. „Jakby sami smoczy ludzie byli nimi zainspirowani, budując wieże” – pomyślał półsmok.
    Smoczy rycerz podróżował cały dzień i połowę następnego, lecąc; zatrzymywał się jedynie na polowanie, posiłek oraz sen. Moment, gdy ujrzał cel, był więc wspaniałym wynagrodzeniem podjętych trudów. Będzie jednak jeszcze większym, kiedy smokowiec odnajdzie osobę, o której powiedzieli bogowie. Szkoda, że nie wskazali też, gdzie dokładnie ona przebywa, ponieważ słupów znajdowało się tu pięć. Mogłoby więc dojść do tego, że Kalderan musiałby przeszukać je wszystkie.
    Znalazłszy się wysoko, smoczy rycerz ujrzał na ziemi jakąś grupę istot, chyba dwunożnych. Nie mógł jednak rozpoznać żadnej, choć z drugiej strony był ktoś, kto się wyróżniał. Jednak półsmok szybko przestał zaprzątać sobie tym głowę.
    Myślał, kim jest osobnik, którego szuka, i co mu przekaże. Samo to podniecało go tak, że nie zamierzał spocząć na laurach.
     
    Góry Niespokojnego Nieba wyglądały inaczej, niż Drenzok sobie wyobrażał. Z jednej strony niebo istotnie wydawało się niespokojne – wszystko przez liczne ciemne chmury – a z drugiej barbarzyńca nie spodziewał się tak ogromnych skalnych słupów. Przytłaczały go. Smokowiec nie mógł przestać porównywać się z tutejszymi szczytami i to sprawiło, że zapragnął wzlecieć wysoko. Krajobrazy obserwował zawsze z góry – stojąc w powietrzu, na wzniesieniach, wszystko jedno – i na samą myśl, iż mogłoby to wyglądać inaczej, było mu niedobrze. Jednak szybko zdołał odegnać to jako głupotę, zwłaszcza że nie wędrował sam.
    Jaszczurowie bardzo chcieli oddać cześć temu ich smokowi. W przeciwnym razie raczyliby zarządzać przerwy dłuższe niż na posiłek. Lecz Drenzoka nie irytował ciągły marsz, ale właśnie to, iż musiał towarzyszyć plemieniu; nie mógł lecieć. Szczęśliwie Episkryp’iahel był już niedaleko. Należało jedynie wspiąć się – zielonołuscy wiedzieli, w którym słupie smok mieszka – odbyć wizytę i osiedlić gdzieś na nowo wraz z pobratymcami. Żaden problem.
    Wówczas barbarzyńca ujrzał na niebie jakąś sylwetkę, ruchliwie krążącą nad górami. Nie zdawała się wielka. To była dwunożna istota. Drenzok pomyślał, że może to aves. Ale czego niby szukał w górach, szczególnie iż nie miał u boku nikogo ze stada?
    Półsmok jeszcze raz przypatrzył się sylwetce. I poczuł gniew.
    Gwałtownie rozłożył skrzydła, a wtedy będący obok Tkhri’kshach zatrzymał go ręką.
    – Drenzoku, nie.
    Wszyscy w jednym momencie spojrzeli na barbarzyńcę. Ten warknął.
    – Muszę się zobaczyć z tym tam. Z drogi!
    Zaczął machać skrzydłami, gdy nagle dwóch jaszczurów chwyciło go za ręce. Zaczęli się szarpać. Reszta zielonołuskich podeszła, przepuszczając Kishr’retha.
    – Kim on jest, że śmiesz zakłócać nam pielgrzymkę? – zapytał wódz.
    Drenzok wciąż próbował się wyrywać. Wtedy przemówił Tkhri’kshach:
    – Czyżbyś zapomniał o naszej tradycji? Pielgrzymka do smoka polega na tym, że odbywamy ją wspólnie. Wszyscy, Drenzoku. Nie chcemy bowiem rozjuszyć Przodków ani ich posłańców. A ponieważ ty też należysz do Ostrych Kłów, nie jesteś wyjątkiem.
    W tonie szamana słychać było naganę i zniecierpliwienie. W miarę jak mówił, barbarzyńca uspokajał się. Zdał sobie sprawę, że jego wściekłość nie ma sensu. Nawet jeśli naprawdę widział na górze Kalderana, co z tego? Miał własną misję, ten idiota nie był mu do niczego potrzebny.
    Drenzok złożył skrzydła. Jaszczurowie puścili go.
    – Prawda – odparł. – Przepraszam. Wybacz mi, wodzu.
    Kishr’reth skinął głową.
    – Przeprosiny przyjęte. – Wyszedł naprzód, po czym wskazał jaskinię u podnóży góry. – Niech samice i pisklaki skryją się tam wraz z dobytkiem. Iksha, będziesz im przewodzić. Poczekajcie, aż wrócimy od posłańca Przodków. Wtedy razem poszukamy miejsca, w którym się osiedlimy.
    Jaszczurowie nie mogli wkroczyć do leża smoka z bronią, gdyż w ten sposób obraziliby gospodarza. Oczywiste też było, co by oznaczała wspinaczka wraz z dobytkiem. Dlatego Ostre Kły wydały pomruki aprobaty, a Drenzok wraz z nimi.
    – Dobrze, wodzu – rzekła Iksha, po czym zwróciła się do samic: - Na pewno słyszałyście. Idziemy.
    – Czekajcie!
    Wszyscy odwrócili się w stronę źródła głosu. To była Tan’iss.
    Speszona jaszczurzyca dopiero po chwili przerwała ciszę:
    – Chcę iść z wami.
    Większość samców zaśmiało się, a samice – oburzyły. Barbarzyńca wyszczerzył zęby w uśmiechu, lecz nie z szyderstwa.
    – Nie idziesz – zawyrokował Kishr’reth.
    – Nigdy nie widziałam smoka z bliska. Poprzednie plemię nie chciało mnie do żadnego puścić, a tyle dobrego słyszałam o posłańcach Przodków.
    – Dlaczego nikt nie chciał, byś spotykała się ze smokami? – rzekł Tkhri’kshach zaciekawiony.
    – Bo byłam za młoda! A kiedy już miałam tyle lat, że wódz mógłby mi na to pozwolić, dawno odeszłam od swoich braci i sióstr. Teraz mam szansę, by zobaczyć smoka na własne oczy!
    – I myślisz, że kto będzie chronił dobytek? – syknął wódz. – Gdyby to ode mnie zależało, poszlibyśmy wszyscy. Ale nie zależy! Widzisz te góry? Najwyraźniej Przodkowie nie chcą, żebyśmy ruszyli tam wspólnie. Wszystkie macie zostać na ziemi, koniec!
    Tan’iss uklękła.
    – Błagam cię, wodzu! Stanie się coś dobytkowi, jeśli mnie nie będzie?
    Samice wrzeszczały z oburzenia, samce zaś patrzyły złowrogo, lecz nie robiły nic ponad to. Drenzokowi z kolei ta jaszczurzyca… zaimponowała. Owszem, czuł się, jakby słuchał pisklaka. I znów owszem, decyzja wodza była ostateczna. Ale Tan’iss miała trochę racji. W niektórych plemionach panował zwyczaj, że tylko dojrzali jaszczurowie mogą widzieć się ze smokami. Tłumaczono to prawidłem, iż młodzi mogą zbrukać niestosownym zachowaniem święte miejsce, którym jest leże posłańca Przodków. A Tan’iss dopiero niedawno stała się dorosła.
    Poza tym w jej postawie, uporze, coś fascynowało barbarzyńcę. Coś, co sprawiało, że aż nie wierzył, iż naprawdę o tym myśli.
    – Puść ją, wodzu. Chce zobaczyć Episkryp’iahela, więc jej pozwólmy.
    Kishr’reth spojrzał na smokowca z niechęcią.
    – Starszy bracie… To, że jesteś, kim jesteś, nie znaczy, że wolno ci rozkazywać…
    – Uważam, że powinieneś go usłuchać – przerwał Tkhri’kshach.
    Wzrok wodza emanował już złością.
    – Tradycja?
    – Opinia starszego brata powinna być niezwykle ważna dla plemienia. Dlatego myślę, że przepuszczenie Tan’iss jest naszej tradycji bardzo bliskie.
    Przywódca jaszczurów pokręcił głową z niedowierzaniem. Spojrzał na Drenzoka z pogardą tak wyraźną, iż smokowiec poczuł się nieprzyjemnie, po czym rzekł do samicy:
    – Tan’iss… Czy bardzo ci na tym zależy?
    Jaszczurzyca nadal klęczała.
    – Bardzo, wodzu.
    – A zatem powstań i wspinaj się wraz z nami.
    Samce zasyczały z aprobatą, ale głosom oburzenia samic nie było końca.
    – Tak postanowiłem – zawołał Kishr’reth władczo. – Ruszajmy!
    Drenzok sam nie wiedział, czy jest zadowolony z rozwoju wydarzeń. Usiłował nie myśleć, jak bardzo będzie miał przes***e u samic, zwłaszcza tych, z którymi kiedyś się kochał.
     
    Długo to trwało, ale Kalderan przeszukał jaskinie w większości skalnych słupów, aż, jak później sam zobaczył, natknął się na właściwą. I jak w każdym innym, gdy zagłębił się w korytarz, było duszno.
    Im dalej smoczy rycerz szedł, tym większa panowała ciemność. Nie zgubił się jednak, gdyż szybko dostrzegł jedno źródło światła: coś błyszczało, jakby kosztowności. Przy takich źródłach natomiast widział wszystko w barwach ciemnej żółci. Przyśpieszył kroku.
    Półsmok zaczął słyszeć głębokie oddechy, dobiegające daleko przed nim. Wkrótce jego oczom ukazał się drzemiący smok.
    Smok. Mógł się tego spodziewać.
    Ciemnobrązowe łuski, które, zdawało się, już dawno zmatowiały, poprzetykane były czarnymi fragmentami o różnych kształtach, ni to pasów, ni kropek. W policzkach obok zaokrąglonego pyska znajdowały się kostne wypustki, zaś z potylicy wyrastały cztery krótkie rogi i dwa nieco dłuższe. Mina gada wyglądała słodko, lecz Kalderan wiedział, że to tylko pozory. W ogromnej jaskini smokowiec dostrzegł również, rzecz jasna, skarb – głównie złote monety, ale nie w ilościach, o jakich słyszało się w różnych opowieściach – oraz bezładnie porozrzucane zwierzęce kości. Ze ścian w losowy sposób wystawało wiele słupów kryształu, w niewyjaśniony sposób oświetlających pomieszczenie. Wysoko, wysoko z sufitu zwisały nacieki skalne; woda z nich nie kapała. Burzowe Góry zaprawdę musiała opanować dziwna magia, skoro nawet w jaskini, w której powinna dominować wilgoć, było sucho.
    Przez żmudność, z jaką Kalderan przeszukiwał słupy skalne, całe podniecenie zdążyło zaniknąć – ale nie obudziło się ponownie. Za czasów Iklestrii bywało, że smoczy rycerz spotykał smoki, ale tylko wspólnie z pobratymcami; sam na sam odwiedził jednego w trakcie tułaczki, przypadkiem. Wielki gad zahipnotyzował półsmoka, po czym bawił się nim do woli, aż ten zdołał wyzwolić się spod wpływu zaklęcia i uciec. Smokowiec nadal traktował swych protoplastów z szacunkiem, lecz nauczył się, że wielu z nich to znudzeni, ekscentryczni osobnicy. Dlatego wolał okazywać ów szacunek z daleka.
    Ale jeśli ten smok wiedział to, czego oczekiwał odeń Kalderan, cóż pozostało? Z jednej strony nie wypadało zakłócać mu drzemki, z drugiej smoczy rycerz jakoś musiał zacząć.
    Na szczęście gospodarz go uprzedził – otworzył jedno oko i spojrzał na smokowca.
    Kalderan był zaskoczony, ale szybko się opanował. Zachowywał od smoka pewien dystans. Najmniejsza impertynencja mogła zniweczyć cały wysiłek.
    Wielki gad leniwie uniósł łeb. Patrzył na smoczego rycerza badawczo, aż wreszcie przemówił w swoim języku. Tubalny głos brzmiał przerażająco, a jednocześnie intrygująco, tak jak powinna brzmieć smocza mowa. Jednakże Kalderan nie rozumiał ani słowa.
    Gospodarz spojrzał na smokowca z zaskoczeniem, po czym kręcił głową przez chwilę. Rzekł w końcu po iklestryjsku:
    – Jakim niemądry! Skąd, smoczy człeku, możesz znać naszą mowę? Lecz nie martw się, wiem, czym jest wasz lud, toteż przyswoiłem sobie język, którym władacie.
    Właściwie to smokowiec, aby godnie uczestniczyć w pielgrzymkach, poznał podstawy smoczego języka. Sęk w tym, że już dawno ich zapomniał. Ale nie o tym chciał rozmawiać.
    – Jak cię zwą?
    – Jam jest Episkryp’iahel. – Smok zamyślił się. Smoczy rycerz oczekiwał w napięciu. – Kim jesteś, smoczy człeku? I z czym przylatujesz, że śmiałeś przerwać mi sen?
    Kalderan zawahał się; słowa Episkryp’iahela zabrzmiały groźnie. Ostatecznie przemówił:
    – Jam smoczy rycerz Kalderan. Episkryp’iahelu, chcę prosić cię o wskazówki.
    Smok pomachał ogonem, delikatnie pokiwał głową. Wstał ociężale.
    – Chciałbym ci coś wyjaśnić, smoczy człeku. W swym królestwie możesz dzierżyć tytuł szlachecki. Możesz być także podwładnym na roli, magiem, barbarzyńcą, samym królem. Możesz być wszystkim. Jednak dla mnie są to tylko puste słowa. Niezależnie od twego miejsca w hierarchii iklestryjskiej, traktowany będziesz z podobnym szacunkiem… o ile sam mi go okażesz. Niezmiernie rzadko mam okazję porozmawiać z inną istotą rozumną, a ze smoczym człekiem… Ho, ho, kiedy ostatnio to było? – Gospodarz podszedł do stosu złota. Łapą zaczął je macać, jakby czegoś szukał, a po chwili kręcił głową ze smutkiem. – Marnotrawstwo, zwykłe marnotrawstwo…
    – Episkryp’iahelu… – wtrącił Kalderan, nie dając się zbić z tropu. – Me królestwo przestało istnieć. Wszyscy moi pobratymcy zginęli. Chcę jednak ich odnaleźć, gdyż święcie wierzę, iż przy życiu ostały się choć niedobitki. Nakazano, bym w Burzowych Górach odnalazł kogoś, kto wie, gdzie owi smoczy ludzie przebywają.
    – Pięknie się błyszczą, prawda? – ciągnął swój temat Episkryp’iahel. – Czy wiesz, że inne istoty rozumne używają tych monet jako tak zwanych pieniędzy? Niebywałe marnotrawstwo! Żeby tak bezcenny kruszec zdewaluować i oceniać nim wartość wyrobów i usług, ulotnych jak chwile!
    Smoczy rycerz poczuł wściekłość. Mimo to mówił cierpliwie:
    – Episkryp’iahelu… Gdzie muszę rozpocząć poszukiwania swych pobratymców?
    – Zastanawiam się, czy te monety mogłyby posłużyć za ozdoby do rzeźb – perorował dalej smok. – Chciałbym porzeźbić. Od dawien dawna chciałem, wszelako twierdziłem, że moje łapy nie nadają się do tej czynności… Ale każdy smok znajdzie rozwiązanie…
    Kalderan ryknął gniewnie.
    – Nie obchodzi mnie to, smoku!
    Gospodarz spojrzał nagle na smokowca urażony. Prychając ze zniecierpliwienia, podszedł do niego, tak że spoglądał nań z góry. Smoczy rycerz, rozdrażniony, nawet się nie cofał.
    – Nie zdajesz sobie sprawy – zaczął Episkryp’iahel, cedząc każde słowo – że nie okazując szacunku istocie, która pamięta czasy, kiedy to twoich rodziców ni dziadków nie było nawet w planach – narażasz się na jej gniew, prawda? Czyś przypadkiem nie chciał się czegoś dowiedzieć? A zatem co, co, pytam, tak niezmiernie cię nurtuje, że zachowujesz się jak rozwydrzone pisklę, iżby tylko zwrócić na siebie uwagę?!
    Im dłużej smok przemawiał, tym większą unosił się złością. Zadziałało to na Kalderana tak bardzo, że ten spuścił pokornie głowę. Westchnął głęboko.
    – Wybacz mi, Episkryp’iahelu. Urażenie twej dumy było moją ostatnią intencją. Lecz zrozum mnie, muszę działać. – Smoczy rycerz nieśmiało spojrzał w oczy gospodarzowi. – Czy przeto udzielisz wskazówek, gdzie mam zacząć szukać innych smoczych ludzi?
    Episkryp’iahel patrzył na półsmoka bez emocji. Po chwili niebezpiecznie zbliżył doń łeb.
    – Nie myśl, smoczy człeku, że nie słuchałem. Słuchałem, i to bardzo uważnie. Swe pytanie zadałem wyłącznie w gniewie… Tak. Jednak musisz wiedzieć, że dopiero od ciebie dowiedziałem się, iż Iklestria została zgładzona, a wasz lud – zdziesiątkowany. Kto ci przekazał, że to ja mam wskazówki, gdzie szukać ocalałej garstki, o ile można tak owe niedobitki określić?
    – Moi bogowie, Teires i Irrioni, powiedzieli o kimś, kto mieszka w jednej z jaskiń Burzowych Gór. Przeszukałem większość, zaś odnalazłem jeno ciebie.
    Smok oddalił łeb zaskoczony.
    – Doprawdy? Sami bogowie? Hm, hm. Skoro tak mówią, pewnie mają rację. Musisz bowiem wiedzieć, iż na tę chwilę jestem jedynym mieszkańcem tych gór. Burzowe Góry, cóż to za fantazyjna nazwa!… Jednak znalezienie odpowiedzi na nurtujące cię pytanie wymaga czasu. Mam go mnóstwo, więc z chęcią oddam się kontemplacji.
    Kalderan chciał już zaprotestować, kiedy nagle z korytarza jaskini dosłyszał tupot bosych stóp. Wielu bosych stóp. Niebawem wyłoniły się z niej dwunożne gady, spośród których smoczy rycerz nie dojrzał smokowców. Musieli to być jaszczurowie; półsmok kiedyś spotkał tę rasę, na dodatek przypomniał sobie, co mówił Drenzok. Plemię, nieuzbrojone, szło dwiema kolumnami, tworząc przestrzeń dla środkowej, o wiele mniejszej. Na jej czele pewnie kroczył jeden z najwyższych gadów, z ciemnozielonymi łuskami poprzetykanymi gdzieniegdzie fioletowymi plamami, niezwykle umięśniony. Smoczy rycerz pomyślał, że to wódz. Za nim znajdował się mniejszy jaszczur, lecz odznaczający się kostną wypukłością na czubku głowy, dzierżący laskę z rubinem. Był jeszcze trzeci osobnik, ze skrzydłami, przewyższający nawet przywódcę. Półsmokowi serce zabiło mocniej.
    To był Drenzok.
    Odruchowo Kalderan chciał wyciągnąć miecz, ale szybko zrozumiał, iż nie ma to sensu. Jaszczurowie wyglądali na nie mniej zaskoczonych, choć poza tym nie zareagowali w żaden sposób. Episkryp’iahel przyglądał się zgromadzeniu zaciekawiony.
    Po chwili smok zaczął mówić językiem, który składał się, prócz głosek, z syków i pomruków. Swego czasu smoczy rycerz też próbował się go uczyć, lecz teraz pamiętał raptem pojedyncze słowa. Kiedy więc wódz odpowiedział gospodarzowi, Kalderan również nic nie zrozumiał. Wówczas wszyscy uklękli przed Episkryp’iahelem, zaś on sam uśmiechnął się. Rozmawiali dalej.
    Smokowiec jeszcze skierował wzrok na Drenzoka. Barbarzyńca posłusznie robił to samo co jaszczurowie, jednak smoczemu rycerzowi odwzajemnił spojrzenie. Było ono obojętne, pozbawione nawet pogardy. Czerwony półsmok czuł się zdezorientowany, ale zaraz pojął, w czym rzecz.
    „Więc to dlatego Drenzok poradził mi, abym zainteresował się plemieniem jaszczurzym” – pomyślał.
    Popatrzył jeszcze przez moment na zebranych, po czym opuścił jaskinię. Z czasem zaczął słyszeć zbiór głosów, jakby odmawiano mantrę.
  4. Knight Martius
    Jeśli ktoś stwierdzi, że zachowuję się jak (pardon my French) kobieta w ciąży – zrozumiem. Bo jeszcze jakiś czas temu byłem przekonany, że nie warto kontynuować „Zjednoczenia”, a teraz nagle uznałem, iż warto jednak pociągnąć je dalej. Zwłaszcza że od dłuższego czasu mam jeszcze kilka rozdziałów w zanadrzu.
    Ponadto dobrze się składa, ponieważ rozdział czwarty przypomni – a przynajmniej mam taką nadzieję – co się działo w prologu. Więc pisanie streszczenia przypominającego fabułę powieści chyba nie będzie potrzebne.
    Z tej okazji czuję się w obowiązku wspomnieć o dwóch sprawach.
    1) Jestem świadomy, że pewne kwestie w tej powieści wymagają zmiany albo przynajmniej przemyślenia, niemniej jednak stwierdziłem, iż gdybym chciał zacząć nad nimi pracować, to ciągu dalszego „Zjednoczenia” nie pokazałbym jeszcze przez długie miesiące (jeśli w ogóle). Dlatego założenia dotyczące ww. kwestii (języka bohaterów, ich przedstawienia, zgodności ich zachowania z reprezentowaną przezeń kulturą itp.) pozostają bez zmian do końca powieści, a nad ewentualnymi zmianami w tych założeniach pomyślę później. Jeśli komuś się to nie podoba, niech nie czyta.
    2) Nie będę przez jakiś czas odpisywał na komentarze (z wyjątkiem zdania typu „zapoznałem się, dziękuję”). Nadal będę je czytał i analizował, ale o co chodzi – jednym z powodów, dla których przestałem publikować w Internecie cokolwiek ze swojej twórczości, jest to, że krytyka czytelników stała się dla mnie nie do zniesienia. Mam na myśli zarówno nakładanie wymagań, które na mój gust są dla mnie zbyt trudne do spełnienia, jak i ruganie za wprowadzanie elementów, które są zgodne z moim zamysłem. Nie chcę po prostu, żeby taka polemika dla którejkolwiek ze stron skończyła się nieprzyjemnie. Poza tym, a) teoretycznie twórczość autora powinna być w stanie obronić się sama, b) czas, który poświęcam na polemikę z czytelnikami, mógłbym wykorzystać np. na pisanie i poprawianie kolejnych rozdziałów, a nie mam go znowuż tak dużo.
    Uff. Jak zwykle się rozpisałem. Ale dzięki temu wyjaśniłem wszystko, co chciałem wyjaśnić (chyba).
    Zapraszam zatem po ponadpółrocznej przerwie i życzę miłej lektury!
    *  *  *
    IV
     
    Johannes Ekhart stał oparty o drzewo i obserwował horyzont, będąc zdanym tylko na światło księżyca.
    – Johannes, przemęczysz się – odezwał się Kestrel, siedząc ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. Aby nie czuć pod sobą wilgoci, położył na ziemi kawałek skóry. Jak każdy jaszczur, potrzebował ciepła, szczególnie nocą.
    – Zastanawiam się tylko, czy już wracają – odparł człowiek. – I jak im poszło.
    – Martwisz się o nich?
    – Nie o to chodzi. Tego, że przyjadą cali, jestem pewien. Ale dobrze wiesz, że musimy znać rezultat tej… eskapady.
    Ekhart westchnął.
    – Ja wiem jedno – rzekł Kestrel. – W żaden sposób tego nie przyśpieszysz, a w irde może zdarzyć się wszystko.
    – W irde?
    Jaszczur uśmiechnął się z politowaniem.
    – W noc.
    – Nie znam twojego języka – powiedział Johannes, dostrzegłszy zmianę w mimice towarzysza.
    – Wiem. Po prostu wkurza mnie, gdy muszę komuś tłumaczyć jego zawiłości. – Kestrel spojrzał wprost w oczy Ekharta. – Usiądziesz? Czy nadal będziesz tak stał?
    Na początku człowiek chciał zaprzeczyć, ale ostatecznie musiał przyznać jaszczurowi rację. Podszedł do jucznego konia i wyjął z zapasów kolejny kawałek skóry, po czym usadowił się przy ogniu.
    – Wciąż wyglądasz na zamyślonego – stwierdził Kestrel.
    Johannes pokiwał głową.
    – Czy ci ludzie nie wiedzieli, że wynajęto już łowców nagród? – posłał pytanie w powietrze.
    – Może tak, może nie. Na pewno chłopów nikt nie powiadomił. Tylko jeśli chodzi o mieszczan… To rzeczywiście ciekawe.
    „Albo mieszczanom też nikt nie obwieścił, że ktoś już się tym zajmuje, albo chcieli na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość” – pomyślał człowiek. Jaki by ów powód nie był, dzięki temu zbiorowisku on, Kestrel i pozostała dwójka łowców nagród mogli zaoszczędzić sporo czasu.
    Johannes wiedział tyle, że od dłuższego czasu jakiś stwór zamieszkuje pobliskie tereny. I, jak to stwór zresztą, uprzykrza życie mieszkańcom. Już sam opis zaciekawił Ekharta. Człekokształtny smok, który dzierży miecz, a ponadto nosi zbroję. Na pytanie, co takiego zrobił, padła odpowiedź, że wywołuje panikę wśród ludności, a wieśniakom nawet spalił dużą część zboża. Dlatego burmistrz wespół z jednym z baronów postanowili wreszcie się ugiąć – wynajęli łowców nagród.
    Zebrała się drużyna. Johannes Ekhart był mężczyzną w sile wieku. Jego twarz porastał delikatny zarost, a sam człowiek wyróżniał się tym, że nosi kapelusz z rondem i ciemny płaszcz. Z kolei jaszczur Kestrel w niczym nie przypominał pobratymców z plemion łowiecko-zbierackich; należał do mieszczan. Ubierał się w jasnobrązowy kaftan – częściowo odsłaniający biały brzuch oraz klatkę piersiową – tudzież skórzane spodnie. Był bardzo wysoki, łuski miał zielone.
    Johannes i Kestrel rozbili prowizoryczny obóz – dwa namioty na polanie. Niedaleko stały konie każdego z jeźdźców, odpowiednio gniady oraz kasztanowaty.
    Ekhart znów się rozejrzał, a po chwili zadarł głowę. Na łące w oddali dostrzegł zapalony ogień.
    – Już jadą.
    Jaszczur również spojrzał w stronę horyzontu. Istotnie, w ich kierunku podążało dwóch jeźdźców – coraz lepiej dawało się dostrzec dosiadane kuce. Oraz sylwetki krasnoludów.
    Horin i Gunnar.
    Pierwszy z nich jechał na karym wierzchowcu. Rudą brodę miał zawiązaną na komicznie wyglądające dwa warkocze, a ubrał się w srebrzystą kolczugę i brązowe, skórzane spodnie. Z boku trzymał przytroczoną do pasa kaburę z bronią. Gunnarowi natomiast broda zwisała normalnie, za to eksponował bujną blond czuprynę. Utrzymywał ją opaską, która otaczała czoło i zatapiała się we włosach. Ubrany był podobnie jak Horin, jedynie nosił zatkniętą za pas wekierę. Dosiadał gniadego kuca. Jadąc, krasnoludowie rozmawiali; wyglądali, jakby mieli dobry humor.
    Johannes wstał. Gdy tylko jeźdźcy zbliżyli się, spytał wprost:
    – Czego się dowiedzieliście?
    Horin i Gunnar w jednej chwili przerwali rozmowę, po czym zeszli z wierzchowców. Pierwszy zaczął:
    – Dowiedzieliście, dowiedzieliście… Stwora nie ma, ot co!
    – A dokąd w końcu pojechaliście?
    – Pod taką jedną górę – odparł Gunnar, podchodząc do jucznego konia. Z zapasów wygrzebał suchy chleb. Zajadając się, mówił dalej: – Podoo tam miał miefkać, ale fie okazało, we nic z tego.
    – Czyli fiasko – skonstatował Kestrel. – Będziemy jechali po omacku.
    – Przynajmniej zaoszczędziliśmy sporo czasu – rzekł Johannes. – Horin, Gunnar. Jeśli założyć, że ta bestia mieszka w górze, to znaczy, że ma jakąś jaskinię. Byliście tam?
    – Ta – odparł rudobrody, po czym pociągnął łyk wody z manierki. – Weszliśmy z masą luda do środka. Jakiś rycerz uparł się, coby samemu wleźć, ale żeśmy mu nie pozwolili.
    Ekhart usiadł z powrotem, namyślając się chwilę.
    – Johannes? – zainteresował się Kestrel.
    – Kim był ten rycerz? – rzekł w końcu człowiek. – Jakieś znaki szczególne?
    – Nie wiem, na co ci to wiedzieć, ale przedstawił się jako Idrinus – odpowiedział Gunnar. – Cały był w pełnej zbroi płytowej, do tego jeździł na siwce. I na szyi miał… Co to było? Chyba amulet jakowyś. Widziałem, jak mu się zaświecił.
    Johannes spojrzał prosto na krasnoluda, jakby się ożywił.
    – I co potem robił?
    – Jakby to był sam nie wiem kto… Powiedział, że chce odnaleźć tego stwora i że musi w tym celu wyruszyć samotnie. Ot, cała historia.
    – Dokąd pojechał?
    – W sumie to nie wiem…
    – Gunnar, nie gadaj głupot – wtrącił Horin. – Traktem uciekł! Tym, co biegnie przez las. Widzieliśmy obaj przecież, kiedy żeśmy wyszli z jaskini.
    Ekhart pokiwał z namysłem głową. Po dłuższej chwili odezwał się:
    – Ustalimy warty i idziemy spać. Wyruszamy o świcie.
    Wszyscy spojrzeli na człowieka zdziwieni.
    – Aż tak jest dla ciebie ważny? – spytał Kestrel.
    – Ujmę to tak: jedyny trop, jaki mieliśmy, to zeznania mieszkańców, że widzieli, jak stwór lata po okolicy. Jednemu czy dwóm nawet wydawało się, że wylatywał z góry, pod którą wy dwaj – spojrzał na Horina i Gunnara – podjechaliście. Dlatego zresztą ten tłum tam się znalazł. Jeśli potwora tam nie ma, to znaczy, że jedyny nasz ślad przepadł.
    – Dalej mamy rycerza, który wkracza sam do wnętrza góry – ciągnął Johannes. – Po powrocie obwieszcza, że nikogo nie ma. Sam odjeżdża diabeł wie dokąd. I ma amulet, który mu się świeci. Czyli z jakiegoś powodu zależy mu, żeby znalazł bestię sam, a do tego wie, jak się za to zabrać.
    – Pierwszy wniosek rzeczywiście jest ciekawy – stwierdził jaszczur. – Ale drugi… To tylko domysły. Skąd możesz przypuszczać, że rycerz wie, jak odnaleźć naszą zdobycz?
    – Zgoda, to tylko domysły. Ale wierzcie mi: ten jego amulet zapewne ma duży związek z tym potworem. Tu może chodzić o magię, Kestrel. A już za długo siedzę w swojej profesji, żeby lekceważyć takie rzeczy.
    – No to musimy go capnąć, tak? – wtrącił się Horin, uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Panowie, szykuje się robota!
    – Najpierw to musimy go wytropić. Patrzyliście, którędy jechał?
    – A jakże, śledziliśmy pana rycerza nieco – odparł Gunnar. – W pewnym momencie zboczył z traktu i tyle go widzieli. Pamiętam nawet gdzie.
    – Rozumiem, że nie wiedział o waszej obecności?
    – No słuchaj, trzymaliśmy się tak daleko, że zdziwiłbym się bardzo, gdyby nas zauważył.
    – Znakomicie. Jutro go znajdziemy i będziemy śledzić dalej.
    – Brzmi rozsądnie – skomentował Kestrel. – Mnie się wydaje, że nie odjechał daleko.
    – Nie mógłby nawet. Na razie jednak pójdźmy spać. Kestrel, weźmiesz pierwszą wartę.
  5. Knight Martius
    Powyższy tytuł może sugerować odcinek poradnika pisarskiego, dlatego z góry uprzedzam, że to nie będzie wpis tego typu. W pisaniu jestem zbyt cienki, żeby mówić innym, jak mają się za to zabierać (chociaż jeśli ktoś też coś pisze i chciałby mi pokazać – z chęcią porobię za betę!). Tu chcę poruszyć sprawę, która mnie kiedyś nurtowała, a którą przypomniałem sobie tydzień temu po rozmowie z kolegą.
    Trzeba Wam wiedzieć, że ów kolega i ja jesteśmy fanami twórczości Sapkowskiego, a zwłaszcza (w moim przypadku „tylko”) cyklu wiedźmińskiego. W pewnym momencie dyskusja zeszła się właśnie na styl AS-a, a konkretniej na elementy jego stylu, które mogą być uznane za kontrowersyjne.
    Otóż – jeśli sami coś piszecie i pokazaliście swoje teksty ludziom, którzy mają na ten temat choć blade pojęcie, z pewnością zdajecie sobie sprawę, że stylistyka polska zawiera swoje reguły. Ich łamanie może nie dyskwalifikuje pisarza z miejsca, ale za to utrudnia płynność czytania tekstu, a w związku z tym może stanowić podstawę do zwrócenia takiemu amatorowi uwagi. Na pewno do reguł stylistycznych można zaliczyć unikanie powtórzeń (zwłaszcza jeśli wynikają z ubogiego języka autora), stosowanie zaimków osobowych najlepiej tylko tam, gdzie faktycznie są potrzebne, czy konsekwentne stylizowanie narracji/dialogów. Jeśli pisarz amator się do nich nie stosuje, zdaniem wyrobionych czytelników to znaczy, że nie zna podstaw pisania i że pewnie w takim wypadku jego tekst reprezentuje niski poziom.
    To co powiecie na to, że Sapkowski i co poniektórzy inni pisarze łamią niektóre lub nawet wszystkie wyżej wymienione zasady? A mimo to czytelnicy często nie tylko tego nie punktują, ale, odnoszę wrażenie, wręcz w ogóle tego nie widzą.
    Stwierdzenie to jest odważne jak na kogoś, kto nie ma wielkiego doświadczenia w pisaniu, ale spokojnie – nie chcę wycierać sobie gęby zawodowcami. To jak najbardziej można wyjaśnić. Otóż między takimi jak ja i zawodowcami jest jedna zasadnicza różnica: reprezentowany poziom. Po prostu.
    Ale na czym ten poziom polega?
    W tym momencie trzeba powiedzieć, że pisanie nie jest jedną umiejętnością, lecz całym ich zestawem. Gdybym miał proponować podział umiejętności, bez których pisarz nie może być uznany za dobrego, to bym wypisał:
    – znajomość języka, w którym pisze się utwór, i poszczególnych rodzajów stylu;
    – zdolność do (ciekawego) opowiadania historii;
    – obycie kulturowe;
    – doświadczenie życiowe;
    – wiedza ogólna, zwłaszcza dotycząca tematu i realiów, które „dotyka” się w trakcie pisania;
    – znajomość psychologii ludzkiej (jakoś przecież trzeba tworzyć wiarygodne postacie!).
    Jeśli o czymś zapomniałem, jak najbardziej możecie dopisywać swoje propozycje.
    Ale o co chodzi: przede wszystkim pisanie jest przedmiotem dziedzin nauk humanistycznych. Nie mówimy zatem o czymś, co łatwo uchwycić szkiełkiem i okiem, choć oczywiście nie jest to niemożliwe (gdyby było, to wszystkie zasady pisania należałoby hurtem wyrzucić do kosza). Jeśli czytamy prozę dla przyjemności, przede wszystkim szukamy opowieści, która nas wciągnie, a jeszcze lepiej – wywoła w nas określone emocje. Szukamy przeżycia. Zaryzykuję stwierdzenie, że dobre opanowanie wypisanych przeze mnie umiejętności sprawi, iż napisanie dobrej – i to dobrej przez duże „d” – prozy będzie gwarantowane.
    Ich opanowanie oczywiście nie będzie łatwe. Ale nikt nie powiedział, że ma być.
    Dobrzy pisarze zatem po prostu posiadają to nieuchwytne, abstrakcyjne „coś”, które sprawia, że potrafią przyciągnąć do swoich dzieł rzesze czytelników. To nie oznacza jednak, że nie należy do tego dążyć. Bo mimo wszystko owo nieuchwytne „coś” też jest wynikiem pewnych zmiennych, jak najbardziej możliwych do uchwycenia dla wytrwałego pisarza amatora.
    Czy więc stosować się do reguł stylistycznych? W tym momencie zaprzeczę sobie nieco i stwierdzę, że warto, przynajmniej na początku drogi twórczej. Potem, kiedy już nabierze się doświadczenia, można kombinować. Bo wtedy pisarz ma większą pewność, że swoim dziełem zainteresuje czytelnika tak czy inaczej, tak że ten wybaczy mu pewne „niedociągnięcia”.
    Zawodowcy przecież też jakoś zaczynali.
    *  *  *
    Osoby niechętne tutejszej blogosferze zapraszam do lektury wpisu na stronie Eskapizm stosowany. Tam zresztą następny wpis ukaże się 23 lipca (tu może być różnie).
  6. Knight Martius
    Przepraszam, że wczoraj nie dodałem żadnego wpisu, ale sprawy osobiste i pogoda, która zniechęcała do robienia czegokolwiek, skutecznie uniemożliwiły mi napisanie kolejnej notki. W związku z tym na blogu zewnętrznym postanowiłem w ramach zapchajdziury zamieścić jedno ze swoich starszych opowiadań, mianowicie „Toki”.

    No i niejako z tym przychodzę. Nie z tym opowiadaniem (bo „Toki” zamieściłem już 2-3 lata temu), ale ze sprawą bloga zewnętrznego Eskapizm stosowany.

    Nie ukrywam, że na jego rozwijaniu zależy mi bardziej niż na rozwijaniu tego tutaj bloga. Bądźmy szczerzy – blogosfera Forum Actionum ledwo żyje już od kilku lat i absolutnie nie zanosi się na to, aby miała się podnieść. Żeby było śmieszniej, zmiana skryptu najwyraźniej tutejsze blogi jeszcze bardziej dobiła, bo możliwości w kształtowaniu ich wyglądu i funkcjonalności prawie nie istnieją. Dla mnie to paranoja, że nie mogę tu dodać np. ankiety, a takowa w tym wpisie bardzo by się przydała.

    Z drugiej strony beggars can’t be choosers („jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – chciałem być fajny i przyszpanować angielszczyzną ;)). Z blogiem „Eskapizm stosowany” chciałbym trafić do większego grona, a dzięki „Grafomanii smoczego rycerza” mogę to zrobić na dwa sposoby:

    1) zamieszczać tylko fragment tekstu z bloga zewnętrznego, a na końcu wpisu umieścić link do tego samego wpisu, tyle że już na blogu zewnętrznym;

    lub

    2) co sobotę zamieszczać kolejne wpisy na blogu zewnętrznym, a tutaj publikować je 2-3 dni później.

    Zapewniam, że to nie jest jeszcze zapowiedź, iż zamierzam porzucić tutejszy blog. Gdyby ktoś mnie o to zapytał, odpowiedziałbym najprędzej: „To zależy”. Ale myślę, że jeśli chcę zajmować się blogowaniem choć trochę poważniej, powinienem zastanowić się nad zmianami. Nad zmianą miejsca też, jeśli nie będę miał innego wyboru.

    Do tego czasu jednak – piszcie, która z wypisanych opcji odpowiadałaby Wam bardziej.

  7. Knight Martius
    No i koniec. Praktycznie finito. Mam już za sobą najtrudniejszy i najbardziej czasochłonny temat na studiach, którym jest pisanie pracy magisterskiej; pozostaje tylko oczekiwać obrony. Myśl, że mam teraz weekend i nie muszę zajmować się pilnymi sprawami zamiast odpoczywać, budzi we mnie dobry nastrój. Mogę wziąć się za sprawy, które odłożyłem na później. W tym za pisanie na blogu.
    Ogólnie rzecz biorąc, nie chcę zbyt dużo pisać o sprawach osobistych. Dlaczego więc wspomniałem o pracy magisterskiej? Bo praca nad nią uświadomiła mi pewną kwestię, mającą duży wpływ na decyzje, które podjąłem w zakresie własnej twórczości.
    Od razu mówię: „Zjednoczenie” nadal jest zawieszone. I pozostanie tak jeszcze długo, bo chwilowo nie zamierzam nad nim pracować.
    Zanim przejdę do wyjaśnień, opowiem o czymś ściśle związanym z tematem. Na stronie bloga „Spisek pisarzy” (polecam zajrzeć, choć od pewnego czasu nowe wpisy pojawiają się tam bardzo rzadko), pod jednym z artykułów, pewna pani wspomniała coś na temat ilości czasu, który przy dużej ilości zobowiązań można poświęcić na pisanie. Mogłem coś przeinaczyć, a i nie chcę poświęcać czasu na szukanie, ale treść tego komentarza tak naprawdę nie ma tutaj znaczenia. Ważniejsza jest odpowiedź na ten komentarz, gdzie pewien pan stwierdza, że jeśli ktoś pracuje, ma rodzinę, dzieci i ogólnie ma co robić, to nadal dysponuje czasem na pisanie. I że to jest czas spędzany przez tę osobę na siedzeniu przed telewizorem, na FB lub na spaniu. Cytując z pamięci: „Co jest lepsze: napisać książkę czy być wyspanym?”.
    Tak. I w razie wybrania pierwszej opcji dostać w pracy op**prz od przełożonego za zawalanie zadania za zadaniem. W zamian powstanie powieść, której nie będzie dało się czytać.
    Wiecie, co moim zdaniem jest nie tak w tym rozumowaniu? Wychodzi z niego mianowicie założenie, że człowiek jest robotem, który bez mrugnięcia okiem jest w stanie poświęcić znaczną większość czasu na pracę i nie potrzebuje czegoś takiego jak komfort psychiczny. Chyba nie trzeba mówić, czym takie podejście prędzej czy później się skończy.
    Zresztą, podam siebie jako przykład. Na co dzień pracuję, a do tego średnio dwa razy w miesiącu jeździłem w weekend na studia. W szczególnie intensywnym okresie, który zaczął się pod koniec kwietnia, zdarzało się, że po powrocie z pracy starałem się pracować nad magisterką kilka godzin. Wprawdzie wyznaczyłem sobie limit, że po godz. 21.00 odpoczywam, ale w praktyce bywało, iż nawet po tym czasie np. musiałem coś znaleźć. Później kończyło się to dla mnie gorszymi wynikami w robocie i momentem, gdy nawet przez cały tydzień nie dotykałem pracy magisterskiej kijem, bo po prostu nie mogłem na nią patrzeć.
    A pod koniec zeszłego roku, po tym jak skończyłem dość intensywną pracę nad rozdziałem pierwszym, musiałem wziąć z pracy tydzień urlopu, bo czułem się już tak skrajnie wyczerpany, że byłem do niczego.
    No dobra, ale praca dyplomowa to nie powieść. Praca wymaga przeczytania lub przynajmniej zajrzenia do masy źródeł, dokładnego ich opisania w bibliografii według wytycznych (parafrazując pewnego YouTubera: ten, który to wymyślił, powinien zaiwaniać na galerze…) i uważnego sparafrazowania wyczytanej z nich treści, żeby przypadkiem system antyplagiatowy niczego nie wykrył. Może jeszcze część praktyczna idzie w miarę łatwo, ale część teoretyczna to po prostu katorga. A powieść? Powieść to się pisze dla przyjemności, więc co może być w niej trudnego?
    Otóż bardzo dużo. Powieść, mimo że opiera się na założeniach innych niż praca dyplomowa (tekst literacki to nie to samo co naukowy), również stanowi gigantyczne przedsięwzięcie. Fabuła sama się nie wymyśli. Trzeba ją sobie uważnie ułożyć, najlepiej spisać, może nawet różnymi sposobami zwizualizować sobie niektóre sceny. A postacie? Bez postaci nie ma fabuły. Trzeba sprawić, aby były one ludźmi (albo nieludźmi) z krwi i kości; albo żeby przynajmniej stanowiły wiarygodnych reprezentantów wykonywanych przez siebie zawodów, wyznawanych idei, kultur, do których przynależą, itp. Trzeba przemyśleć, jak by się zachowały w danych sytuacjach i dlaczego; jak skłonić je do zachowania, którego wymaga od nich w danej chwili autor; jak sprawić, by czytelnik się z nimi identyfikował albo chociaż zrozumiał ich postępowanie. No i świat przedstawiony, czy to rzeczywisty, czy wymyślony. O tym też można by wiele napisać. Jeszcze zestawić to wszystko ze sobą, tak żeby zachować spójność, i napisać narrację i dialogi, aby czytelnik wciągnął się w opowiadaną historię, to już w ogóle jest temat-rzeka!
    Dlatego podziwiam autorów, którzy pracują na pełen etat, mają rodziny, a mimo to są w stanie wygospodarować trochę czasu i sił na pisanie (i nawet wydają książki). Ja tak nie potrafię. Czas bym miał, z siłami znacznie gorzej.
    Chyba że kiedy studia miną mi na dobre, okaże się, że nagle będę w stanie udźwignąć całą powieść. W końcu teoretycznie jedno zobowiązanie mi odpadnie. Podejrzewam jednak, że dopóki po prostu nie dokonam pewnych zmian w życiu zawodowym, lepiej zrobię, jeśli skupię się na pisaniu opowiadań. Będę miał przynajmniej pewność, że je ukończę, a i zawsze mogę popróbować się w jakichś konkursach. Przy okazji – chcę poczytać więcej książek, żeby pomóc sobie w wyrobieniu stylu, a także w międzyczasie pobawić się w tzw. światotworzenie.
    Przyznam się jednak szczerze, że po opiniach, które otrzymałem względem „Zjednoczenia” (i nie tylko względem niego…), jakoś przestałem się czuć przekonany do tego, by zamieszczać swoją twórczość w Internecie. Z drugiej strony chcę przypomnieć sobie, jak się pisze po polsku (pracę magisterską pisałem po angielsku). Będę więc prowadził ten oto blog, zamieszczając wpisy na różne tematy. Bo taka jest moja wola.
    Nowych notek oczekujcie w każdą sobotę. Do zobaczenia.
     
    Jeśli z jakiegoś powodu nie podoba Ci się to forum, zapraszam do przeczytania wpisu na blogu Eskapizm stosowany.
  8. Knight Martius
    No więc… nie należy się poddawać. Szczególnie że mam kilku stałych czytelników.
    Witam, prezentuję kolejny rozdział (…nie gadaj, Sherlocku!). Tym razem jednak nie pisany z perspektywy Kalderana, tylko innej postaci, mam nadzieję, że równie ciekawej (?) lub nawet ciekawszej. Plus zastanawiam się nad wprowadzeniem jednego pomysłu, który mógłby urozmaicić świat przedstawiony. Jeśli ktoś będzie zainteresowany, mogę napisać, o co chodzi.
    Miłej lektury! I nadal liczę na Wasze komentarze, choć w najbliższym czasie prawdopodobnie nie będę na nie odpisywał.
    Następny rozdział ukaże się pod koniec marca.
    (Muszę wreszcie wziąć się na poważnie za poprawienie prologu, ale w najbliższym czasie może być problem, kurtka na wacie…).
     
    * * *
     
    III
    Tan?iss zakołysała się gwałtownie, kiedy Drenzok ją objął. Uczynił to równie subtelnie co duży smok; choćby po tym nie dało się pomylić barbarzyńcy z nikim innym w plemieniu.
    ? Nikt nie zauważy? ? zapytała jaszczurzyca.
    ? Tyle razy to robiliśmy ? odparł smokowiec. ? Nie myśl o tym.
    Drenzok nie dziwił się zadanemu pytaniu. Tan?iss właściwie sama wpadała w jego objęcia, choć wiedziała, że gdyby Ostre Kły ich nakryły, mieliby problem. Ale ? czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, szczególnie iż plemię na pewno wiedziało o tym, że są razem. Więc czym tu się przejmować? Barbarzyńca miał u jaszczurów szczególne względy, a za ten czas spędzony poza Iklestrią coś mu się przecież należało!
    Życie smokowca nie było zbytnio urozmaicone, lecz nie chciał niczego zmieniać. Pomagał w polowaniach, podróżował. Ponadto robił z samicami to, co obecnie z Tan?iss. Jeśli jednak o nie chodzi, to największą przyjemność ? większą niż przy poprzednich partnerkach ? czuł właśnie w jej towarzystwie. Drenzok nie umiał tego wyjaśnić. Może dlatego, że jaszczurzyca skrywała tajemnice? Nie wychowała się bowiem wśród Ostrych Kłów; znalazła plemię trzy miesiące wcześniej po długiej podróży. Jaszczurowie przygarnęli Tan?iss jak swoją, ale nigdy nie wyznała, skąd pochodzi ani co ją skłoniło do podjęcia tak trudnej wędrówki. Nie chciała zwierzyć się nawet barbarzyńcy.
    W tej chwili jednak smokowiec nie zaprzątał sobie tym głowy. Po prostu działał.
    Wkrótce oboje skończyli. Ruszyli w stronę jeziora: Tan?iss, żeby się oczyścić, a Drenzok, by po prostu się umyć, przy czym każde z nich obrało inny kierunek. Smokowiec szedł po mokrej ziemi, otoczony przez krzaki i liczne namorzynowe drzewa. Zręcznie omijał miejsca, gdzie woda była głębsza. Dzięki temu w najgorszym razie obmywał sobie pięty.
    Niebawem dotarł do jeziora niedaleko namorzynów. Woda była czysta, przynajmniej na tyle, na ile mogła na bagnach. Jaszczurowie nigdy do niej nie wchodzili, tylko nabierali trochę do rąk i pili lub obmywali się. Szanowali otoczenie, w którym żyli, co zawsze wprawiało półsmoka w podziw. Drenzok brał ?kąpiel? w taki sposób jak reszta plemienia. Czuł się bardzo przyjemnie, wręcz stałby przy jeziorze do wieczora, gdyby tylko mógł. Miał chwilę dla siebie, niech ktoś tylko spróbuje ją zakłócić!
    ? Jak się miewasz, Drenzoku?
    ?Szlag by to trafił? ? pomyślał barbarzyńca. Głos ów zaskoczył smokowca, ale nie na tyle, by ten się odwrócił. Doskonale wiedział, do kogo on należy.
    ? Tkhri?kshach.
    Barbarzyńca pośpiesznie oczyścił ciało do końca, po czym wstał. Kilka stóp od niego stał jaszczur z pomarańczowo-fioletową kostną wypukłością na czubku głowy. Podobnie jak reszta pobratymców miał ciemnozielone łuski i żółty brzuch, a do tego był umięśniony. Nosił naszyjnik z kłów, kilka mieniących się bransolet oraz ? z powodów znanych tylko samemu Tkhri?kshachowi ? przepaskę biodrową. Trzymał laskę zakończoną rubinem, otoczonym grubym drewnem.
    ? Niech zgadnę ? rzekł Drenzok. ? Od Przodków się dowiedziałeś, gdzie mnie znaleźć?
    ? Nie muszę korzystać z ich pomocy, by to wiedzieć, Drenzoku. Zwyczajnie ciekawiło mnie, czym się zajmujesz. Zatem ? czym?
    Rozmawiali po iklestryjsku. Tkhri?kshach ? szaman Ostrych Kłów ? wiele podróżował, dlatego ponoć władał dobrze aż dwunastoma językami. Mowę smokowców znał jeszcze przed momentem, gdy Drenzok spotkał jaszczurów po raz pierwszy. Jak jednak się jej nauczył, skoro w Iklestrii zabroniono mieszkać istotom, w których żyłach nie płynęła smocza krew? Barbarzyńca nie wiedział.
    Półsmok myślał chwilę nad odpowiedzią, aż uznał, że nie ma po co kłamać. W pewnym sensie.
    ? Czyściłem się.
    Tkhri?kshach zachowywał kamienną twarz. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Drenzokowi bowiem zdawało się, że wykrzywił ją delikatny grymas.
    ? Ja też byłem kiedyś młody ? odparł szaman. ? Tan?iss przynajmniej wie, że nie jest twoją pierwszą kochanką?
    Smokowiec instynktownie przeraził się, choć zaraz odzyskał rozsądek. Można powiedzieć, że z szamanem rozmawiał jak równy z równym; jaszczur zawsze zachowywał takie sprawy dla siebie.
    ? Nawet jeśli, to co z tego? ? tłumaczył się barbarzyńca. ? Nic nie poradzę, że same do mnie lgną jak jakieś upierdliwe pisklaki do matki.
    ? Oby tylko się to na tobie nie zemściło, Drenzoku. I bacz na słowa, gdyż ?upierdliwe? wskazuje, że lekceważysz nasze samice.
    Barbarzyńca wolał nie ciągnąć tego tematu.
    ? Po co mnie szukałeś?
    ? Wejdźmy może między drzewa. Poobserwujemy nasze mokradła.
    Barbarzyńca posłusznie ruszył za Tkhri?kshachem w głąb lasu, choć nie krył zdziwienia. Przecież dobrze znali to terytorium. O co mu chodziło?
    Do Ostrych Kłów Drenzok należał od trzech lat. Już wcześniej zahaczał o różne ludy koczownicze, głównie gadzie, a wraz z nimi przesiadywał najczęściej na mokradłach. Obecny teren zajmowali już siedem miesięcy. Barbarzyńca często rozważał, dlaczego właśnie bagna. W Iklestrii sam mieszkał wraz z innymi czarnymi smokowcami właśnie tam, ale dlatego, że był to ich naturalny, rodzimy teren. Co więcej, próba osiedlenia się na nowym obszarze najczęściej kończyła się tym, że należało o niego walczyć z innym plemieniem smokowców, nawet czarnych. Tymczasem Ostre Kły od czasu, gdy Drenzok do nich dołączył, starły się z obcymi jaszczurami może ze cztery razy. Wraz z atakami ze strony ludzi, którzy czasami prowadzili obławy na zielonołuskich, dało się tego zliczyć tylko trochę więcej. Nie było zatem tej niepewności, czy jutro znowu nie będzie trzeba choćby bronić własnego terytorium przed intruzami. A tu, na bagnach, zwierzyny może i znajdowało się pod dostatkiem, ale za mało, żeby zielonołuscy zostali na stałe. Pewnego dnia smokowiec zapytał o to Tkhri?kshacha.
    ? To jest część tradycji danej nam przez Przodków ? odparł wówczas szaman. ? Mokradła są naszym domem, najlepszą kryjówką przed niepowołanymi oczyma. Zlekceważenie tego byłoby co najmniej nierozsądne.
    ?No tak? ? pomyślał smokowiec z niesmakiem. ?Nierozsądne to jest życie w gorszych warunkach tylko przez jakąś tradycję. Chociaż wy jeszcze patrzycie na to praktycznie?.
    Kiedy zaś myślał o tradycji, przypominał mu się Kalderan. Barbarzyńcę ogarniała wtedy wściekłość. Potem półsmok obiecywał sobie, że przestanie zawracać sobie głowę tym kretynem, po czym wracał do swoich zajęć. I do następnego spotkania ze smoczym rycerzem rzeczywiście tak postępował.
    Drenzok złapał się na tym, że znowu myśli o Kalderanie. ?Nigdy więcej? ? postanowił, chociaż w głębi duszy czuł, iż sam nie traktuje tego poważnie.
    Przez cały czas obaj z Tkhri?kshachem milczeli. Nagle jaszczur zatrzymał się i odwrócił w stronę smokowca.
    ? Czy już dość napatrzyłeś się na nasze bagna, Drenzoku?
    Barbarzyńca nie chciał przyznać, że bardziej niż widok mokradeł pochłonęły go własne przemyślenia. W końcu odparł:
    ? Lepiej mi wyjaśnij, szamanie, co takiego miałem zobaczyć.
    ? Najpierw odpowiedz mi na pytanie.
    ? Napatrzyłem się.
    ? Bardzo dobrze, Drenzoku. Kishr?reth chce się z tobą zobaczyć.
    Smokowiec był już zupełnie zbity z tropu.
    ? Mogłeś od razu powiedzieć. Gdzie go znajdę?
    ? W szałasie. To pilna sprawa, dlatego nie polecam ci zwlekać.
    Półsmok wydał pomruk dezaprobaty. ?Co za hipokryta?. Odparł:
    ? Po co było to wszystko?
    ? Niedługo sam się przekonasz, Drenzoku. Bywaj.
    W obozowisku barbarzyńca zrozumiał, dlaczego Tkhri?kshach urządził mu przechadzkę po mokradłach. Ostre Kły zbierały się do odejścia.
    Zielonołuscy krzątali się energicznie, zabierając z domostw broń i zapasy. Włócznie, łuki oraz strzały składowali na uboczu, zaś żywność gromadzili w koszach uplecionych z gałązek. Same szałasy, zbudowane z trzcin, patyków tudzież mchów, położone były w bardzo płytkiej wodzie. Miały służyć głównie za schronienie. W jednym swobodnie mieściło się dwóch jaszczurów ? góra trzech, jeśli mowa też o pisklęciu.
    Kiedy Drenzok przechodził przez obóz, Ostre Kły przerwały na chwilę pracę. Wpatrywały się w smokowca, przeważnie zaciekawione, jakby był tu bardzo ważnym gościem. Poczuł się rozdrażniony.
    Wtedy wzrok barbarzyńcy spotkał się z Ikshą. Trudno jej było nie rozpoznać w plemieniu ? na plecach miała pięknie wyglądającą bliznę, która przedstawiała rząd ostrych zębów wraz z kłami, skutek dobrze wykonanej skaryfikacji. Dorosła jaszczurzyca obdarzyła półsmoka obojętnym spojrzeniem. Wyraźnie nie wiedziała, co czuć ? smutek czy odrazę. Drenzok postanowił nie zwracać na nią uwagi.
    Barbarzyńca złożył skrzydła jak najciaśniej i wszedł do największego szałasu. Hałas rozgorzał na nowo ? plemię znów zajęło się swoimi sprawami.
    W środku stał Kishr?reth, wódz Ostrych Kłów. Wraz z nim był Kh?oruz, który pomagał przywódcy wynosić dobytek, w tym trofea; omal nie minął się ze smokowcem, gdy chciał wychodzić. Przystanęli na chwilę.
    Kishr?reth miał ciemnozielone łuski, poprzetykane gdzieniegdzie fioletowymi plamami. Prezentował większe umięśnienie niż pobratymcy. Natomiast Kh?oruz, młody jaszczur, nie wyróżniał się szczególnie, poza tym, że jego ogon był gęściej poprzetykany kolcami, dzięki czemu przypominał maczugę.
    Młodszy Ostry Kieł odruchowo padł na kolana, okazując tak szacunek. Wódz odłożył trzymaną akurat włócznię i polecił zielonołuskiemu:
    ? Zostaw nas.
    Jaszczur szybko wstał i bez słowa wykonał polecenie. Kishr?reth uklęknął na obu nogach, a zaraz po nim, z ociąganiem, Drenzok.
    ? Podobno masz do mnie sprawę ? zaczął barbarzyńca. Rozmawiali w języku jaszczurów; smokowiec spotkał się z samym wodzem, więc tak nakazywała grzeczność. Ich mowa, oprócz głosek, zawierała syki i pomruki.
    ? Nie mylisz się, starszy bracie. Pewnie zaskoczyło cię to, że wyruszamy w dalszą drogę?
    ? Widziałem. Dlaczego nic mi wcześniej nie powiedzieliście?
    ? Nie mogliśmy cię spotkać. Wysyłałem braci i siostry, sam też poszedłem. Ale przepadłeś. Rozumiem, że dopiero Tkhri?kshach cię znalazł?
    ?Czyli Tan?iss zapomniała mi przekazać? ? pomyślał Drenzok. Rzeczywiście, ostatnio bardzo rzadko przebywał w obozowisku ? albo pomagał plemieniu w polowaniach, albo podróżował. Ponadto gdy tylko wrócił ze sprzeczki z Kalderanem, poszedł zobaczyć się z jaszczurzycą; przed Tkhri?kshachem żaden inny Ostry Kieł go nie widział.
    Półsmok tylko pokiwał głową.
    ? Ostatnio często od nas wylatujesz ? ciągnął Kishr?reth. ? Masz w tym jakiś cel?
    ? Wodzu? Nie mogę cały czas siedzieć na bagnach ? odparł barbarzyńca najszczerzej, jak mógł, byle nie wspomnieć o smoczym rycerzu.
    ? Ale nie możesz? Słuchaj, Drenzoku. Jako starszy brat obrosłeś wśród nas legendą, to prawda. Ale toleruję cię tylko dlatego, że szanuję tradycję. Jesteś przede wszystkim Ostrym Kłem, członkiem plemienia. I jako taki masz wobec nas zobowiązania.
    Barbarzyńca prychnął.
    ? Pomagam wam w polowaniach i traktuję jak trzeba. A to, że nie chcę ciągle siedzieć w jednym miejscu, nie znaczy, że? Po co mnie wezwałeś?
    Kishr?reth spojrzał na Drenzoka zniechęcony.
    ? Masz rację, że pomagasz. A wezwałem cię w innym celu. Zamierzamy odbyć pielgrzymkę do smoka, który przesiaduje w Górach Niespokojnego Nieba. W imieniu Ostrych Kłów proszę cię, abyś nam towarzyszył.
    ?Więc to tak? ? pomyślał smokowiec. Z drugiej strony mógł się tego domyślić.
    Odpowiedź przyszła szybko:
    ? Zgadzam się.
    Kishr?reth przyglądał się barbarzyńcy.
    ? Mówisz prawdę? Sądziłem, że nie przyjmiesz tej propozycji.
    ? Chyba żartujesz, wodzu. Sam mówiłeś, że jako Ostry Kieł mam wobec was zobowiązania. A ten smok ma jakieś imię?
    ? Nazywa sam siebie Episkryp?iahelem.
    Jaszczur chciał już wstać, kiedy Drenzok się odezwał:
    ? Dlaczego mnie tak traktujesz?
    Wódz zmarszczył bezwłose brwi.
    ? Jak?
    ? Jakbym był tu? gościem. Pewnie, już przywykłem, że dla współplemieńców jestem kimś legendarnym. Nie zmienię tego, choćbym zdechł. Ale prawie wszyscy wiedzą, że też należę do plemienia, tylko do ciebie to jakoś nie dociera.
    ? O co ci chodzi? ? zapytał Kishr?reth rozdrażniony.
    ? To ja powinienem o to zapytać ? odwzajemnił ton Drenzok. ? Co to było za pytanie, czy chcę odbyć z wami z pielgrzymkę? To chyba oczywiste, że chcę.
    Wódz westchnął, maskując niecierpliwość.
    ? Starszy bracie. Owszem, dla naszego ludu nadal jesteś kimś wyjątkowym. Tkhri?kshach też cię za takiego uważa, a ja ufam jego osądowi. Ale chodzi o to, jak postępujesz. Nie zawsze jesteś na miejscu, kiedy cię akurat potrzebujemy. Panoszysz się, jakbyśmy byli dla ciebie tylko chwilową rozrywką. Mówisz, że chcesz dobrze, więc z łaski swojej to jeszcze pokaż. Jeśli chodzi o pielgrzymkę ? ciągnął wódz po chwili ? to pamiętam, że ty nigdy nie byłeś religijny, a nie przypominam sobie, żeby coś się zmieniło.
    ? Wodzu? To nie tak, że nigdy. Każdy Drakh?kiren w kogoś wierzył. Tylko idzie o to, że? Sam nie wiem. W moim kraju zdarzyły się dwie tragedie. Jedna nawet na długo przed tym, jak się wyklułem. Była jeszcze trzecia. ? Drenzok przełknął ślinę. ? Osobista. Więc nawet jeśli ci cali bogowie istnieją, już dawno mnie opuścili.
    ? Czyli nie jesteś religijny ? stwierdził Kishr?reth.
    ? Nieważne. Po prostu to jest durne, że pytasz mnie o coś, chociaż wiesz, co odpowiem. Więc tak, pójdę z wami na pielgrzymkę.
    W przeciwieństwie do Drenzoka, jaszczurowie byli bardzo bogobojni; wierzyli w duchy Przodków, których traktowali w gruncie rzeczy jak bogów. Uznawali ich za bardzo podobnych smokom, dlatego gdy jeden z wielkich gadów odwiedzał plemię, to jednocześnie, jako boski posłaniec, chronił je przed złymi mocami. Smokowcy stali w tej drabinie niewiele niżej.
    Oczywiście, barbarzyńca wierzył, że pochodzi od smoków; także składał im hołd. Jednakże dla niego były to istoty rozumne jak każde inne, nie obiekt kultu. Gdyby czuły się znudzone, mogłyby chociażby spalić dla hecy plemię jaszczurów, kto im zabroni? Ale nawet jeśli religia zielonołuskich śmierdziała naiwnością na milę, Drenzok musiał się do kogoś podczepić. Jako że też pałał sympatią do smoków, szybko znalazł z jaszczurami wspólny język.
    Kishr?reth skinął głową, po czym wstał, a za nim smokowiec.
    ? Ostre Kły na pewno się ucieszą, gdy dowiedzą się, że ruszasz wraz z nami. To wszystko, starszy bracie. Pomóż braciom i siostrom w zbieraniu broni i zapasów. Kiedy skończymy, wyruszymy bez zwłoki.
    ? I niech wasi Przodkowie nas prowadzą ? rzekł smokowiec z namaszczeniem. Natychmiast stwierdził, że zabrzmiało to fałszywie, ale nie chciał już się poprawiać.
  9. Knight Martius
    Bo tak to jest, kiedy leży się chorym w łóżku, a nad magisterką pracować się nie chce? Ale następny rozdział jest, i to na szczęście wcześniej, niż z początku zapowiadałem. Tym razem muszę powiedzieć, że z niego jestem bardziej zadowolony niż z poprzednich.
    A propos rozdziałów poprzednich ? oprócz bloga zewnętrznego i FA zamieściłem je też m.in. w forum Weryfikatorium, gdzie otrzymałem opinie na ich temat. Zarówno tutejsze, jak i tamtejsze komentarze uświadomiły mi, że wspomniane fragmenty wymagają solidnej poprawy. I zamierzam się za to zabrać. Gdy tylko coś z tego wyjdzie (mimo wszystko mam na razie rzeczy bardziej zobowiązujące?), dam znać.
    Od teraz postaram się utrzymywać tempo jednego rozdziału miesięcznie, w związku z czym rozdział trzeci powinien pojawić się pod koniec lutego. Powinien.
    Miłej lektury!


    * * *

    II
    Einus przeglądał notatki, które sporządził na dalekim kontynencie. Wrócił dosłownie dzień wcześniej, a nie mógł nadziwić się, ile nowego zobaczył. Kitsune okazali się bardzo gościnni, pokazując uczonemu wiele ze swojej kultury: ogrody, broń, domy, świątynie. Mag nawet otrzymał kilka sadzonek runianki ? rośliny z ciemnozielonymi, ząbkowanymi liśćmi oraz różowymi bądź białymi kwiatami.
    ?Bardzo sympatyczne społeczeństwo z nich? ? pomyślał. ?A runiankę na pewno posadzę. Jeśli naprawdę jest w stanie wytrzymać zimę, będzie ładną ozdobą mojego podwórka?.
    O, tak, przydałoby mu się coś takiego. Zbudowany z polnych kamieni dom, na tyłach którego pyszniła się trzypiętrowa wieża ? klasyczne mieszkanie dla maga, jakim był Einus. Uczony nie narzekał, wręcz przeciwnie. Wiedział jednak, że wypadałoby urozmaicić ten obraz.
    ?Szkoda, że nie poprosiłem o więcej takich kwiatów? ? pomyślał uczony. ?Może warto by w ogóle się nimi zainteresować? Kwiatami w ogóle? Ale to raczej po jesieni. I zimie. Choć? dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat nie zaszkodzi. Trzeba być jakoś przygotowanym??.
    Nagle Einus usłyszał, jak drzwi otwierają się gwałtownie. Wstał jak na komendę. Zaraz jednak uspokoił się i zaczął schodzić na parter, mamrocząc pod nosem:
    ? Tyle mówiłem. Tyle mówiłem! Nie przeszkadzać mi, kiedy pracuję! Dlaczego to do nikogo nie dociera? Jeszcze żeby chociaż zapukał, ale nie! Jak temu chamowi coś powiem, to się nie pozbiera, słowo daję?
    Wtedy Einus dostrzegł w środku Kalderana. Złagodniał momentalnie.
    ? Muszę z tobą pomówić, Einusie ? rzekł smoczy rycerz. Uczony był zaciekawiony. Odkąd się poznali, smokowiec zawitał u jego progu już kilka razy, lecz nigdy nie zaczynał mówić pierwszy. Nie okazywał też większych emocji; być może umiejętnie je ukrywał. Wyraźnie starał się robić to również tym razem, ale Einus widział, że półsmok wygląda na strapionego.
    ? Rozumiem, że to poważna sprawa ? odparł mag. ? Usiądź, bez pośpiechu.
    Kalderan leniwie objął wzrokiem staromodne krzesło, które po chwili zajął. Zamyślony patrzył na drewniany, podniszczony stół; westchnął głęboko.
    ?Wygląda nieszczęśliwie? ? pomyślał Einus. ?Co się stało??.
    ? Chcesz może coś do jedzenia, picia?
    Smokowiec nie oderwał wzroku od mebla. Delikatnie pokręcił głową.
    ? Więc to naprawdę musi być coś poważnego ? stwierdził uczony, po czym usiadł naprzeciwko gościa. ? Powiedz mi w takim razie, co się urodziło.
    Półsmok, nieponaglany przez Einusa, układał przez chwilę myśli.
    ? Miałem sen.
    ? Sen! A cóż w nim takiego?
    Kolejny moment milczenia, żeby Kalderan mógł wszystko zebrać.
    ? Spotkałem? smokowca. Kirenę. Mówiła o Drakh?kirenach? ? Półsmok pokręcił głową. ? Smokowcach. Mówiła, iż mogę ich odnaleźć. Dała mi trop, wskazówkę, która prowadzi do ciebie, Einusie.
    ? No cóż ? rzekł mag, wykorzystując następną pauzę. ? To? intrygujące. A na czym polega ten trop?
    Kalderan delikatnie drapał stół. Przestał, kiedy znalazł słowa, by kontynuować:
    ? Należysz do magów, którzy poświęcają życie zachowaniu pamięci o mej rasie. Przeto na pewno dywagowaliście nad tym, co by było, gdyby smokowcy ożyli. I znacie odpowiednie zaklęcia, dzięki którym tak by się stało. ? Smoczy rycerz zbliżył twarz do Einusa. ? Kiedy miesiąc temu wyrwałeś mnie z objęć śmierci, mówiłeś, że chciałbyś tego. Chciałbyś, aby mój lud się odrodził. Dlaczego więc go nie wskrzesicie?
    ? Kalderanie? ? To było jedyne słowo, które uczony zdołał z siebie wyrzucić, usłyszawszy przemowę smokowca. Dopiero po chwili zdobył się na dalszą odpowiedź: ? Wymagasz ode mnie czegoś, co jest? znacznie bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Zaczekaj chwilę, coś ci pokażę.
    Einus podszedł do regału i przez moment w nim szperał. Wybrał dwie twardo oprawione książki: ?Moje doświadczenia magiczne? Rikadesha z klanu Isek oraz ?O różnych dziwnych przypadkach z magyą związanych? Martena Horsona. Obie położył na stole.
    ? Zwróciło moją uwagę, że pomyliłeś terminy ?Drakh?kirena? i ?smokowcy?. Na którymś spotkaniu ustaliliśmy, że jeśli tak będzie ci wygodniej, możemy rozmawiać po iklestryjsku. Jeżeli więc nie masz nic przeciwko, to się na ten język przesiądę. ? Uczony usiadł z powrotem. ? Weź do ręki Rikadesha i znajdź rozdział o zaklęciu wskrzeszenia.
    Kalderan zaczął wertować książkę, aż natknął się na rozdział zatytułowany: ?Moje doświadczenia z zaklęciem wskrzeszenia?. Na pierwszej stronie narysowana była mało szczegółowa rycina z martwym smokowcem.
    ? Znalazłeś? Przeczytaj na głos, co tam jest napisane ? polecił Einus. Smoczy rycerz mówił, że w czasach Iklestrii nauczył się czytać, lecz przez lata tułaczki zapomniał, jak to się robi. Już niemal od początku ich znajomości mag poczuł się zobowiązany, by oswoić go z tą umiejętnością na nowo. Kalderan przystał na propozycję, choć nie bez oporów.
    Smokowiec zaczął czytać:
    ? My, smoczy ludzie? wierzymy, że magią można dokonać wszystkiego. Dlaczegóż by więc nie sprawdzić tego, co nurtowało naszych cz? czarodziei od wielu pokoleń, czyli ożywienia zmarłego? Jednak moje badania nie mają nic wspyl? wspl?
    ? Wspólnego ? poprawił Einus.
    ? ?wspólnego z nekromancją. W tym rozdziale opiszę swoje?
    ? Przepraszam, że ci przerwę ? odezwał się uczony. ? Dalej jest napisane, że Rikadesh opracował to zaklęcie i przyniesiono mu zwłoki do testu. Przejdź trzy strony dalej i czytaj od pierwszego akapitu, który się tam zaczyna.
    Smoczy rycerz posłusznie przeszedł dalej.
    ? Wpis trzeci. Wygląda na to, że moje zaklęcie udało się: ten oto młodzieniec oż? ożył. Mówi i myśli jak smoczy człowiek, jeno miewa bóle, jak to ktoś, kto leżał zszt? zesztyw-tyw?
    ? Zesztywniały?
    ? Zesztywniały. Jak to ktoś, kto leżał zesztywniały przez dłuższy czas. Ale czuję się skrajnie wyczerpany, muszę odpocząć.
    ? Wpis czwarty ? Kalderan czytał dalej. ? Niedługo po rzuceniu zaklęcia zacząłem czuć odryńtwienie?
    ? Odrętwienie.
    ? ?odrętwienie, które nie zniknęło aż do tej pory. Jakby tego było mało, nie mogę nawet wstać, a co czas jakiś chwyta mnie przejmujący ból. Czyżby to bogowie pokarali mnie za sprzeciwienie się ich planom? Ale przecież to jest irrrrr? irracjonalne. Zwróciłem pisklakowi życie?
    ? Wystarczy ? przerwał Einus. ? Dość powiedzieć, że o ile Rikadesh wrócił do zdrowia po dwóch miesiącach, choć nie odzyskał nigdy pełnej sprawności, o tyle obiekt do testów znowu zmarł tydzień później. A teraz pozwól, że ja ci coś przeczytam. ? Uczony ujął w dłoń książkę Martena Horsona, którą zaczął wertować. ? Mam. To jest po penhalcku, więc uważaj. ?Co możemy powiedzieć o wskrzeszaniu istot zmarłych??. To jest tytuł rozdziału. ?Możemy jeno powiedzieć, że niczym to nie jest, jak tylko żartem z natury, wynikającym z arogancji przeświadczeniem, iż istota rozumna może być wyżej niż bogowie. Wieleśmy widzieli w pielgrzymkach, jak magowie głowili się nad tą zagadką. A ci, którzy się nagłowili i użyli tego plugawego czaru, z czasem sami umierali w męczarniach. Nie mogliśmy im w żaden sposób pomóc, i dobrze; oto kara dla tych, którzy sprzeciwiają się planom sporządzonym na samym początku istnienia?.
    Einus położył książki Horsona i Rikadesha jedna na drugiej.
    ? Rikadesh był czarodziejem, a jak dobrze wiesz, twoja rasa miała jednych z najpotężniejszych magów na świecie ? rzekł uczony. ? Na drugim krańcu mamy społeczność mniej uzdolnioną magicznie, na dodatek opis ten wyszedł z pióra kapłana, nie czarodzieja. Dobrałem takie zestawienie nie bez powodu. Chciałem pokazać, dlaczego twój pomysł jest niemożliwy do zrealizowania.
    Kalderan spojrzał na Einusa, jakby domyślał się, o co chodzi. Wyraźnie jednak oczekiwał jeszcze wyjaśnień.
    ? Rikadesh miał duże problemy z tym zaklęciem, choć był potężnym magiem ? ciągnął uczony. ? Wprawdzie przeżył je, ale okazało się, że jako jeden z niewielu. Pewnie tu sobie pomyślisz: ?Ale tu nie chodzi o nic innego, tylko o przywrócenie organizmowi funkcji życiowych!?. A może ja bym tak pomyślał, nieważne. W każdym razie miałbym wtedy część racji. Tyle że w tekstach masz też wyjaśniony powód, dla którego nie jest to takie proste, a nazywa się bogowie. A ty akurat powinieneś wiedzieć, że są to siły, z którymi nie można igrać.
    ? Weź jeszcze pod uwagę, Kalderanie, że nie mówimy tutaj o pojedynczych trupach, ale o dużej społeczności. Aby wskrzesić ją całą, trzeba by zebrać wszystkich magów na świecie i pewnie okazałoby się, że to nadal za mało. W dodatku ci magowie musieliby zgodzić się na ewentualne poświęcenie życia, i to w sprawie, na której zyskaliby niewiele. Albo wcale.
    Smoczy rycerz powoli trawił te słowa, delikatnie kręcił głową. ?Szkoda mi go, bardzo szkoda? ? pomyślał Einus. ?Ale co innego mogłem zrobić??.
    ? Rozumiem ? rzekł w końcu Kalderan, po czym wstał, sposobiąc się do wyjścia.
    ? Gdzie idziesz?
    Półsmok rzucił tylko:
    ? Wyruszam na poszukiwania.
    ? Czego chcesz szu? ? Uczony nagle zrozumiał, aż wstał z krzesła. ? Tylko mi nie mów, że? Powiedziałem przecież, że nikt ci nikogo nie wskrzesi!
    ? Swych pobratymców ? sprecyzował Kalderan, stojąc u progu. ? Nie czarodziei.
    ? I gdzie chcesz się za to zabrać?
    Nagle smokowiec odwrócił głowę w stronę Einusa. Patrzył nań zniecierpliwiony.
    ? Zadałem ci pytanie, gadzie ? syknął uczony. ? Gdzie chcesz się za to zabrać? Masz jakieś poszlaki, cokolwiek?
    ? Bogowie wskażą mi drogę ? odparł smoczy rycerz.
    ? Bogowie to ci wskażą, jak zdechniesz! ? Kalderan znów skierował się w stronę wyjścia. ? Ja z tobą nie skończyłem! Nigdzie nie lecisz!
    ? Zatem co mam zrobić?! ? ryknął nagle półsmok. Tak to zaskoczyło Einusa, że nie wiedział, jak zareagować.
    ? Kalderanie ? rzekł po chwili. ? Rozumiem, co tobą targa. Pewnie na twoim miejscu? zachowywałbym się tak samo. Ale zrozum, że jeśli zapuścisz się na nieznane ci tereny bez żadnego pomysłu, od czego zacząć, możesz spotkać tylko śmierć.
    ? Nie, Einusie ? odparł Kalderan, namyśliwszy się. ? Nie rozumiesz, co mną targa. Nie masz prawa rozumieć.
    ? W porządku, masz rację. Wszak jesteśmy w zupełnie innych położeniach. Ale spróbuj mnie zrozumieć, jesteś ostatnim przedstawicielem swojej rasy, a przynajmniej jedynym, o którym wiem. Takie życie jest cenne jak żadne inne i nie możesz szafować nim ot tak.
    Smokowiec westchnął głęboko.
    ? Przeto tym tylko jestem? Mam dla ciebie wartość jeno jako ostatni smoczy człowiek?
    ? Dobrze wiesz, że nie to miałem na myśli! Bardzo cię szanuję, Kalderanie, i dlatego nalegam, żebyś został na posterunku i pozwolił nam rozpatrzyć tę sprawę.
    Smoczy rycerz spojrzał na uczonego pytająco.
    ? Ech, widać, że trudno kojarzysz fakty. Mówię o magach zajmujących się zachowaniem pamięci o dorobku Iklestrii.
    Kalderan spojrzał na Einusa z zaciekawieniem.
    ? Właściwie to jest coś, o czym mogę ci opowiedzieć ? ciągnął uczony. ? O ile oczywiście zechcesz znowu usiąść. Po co mamy tu stać?
    Smoczy rycerz przystał na propozycję. Mag położył łokcie na stole i splótł ze sobą palce, a półsmok siedział, wpatrując się skupiony w rozmówcę.
    ? Kiedyś do naszego zrzeszenia należał niejaki Renard ? zaczął Einus. ? Miał bardzo? specyficzne poglądy. Twierdził bowiem, że smoczy ludzie wcale nie wyginęli, a konkretniej uszły z życiem niedobitki, które z dala od czyichkolwiek oczu zaczęły budować na nowo swój kraj. Ale ów Renard nie miał żadnych dowodów na tę tezę, więc wszyscy, w tym ? no cóż ? ja, uznaliśmy to za absurd. Postanowił więc odejść i od tego czasu słuch po nim zaginął.
    ? Ostatnio zacząłem się nad tą sprawą zastanawiać ? mówił dalej uczony. ? Naszym głównym argumentem przeciwko tezie Renarda było: ?Przecież gdyby ktoś się uchował i chciał odbudowywać Iklestrię, to byśmy o tym wiedzieli! To niedorzeczne, nic nie umknie naszej magii, co to w ogóle za pomysł??. I tak dalej, i tym podobne. I nagle przed sobą mam dowód, że jako magowie jesteśmy słabi. ? Czarodziej otworzył ramiona w stronę Kalderana. ? Po ucieczce z Iklestrii znalazłeś się pod wpływem zaklęcia, które sprawia, że nic ani nikt nie jest w stanie cię wykryć magicznie, nawet lud naga. Dość powiedzieć, że przez te kilka lat, kiedy to cały czas mieszkałeś sobie niedaleko mnie, nie miałem pojęcia, że w ogóle istniejesz. To może oznaczać tylko jedno: teza naszego kolegi wcale nie była tak absurdalna, jak z początku myśleliśmy.
    ? Raz na pół roku spotykamy się, żeby omówić pewne sprawy, a nie dalej niż za trzy tygodnie będzie kolejne zebranie. I tu mam dla ciebie propozycję: chciałbym, żebyśmy udali się na nie wspólnie.
    Kalderan zmrużył oczy.
    ? Nie widzę w tobie entuzjazmu. Spodziewałem się tego, ale taką prośbę wysunąłem nie bez powodu. Na najbliższym zebraniu chcę przedstawić problem i zasugerować, abyśmy sprawdzili tezę Renarda. A łatwiej przekonam do tego kolegów, jeśli pokażę im żywego smoczego człowieka. Smoczego rycerza na dodatek. Sam więc widzisz, że opłaca to się nam obydwu.
    ? Dlatego chcę, żebyś na razie porzucił poszukiwania smoczych ludzi i pozwolił najpierw zadziałać tym, którzy mają do tego środki i wiedzę. Podejrzewam, że jako smoczy rycerz masz z magią tylko tyle wspólnego, ile naturalnie miał każdy z twojej rasy. I nie, nie namawiam cię, byś przestał o tym myśleć. Po prostu uważam, że nie wiesz, na co się porywasz.
    Półsmok wbił wzrok w stół, westchnął głęboko. Einus jednak zobaczył, że smokowiec dyszy, jakby ze wściekłości; chwila nieuwagi, a zapewne by wybuchł.
    ? Zatem wymagasz ode mnie dwóch sprzeczności ? rzekł powoli.
    ? Nie, Kalderanie ? odparł spokojnie uczony. ? To jest zupełnie?
    Nagle smoczy rycerz zerwał się z krzesła. Niebezpiecznie zbliżył twarz do maga, tak że człowiek z wrażenia omal nie spadł. Z paszczy wydobył się przeciągły warkot.
    ? Drażni mnie to, iż nazywacie mnie ?smokowcem?. Sam tego słowa używam, lecz jeno ze względu na szacunek dla cudzego języka. Jednakże wygląda to tak, jakbyście uważali, iż ktoś taki jak ja należy do podgatunku smoków. Jakbym był ich odpryskiem. To nieprawda, Einusie. Jestem potomkiem owych wielkich gadów, jako iż posiadam część ich potęgi. Jestem Drakh?kiren, Drakh?teire, co tłumaczycie jako ?smoczy człowiek?, ?smoczy rycerz?. ? Kalderan wyprostował się, spojrzał na wciąż zaskoczonego Einusa bez emocji. Mówił dalej, a z jego słów biły ból i tęsknota: ? To nie twój lud został wyniszczony, Einusie. Biada mi, iż muszę znosić tę niesprawiedliwość, pozwalać bogom i losowi pchać mnie tam, dokąd sobie zażyczą. Żądasz, abym cię zrozumiał, lecz co ze mną? Po tylu latach tułania się po świecie nareszcie odzyskałem nadzieję, wszystko dzięki kirenie ze snu, a ty chcesz mi to wszystko zabrać? To jest nie do przyjęcia?
    ? Moment, bo chyba czegoś nie zrozumiałem ? przerwał wzburzony uczony. ? Mówiłeś, że przyśniło ci się coś i dlatego tutaj przyleciałeś, zgoda. Ale to był jeden głupi sen. I co, i na nim chcesz to wszystko oprzeć? Znasz chociaż tę kirenę?
    ? Nie. Jednakowoż ów ?głupi? sen dał mi powód do czynu. Nie zniewolisz mnie, Einusie. Sam jestem sobie panem, a wyżej mnie są jeno Teires, Irrioni tudzież inni bogowie z panteonu mej rasy. Twoja oferta, aby zająć się tym wspólnie z innymi magami, jest hojna, acz wy też nie znacie sposobu na odnalezienie mych pobratymców.
    ? A myślisz, że po co się zbieramy? Żeby połechtać własne ego? Nie, żeby przedyskutować to i owo. Jeśli faktycznie smoczy ludzie odbudowują Iklestrię, spróbowalibyśmy różnych metod, aby ich znaleźć. Może wszyscy są pod wpływem tego samego zaklęcia co ty? Przestudiowałoby się ten czar i wykorzystałoby do tego, żeby co niektórych z twojego ludu wykryć. To już jest jakieś wyjście! Daj nam po prostu czas, być może nawet nie będziesz musiał nic robić.
    Kalderan spojrzał na maga rozkojarzony. Głęboko nabrał powietrza do nozdrzy i wypuścił.
    ? Nie mogę czekać, Einusie. Jeżeli chcę uzyskać owoce, muszę zadziałać samodzielnie. ? Smoczy rycerz wstał. ? Dziękuję, iż poświęciłeś mi czas.
    ? Jasny gwint? ? mruknął uczony, który też się podniósł. ? Gabriel jednak miał rację: na ciebie to czasami naprawdę nie ma rady. Niech będzie! Umywam ręce! Leć sobie, jak tak bardzo chcesz! Niech bogowie mają cię w swojej opiece! A czekaj, czekaj? ? Mag powoli usiadł z powrotem. ? Mówiłem o bogach? Zaraz, moment? Mam pomysł, jak to rozwiążemy. ? Wskazał klapę w podłodze, znajdującą się niedaleko stołu. ? Zejdziemy do piwnicy i przywołam ołtarz Teiresa i Irrioni. Porozmawiasz z nimi. Jeśli powiedzą, że twoja droga jest słuszna, to niechaj wiatry ci sprzyjają, bo nie mogę sprzeciwić się boskiej woli.
    ? Wiem, co uczynić, Einusie ? odparł smokowiec.
    ? Do cholery, proponuję ci to, bo właśnie nie wiesz, co uczynić! Nie masz żadnego planu, nic! Potrzebujesz przynajmniej wskazówek. A czego ja nie umiem powiedzieć, to Teires i Irrioni doradzą spokojnie.
    Półsmok zdawał się zastanawiać przez chwilę, aż otworzył klapę. Obaj z Einusem zeszli do piwnicy.
    W ręce uczonego zapulsowała szkarłatna kula energii, od której pełna probówek i butelek piwnica zatrzęsła się. Z podłogi na samym końcu pomieszczeniu wychynął ołtarz ? niewielki, marmurowy słup zwieńczony głową smoka z otwartą paszczą. Kiedy magowi oraz smokowcowi ukazał się w całości, wstrząsy ustały.
    ? Miłej rozmowy ? rzekł Einus bez emocji, po czym opuścił piwnicę.
    Kalderan uklęknął przed ołtarzem na jednej nodze i oparł miecz o podłogę czubkiem ostrza. Wymówił inkantację:
    ? Wznosimy nasze miecze ku waszej potędze i majestatowi. Wiernie służymy, dzięki składamy, uniżenie wielbimy. Przeto, chocieśmy niegodni, pokornie prosimy, byście ukazali nam się, stanowili dla nas oparcie, wysłuchali wątpliwości naszych serc i umysłów. Usłyszcie! Dajcie słowo! Niech stanie się wasza wola.
    Dopiero po chwili smoczy rycerz usłyszał w głowie Teiresa, boga honoru:
    ? Słyszymy twe wołanie, śmiertelniku. Wiemy, z czym przychodzisz.
    Smokowiec milczał. Zamierzał najpierw poprosić o poradę, lecz przypomniał sobie, że bogowie widzą jego poczynania.
    ? Panie? Einus nie ma racji ? usprawiedliwiał się. ? Nie mogę czekać. Wszelako potrzebuję wskazówek, od czego mam zacząć poszukiwania.
    ? Wiernie nam służysz, więc i otrzymasz radę ? odrzekła Irrioni, bogini sprawiedliwości. ? Czy wiesz, gdzie znajdują się Burzowe Góry?
    Półsmok próbował sobie przypomnieć, aż odpowiedział:
    ? Nie wiem, do którego miejsca sięgnąć pamięcią.
    ? Burzowe Góry znane są z tego, iż w zamierzchłych czasach wykluło się tam jedno z plemion ptaków gromu ? wyjaśniła bogini. ? Tam po same niebo wznoszą się słupy skalne. W jaskini wewnątrz jednego z nich mieszka ktoś, kto wskaże ci drogę.
    Burzowe Góry. Więc tak się nazywały.
    ? Kimże jest ten osobnik? Czy dowiem się odeń, gdzie mogę odnaleźć swych pobratymców? ? spytał smokowiec.
    ? Poznasz go, gdy dotrzesz na miejsce ? odparł Teires. ? Od niego będzie zależeć, czy znajdziesz to, czego szukasz.
    ? Zatem udam się tam. Dziękuję po wielokroć za waszą pomoc.
    ? To nagroda za twą posługę ? rzekła Irrioni. ? Na tym polega sprawiedliwość, Kalderanie.
    Trans przeminął. Półsmok pomodlił się, po czym wyszedł z mieszanymi uczuciami, zwłaszcza wobec tego, jak bogowie rozumieją sprawiedliwość.
    Kiedy Kalderan zszedł do piwnicy, Einus poszedł do kuchni zaparzyć sobie herbatę, byle tylko zająć czymś myśli. Cały czas jednak miał w głowie sprawę smoczego rycerza.
    Co musiał zrobić, żeby namówić go, by został? Z przyjemnością nawet powyrywałby sobie wszystkie stojące rude włosy i przestałby tak często zmieniać obiekt zainteresowania. Nadal bowiem nie mógł pozbyć się wrażenia, że smokowiec popełnia ogromny błąd. Myśli samobójcze, nostalgia? Uczony nie umiał stwierdzić, dlaczego smokowcowi nagle zaczęło tak zależeć na tym, aby odszukać pobratymców. Z drugiej strony smoczy rycerz zawsze chodził własnymi ścieżkami. Raz uczony zaproponował, by półsmok zamieszkał u niego, ale ten odmówił. ?Nie chciałbym nikomu nic zawdzięczać? ? tłumaczył się. Potem nie wracali do tematu.
    Lecz w jednym Kalderan miał rację: Einus nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji. Czy więc uczony mógł go osądzać?
    Herbata gotowa. Einus usiadł z powrotem na jednym ze staromodnych krzeseł, patrząc z namysłem na surowe ściany wyłożone polnymi kamieniami. Czekał tylko, aż smoczy rycerz skończy rozmowę z bogami.
    Długo to nie trwało. Klapa otworzyła się i wszedł smokowiec we własnej osobie.
    ? I co, Kalderanie? Co ci poradzili?
    Smokowiec pomachał delikatnie ogonem. To znaczyło, że się zastanawia.
    ? Muszę polecieć do Burzowych Gór ? rzekł w końcu. ? Mieszka tam ktoś, kto posiada wskazówki, dzięki którym odnajdę smoczych ludzi.
    ? A wiesz, gdzie to jest?
    Smoczy rycerz kiwnął głową.
    ? Już raz tam się udałem. Jednakowoż nikogo nie było mi dane spotkać.
    ? No, przynajmniej tyle, że już znasz te góry. O ile pamiętam, są jakieś dwadzieścia staj stąd, czyli dla twoich skrzydeł to niewiele. W ogóle to bogowie powiedzieli ci, kogo tam szukać?
    Kalderan pokręcił głową.
    ? Rozumiem? ? odrzekł Einus z namysłem. ? No dobrze. Kiedy chcesz wyruszyć?
    Smoczy rycerz namyślił się chwilę.
    ? Natychmiast. ? I poszedł w stronę wyjścia.
    ? Zaczekaj, Kalderanie ? powiedział Einus. ? Mam do ciebie prośbę.
    Smokowiec odwrócił się.
    ? Co by się nie stało, masz nie zdechnąć. Żeby to do ciebie, gadzie zakichany, dotarło.
    Kalderan kiwnął delikatnie głową. Wyszedł na zewnątrz, po czym opuścił dom człowieka na skrzydłach.
  10. Knight Martius
    Idziemy za ciosem, czyli ? następny rozdział. I jednocześnie pierwszy, w którym opisana została ?właściwa? akcja, z głównym bohaterem, którego być może niektórzy jeszcze pamiętają.
    Powiem wprost: jestem średnio zadowolony z tego fragmentu. Nie dość, że beta-czytelnicy zgłaszali, iż nie czytało im się go aż tak dobrze (w najlepszym razie), to jeszcze sam podczas lektury czułem opór. Mam nadzieję, że ostatnimi poprawkami udało mi się to załagodzić, ale to już Wy ocenicie.
    Czytelnicy pamiętający ?Dzicz? doznają przy tym rozdziale silnego uczucia deja vu. Ale tylko w pierwszym fragmencie i niektórych momentach drugiego.
    Wesołych świąt, szczęśliwego nowego roku i miłej lektury!
    (Jeszcze raz zachęcam do aktywnego śledzenia bloga ?Eskapizm stosowany?. Jeśli ktoś chce go subskrybować, proszę o kontakt).


    * * *

    I
    Dzień wcześniej
    Szukając na nowo własnego miejsca w świecie, smoczy rycerz Kalderan postanowił poświęcić się zwalczaniu zła. W praktyce sprowadzało się to do jednego: bronił ludzi przed bandytami oraz potworami. Życie stwarzało mu ku temu wiele okazji, ponieważ chętnie wylatywał z jaskini, aby nacieszyć oczy pięknymi krajobrazami. Tak było i tym razem.
    Rozbójnicy grozili kobiecie, która trzymała w rękach płaczące niemowlę. Wyprowadzili ją na łąkę niedaleko drzew, zapewne z dala od domu; Kalderan nie zauważył w okolicy żadnej budowli. Zbirów naliczył czterech. Jeden mówił coś do ofiary i zaczynał się do niej dobierać, reszta tylko stała, pewnie żeby uniemożliwić niewieście ucieczkę. Smokowiec natychmiast wkroczył.
    Bandyci, usłyszawszy odgłos skrzydeł, odwrócili się. Wtedy półsmok wbił miecz w czaszkę tego, który zwracał się do kobiety. Zbir osunął się bezwładnie, a smoczy rycerz wylądował, nie spuszczając wzroku z zaskoczonych ludzi. Niewiasta stała za jego plecami. Dziecko zawyło jeszcze głośniej.
    Kalderan doskonale pamiętał rady, których swego czasu udzielił mu przyjaciel.
    ? Nie obawiajcie się ? rzekł do ratowanych.
    Rozbójnicy otrząsnęli się z szoku. Wyjęli miecze i z okrzykami ruszyli na smokowca. Nawet pomimo tego, co widzieli, łudzili się, że mają szanse z wytrawnym, potężnie zbudowanym wojownikiem. Jacy naiwni.
    Zaatakowali półsmoka jednocześnie. Wszystkie ciosy, choć silne, Kalderan sparował. Bandyci cofnęli się, po czym jeden znów natarł. Nim pozostali zadziałali, smoczy rycerz przeorał mu klatkę piersiową. Zbir wypluł krew, zatoczył się, padł nieprzytomny.
    Smokowiec zaryczał triumfalnie. Rozbójnicy zadygotali ze strachu, aż z krzykiem uciekli w stronę lasu.
    Półsmok schował miecz za plecy. Przez chwilę był w swoim żywiole; omal nie zapomniał, dlaczego właściwie zaatakował bandytów. Odwrócił się w stronę kobiety, która wpatrywała się w smoczego rycerza z przestrachem. Dziecko nadal płakało. Niewiasta przysunęła je bliżej piersi, kiedy wyciągnął doń rękę. Pokręciła głową. Kalderan spoglądał ze współczuciem najpierw na niemowlę, potem na kobietę, dopóki nie zdał sobie sprawy, że to nie ma sensu. Z gadziej mimiki nie potrafili odczytywać emocji.
    Niewiasta powoli odsunęła się od smoczego rycerza, nie przestając na niego patrzeć. Półsmok nie podchodził. Czego by nie zrobił, ona i tak nie przekona się do kogoś, kto pochodzi z zupełnie innej rasy. Z czasem kobieta zaczęła uciekać, aż zniknęła Kalderanowi z oczu.
    Westchnął głęboko.
    Chciał już odejść, kiedy usłyszał ludzki pomruk. Człowiek, którego zranił w klatkę piersiową, niemrawo próbował wstać. Smokowiec rozłożył skrzydła; nie chciał zawracać sobie nim głowy.
    W tej samej chwili posłyszał smoczy ryk, dochodzący od strony lasu. Znieruchomiał.
    Szybko jednak się opanował i wyciągnął miecz. Usłyszał ludzkie krzyki przemieszane z gadzimi warknięciami. Ten drugi dźwięk znał zbyt dobrze ? to nie był smok. Zaraz zza drzew ukazało się oblicze niespodziewanego gościa, na którego Kalderan wciąż patrzył z rezerwą.
    Inny smokowiec. Drenzok.
    Jak smoczy rycerz należał do półsmoków czerwonych, tak nowo przybyły był czarnym. Jego łuski miały kolor smoły; jedynie brzuch, błony na skrzydłach oraz policzkach jawiły się jako ciemnożółte. Z potylicy wyrastały cztery krótkie rogi, zdecydowanie krótsze od tych dwóch, które miał Kalderan. Po grzbiecie biegła parada rzadkich kolców, przy wierzchu ogona coraz mniejszych, aż w połowie zanikały kompletnie. Był zupełnie nagi, nie nosił nawet prostych ozdób. Prezentował dzięki temu masywną sylwetkę, niczym nieustępującą tej, którą eksponowałby smoczy rycerz.
    Drenzok poszybował tuż nad ziemią i wylądował przed czerwonym smokowcem. Kalderan schował miecz, ale wciąż milczał. Czarny półsmok patrzył na niego z mieszaniną wściekłości, kpiny oraz politowania.
    ? Witaj. Kalderan. ? Nagle jego uwagę przykuł kirys łuskowy, który czerwony smokowiec nosił wraz z naramiennikami. ? Zmieniłeś zbroję? To do ciebie niepodobne.
    ? Czego chcesz? ? spytał Kalderan zniecierpliwiony.
    Drenzok prychnął z rozbawieniem.
    ? Pytasz, a wiesz. Ja wszystko widziałem. Ci? ludzie uciekali od ciebie, czy nie tak? ? Czarny półsmok wymówił ?ludzie? w obcym, ludzkim języku, nie szczędząc pogardy.
    Smoczy rycerz milczał.
    ? Nie masz mi nic do powiedzenia? ? syknął Drenzok. ? Ta kobieta od ciebie uciekła, mylę się? ? Zawiesił głos, ale Kalderan wciąż nie odpowiadał. ? Ile razy mam powtarzać? Daj sobie spokój, do cholery.
    Słychać było ludzki pomruk. Dopiero wtedy smokowcy przypomnieli sobie, że nadal leży tutaj człowiek, który próbuje wstać. Czarny bezceremonialnie wbił mu pazury w brzuch. Mężczyzna drgnął w konwulsjach, po czym padł na wieczność.
    ? Skoro już zabijasz, rób to porządnie ? odezwał się Drenzok. ? Tamtych też zarżnąłem, bo tobie nie starczyło odwagi.
    ? Chroniłem kobietę ? odparł Kalderan z emfazą.
    ? Co to zmienia? Myślisz, że rzucą takie życie, bo ktoś ich połaskotał? Zapomnij. Byłbyś już trupem, gdybyście zamienili się miejscami. Czyżbyś zapomniał, jak wtedy ludzie cię potraktowali? Ochroniłeś ich osadę, pamiętasz?
    Smoczy rycerz rozłożył skrzydła.
    ? Co, dalej wolisz narażać swoje niewarte splunięcia życie? ? ciągnął czarny smokowiec. ? Nic nie pojąłeś. Nic!
    Kalderan wzbił się w powietrze.
    ? Jam smoczym rycerzem, barbarzyńco. Zaszczyt to dla mnie. Nakłada na mnie powinności, z których nie mogę zrezygnować.
    ? Nie. ? Drenzok ruszył w ślad za czerwonym półsmokiem. ? To nie tak, że ty nie możesz. Ty po prostu nie chcesz. Nawet jak smoczy ludzie jeszcze żyli, uważałem tę waszą doktrynę za śmieszną. Myślałeś, żeby ją rzucić? Chociaż raz? K***wska ułuda, nic więcej.
    Smoczy rycerz z warknięciem wyciągnął miecz.
    ? Powiedz o smoczych rycerzach jeszcze słowo.
    Barbarzyńca zaśmiał się.
    ? Grozisz mi?
    ? Wyzywam cię.
    ? Ha! Przyjmuję. Wylądujmy, bo nie chce mi się wisieć w powietrzu.
    Tak uczynili. Drenzok założył ręce na piersi i przyglądał się smoczemu rycerzowi z kpiącym uśmiechem. Kalderana irytowało to zachowanie, a jednocześnie zastanawiało. Czy naprawdę pozwolił się czarnemu półsmokowi sprowokować?
    ? O ile pamiętam ? odezwał się tamten ? twój kodeks nakazuje ci walczyć honorowo. Widzisz u mnie broń? ? Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął: ? Nie widzisz. No to odłóż tę klingę.
    Smoczy rycerz nie miał już żadnych wątpliwości wobec tego, co chciał osiągnąć barbarzyńca. Z drugiej strony, owszem, musiał traktować przeciwnika honorowo, więc powinien się dostosować. Nawet do tak cynicznego, zarozumiałego pomiotu, jakim był Drenzok.
    Kalderan schował miecz, po czym odstawił go pod najbliższe drzewo.
    ? Będziemy walczyć bronią daną nam przez naturę ? rzekł, wróciwszy przed oponenta.
    ? I to ja rozumiem! ? pochwalił pobratymca czarny smokowiec. Nie przestawał się uśmiechać. ? A co ze zbroją? Ją też masz zdjąć.
    Tego było już za wiele.
    ? Smoczy rycerz nie może zdjąć zbroi ? wycedził Kalderan.
    Drenzok zaśmiał się gromko.
    ? Cholernie zabawne! Wymądrzacie się, że macie traktować przeciwnika z honorem, ale jak trzeba przez to zdjąć zbroję, ta zasada nie jest już ważna, w ogóle! Więc tak wygląda ta twoja świętość, Kalderan? Jak stek sprzecznych bzdur?
    Smoczy rycerz nie wytrzymał ? rzucił się z rykiem na barbarzyńcę. Czarny półsmok usunął się w bok. Chwycił pobratymca za rękę, wolną dłonią zadrapał mu policzek. Kalderan odwrócił się gwałtownie, tak że uwolnił się z uścisku Drenzoka. Atakował jak szalony. Przeciwnik z trudem unikał, kilka razy czerwony smokowiec go trafił.
    Barbarzyńca rozłożył skrzydła, odleciał kilka stóp do tyłu. Smoczy rycerz poszybował w jego stronę. Czarny półsmok uniknął ciosu. Chwycił Kalderana za ogon, wykorzystując to, że się nie zatrzymał. Omal nie poleciał wraz z nim, ale zaparł się mocniej stopami o ziemię. Czerwony smokowiec zorientował się, w czym rzecz, i zahamował, inaczej wkrótce uderzyłby głową o drzewo.
    Obaj się cofnęli. Kalderan próbował odzyskać rozsądek; wpadł w szał, który szczęśliwie nie skończył się dla niego niczym groźnym. Drenzok też pozwolił sobie na chwilę wytchnienia.
    Nagle czarny półsmok wzbił się w powietrze, zamierzał zapikować. Czerwony nie pozostawał dłużny. Jednak barbarzyńca nabrał wysokości szybciej, ruszył więc do ataku. Kalderan przyjął gardę, ale Drenzok uderzył tak gwałtownie, że z trudem utrzymał równowagę. Nim wyprowadził kontrę, czarny smokowiec już odleciał. Smoczy rycerz wzniósł się i zaczął krążyć wokół przeciwnika. Oczekiwał jego reakcji.
    W końcu obaj się starli. Uderzali pazurami, gryźli, nie odchodzili od siebie nawet na krok. Co rusz jeden bądź drugi tracił część wysokości, tylko po to, żeby ją odzyskać. Wszystko dopóki Drenzok nie chwycił ręki Kalderana, kiedy ten natarł ponownie. Czarny półsmok wbił szpony drugiej dłoni w wolne ramię smoczego rycerza, po czym, niby drapieżnik, przyczepił się pazurami u stóp do podudzi. Zaczął spychać go na dół. Choć nie bez problemu. Czerwony smokowiec starał się uwolnić, ruszał ręką, którą trzymał barbarzyńca. Ale to on miał przewagę.
    Drenzok w końcu przyszpilił Kalderana do ziemi. Rykiem dodał sobie animuszu.
    Szarpali się jeszcze przez chwilę. Smoczy rycerz próbował wywrócić czarnego smokowca, tak żeby mieć go nad sobą, ale nadaremnie. Barbarzyńca uwolnił rękę przeciwnika i drapnął w policzek. Czerwony półsmok warknął, ale przestał się stawiać.
    ? I co teraz? ? spytał poważnie Drenzok.
    Kalderan milczał. Nie chciał uznać zwycięstwa czarnego smokowca, ale co innego mógł zrobić?
    Barbarzyńca westchnął.
    ? Kalderan? Zacznij wreszcie myśleć. Żyjesz kodeksem, który po Iklestrii jest g***o wart? a jak wpadasz w szał, i tak o nim zapominasz.
    ? Jam smoczym rycerzem? ? syknął czerwony półsmok. ? Nie przeszkodzisz mi? Muszę pomagać? być wzorem?
    ? Wybij to sobie z głowy, do cholery!
    Smoczy rycerz spojrzał w niebo. A przynajmniej starał się, gdyż ciągle choć kątem oka widział tego bękarta.
    ? Chętnie bym cię zabił ? ciągnął Drenzok. ? Nawet broni oddechowej nie użyłem. Widzisz, jaki jesteś słaby? Jeszcze nadal karmisz się złudzeniami. Wiesz co? Naprawdę chciałbym cię zabić. Ale tego nie zrobię.
    Barbarzyńca uwolnił z ciała Kalderana wszystkie pazury. Wciąż jednak pochylał się, spoglądając mu w oczy.
    ? Musimy? ? zaczął smoczy rycerz. ? Musimy? współpracować? Smoczy ludzie odrodziliby się?
    Drenzok wybuchnął śmiechem.
    ? Dureń z ciebie, Kalderan. Co te urojenia z tobą zrobiły? Jak niby chcesz przywrócić Iklestrię? Smoczych ludzi? Wiesz w ogóle, co zrobić?
    Czerwony smokowiec namyślił się chwilę. Ostatecznie pokręcił głową.
    ? Otóż to. Nie wiesz. Tak jak ja zresztą. Jesteśmy ostatni, pogódź się z tym! A skoro tak bardzo chcesz żyć z innymi, poleć do jaszczurów. Cały czas starasz się o szacunek u rasy, której to nie obchodzi, a wyobraź sobie, że oni od razu powitają cię z honorami. Każdy smok ci to powie.
    Czarny półsmok wstał, a zaraz za nim smoczy rycerz. Barbarzyńca ani myślał mu pomóc.
    ? Będę żył po swojemu? ? wychrypiał Kalderan.
    Drenzok wydał pomruk dezaprobaty.
    ? Dosyć. Chcesz, żeby mówiono do ciebie jak do kamienia? Dobrze. ? Rozłożył skrzydła. ? Ale jak następnym razem wylądujesz na bagnie, to na mnie nie licz!
    Barbarzyńca wzbił się w powietrze. Wkrótce zniknął czerwonemu smokowcowi z oczu.
    Kiedy już Kalderan wrócił do jaskini w górskiej skale, zbliżał się zachód słońca. Teraz zapadała noc.
    Siedział, wpatrując się w ognisko. Płomienie zdawały się tańczyć nieprzerwanie w chaotycznym rytmie. Zawsze to jakaś rozrywka. Smoczy rycerz miał posępny humor, chociaż nie umiał stwierdzić, z jakiego powodu najbardziej.
    Przecież ochronił kobietę z dzieckiem. Tak jak poradził mu Gabriel, niedawno poznany płatnerz i przyjaciel ? rzekł słowa otuchy. Nie krzyczała, ale smokowiec widział wyraźnie, że uciekała ze strachu. Ze strachu przed nim. Czy to możliwe, aby ludzie naprawdę Kalderana nie szanowali, czego by nie zrobił? Bo zawsze widzieli go jako potwora, nie istotę rozumną? Półsmok pomyślał, iż mógł zostać przez Gabriela okłamany, lecz szybko to odegnał. Pomogli sobie nawzajem, do tego płatnerz regularnie sprawdzał zbroję smoczego rycerza, nie chcąc nic w zamian. Ale skoro człowiek nie działał w złych intencjach, co smokowiec zrobił nie tak?
    Drenzok znowu się pojawił, znowu śmiał obrażać to, co Kalderan uważał za święte. W trywialny sposób go sprowokował, a potem jeszcze upokorzył. Na dodatek wspomniał o tym felernym dniu! Czerwony smokowiec uratował wtedy osadę przed najazdem rozbójników, za co namiestnik króla ?odwdzięczył? się, zarządzając egzekucję. Wieśniacy, którzy już wcześniej lżyli smoczego rycerza, poparli decyzję jednogłośnie. Tego dnia też jego dawny kirys płytowy uległ zniszczeniu i trzeba było wymienić zbroję na inną. Aż dziw, że wtedy, gdy nie było już dla niego nadziei ? barbarzyńca uratował mu życie. A to nie jedyny taki przypadek.
    ?Gardzi mną, lecz jednocześnie chroni? ? pomyślał smoczy rycerz. ?Jaki ma w tym cel? Czyżbym był dla niego??.
    Nie wiedział, jak dokończyć. Zresztą nieważne. Liczył szczerze, że już nigdy Drenzoka nie spotka.
    Kalderanowi znów przyszła do głowy Iklestria. Skierował wzrok na wygrawerowany przy jednym z dwóch wyjść symbol ? gadzie oko przedzielone od góry mieczem. Znak smoczych rycerzy, głównej siły wojskowej królestwa; ?obserwowali? je i chronili przed najeźdźcami. Ludem naga chociażby.
    Wężokrwiści, mający zwierzęce głowy oraz ogon zamiast nóg, podstępem wkradli się do Iklestrii. Obarczyli kraj potężnymi zaklęciami, które sprawiały, że w smokowcach budziła się agresja ? emocja już bez tego silna jak w żadnej innej rasie. Rasa wojowników poczęła się wyniszczać, a Kalderan też brał w tym udział. Kochał swoje królestwo, jednak, niech poświadczą same smoki ? nie potrafił tego kontrolować. Gdy zaś magowie znieśli czar, było już za późno. Osłabieni smokowcy nie mogli stawić czoła ani naga, ani parszywym ludziom. Parszywym, gdyż bez mrugnięcia okiem złamali traktat o zawieszeniu broni i sprzymierzyli się z wężokrwistymi. A te gady miały jeden cel: wytępić wszystkich smoczych ludzi. Wszystkich, bez wyjątku.
    Cudem przetrwał tę rzeź. Obok Drenzoka był prawdopodobnie jedynym smokowcem, któremu udało się uciec, choć uczynił to wbrew własnej woli.
    Smoczy rycerz wstał i obejrzał symbol z bliska. Nie chciał uwierzyć, gdy dowiedział się, że jego tułaczka trwa już dwanaście lat. Nie wiedział jednak, ile z tego czasu mieszka w owej jaskini. Dawno do niej przywykł, a charakterystyczny zapach siarki nawet polubił.
    Teraz nie był głodny. Po powrocie zjadł mięso, które upolował na zapas. Nie mogło jednak umknąć jego uwadze, że pożywienie znalazł z trudem. Od dłuższego czasu stawało się to coraz bardziej uciążliwe. Prędzej czy później będzie musiał przenieść się gdzie indziej, choć ledwo potrafił przyjąć to do wiadomości.
    A potem wszystko od nowa. Dalej będzie trwał w tym śnie, w który zapadł podczas upadku Iklestrii. Dalej będzie przeżywał upokorzenia ze strony niewdzięcznych ludzi, dalej będzie robił wszystko, żeby chociaż przeżyć. Jakby był zwierzęciem, nie istotą rozumną.
    Kalderan z rykiem uderzył obok symbolu. Cierpliwie znosząc ból, wwiercał się pięścią w ścianę.
    ? Jak długo jeszcze przyjdzie mi to znosić?
    Nie, naga nigdy nie pokonali w tej wojnie smoczych ludzi. Jego pobratymcy wciąż żyją. To przeznaczenie nie pozwala smoczemu rycerzowi się z nimi zobaczyć. Wszystko przez nie.
    Smokowiec stawał się śpiący. Dobrze, może przynajmniej w nocy znajdzie ukojenie; choć pewnie jak zwykle los ześle mu koszmar. Wyciągnął miecz, uklęknął na jednej nodze, po czym zaczął odmawiać wezwanie do odkupienia. Przepraszał za wszelkie pokusy, które niesie ze sobą życie doczesne, oraz prosił smokorycerskich bogów o błogosławieństwo. Powołał się na kodeks, mający stanowić jego podporę moralną. Kalderan przemawiał jakby w transie, lecz nie dał ponieść się zapałowi. Nie był w stanie.
    Kiedy skończył, zgasił ognisko i usiadł, krzyżując nogi. Z czasem twardo zasnął.
    Między wypalonymi skałami ze spiczastymi urwiskami znajdują się liczne przepaście, a w oddali wznosi się wulkan, z którego ulatuje gęsty dym. Wszystko to pod różowawym niebem, gdzie krążą skrzydlate istoty. Z tej odległości smoczy rycerz nie rozpoznaje żadnej.
    Kalderan czuje ciepło, ale nie tak przenikliwe, jak myślał w pierwszej chwili. Pobliże wulkanu stanowiło niegdyś teren czerwonych smokowców; nawet gdy je porzucili, niektórzy odbywali pielgrzymki do mieszkających tam smoków. Choć parokrotnie sam był w takim miejscu, tej krainy nie kojarzy w ogóle.
    Idzie przed siebie. Przepaście pokonuje na skrzydłach.
    Krajobraz nie zmienia się, z powietrza słychać przeraźliwe skrzeki. Stworzenia nie zwracają na smoczego rycerza uwagi. Półsmok widzi, jak niektóre wzlatują niedaleko jednej ze skał. Stamtąd, oprócz nich, krzyczy coś jeszcze, ale Kalderan nie potrafi odgadnąć co. Podlatuje bliżej.
    Nie, nie ?co? krzyczy. To ?kto?. Smokowiec rozpoznaje tę mowę.
    ? Na pomoc! Pomocy!
    To jego ojczysta.
    Kalderan wyjmuje miecz, po czym zrywa się do biegu. Przelatując kolejną przepaść, dostrzega zagrożenie ? wiwerny i daktyle. Daktyle są gadami o ostrych dziobach oraz ptasim wyglądzie, z tą różnicą, że mają twardą skórę tudzież nietoperze skrzydła. Wszystkie stwory krążą wysoko, ciągle warcząc lub skrzecząc; co jakiś czas opadają za krawędź skały. Tam trzymają się jej łuskowe dłonie, nad którymi wystają skrzydła. Jedno wygląda, jakby opadło.
    Półsmok słyszy jęki rozpaczy. Tymczasem gady dostrzegają go i atakują.
    Smoczy rycerz nabiera w płuca powietrza. Po chwili zalewa potwory rzeką płomieni. Niektóre zaczynają się palić, lecz reszcie nie czyni to większej krzywdy. Wszystkie jednak odstrasza na tyle, że się wycofują.
    ? Pomocy!
    Przy wołającym została wiwerna, która próbuje go dorwać. Kalderan rusza, wydaje smoczy ryk. Tym zyskuje sobie zainteresowanie bestii, wychylającej jaszczurzy łeb. Tnie ją po szyi. Potwór zręcznie unika. Atakuje szczęką, lecz smokowiec odskakuje w bok. Musnęło mu zbroję łuskową. Półsmok znów się zamachuje.
    Na skale ląduje głowa wiwerny, wrzeszcząca jeszcze przez chwilę. Sam stwór spada w przepaść. Łeb drga konwulsyjnie, aż całkiem nieruchomieje.
    Smoczy rycerz chowa miecz i wyciąga uratowanego na skałę. Jest to przedstawiciel jego rasy, tylko niższy, ze szkarłatnymi łuskami, bardziej podłużną paszczą, krótkimi rogami oraz wypustkami kostnymi na policzkach. Klękając obunóż, dyszy z wyczerpania. Na opadniętym skrzydle znajdują się rany.
    Kalderan dopiero teraz zauważa, że nie ma do czynienia ze smokowcem, lecz ze smokowczycą. To kireni.
    Smoczy rycerz pomaga jej wstać. Półsmoczyca podnosi się z trudem.
    ? Dziękuję, smoczy rycerzu. Myślałam, że zginę? Jak mnie znalazłeś?
    ?Tak musiał zdecydować los? ? myśli Kalderan. Jednak zamiast tego pyta:
    ? Jak się nazywasz?
    ? Antreri. Przepraszam, muszę usiąść?
    Smokowiec kiwa głową, po czym odprowadza kirenę pod strome urwisko. W powietrzu nie słychać już odgłosów wiwern ani daktyli, żadne też nie wypełnia sobą różowawego nieba.
    Siadają. Rana na skrzydle boli Antrerę, ilekroć smoczy rycerz je dotyka. Najgorsze, że nie ma niczego, czym mógłby zabandażować kończynę. Chociaż nigdy nie wiadomo, co przydarzy się we śnie.
    Właśnie, sen. Tam wszystko jest możliwe. Musi tylko?
    ? Nie musisz się męczyć, Kalderanie z klanu Zyrekhen, synu Kordyrana ? mówi Antreri. ? Moje skrzydło zasklepi się?
    Półsmok czuje się osłupiony.
    ? Skąd znasz moje pełne miano?
    ? To jest sen, nie pamiętasz? ? Smokowczyca uśmiecha się. ? Wszystko, o czym wiesz, pojawia się tutaj.
    ? Nie znam tego miejsca.
    ? Możliwe, że zostało ono w twojej świadomości. Wielu rzeczy nie pamiętamy, ale kiedy przychodzi co do czego, potrafimy je odtworzyć.
    Smoczy rycerz spuszcza głowę i delikatnie podnosi ogon. To ma sens.
    ? Dzielnie walczyłeś z tymi potworami ? odzywa się Antreri. ? Szczególnie z wiwerną. Zupełnie jakbyś był już w tym doświadczony.
    ? Kiedyś? zmierzyłem się z jedną ? podejmuje Kalderan. ? Aby zostać pasowanym na smoczego rycerza.
    ? Stare czasy z Iklestrii?
    Półsmok smutno kiwa głową.
    ? Tak rzadko? ? zaczyna nową myśl, ale zawiesza się.
    ? Tak?
    Smokowiec mówi dopiero po chwili:
    ? Tak rzadko? mam okazję porozmawiać z kimś w swej mowie. Smoczy ludzie nie żyją?
    ? Smoczy ludzie? Oni zawsze żyją, w twoim sercu. Nie możesz myśleć, że jest inaczej, musisz tylko umieć ich odnaleźć. Ocaliłeś mnie, więc z pewnością ci na tym zależy.
    Kalderan milczy zamyślony. Nagle Antreri ponownie się odzywa:
    ? Czy chciałbyś czasem coś zrobić? Sprawić, by smoczy ludzie odrodzili się?
    Smoczy rycerz znów spogląda na kirenę. Smokowczyca ma zadziwiającą umiejętność spoglądania w głąb czyjejś duszy, tak że nawet półsmok nie zdaje sobie sprawy, iż naprawdę o tym myśli. I bez tego zresztą wydziela jakąś niewytłumaczalną aurę, która przyciąga uwagę Kalderana.
    Chce przy niej być. Jak przy bliskiej przyjaciółce. To nic, że istnieje tylko we śnie.
    Właściwie? dlaczego przez tyle lat tułaczki nie zrobił nic, by odnaleźć pobratymców?
    ? Nie obwiniaj się ? mówi Antreri, jakby czytała w myślach. ? Jestem pewna, że próbowałeś uczynić coś w tym kierunku. Jednak z czasem straciłeś nadzieję i usiłujesz żyć z tym, co masz. Nie chciałeś tego, lecz uznałeś, że nie masz wyboru. Zgadłam?
    Smokowiec ostrożnie kiwa głową.
    ? Twój wzrok mówi, że bardzo pragniesz odszukać smoczych ludzi ? ciągnie kireni. ? Zatem, bracie, przybliż się, coś ci szepnę?
  11. Knight Martius
    Moi drodzy. W ostatnim wpisie zapowiadałem, że pod koniec marca wrzucę następny rozdział „Zjednoczenia”. Równocześnie chciałbym powiedzieć, że naprawdę się cieszę, iż mimo wszystko są ludzie, którzy chcą czytać to, co piszę. To tylko oznacza, że moja twórczość nie jest tak słaba, jak czasem mi się wydaje.

    Dlatego z tym większą przykrością muszę stwierdzić, co następuje: zawieszam publikowanie „Zjednoczenia” do odwołania.

    Jestem zły z tego powodu, gdyż mam jeszcze kilka rozdziałów w zanadrzu; miałem więc nadzieję, że uda mi się utrzymać w miarę regularne tempo publikowania kolejnych fragmentów. Jednak jest kilka przyczyn, z których podjąłem taką decyzję.

    1) Obecnie mam na głowie sprawy znacznie bardziej zobowiązujące, więc po prostu nie wypada mi w tym momencie zajmować się powieścią (której, na marginesie, na 99% i tak nawet nie spróbuję wydać).

    2) Po komentarzach, które otrzymałem na różnych stronach, chcę dokonać koniecznych zmian w dotychczasowych rozdziałach, a po prostu nie mam na to czasu (co zresztą wyraźnie wynika z punktu pierwszego).

    3) To chyba najważniejsze: nie mam już serca do tej powieści. Komentarze czytelników, jak również moje „postępy” w pisaniu i planowaniu „Zjednoczenia” uświadomiły mi, że pisanie takiej formy jak powieść nadal mnie przerasta. Brak należytego zaangażowania zauważyłem też dzisiaj, kiedy próbowałem poprawiać rozdział czwarty, czy raczej dostosować go fabularnie do tego, co Wam pokazałem: okazało się, że zwyczajnie nie dałem rady zabrać się za to jak należy. Nie czułem tego, co robię. A nie zamierzam przedstawiać czegoś, czego sam nie uważam za przynajmniej znośne.

    Naprawdę chciałbym kiedyś tę opowieść dokończyć, dlatego wierzę, że kiedyś ją „odwieszę”. Po prostu gdybym już teraz zabierał się za nią dalej, nie byłoby to przyjemne ani dla Was, ani dla mnie.

    Jednocześnie zaznaczam, że pisać będę nadal i nic tego nie zmieni. Zatem – co zamiast powieści?

    Myślę o pisaniu opowiadań. Takich na kilkadziesiąt tysięcy znaków. Mam parę pomysłów, które z chęcią bym wykorzystał; teksty na nich oparte wysyłałbym na konkursy i/lub do magazynów/zinów/gdziekolwiek z nadzieją na publikację. Jeszcze miałem taki pomysł, żeby pisać opowiadania w formie wprawek pisarskich, gdzie skupiałbym się jedynie na konkretnych aspektach pisania (tj. w jednym tekście postawiłbym na sugestywne opisywanie przyrody, w innym na zabawę konkretnym typem dialogów itd.). Tak żeby poćwiczyć podstawy.

    W międzyczasie dopracowywałbym wewnętrznie swoje pomysły, w tym te, które już ukazałem w „Zjednoczeniu”. Kusi mnie chociażby, żeby stworzyć takie jakby kompendium dotyczące rasy smokowców. Owszem, zdaję sobie sprawę, że może to być zabawa na całe życie, ale – czemu by nie spróbować? Poza tym, czy tzw. worldbuilding też nie jest częścią pisania fantasy?

    Czasami nawet starałbym się raczyć Was jakimiś wpisami niebędącymi pokazem fragmentów mojej twórczości.

    Ale tu mam złą wiadomość: pewnie wdrażanie tych pomysłów rozpocznę dopiero w czerwcu/lipcu, bo do tego czasu mam naprawdę bardzo dużo pracy. Nadal jednak pamiętam o tym blogu i mam nadzieję, że wynagrodzę Wam tyle czasu oczekiwania.

    Stay tuned!

    PS Speeder, przygotowałem odpowiedzi na Twoje komentarze dotyczące poprzednich rozdziałów „Zjednoczenia”. Gdy tylko Interia odblokuje możliwość komentowania wpisów na blogach, wkleję je w odpowiednie miejsca.

  12. Knight Martius
    Pora trochę się obnażyć. Pisanie prozy bowiem jest głównym hobby, którym się zajmuję ? ale nie jedynym.
    Ogólnie bardzo lubię też słuchać polskiego dubbingu (serio, w tym segmencie istnieje wiele opracowań, które naprawdę mi się podobają). Lubię to do tego stopnia, że myślałem kiedyś, by pójść w kierunku aktorstwa ? głównie głosowego, oczywiście ? ale na szczęście pomysł ten zarzuciłem. Postanowiłem więc połączyć przyjemne z pożytecznym i pobawić się w dialogistę. Bo w przyszłości z chęcią bym przekuł wspomnianą zabawę w zawód.
    Ale gdzieś praktykować trzeba. Dlatego w pierwszym kwartale zeszłego roku poszukałem trochę na temat grup fandubbingowych, aż zakręciłem się wokół grupy Hoshi Akari.
    I tu wracamy do punktu wyjścia, czyli tytułu wpisu. ?How The Desolation of Smaug Should Have Ended? to jeden z projektów, w których brałem udział jako autor polskich dialogów. Obejrzyjcie, proszę, i powiedzcie, jak wyszło.

    (Przepraszam, że wrzucam to w formie linka, a nie filmiku, ale w tej drugiej jakimś cudem nie chce mi działać ? w miejscu filmiku pokazuje się tylko biały ekran. Wie ktoś, co mogłoby być przyczyną problemu?).
    Aneks: Powyższy problem nieaktualny, za co serdecznie dziękuję 849. Poniżej filmik:

  13. Knight Martius
    Chyba nie ma co dłużej zwlekać.
    Zgodnie z tym, co mieliście okazję czytać w poprzednim wpisie (albo i nie), pragnę zaprezentować Wam powieść z gatunku przygodowej fantasy, trzeci utwór wchodzący w skład ?Cyklu smoczego rycerza?: ?Zjednoczenie?. A przynajmniej prolog tegoż.
    Powiem tak za kulisami, że miałem duży problem z napisaniem tego. Całość musiałem przeprawiać chyba sześć albo siedem razy (gdzie ?przeprawiać? znaczy też ?napisać od nowa?), a i teraz nie mam pewności, czy tego tekstu nie będę musiał znowu jakkolwiek poprawiać. Liczę więc na Wasze komentarze.
    Standardowo też zapraszam do odwiedzenia bloga ?Eskapizm stosowany?, gdzie kolejne rozdziały mam zamiar zamieszczać najwcześniej w całej sieci, a także do polubienia fanpage?a tego bloga na FB (link w bloku w prawym górnym rogu).
    Następny rozdział ukaże się w okolicach świąt.
    Miłej lektury!


    * * *



    Zjednoczenie

    Na niebie zbierały się ciemne chmury. Tłum mieszczan oraz chłopów, uzbrojonych w widły, łuczywa i w co jeszcze nawinęło się pod rękę, zmierzał niestrudzenie przez las. Za nic mieli słońce, które powoli już uciekało za horyzont.
    ? Na pewno go tam widziałeś? ? zapytał jeden mieszczanin innego.
    ? Ani chybi!
    Idrinus, również trzymający pochodnię, dociekał, dokąd to wszystko zaprowadzi.
    Zaczęła padać mżawka; krople spływały po koronach drzew prosto na ludzi. Było jednak wiadomo, że taki deszcz ich nie powstrzyma.
    Śnieżynka zarżała nerwowo.
    ? Spokojnie, moja droga ? rzekł Idrinus, schyliwszy się.
    Chwycił zawieszony u szyi amulet, czując, jak drży. Rzeczywiście, zaświecił się, inna sprawa, iż nie po raz pierwszy. Miał kształt złotego koła, gdzie nałożone były na siebie dwa rubinowe krzyże: jeden z ramionami prostymi, drugi z ukośnymi.
    Idrinus wiedział. Cel znajdował się blisko.
    Tłum wychodził na szczere pole. Każdy po kolei widział, jak przed nim rozpościera się góra, sięgająca niemalże ku niebu. U jej stóp płynęła wartko rzeczka, a w oddali dało się słyszeć szum wodospadu. Wszyscy się zebrali, unosząc co chwila broń i wydając kakofonię dźwięków.
    ? To tutaj? ? ktoś zapytał.
    ? Ano! Sam żem widział, jak poczwara leciała mniej więcej stąd!
    ? Ale jak się tam dostaniemy? ? padła wątpliwość ze strony co najmniej kilku osób. Przynajmniej tyle Idrinus zdołał wydobyć z hałasu.
    ? Tam! Tam coś jest!
    Wszyscy jak na zawołanie odwrócili się w stronę źródła krzyku. Jak się okazało, co niektórzy obeszli częściowo górę i znaleźli niedaleko w skale wybrzuszenie, które dawało się naruszyć. Nigdzie indziej nie było widać wejścia.
    ? Trzeba będzie odsunąć to jakoś! ? zawołał jeden z tłumu.
    ? No to działamy! Na trzy!
    Kilka osób przyłożyło dłonie do wybrzuszenia, po czym próbowało je pchnąć, policzywszy do umówionej liczby. Uczynili to samo jeszcze kilka razy, nim głaz przetoczył się do środka.
    ? No! Idziemy! ? ktoś krzyknął.
    ? Czekajcie, waszmościowie! ? zawołał Idrinus, podjeżdżając do wejścia.
    Tłum wydawał pomruki, które dało się rozumieć jako: ?Na co??. Jeździec uniósł ręce, żeby uspokoić słuchaczy.
    ? Nie możemy być pewni, czy ów stwór ukrywa się wewnątrz tej majestatycznej góry. O ile waszmościowie wyrażą zgodę, z przyjemnością wejdę samotnie, by to sprawdzić.
    ? A kim ty jesteś, coby nam rozkazywać?! ? ryknął jeden z chłopów. ? Z drogi nam, jużci my tam wejdziemy!
    Ludzie krzyknęli z aprobatą.
    ? Zdaję sobie sprawę, iż kierują wami silne emocje ? przekonywał wciąż Idrinus. ? Lecz nadal nalegam, abyście pozwolili najpierw mnie udać się na poszukiwania. Jeśli znajdę poczwarę, solennie obiecuję, że wydam ją wam, a wy, waszmościowie, uczynicie z nią, co uznacie za stosowne. A jeżeli nie uda mi się wrócić, póki słońce nie znajdzie? wówczas możecie wejść, uznawszy mnie za zabitego. Jednak nie wcześniej.
    Zapadła cisza, sporadycznie przerywana pojedynczymi, nic nieznaczącymi głosami. Dopiero po chwili ktoś odezwał się głośniej:
    ? A pozwólmy mości rycerzowi najpierw to sprawdzić! A nuż bestii tam nie ma i tylko marnujemy czas?
    Ruszyło jak lawina ? kolejni wyrażali aprobatę dla pomysłu Idrinusa. Widać było jednak, że niektórzy przystali nań niechętnie.
    ? I co, będziemy tu sterczeć jak te kołki? ? ktoś nagle zawołał.
    ? No! Wchodzimy wszyscy, i mości rycerzowi nic do tego!
    Rycerz westchnął.
    ? Bestia to pewnie straszliwa. Gdy się z nią zetkniecie, wnet możecie zostać obarczeni klątwą.
    Słysząc to, chłopi jakby się cofnęli. Podobnie jak część mieszczan. ?Część? jednak nie znaczyła ?wszyscy?.
    ? A w cholerę z klątwą! ? krzyknął ktoś niższy, z rudą brodą zawiązaną w zabawnie wyglądające warkocze, jadący na karym kucu. Krasnolud. ? Idziemy! Nie będziemy czasu marnotrawić!
    Obok niego dosiadał gniadego wierzchowca inny krępy osobnik, z bujną blond czupryną, który milczał. Wielu ludzi głośno poparło sugestię tamtego.
    Zrezygnowany jeździec zszedł ze Śnieżynki. Klacz prychnęła, jakby nie podobała się jej ta koncepcja.
    ? W porządku, wszak powstrzymać was nie mogę! Lecz pozwólcie, iż udam się pierwszy!
    Rycerz wszedł do środka.
    Jak do tego doszło? Idrinus ? zakuty w pełną zbroję płytową ? stwierdziłby, że zupełnym przypadkiem. To zbieg okoliczności bowiem zadecydował o tym, iż rycerz napotkał tłum, który pragnął tylko śmierci bestii grasującej w okolicach. Również przez zbieg okoliczności dołączył doń, gdyż tak się złożyło, że zmierzał w tę samą stronę. Przy okazji więc pytał ludzi o potwora. ?Duży bydlak postury ludzkiej i o proweniencji smoczej? ? rzekł jeden z mieszczan. ?I zbroję nosił? ? dodał inny. Jeszcze chłopi mówili, iż poczwara ta swego czasu spaliła im ładną część zboża. Ogólnie mieszkańcy chcieli stworowi, co to ich nęka, odpłacić pięknym za nadobne.
    Ale dzięki temu przynajmniej Idrinus wiedział, że obrał właściwy kierunek. Usłyszawszy o tej bestii, podjął podróż z dalekich stron, byle tylko do niej dotrzeć. Najlepiej jako pierwszy.
    Tymczasem, trzymając zapaloną pochodnię, szedł po ciemnej i chłodnej jaskini. Słyszał za sobą okrzyki ludzi, którzy rozdzielali się, a następnie podążali różnymi jej korytarzami. Niektórzy, rzecz jasna, udali się za rycerzem. On zaś musiał na to przystać, czy mu się taki stan rzeczy podobał, czy nie.
    Amulet ponownie błysnął. Idrinus czuł się niepewny, ale teraz jakby mniej. Wiedział, że się nie zgubi. Jednak wśród ludzi od razu rozległy się pomruki.
    Trochę czasu minęło, a przedmiot u szyi rycerza zaświecił bardziej. Idrinusa coraz silniej uderzał zapach siarki. W końcu, po nieznośnie długim chodzie, dotarł do legowiska.
    Nikogo w nim nie było. Amulet nagle przestał błyszczeć.
    Duża, urządzona na planie koła jaskinia zdawała się zamieszkała. Na ziemi znajdował się szeroki, oszlifowany na wierzchu kamień, zwierzęce kości oraz chrust. Przy ścianie zatknięte były łuczywa, obecnie niezapalone. Idrinus rozejrzał się jeszcze raz, mrugnął intensywnie. Może oczy go myliły? Ale nie, tu naprawdę nikogo nie było.
    ?Nic nie rozumiem? ? pomyślał rycerz. ?Dlaczego amulet mnie tutaj przyprowadził? To niemożliwe, jakżeby mógł się pomylić??.
    Pozostali wtargnęli do środka, mijając Idrinusa. Rozglądali się po legowisku, kopali stosy, lustrowali ściany. Jakby nie chcieli uwierzyć, że przybyli tutaj na próżno.
    Rycerz zauważył też krasnoludów, których widział przed wejściem do wnętrza góry. Odnosił wrażenie, iż co jakiś czas na niego spoglądali.
    Gdy znów obrzucił siedlisko wzrokiem, dostrzegł coś wygrawerowanego na ścianie. Podszedł bliżej, mijając dwóch zszokowanych chłopów. Wyobrażone tam było gadzie oko przedzielone od góry mieczem.
    Z niedowierzania nie mógł oderwać wzroku. W tym momencie amulet zaświecił ponownie.
    Ten symbol.
    ?To byłoby zbyt proste?? ? pomyślał Idrinus z goryczą.
    ? I co? Coś ciekawego? ? rzekł krasnolud z rudą brodą, podchodząc do rycerza. Ten nie odpowiedział.
    Krępy osobnik przyjrzał się rysunkowi. Poczuł obrzydzenie, po jego minie dało się rozpoznać pogardę.
    ? A co to za g***o? ? Krasnolud splunął na gadzie oko.
    Idrinus aż zesztywniał, szybko się jednak opanował. I tak nikt by tego nie zauważył.
    ? Horin, kultury trochę ? skarcił drugi krępy osobnik pobratymca. ? Potwór potworem, ale?
    ? Właśnie, potwór potworem. Więc nie wiem, co cię to obchodzi.
    ? Trzeba szukać dalej! ? rzekł wreszcie jeden z ludzi. W tym czasie do legowiska przybywali kolejni.
    ? Waszmościowie! ? zawołał Idrinus. Jaskinia zadudniła od jego donośnego głosu. ? Sądzę, że skoro stwora nie ma tutaj, znaczy to, iż przebywa on gdzie indziej!
    Rozległy się gniewne okrzyki i jęki zawodu.
    ? No to gdzie on jest?! ? zapytał ktoś.
    ? Tego nie wiem. Muszę udać się w dalszą podróż i to odkryć.
    ? Pójdziemy z mości rycerzem!
    Wielu odezwało się, aprobując pomysł.
    ? Nie zgadzam się ? odparł Idrinus. ? Macie własne problemy. Rodziny, ziemię, pracę. Pragnę wyruszyć samotnie. A teraz chciałbym, byście mnie przepuścili, waszmościowie.
    Rycerz przeszedł przez zbierający się tłum, nie czekając na reakcję. Ludzie zresztą rozstąpili się instynktownie, czując choć część respektu wobec członka wyższej warstwy społecznej. Czym prędzej skierował się w stronę wyjścia.
    Idrinus pozbył się tłumu, a przynajmniej taką żywił nadzieję. Cieszył się, że mimo wszystko wyszło tak, jak sobie zaplanował. Wiedział, że musi działać szybko, lecz pocieszał się myślą, iż nic już nie mogło stanąć na drodze temu, by wypełnił misję.
    ? Niech go licho porwie. Mogliśmy go zatrzymać ? stwierdził Horin, kiedy już obaj z Gunnarem jechali na kucach.
    ? I co by ci to dało? Rycerz chce upolować bestię, normalna historia.
    ? A mnie się to wcale a wcale nie podoba. Koniecznie chciał wejść sam, jeszcze coś mu się świeciło na szyi?
    ? Tak, też to zauważyłem ­? odparł Gunnar. ? Znaczy? Sam nie wiem, co o tym myśleć.
    ? A o czym niby chciałbyś myśleć, co? Pośledzić go trzeba, dopaść nawet. Może coś wie.
    ? Nawet jeśli, i tak zrobiliśmy, co mieliśmy. Ale w sumie, bracie? coś w tym jest. Pojedziemy traktem i jak los da, to wypatrzymy, dokąd jedzie. Tylko dużo czasu nad tym nie spędzimy, bo trzeba wracać.
    Horin namyślał się chwilę, aż odpowiedział:
    ? Psiakrew? No nic. Może faktycznie przy okazji powiemy, komu trzeba.
  14. Knight Martius
    Przybyłem, zobaczyłem i? za głowę się złapałem. Półtora roku. Półtora roku! Wyobrażacie to sobie?
    ?Bo ja tak.
    Ale w sumie nieładnie zacząłem, zwłaszcza że nie wiem, kto jeszcze mnie pamięta. A więc ? dzień dobry ponownie.
    Odkąd ostatnim razem opublikowałem cokolwiek ze swojej twórczości, minęło niespełna półtora roku. Główną przyczynę tego stanowił fakt, że pracowałem nad powieścią, której nie chciałem na razie pokazywać (o niej za chwilę), a poza nią nie napisałem absolutnie nic. Choć pomysły i przebłyski chęci jak najbardziej się pojawiały.
    Co do samej powieści? To nie żart, faktycznie nad takową pracowałem. I nadal pracuję. Pierwotnie chciałem opublikować ją w sieci, z zastrzeżeniem, że nie zacznę tego robić, dopóki jej nie skończę, tak żeby zadbać o regularność zamieszczania kolejnych rozdziałów. Podejście, by zostawić ją na dysku twardym, opłaciło się ? pół roku temu natknąłem się na informację, że organizowany jest konkurs na powieść fantastyczną. Postanowiłem więc pisać i cyzelować swoje dzieło z myślą o nim.
    Jak zapewne nietrudno się domyślić, nic nie wyszło ani z jednego, ani z drugiego planu.
    Już nie chcę wnikać w szczegóły. Powiem tylko, że to z kolei oznacza, iż mogę zacząć ją pokazywać dosłownie na dniach.
    W punktach macie informacje na jej temat.
    1) Powieść będzie nosiła tytuł (roboczy?) ?Zjednoczenie? i jest to trzeci utwór z cyklu smoczego rycerza, w skład którego wchodzą też ?Smoczy rycerz? i ?Przyjaciel?. Wprawdzie staram się pisać ją tak, żeby nowi czytelnicy nie poczuli się zagubieni, ale znajomość wspomnianych utworów na pewno będzie pomocna (przy czym ?Smoczego rycerza? czytacie na własną odpowiedzialność ).
    2) Czytelnikom z lepszą pamięcią na pewno zapali się teraz lampka: ?Trzeci utwór z cyklu? A co z innymi??. Ano to, że ?Bez wyjścia? dostanie zmienione zakończenie, z którego Kalderan zostanie usunięty (o ile kiedyś za redakcję tej mikropowieści wreszcie się wezmę xD). ?Dzicz? natomiast w ogóle wykreśliłem z kanonu.
    3) Głównym bohaterem ?Zjednoczenia? będzie standardowo Kalderan, ale istotną rolę odegra w nim jeszcze jeden smokowiec. Czytelnicy pamiętający ?Dzicz? go skojarzą. Ogólnie zresztą zamierzam wprowadzić do fabuły więcej liczących się postaci niż zazwyczaj i postarać się, by każda z nich miała jakąś osobowość.
    4) W ogóle czytelnicy pamiętający ?Dzicz? kilkakrotnie doznają uczucia deja vu. Skoro jednak i tak ta mikropowieść przestaje istnieć w kanonie, nie czuję się winny.
    5) Jeśli idzie o gatunek, będzie to standardowo klasyczna, przygodowa fantasy. Przepraszać za to też nie będę.
    6) Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, od czerwca/lipca przyszłego roku będziecie mogli tytułować mnie per ?panie magistrze?. W związku z tym, a także w związku z innymi moimi obowiązkami, nie mogę obiecać regularności w zamieszczaniu kolejnych rozdziałów.
    7) I chyba najważniejsze: ?Zjednoczenie? zamierzam publikować w różnych miejscach, ale priorytet ma dla mnie blog zewnętrzny o nazwie Eskapizm stosowany (link macie też w bloku w prawym górnym rogu). Uspokajam, że nie zamierzam umieszczać tutaj zajawek z linkiem do tego bloga. Ponieważ jednak zależy mi, by go wypromować, obwieszczam, że kolejne rozdziały będą się pojawiały z kilkudniowym opóźnieniem względem ?Eskapizmu stosowanego?. Jeśli więc chcecie czytać powieść na bieżąco, zapraszam tam.
    Innych planów publikacyjnych nie ustalam ? zamieszczanie tej powieści chwilowo w zupełności mi wystarczy.
    A zatem, standardem ? miłej lektury i nie zapomnijcie zostawić po sobie komentarza.
  15. Knight Martius
    Autor bloga "Spisek pisarzy" (polecam tym, którzy interesują się pisaniem) w jednej z ostatnich notek napisał, że pisarz potrzebuje uznania, inaczej zwiędnie. Nie będzie miał motywacji, żeby pisać. Zatem i ja, żeby nie zwiędnąć, pochwalę się... nie, nie nowym kawałkiem twórczości. Tłumaczeniem jednego kawałka.
    Poniższy tekst to angielska wersja fragmentu opowiadania "Toki", które opublikowałem m.in. tutaj rok temu. Oryginał znajdziecie w jednym z bloków po prawej stronie bloga. Chciałbym podszkolić swój warsztat translatorski, więc proszę o opinie tylko na temat tłumaczenia (chyba że ktoś czyta toto po raz pierwszy ).
    A skoro już tu coś zamieszczam, rozwieję wszelkie wątpliwości: w najbliższym czasie nie doczekacie się ode mnie żadnej prozy, z wyjątkiem ew. tłumaczeń. Zdecydowałem się bowiem, świadomie i po przemyśleniach, zrezygnować z pisania. Ogólnie planuję jakoś rozruszać ten blog, ale za sprawą wpisów poświęconych innym tematom, pewnie nawet samemu pisaniu.
    Tymczasem - miłego!


    * * *



    The Calling

    When the last snow had melted and the nature begun to wake up, spring has come. For the aves returning from warmer lands it was a start of a new cycle, full of responsibilities as every other, but also pleasures. Especially Hatezi had a specific reason to await this time.
    It was a month after melting, another beautiful spring day. When the wind was moving leaves softly, and the birds were sweetening the atmosphere with their chant, a bevy of birdmen from the corvidae?s clan had already ended a morning hunting. The beastmen had their move to a near lake to have a wash when they suddenly heard high pitched squawks. They turned their heads towards the source of these sounds and noticed a figure moving in circles in the sky, with marvellous charm. They were amazed by this sight.
    The silhouette belonged to a female aves. Her appearance has foreshadowed the beginning of another calling.
    The corvidae started to squawk with enthusiasm while the newcomer was descending slowly towards them, showing entirely her wing-arms, spread wide, and her feathers, brighter than dark blue. Still making encouraging sounds, she landed softly on a forest glade where the birdmen scuffled with each other.
    The aves stood in a lofty position and squawked rapaciously. It did not scare the males but made them even more curious. Eventually, the birdwoman lowered her wing-arms slowly and watched the reaction of the bevy, charmed with no exceptions by her slim figure and lovely voice.
    ?Me Itera,? said she.
    The excited aves squawked chaotically, demonstrating their joy. The screech of Itera was enough to silence them.
    ?Caw! Don?t disturb! Don?t! Caw!?
    Hatezi was doing the same that the rest of the bevy: he was loudly expressing his curiosity along with the others, and he became silent with them. However, he was still all fired up when he was looking at those gorgeous feathers, this daring tail? He wished to clatter together with her, to be the chosen one! And probably not only him.
    The birdwoman waited a longer moment to let more and more irritating silence to encompass the whole bevy. Eventually, she spoke again.
    ?Bird beeeastmen?? The first ?e? sounded like cheeping. ?No, not good. I don?t want all. Hunt something, fight. Nature gave you what you have, and I be for beastman who use it good. Crows, are you worth??
    The males cawed in chorus.
    ?Caw! Show it! Dark come and I choose one! Caw, caw!?
    The aves were making an unclear noise for a long time, and so was Hatezi. Itera has put herself above the bevy, but it was the point. After all, how many opportunities were there to win a partner? Since the young birdman had left his family and joined the bevy, in which he spent one cycle so far, he participated in eight callings already. It was no shame for him that he did not win any: not until he recently did achieve an adulthood. And there was a little specimen who have been chosen at his age.
    The winner left a bevy with his new partner. For the accipitridae, the falconidae and the corvidae, there was the same end: sustaining their species. Therefore, the birdmen appreciated family values, and they were doing everything to make a female choose them herself. And Hatezi hoped a lot that it was him who would be chosen.


    * * *

    The young corvidae had cleaned his feathers quickly and left the bevy, telling nobody about his destination. Before he flied away, he had seen that the other birdmen got to work, too. They were going on hunt, arranging duels and even making fancy moves: they were making circles in the air, going up and down in spirals, and diving sharply to level the flight just above the ground. The aves had trained a lot of these moves for a long time. Although it was not a new sight for Hatezi, they made a huge impression on him. Subconsciously, he started to feel envy?and fear. They were really prepared to charm the female. And what he had? Nothing. He was not equal to them, he could not win, he would not gain a partner, he should stop?
    When he realised what he thought about, he blinked intensively. In which case was he worse than them? He might have not been able to do as much as others but he held in his beak a solution that might make his win certain.
    When Hatezi was a nestling, he discovered his odd ability to find places not noticed by others. Nature gifted birdmen with a percipient sight but it was something different. Once, when he had been on his first single-handed flight, he discovered eggs of other corvidae. It was not a typical find: they had laid in a ditch dug out on a ground covered by very leafy bush, so even the bird eye could not have notice them. As Hatezi found out later, they had belonged to the kinsmen who fought over a territory against his parents. They had been convinced that they needed the whole forest for their brood, and that is why they did not want to move somewhere else. However, they had made a serious mistake: they had thought that a good hiding place was enough to ensure safety to their hatch, so they had often left the eggs without protection. The little birdman had told his parents about his discovery and showed the place to an elder male, his father, who destroyed the eggs. By this, he had made the headstrong corvidae to settle somewhere else.
    The parents had appreciated Hatezi though, after many meltings, he considered it a coincidence. However, he was still noticing places unseen by others. For example, as recently: some furlongs further there was a rock formation under which a pair of falconidae have laid their eggs. It was needed to look through the area well to notice a nest that had been weaved there. Only the young aves himself did know about what he had found; this is because of a calling why he kept this news in secret.
    Birdmen fought for partners in various ways. The corvidae were also bending the laws of nature for their own needs: they were keen on, for example, stealing eggs from birds or other aves. Females were sometimes impressed by these exploits, and Hatezi decided to use this ?sometimes?. He planned to rob these falconidae to obtain a gift for Itera and show his effort in this ritual. In earlier callings, he had just attempted to present what he learnt and, eventually, he came a cropper. If he desired to win, he had to be more cunning than the rest of the bevy. He had to use his untypical ability. Even if it meant he had to conceal a truth from other kinsmen, he did not intent to surrender.
    He stopped to watch exploits of other animals and set out, waving his wings regularly.
  16. Knight Martius
    Nie owijając w bawełnę: obawiam się, że jeśli takie zainteresowanie (a raczej jego brak) prozą na forum się utrzyma, będzie to ostatni przegląd. Mam bowiem wrażenie, że wykonuję robotę na darmo. Co gorsza, na razie sam nie mogę dać przykładu i najpewniej jeszcze długo nie będę mógł...
    A tymczasem przedstawiam to, co udało mi się wypatrzeć do tej pory - całe dwa teksty.
    1. Moc, rozdział III - tybek2
    Gatunek: fantastyka
    Ci, którzy przeczytali dwa pierwsze rozdziały powieści (...są tacy? ), wiedzą, że zakończyły się pobudką Achillesa we współczesnym świecie. Tak, tego Achillesa. W tym fragmencie dowiadujemy się, jak to się stało, że grecki heros dożył naszych czasów (tylko nie wiadomo, dlaczego zamieszkał akurat w Polsce), a także poznajemy nieco szczegółów z jego życia codziennego. Przy okazji autor podaje, czego prawdopodobnie będzie dotyczyła fabuła powieści.
    Jest kilka elementów, których nie rozumiem (o zamieszkaniu w Polsce już wspomniałem), ale myślę, że to nie jest jeszcze powód, aby porzucać "Moc". Wygląda na to, iż autor ma pomysł na rozwinięcie historii. Tak że nie wiem jak Wy, ale ja będę czytał dalej.
    2. Upadły - Maszkytny
    Gatunek: fantasy
    Pewien bóg, którego imię nie pada w tym opowiadaniu ani razu, otrzymuje karę za popełnioną zbrodnię: zostaje wygnany z krainy przez swych pobratymców. Od tej pory, wciąż jako nieśmiertelny, ma żyć pośród śmiertelników.
    Opowiadanie jest wypełnione przede wszystkim rozmyślaniami głównego bohatera. I moim zdaniem wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że tak naprawdę nic z tego nie wynika (w komentarzu do tekstu wyjaśniłem, w czym rzecz). Kawałek broni się dobrym stylem - dość patetycznym, ale sądząc po krótkiej przedmowie autora, tak miało być - i chociażby dlatego warto doń zajrzeć. Nadal jednak odnoszę wrażenie, że Maszkytnego stać na więcej i że powinien jeszcze popracować nad "Upadłym".
    Konstruktywna krytyka moich przeglądów byłaby bardzo mile widziana. Po cichu apelowałbym też do autorów, żeby odnosili się więcej do moich komentarzy, tj. podyskutowali na temat punktowanych przeze mnie błędów czy nawet powiedzieli otwarcie, że piszę farmazony. Wtedy przynajmniej wiem, że moja praca nie idzie na marne i że autor rzeczywiście analizuje to, co się do niego pisze.
  17. Knight Martius
    Po cichu liczyłem, że poprzedni przegląd prozy forumowej sprawi, iż zainteresowanie tematem na FA wzrośnie. Tymczasem w sierpniu doczekaliśmy się zaledwie dwóch pozycji i jednej ciekawostki, a to mniej niż w lipcu. Dopuszczam jednak do siebie myśl, że to głównie przez wakacyjne lenistwo (albo zapracowanie)...
    Przypomnę tylko zasady, którymi kieruję się przy doborze tekstów do przeglądu.
    1) Przegląd prozy forumowej - jak sama nazwa wskazuje - jest poświęcony wyłącznie utworom prozatorskim zamieszczanym na Forum Actionum. Dlatego wszelkie wiersze oraz twórczość spoza forum odpadają.
    2) W tym konkretnym przeglądzie opisane są wyłącznie opowiadania bądź fragmenty powieści zamieszczone w sierpniu.
    3) Nie zamierzam tymi przeglądami reklamować swojej twórczości, nawet jeśli opublikuję jakiś jej kawałek. Zastanawiam się nawet nad założeniem osobnego bloga, który byłby im poświęcony.
    4) Nie wartościuję tekstów. O ile ich liczba nie zwiększy się drastycznie, każdy zostanie tu opisany.
    5) Sprawdzam, co było w opisywanych tekstach, ale nie jestem nieomylny. Jeśli zauważycie jakieś błędy merytoryczne albo dostrzeżecie, że o jakimś opowiadaniu zapomniałem - dajcie znać.
    1. Polowanie na trolla - Maszkytny
    Gatunek: fantasy
    Czyli o dwóch takich, co wzięli zlecenie zabójstwa trolla i przeprawiają się przez wąwóz w górach, żeby go znaleźć. Panie i panowie, poznajcie Hektora i Mordraga (z wychowania maga), dwójkę czubiących się i lubiących łowców nagród, którzy równie chętnie walczą z przeciwnościami co między sobą. Co lepsze, trudno się przy tym nie uśmiechnąć.
    Ogólnie tak - styl i dialogi pozostawiają niewiele do zarzucenia; zwłaszcza te drugie mogą się podobać, bo są napisane z polotem, czuć między głównymi bohaterami chemię. Opowiadanie polecam jako świetne na rozluźnienie się, albowiem nie powinno się trwać wyłącznie przy ambitnych pozycjach.
    2. Moc - tybek2
    Gatunek: fantasy (?)
    Nastaje bardzo ważny dzień dla Achillesa: grecki heros musi zmierzyć się ze swoim zagorzałym wrogiem Hektorem. A kiedy już do tego pojedynku dochodzi...
    Wiecie, że kiedy to pisałem, miałem duży problem z określeniem, co w tym fragmencie powieści (autor zamieścił pierwsze dwa rozdziały) zasługuje na wyróżnienie? Opis fabuły nie jest krótki z mojego lenistwa - podczas przeglądania tekstu zdałem sobie sprawę, że brakuje w niej kilku rzeczy. I nie tylko tam; tekst ewidentnie wymaga jeszcze jednego szlifu, co najmniej. Na dodatek niektóre rozwiązania mogą wydać się kontrowersyjne. Ale mimo to chyba wiem, co warto tu wyróżnić: pomysł. A konkretniej końcówka jest zastanawiająca. Tak że mam nadzieję, iż autor nie zawali sprawy i pokaże ze swojej powieści coś jeszcze, bo chodzi przede wszystkim o to, żeby zainteresować czytelnika konceptem. Warsztat zawsze można poprawić.
    Swoją drogą, chcecie się dowiedzieć, kim jest pewien osobnik, który przyciągnął uwagę Inkwizycji, i to w zdecydowanie negatywny sposób? Gdzie i w jaki sposób przyczynił się do ludobójstwa? Odpowiedzi na te pytania udziela nam AulusDemens we wpisie zatytułowanym "Chmury nad Orphan".
    Co mogę dodać... Zachęcam do pisania!
  18. Knight Martius
    Każdy, kto zajmuje się pisaniem, wie, że daje ono dużo - rozwój intelektualny, lepsze obycie się z językiem, większa wiedza na rozmaite tematy. Mogą znaleźć się też osoby, którym - tak jak niżej podpisanemu - zwyczajnie sprawia to przyjemność. Niemniej utworów zamieszczanych teraz na Forum Actionum jest wręcz mikroskopijna liczba, a i te nie zawsze są, mówiąc eufemistycznie, wysokich lotów.
    Nie czarujmy się: FA to nie jest forum literackie. W pewnym momencie temat z prozą zamienił się tak naprawdę w szufladę, bo sporo osób zamieszczało teksty, a prawie nikt nie komentował. Teraz mamy do czynienia z tendencją odwrotną, gdyż opowiadania ma kto czytać - ale prawie nikt nie publikuje. A i na tych czytających składa się głównie garstka zapaleńców.
    Jeśli ktoś boi się pokazać swój tekst w sieci, powiem tylko jedno: nie ma czego. Z polotem nikt się nie rodzi, wszyscy uczymy się całe życie, także pisania. Zamieszczanie opowiadań w Internecie jest z kolei dobrym sposobem, jeśli ktoś nie ma wśród rodziny czy znajomych nikogo, kto lubi czytać i jednocześnie potrafi rzetelnie oraz szczerze wypowiedzieć się na temat utworu, nie patrząc na osobę autora. Wiadomo, komuś nasza twórczość może nie podejść, ale to zupełnie jak w życiu.
    Dlatego mam nadzieję, że ten przegląd przyczyni się do wzrostu zainteresowania prozą na forum.
    Pora jednak zakończyć ten przydługi wstęp (ta, jeden z moich problemów warsztatowych...) i przejść do meritum. Jeszcze tylko kilka spraw, zanim zaczniemy.
    a) Nie zamierzam tym przeglądem reklamować swojej prozy. A na pewno nie bezpośrednio; zawsze możecie spojrzeć po prawej na moje teksty, jeśliście zainteresowani.
    b) Zastanawiałem się, czy nie zrobić przeglądu tylko co bardziej wartościowych tekstów. Zważywszy jednak na to, że opowiadań jest w tym miesiącu bardzo mało, a i "co bardziej wartościowe" to kwestia subiektywna, stwierdziłem, że wrzucę tu wszystko. Sami dobierzecie, co Wam się spodoba.
    c) Nie jestem nieomylny, więc jeśli w poniższych opisach zauważycie błędy merytoryczne albo okaże się, że zapomniałem o jakimś tekście, proszę pisać...
    No to jadziem.
    1. Pakt na Aradiel (początek w poście #926) - Bazil & HidesHisFace
    Gatunek: militarne SF
    Odległa przyszłość. Niewielki zespół terrańskich okrętów, skupiony wokół lotniskowca Archimedes, prowadzi patrol w układach na pograniczu ludzkiej przestrzeni, poszukując śladów obecności Auvelian - obcej rasy, z którą Terranie znajdują się w stanie wojny. W jednym z takich układów, zwanym Aradiel, dokonują niespodziewanego odkrycia, natykając się na portal prowadzący do innego wszechświata, którego mieszkańcy - Nhilarowie - skolonizowali już pobliską planetę. Wieść o nagłym spotkaniu dwóch całkowicie nieznanych cywilizacji wkrótce obiega obydwa uniwersa, a zamieszkujące je rasy wysyłają do Aradiel swoich przedstawicieli. Terranie alarmują sprzymierzonych z nimi obcych - Sorevian i Fervian, zaś Nhilarowie frakcje pochodzące z drugiej strony bramy międzywymiarowej - Shata'lin, Aalvenów oraz zdumiewająco podobnych Terranom Imubian. Choć poszczególne rasy starają się dążyć do pojednania i nawiązania wzajemnych stosunków, nad Aradiel wisi groza wojny - Auvelianie, wraz ze swoimi aliantami Ildanami, nie porzucili planów ataku na terrańską przestrzeń. A i po drugiej stronie portalu czekają siły gotowe rozpętać konflikt i, niezależnie od sytuacji, realizować swoją zaborczą politykę.
    (Dziękuję Bazilowi za ten opis; pozwoliłem sobie jedynie na dokonanie kilku poprawek kosmetycznych).
    Jak być może wynika to już z powyższego opisu, ten gigantyczny projekt (powieść liczy sobie na chwilę obecną 39 rozdziałów i nic nie wskazuje na to, żeby miała się szybko zakończyć!) to crossover uniwersów stworzonych przez obydwu autorów. Możliwe, że odstrasza Was sama jego objętość, ale myślę, iż warto dać mu szansę. Mamy tu zestawienie dwóch różnych stylów - powieść pisana jest zarówno przez Bazila, jak i HHF, co sprawia, że każdy zainteresowany gatunkiem powinien znaleźć tu coś dla siebie. W lipcu ukazały się rozdziały - XXXVIII i XXXIX.
    2. Blackbarrow - AulusDemens
    Gatunek: fantasy
    Akademia Magii w Skyend rozbudza w uczniach marzenia. Astellas nie jest wyjątkiem - zakochany w książkach, chciałby dokonać przełomu w dziedzinie magii. I oto życie daje mu okazję: młody mag natrafia na księgę, w której opisane są losy skutej lodem Północy oraz jej najważniejszego miasta, Blackbarrow. Jednakże opis ten pozostał niedokończony, jakby kraina tak zwyczajnie zniknęła w mrokach dziejów. Astellas po ukończeniu Akademii postanawia tam wyruszyć.
    Mimo że opowiadanie pisane jest ewidentnie nie na współczesną modłę (sądząc zarówno po blokach tekstu, jak i konstrukcji historii), nie można odmówić autorowi ogromnego potencjału. Widać, że poświęcił dużo uwagi światu przedstawionemu i że ogólnie ma niezgorsze pióro. Choćby dlatego warto ten utwór choć spróbować przeczytać. Poza tym blog, w którym jest zamieszczony, nazywa się "Kroniki Skyend", więc chyba możemy się spodziewać, że na tym się nie skończy...
    3. Cztery Strony - LemoonScream
    Gatunek: horror
    Grupa dzieci pozostawionych samym sobie decyduje się ukryć w domu na wzgórzu. Obawiają się Dusicieli, czyli ludzi, którzy z sobie tylko znanych przyczyn zaczęli z ogromną przyjemnością mordować innych, w tym właśnie nieletnich. Choć główni bohaterowie starają się być bardzo ostrożni we wszystkim, co robią, to jednak nie mogą ustrzec się pewnych niespodzianek...
    Przyznam się, że nie przepadam szczególnie za literackim horrorem (choć taki Stephen King wciąż przede mną), więc i to opowiadanie nie wzbudziło mojego zachwytu. Dodać do tego należy sporo błędów warsztatowych. Czy warto się zapoznać? Jeśli ktoś lubi horrory, jak najbardziej może spróbować, a nuż pozwoli to autorowi spojrzeć na swój utwór z szerszej perspektywy.
    To tyle na dziś. Co sądzicie o tym pomyśle? Gdyby się przyjął, postarałbym się robić takie przeglądy co miesiąc.
  19. Knight Martius
    Najsampierw trochę lansu - od dzisiaj możecie mi mówić "panie licencjacie" (wiem, brzmi beznadziejnie ). Koniec lansu.
    To teraz z rzeczy konkretnych: w maju na forum "Nowej Fantastyki" odbył się minikonkurs "Apokalipsa 2014", na który to należało napisać opowiadanie zgodne z poniższym opisem:
    "Nadchodzi czas zmian, nadchodzi Apokalipsa, coś się kończy absolutnie, coś się zaczyna kompletnie na nowo, nie na zgliszczach, bo to nie rewolucja, zgliszczy nie ma, zgliszczów nie ma, nic nie ma".
    No więc skrobnąłem opowiadanie, a że okazało się, iż w niektórych kwestiach poszedłem za bardzo po łebkach, postanowiłem je rozszerzyć (o tyle, o ile). Niektórzy na wspomnianym forum stwierdzili, że wyszło mi streszczenie romansidła, aczkolwiek ci, którzy lubią fantastykę, znajdą coś dla siebie (zwłaszcza Speeder =D).
    Miłego czytania i komentowania! A jeśli uda Wam się dotrwać do końca, nie zapomnijcie zostawić oceny w ankiecie.


    * * *



    Innej Apokalipsy nie będzie

    W Zimnych Górach nigdy wiele się nie działo. Miało to swoje plusy, bo mogłam korzystać z uciech, jakie oferowało to miejsce. Rozumiecie, polatać, popływać, te sprawy. Przyjaźniłam się z innymi błękitnołuskimi, więc jakoś wszystko szło do przodu.
    Pewnego razu znowu ruszyłam pobawić się z przyjaciółkami. Nic szczególnego, takie tam igraszki w powietrzu, przedrzeźnianie czy inne złośliwostki. Żadna się nie obrażała, bo i o co? Ale jak mnie jedna przypadkiem nie zepchnie do jeziora! Powinnam się cieszyć, bo lubiłam wodę, a jeszcze nie wziął taki mróz, żeby zamarzła. Ale była brudna! Brudna jak ze sto wiwern! Tak się wkurzyłam, że powiedziałam, iż muszę wyczyścić łuski. Przyjaciółki dalej się bawiły, więc zrozumiałam, że się zgodziły. No to ja pędem szukam innej wody. Jeśli nie wyczyszczę łusek, rodzice urwą mi wszystkie rogi!
    Ale po jakimś czasie stwierdziłam sobie: a, tam, s**m na łuski. Polatam sobie.
    To było odprężające, nawet bardzo. Tyle że w pewnej chwili ktoś na mnie wpadł! Spojrzałam za grzbiet. Błękitnołuski, samiec. Widziałam to po bardziej surowych rysach policzków i paszczy.
    - A ty tu czego? - spytałam bez ogródek.
    - Przepraszam - odezwał się, a ja zwróciłam uwagę na jego ostre zęby. Dlaczego, nie wiedziałam. - Nie chciałem.
    - Byś patrzył, gdzie lecisz - prychnęłam. - Nie po to tu latam, żeby jakiś gad wpadał na mnie.
    - Spokojnie, już przeprosiłem. Proszę, nie strosz łusek.
    Przyglądaliśmy się sobie. Ogon miał gruby, ale wijący się przyjemnie. Skrzydłami machał subtelnie. A jego oczy były takie łagodne, takie ładne, takie...
    - Zejdź mi z oczu - odparłam w końcu. - Nie widzisz, że mi się śpieszy?
    Nie czekałam na odpowiedź, tylko od razu poleciałam byle gdzie.
    Przez całą drogę, jak i podczas czyszczenia łusek, miałam w głowie tego natrętnego samca. Co on sobie myślał? Że może sobie na mnie ot tak wlatywać i już, nic się nie stało? No chyba jego niedoczekanie. Jaki arogancki gbur, prostak, wiwerna jedna, pisklak zas***y. I jeszcze jak się we mnie wpatrywał!... Właśnie, jak?
    I dlaczego nie przestałam o nim myśleć nawet po powrocie do legowiska?


    * * *

    Tatko opowiadał mi, że tę lodową wieżę, w której mieszkaliśmy, zrobił własnymi łapami. Jeśli to była prawda - a nie miałam powodu, żeby mu nie wierzyć - to ojciec był najlepszym budowniczym, jakiego znały smoki. Każdą podłogę, ścianę, rzeźby najpierw tworzył zimnym wyziewem, a potem formował ręcznie. Każda powierzchnia jak wymierzona, podobizny jaszczurów straszyły lub budziły podziw, a to wszystko w tylu ogromnych komnatach! Kilkanaście ich było jak nic. Ale co to dla takiego rosłego smoka?
    I właśnie w jednej z tych komnat przyszłam się zobaczyć z owym rosłym smokiem. Czuł się rozdrażniony, bo przerwałam mu drzemkę.
    - Del?kiranei? O co chodzi? - Łypnął na mnie jednym okiem.
    - Cześć, tato. - Speszyłam się. - Bo widzisz... Mam taki problem...
    - Taaak?
    - Bo ja... ten... myślę o kimś. Denerwuje mnie to, bo nie mogę przestać.
    Tatko uniósł łeb.
    - O kim?
    - To jakiś samiec, też błękitnołuski. Wpadł na mnie, jak sobie leciałam.
    Ojciec powoli wstał.
    - I nie możesz przestać o nim myśleć, bo...?
    - A bo ja wiem? Jakbym wiedziała dlaczego, to bym do ciebie z tym nie leciała.
    - A któż to taki? Jak ma na imię?
    Spojrzałam na lodowatą podłogę. Na moim odbiciu malowało się zmieszanie.
    - A nie wiem. Nie pytałam.
    Nagle tatko zaśmiał się serdecznie. Teraz ja się rozeźliłam.
    - Co?
    - Ja wiem, dlaczego o nim myślisz - odparł rosły smok. - Zakochałaś się, moja droga.
    Tym razem nie spojrzałam na swoje odbicie. A szkoda, bo podobno zrobiłam tak wielkie oczy, że ojciec omal znowu nie parsknął!
    - Ale... ale... - Nagle wpadłam na pomysł. - No... Ha, ha, ha! A to ci dopiero! Zakochałam się! I co jeszcze? - Obracałam to w żart, jak tylko mogłam, ale starszy spoważniał. To mnie zbiło z tropu. - Naprawdę?
    - Przecież widzę to w twoich oczach. - Tatko pochylił łeb, tak że spotkał się z moim. - Oto, co zrobisz: znajdziesz tego samca i porozmawiasz. Ale niezobowiązująco, po co się stresować? To twój pierwszy. Nie popsuj tego.
    - No dobrze... ale ja nawet nie wiem, gdzie go szukać.
    Wtedy usłyszałam łopot skrzydeł; ktoś wtargnął do wieży. Jak poszliśmy zobaczyć, zamarło mi serce.
    To był samiec, którego dzisiaj spotkałam.
    Mój widok na nim chyba też wywarł wrażenie, bo znowu wpatrywaliśmy się w siebie.
    - To ty jesteś... Del?kiranei, tak?
    - Skąd znasz moje imię? - zainteresowałam się.
    - Spotkałem twoje przyjaciółki - odparł tamten. - Powiedziały mi też, gdzie mieszkasz. Więc się pojawiłem.
    - Jak cię zwą, młodzieńcze? - wtrącił się ojciec.
    - Skirhitoryn. Jestem zaszczycony...
    - Nic więcej nie chcę wiedzieć - przerwał tatko łagodnie. - Myślę, że zostawiam mój diamencik pod właściwymi skrzydłami. A przynajmniej taką mam nadzieję. Nie przeszkadzam wam. - I skierował się do innej komnaty, pewnie żeby dalej drzemać.
    Nerwy zżerały mnie od środka. Byłam sam na sam ze Skirhitorynem! Co robić? Trzeba jakoś zacząć!
    - To... co robimy?
    Samiec zamyślił się.
    - Może polatamy?
    Przystałam z ochotą.


    * * *

    - Skirhitorynie - odezwałam się, kiedy wspólnie lecieliśmy ponad chmurami. - Skąd jesteś?
    - Możesz mi mówić Skirhi - odparł wybranek. - Co konkretnie masz na myśli?
    - Bo ja tu mieszkam całe swoje życie, a widzę cię pierwszy raz.
    - A, w tym rzecz. Wiesz, Del?kiranei...
    - Del - przerwałam z uśmiechem.
    - Del. - Skirhi go odwzajemnił. - Wiesz, Del, lubię podróżować. Wychowałem się na terenach takich jak Zimne Góry i to one są mi najbliższe. Ale tak naprawdę lecę wszędzie.
    - Chce ci się?
    - Chce? Del, a co mi da siedzenie tylko tam, gdzie zimno? Czasem trzeba rozruszać kości i zwiedzić co nieco!
    Aż zrobiło mi się głupio. On miał to zacięcie, którego ja nie miałam. ?Czym jeszcze mnie zaskoczy?? - myślałam gorączkowo. ?I jak ja na to zareaguję??. Na razie miałam pomysł tylko na to, żeby pociągnąć jeszcze temat.
    - Coś jeszcze tam robisz? Poza rozruszaniem kości i zwiedzaniem?
    - To, co wszyscy robimy, żeby przeżyć - odparł spokojnie Skirhi. - Co rusz poluję, czasem nawet znajduję okazy, których nigdy wcześniej nie widziałem.
    - Zwierząt? - zapytałam głupio.
    - A jakie inne? Pewnie, że zwierząt. Choć ja wolę ich tak nie nazywać, bo wydaje mi się to takie... uwłaczające.
    Przez chwilę trawiłam jego słowa. Bałam się, że znowu palnę coś głupiego, a nie chciałam, by Skirhitoryn się do mnie zniechęcił.
    - Dlaczego uwłaczające? - spytałam w końcu. Wybranek jednak nie odpowiedział, tylko obniżył lot, tak że znalazł się pod chmurami. Z niemym pytaniem ruszyłam za nim, po czym zobaczyłam, jak błękitnołuski zatacza w powietrzu kręgi. ?I co w tym ciekawego?? - pomyślałam odruchowo. Ale widać było, że się nie zastanowiłam, bo Skirhi zaczął przyśpieszać. W końcu przestał krążyć i popędził jak jakiś pocisk. Odwrócił się do góry brzuchem; leciał tak przez chwilę, aż nagle wzbił się w powietrze. Szybko wirował, tak szybko, że ledwo ogarniałam. Zatrzymał się, nadął, wypuścił z paszczy lodowy wyziew, który słabł coraz bardziej, aż ostatki dotarły do mojego pyska.
    Wtedy zorientowałam się, że patrzyłam na te akrobacje jak zahipnotyzowana. I że czuję bardzo przyjemny chłód.
    - Przepraszam, ale kiedy latam, czuję taką radość, że po prostu muszę - powiedział Skirhi, który się do mnie zbliżył. - Lecimy dalej?
    Bezrefleksyjnie przystałam na prośbę wybranka.
    - A co do tego, dlaczego nie chcę używać słowa ?zwierzęta? - ciągnął. - Dziwiłaś się, czemu uważam to za uwłaczające. Bo co te istoty robią?
    - C-co? - odparłam, wyrwana z zamyślenia. - Przepraszam, ale myślałam o tym, co robiłeś w powietrzu. Po prostu... brak mi słów.
    - Przyjmę to jako komplement. - Skirhi uśmiechnął się. - Ale odpowiedz mi na pytanie. Co te ?zwierzęta? robią?
    - Yyy... Wszystko, żeby przeżyć? Co innego mogą robić?
    - Otóż to. Polują, łączą się w pary, rozmnażają się. Jak nasz gatunek.
    - No... to prawda. Ale zwierzęta nie umieją mówić, tak? Nie wiedzą, na czym polega myślenie, jak mogą umilić sobie czas... Mają instynkt, nic poza tym.
    - Tak myślałem, że to powiesz. Masz rację, ale zauważ, że kiedy na przykład zagraża nam życie, zachowujemy się tak samo. Nie rób takiej miny, Del, taka jest prawda. Też mamy instynkt, to samo inne istoty rozumne, jak ludzie chociażby.
    Zastanawiałam się nad słowami wybranka, ale musiałam przy okazji zapytać:
    - Człowieki? Co one mają do tego?
    - Ludzie, Del. - Poprawił mnie, chociaż nie rozumiałam dlaczego. Nie drążyłam tematu. - Pewne sprawy są niezmienne w naturze i wszystkie je podzielamy. Jeśli chcesz, opowiem ci o tym więcej.
    - Nie trzeba, Skirhi - odmówiłam, mimo że przez chwilę rzeczywiście przyszło mi do głowy, by o tym pogadać. - Gdzie lecimy?
    - Ja nie mam konkretnego celu. A ty?
    - W zasadzie też nie.
    - Więc co powiesz na to, żebym po prostu zabrał cię w podróż?
    ?Zabrał cię w podróż. Zabrał cię w podróż...?. Tak byłam zaskoczona, że nie mogłam przestać o tym myśleć. Ale jedno mnie zastanowiło:
    - Co powiedzą starsi?
    - Myślę, że zrozumieją. Widziałem zresztą, że twój ojciec zgodził się na mnie bez problemu.
    - Tak, bo twierdził, że... - Urwałam. W sumie czemu muszę mówić o absolutnie wszystkim? - A zresztą. Zabierz mnie gdzieś.
    I polecieliśmy. Już wtedy wiedziałam, że moja miłość od pierwszego wejrzenia będzie jednocześnie tą ostatnią. W pozytywnym sensie.


    * * *

    Wylatywaliśmy ze Skirhim na podróże - kilkudniowe, tygodniowe, z czasem kilkumiesięczne. Mimo moich obaw wszyscy, których znałam, byli uradowani. Wiedzieli, że muszę nacieszyć się nowym ukochanym. Nie muszę mówić, że bardzo mi to odpowiadało?
    Poznałam lepiej samego wybranka. Taki młody, a jak sobie radził ze wszystkim! Naprawdę polował nie gorzej niż starsze smoki; takiego opanowania można się od niego uczyć! Niby coś tam sama umiałam, ale wielokrotnie Skirhi musiał mi pomagać. Do tego wielokrotnie udowadniał, że naprawdę ma dużą wiedzę i duszę artysty... Kiedy uprawiał filozofię, dzieląc się spostrzeżeniami o życiu i naszym miejscu na świecie, po prostu nie mogłam przestać go słuchać. Nie mogłam.
    Z drugiej strony błękitnołuski wydawał się jakiś niedostępny. Jednak takie łączenie się w parę to nie tylko niekończące się rozmowy o świecie. Kochałam Skirhitoryna, więc miałam dużą ochotę, żeby okazać to też w sposób znany wszystkim gatunkom. Ale jak pierwszy raz to zaproponowałam, on tylko spuścił smutno łeb i odpowiedział:
    - Nie, Del. Nie możemy.
    Spojrzałam na niego krzywo.
    - Czemu?
    Wybranek westchnął, ale po chwili tylko pokręcił głową.
    - Po prostu nie. - I poszedł popatrzeć na krajobraz. Siedzieliśmy w górach, była wtedy wiosna.
    - Ale dlaczego? - nie dawałam za wygraną. - Przecież to normalne, że chcemy się do siebie zbliżyć. Więc o co...
    - Nie chcę się parzyć, rozumiesz ty to?!
    Aż odsunęłam się i skuliłam. Zrobiło mi się bardzo przykro; myślałam, że zaraz zacznę rozpaczać.
    - Czyli już mnie nie kochasz?
    Skirhi zauważył, co czuję; melancholijnie zmrużył oczy. Podszedł do mnie.
    - To nie tak - zaczął pocieszać. - Kocham cię. Bardzo. Ale nie możemy pójść się parzyć, bo... po prostu nie możemy. Rozumiesz?
    - Nie - odparłam szczerze.
    - Może to nawet lepiej. Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałem. Najlepiej nigdy do tego nie wracajmy.
    Teraz sama spuściłam łeb z milczeniem.


    * * *

    Była jeszcze jedna rozmowa, którą doskonale pamiętam.
    Siedzieliśmy niedaleko siebie na klifach, oglądając, jak morze faluje na delikatnym, letnim wietrze. Mówiliśmy o zwyczajach człowieków - których Skirhi uparcie wciąż nazywał ludźmi. Pod wpływem wybranka zaczęłam się nimi co nieco interesować; zastanawiałam się, jak takie małe istoty mogą normalnie się rozwijać.
    - Ale to jest w ogóle śmieszne - twierdziłam. - Oni wierzą często w takie głupoty, że to się w ogonie nie mieści!
    - Hm. Na przykład?
    - No... Żeby daleko nie szukać: wiesz może, co to Apokalipsa?
    - Przypomnij.
    - To ma być dzień, kiedy na świat zstąpią jeźdźcy, co to zwiastują koniec dotychczasowego porządku rzeczy... czy coś w tym guście. I że potem po prostu ma już nic nie być.
    - Aha, już pamiętam - odparł błękitnołuski.
    - Głupie, nie?
    - Skądże? Uważam, że to ma dużo sensu.
    Spojrzałam na ukochanego zdezorientowana.
    - Co? Dlaczego?
    - Czy to nie oczywiste? - Spojrzał rozmarzonym wzrokiem na niebo. - Czym jest Apokalipsa? Przecież wtedy życie toczy się, jakby nic się nie stało.
    Milczałam. Skirhi ciągnął:
    - Apokalipsa jest nieuchronna. Musimy się z tym pogodzić, bo każdego z nas to czeka. Wszystkich, nie tylko ludzi. Innej Apokalipsy nie będzie.
    - Ale... o czym ty mówisz? - odezwałam się w końcu. - Nie rozumiem.
    - Del... Musisz mi coś obiecać.
    - Co zechcesz.
    - Dopóki ta Apokalipsa nie nastąpi, będziesz żyła jak najlepiej. Zawsze. Co by się nie stało. Nawet jeśli inni padną jej ofiarą.
    Aż musiałam zapytać:
    - Jak mogę coś ci obiecać, skoro nawet nie rozumiem, czego ode mnie wymagasz?
    - Zrozumiesz. Wierz mi.
    Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć, więc wróciłam do oglądania marszczącego się oceanu. To samo Skirhi.
    Teraz rozumiem jego słowa. Szkoda tylko, że dopiero teraz.


    * * *

    Wylegiwaliśmy się w grocie. Musieliśmy odpocząć, w końcu mieliśmy za sobą długi lot. Zapadała noc, więc chcieliśmy zmrużyć oko, chociaż Skirhi bardziej. Może bym to ja zasnęła szybciej, gdyby mojej głowy nie zaprzątały pewne myśli.
    Tyle lat ze sobą jesteśmy, a wciąż nie doszło do ?tego?. Nie pytałam o to wybranka jeden, jedyny raz, wielokrotnie próbowałam. On jednak zawsze w te same tony: ?nie chcę?, ?nie możemy?, ?już rozmawialiśmy, że nie? albo po prostu zbywał mnie milczeniem. Nigdy jednak nie raczył mi powiedzieć, dlaczego nie chce. Przecież się kochamy i wie, z czym to się wiąże. Czy to oznacza, że nic do mnie nie czuje? Niemożliwe! Ale w takim razie dlaczego?
    Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Przecież ja tak chcę, nie, nie chcę, pożądam... Nie, nie wytrzymam, muszę to zrobić!
    Ukochany zamknął oczy. Ułożył leniwie łeb, zaczął drzemać. Patrzyłam na niego ożywiona.
    Powinnam uszanować jego wolę. Tak mi przyszło do głowy, że Skirhi chyba nie bez powodu ciągle odmawiał. Ale raczej by powiedział, gdyby to był jakiś sensowny? Dlaczego mi nie ufa? Ciągle nic nie rozumiem. Przecież jeden raz by nie zaszkodził. No jak mógłby?
    Podeszłam powoli do tego jedynego i usiadłam. Uśmiechnął się przez sen. Taaak, dobrze wiedziałam, że on też tego chce.
    Odwrócił się na grzbiet, przybrał idealną pozycję. Przeszłam do czynu.
    Och, wspaniale! Tak, tak! Jeszcze!
    Skirhi nie oponował. Taka byłam szczęśliwa!
    Zeszłam z ukochanego. Wtedy ten spojrzał na mnie z przestrachem, już przytomny.
    - Del? Co...
    Stęknął z bólu; zaczął się wić. Ryknął tak, że musiałam zakryć uszy. Ciężko oddychał.
    - Del... Co się stało?
    - Nie wiem - odparłam ze wstydem. - To był jeden niewinny raz...
    Skirhitoryn warknął, znowu czując ból.
    - Nie dotarło do ciebie, że nie chciałem? Tyle razy mówiłem!
    - Nigdy nie mówiłeś, o co chodzi.
    - To klątwa. - Ukochany znów stęknął. - Mają to tylko niektóre smoki... Kiedy zaznają miłości cielesnej, umierają.
    Nagle zaczęłam się bać jak nigdy dotąd. Do tego czułam się oburzona.
    - Dlaczego nic nie powiedziałeś?!
    Skirhi zakaszlał przeraźliwie.
    - Bo cię kocham. Pomyśl... Odeszłabyś ode mnie, gdybyś się dowiedziała mojego... Aaaaach! Mojego małego sekretu?
    - Nie! - Pokręciłam łbem. - Jak możesz tak myśleć? Nie odejdę od ciebie!
    Ukochany uśmiechnął się, ale widziałam, że wymuszenie.
    - No to popełniłem błąd...
    - Nie rób mi tego, proszę, Skirhi! - krzyknęłam rozpaczliwie.
    Nie czułam, że nie mogę złapać tchu. W moich oczach pojawiły się łzy.
    - Mogę... - zaczął wybranek, ale ryknął rozdzierająco. Wybuchłam płaczem. - Jeszcze chwilę, wysłuchaj mnie!
    Siąknęłam nozdrzami. Nerwowo kiwnęłam głową.
    - Jeśli umieram... - podjął ukochany szeptem - to znaczy, że urodzisz. Kiedy zniesiesz jajo... zniszcz je. Inaczej klątwa przejdzie na potomka.
    - Nie... mogę...
    - Obiecaj mi to! Chcesz mieć zniszczone życie?
    - Już... Bez ciebie...
    Skirhi ryknął po raz ostatni. Kiedy jego łeb opadł na skałę, ciało jeszcze przez chwilę drgało.


    * * *

    Mały błękitnołuski bawił się w lodowej komnacie. Próbował latać, widziałam, jak trzepocze skromnymi skrzydłami i ćwiczy zionięcie. Nadymał się, ale z paszczy wychodził jedynie mały obłoczek zimna. W końcu opadł na ziemię, po czym podszedł do mnie. Opuściłam łeb; przytulił się do paszczy.
    - Muszę zapolować - rzekłam po chwili. - Pod żadnym pozorem nie wychodź na zewnątrz.
    Po tym wyleciałam otworem jedynym w tym pomieszczeniu.
    Rzeczywiście niebawem zniosłam jajo. Chciałam postąpić, jak kazał mi ten jedyny, ale... za każdym razem coś mnie od tego odwodziło. Co chciałam zrzucić je w przepaść, to się cofałam, a do zionięcia też nie mogłam się zmusić. Jak zresztą mogłabym pozbyć się kogoś, kto jako jedyny przypomina o mojej pierwszej i ostatniej miłości? W końcu się wykluł.
    Wychowuję małego, ale nie wypuszczam go na zewnątrz. Gdyby też zginął, jak Skirhi, nie zniosłabym tego.
    Teraz mieszkam w izolacji od innych. Mam głęboko, czy może ktoś za mną tęskni i czy mnie szuka. Nie chcę się z nikim widzieć. A już na pewno nie chcę zakochać się znowu. Nigdy.
    Przywołałam w pamięci rozmowę o Apokalipsie. Zaczęłam rozumieć to pojęcie. Już wiem, jak to jest. I wiem o tym jako jedyna, choć pojmuję ją inaczej niż ukochany.
    W końcu ją przeżyłam.
  20. Knight Martius
    Kiedy po raz pierwszy opublikowałem cokolwiek ze swojej twórczości na blogu, wspomniałem, że niektórzy być może pamiętają jedno z moich opowiadań - "Smoczego rycerza". Teraz zacznę podobnie. Pamiętacie może to pierwsze opowiadanie, o którym wspomniałem, czyli "Przyjaciela"? Jeśli tak, gratuluję cierpliwości lub pamięci (albo jednego i drugiego ). Otóż mam zaszczyt przedstawić tę mikropowieść jeszcze raz, tyle że w formie poprawionej.
    Zmieniłem bardzo dużo. Oczywiście wprowadziłem mnóstwo drobnych poprawek, ale oprócz tego niektóre fragmenty - te bardziej krytykowane - napisałem zupełnie od nowa. Szczególne względy należą się tutaj kawałkom ukazującym tożsamość smoczego rycerza; opisane w nich wydarzenia są bardzo istotne dla cyklu, do którego "Przyjaciel" należy. A żeby zainteresować tych, którzy opowiadania nigdy nie czytali, w tym wpisie wklejam fragment, który być może zachęci Was do zapoznania się z całością. W tym celu z kolei zapraszam do bloku "Cykl smoczego rycerza" po prawej stronie, gdzie znajdziecie linki do każdego rozdziału z osobna.
    Miłego czytania życzę. Gdyby ktoś chciał nawet wydrukować sobie całość, niech da mi znać - zrobię plik PDF.


    * * *



    Przyjaciel (fragment)

    Wkrótce Kalderan wskazał palcem cel ich podróży. W przerzedzonej części lasu ujrzeli otwór groty.
    ? To musi być tam ? stwierdził Gabriel, po czym dodał: ? Ale podejdźmy powoli, żeby nas nie zaskoczyli. Ostrożności nigdy za wiele.
    Smoczy rycerz stanął przy otworze jaskini i wychylił się ostrożnie, by zajrzeć do środka. Płatnerz zrobił to samo z drugiej strony.
    ? Nikogo tam nie ma? Idziemy ? polecił, choć Kalderanowi wydawało się to oczywiste. Niemniej półsmok nie wszedł od razu, tylko rozejrzał się jeszcze po okolicy. Gabriel spojrzał na smoczego rycerza pytająco, lecz ten w końcu pokręcił głową. Weszli do środka.
    Ciemne skaliste ściany, których powierzchnia rysowała się wyjątkowo łagodnie, niczym się nie wyróżniały. Czerwony smokowiec i człowiek nie zamierzali jednak oglądać jaskini ? myśleli tylko o celu wyprawy. Unosił się tu niezbyt przyjemny zapach, choć inny niż ten z wnętrza góry będącej mieszkaniem Kalderana.
    Z każdym krokiem korytarz stawał się coraz ciemniejszy, tak że niedługo Gabriel nie mógł już niczego zobaczyć. Dlatego pierwszy szedł półsmok. Bez źródeł światła widział w ciemnościach na odległość ręki, a przy bardzo słabych dostrzegał wszystko prawie jak w dzień, tylko w odcieniach ciemnej żółci.
    ? Gabriel ? powiedział nagle, nie odwracając się do towarzysza.
    Płatnerz był zaskoczony jego zainteresowaniem.
    ? Tak, Kalderan?
    ? Kiedy stąd wrócimy? zrobisz mi nową zbroję.
    Nastała chwila ciszy, po której Gabriel odparł:
    ? Wiesz? Nie obraź się, ale czy to naprawdę odpowiednia chwila na takie prośby? Poza tym sam dałeś mi do zrozumienia, że to niemożliwe.
    ? Usłyszałem, żebyś wykuł nową. Ufam im.
    ? Komu?? No tak, twoi bogowie, zapomniałem. Tylko? wiesz, zaufanie to jedno, ale jak ją założysz?
    ? Oni? ? Smoczy rycerz zawahał się. ? Oni mi pomogą.
    ? W sumie? jak to wszystko się skończy, mogę się za to wziąć. Einus twierdził, że wy na wszystko mieliście metody. Powiem ci, że nawet się z tego cieszę?
    Nagle Kalderan stanął, a płatnerz wpadł na niego, nadeptując na ogon. Smokowiec odruchowo odwrócił się w stronę człowieka, warcząc.
    ? Przepraszam, to niechcący ? wyjaśnił Gabriel zmieszany. ? Dlaczego się zatrzymałeś?
    Smoczy rycerz spojrzał ponownie przed siebie, po czym pogładził coś ręką.
    ? Ściana.
    Człowiek otworzył szeroko oczy.
    ? Co?
    Półsmok nie chciał tłumaczyć, o co chodzi. Zamiast tego chwycił zatkniętą na ścianie pochodnię, którą zapalił niewielkim zionięciem.
    Kalderan miał rację: znajdowała się tu ściana. Ślepy zaułek.
    ? K***a? ? wycedził płatnerz. ? Żeż jego mać? Niech ja dorwę tego k***iego syna! Do cholery jasnej, zabiję!
    Człowiek gotów był ciągnąć tę wiązankę, ale smoczy rycerz zaryczał, tym samym każąc mu się zamknąć. Usłuchał, choć żeby uciszyć nerwy, musiał zebrać wszystkie siły.
    Smokowiec znowu zaczął gładzić ręką ścianę. Myśliwy, którego spotkali w lesie, faktycznie mógł kłamać na temat kryjówki bandytów. Ale co jeśli miał rację? Nie było innych wskazówek, więc musieli wziąć to pod uwagę. Półsmok wyszedł z założenia, że tutaj powinno znajdować się przejście. Na gładkiej powierzchni jednak niczego nie wypatrzył.
    Nagle się wyprostował, jak na zawołanie. Usłyszał coś. Dźwięki, dochodzące z tyłu, stawały się coraz głośniejsze. Smoczy rycerz już wiedział ? były to odgłosy kroków. Odwrócił się, a zaraz za nim Gabriel.
    Płatnerz nie mógł jeszcze tego zobaczyć, ale smokowiec już jak najbardziej. W ich stronę biegła grupa bandytów.
    Zostali osaczeni. Uzbrojeni w lekkie kusze rozbójnicy ? Kalderan i Gabriel naliczyli ich pięciu ? zajmowali całą szerokość wąskiego korytarza jaskini. Każdy nosił płaszcz z kapturem, którym nie zakrywał twarzy tylko ten pośrodku. Ukazywał w ten sposób krótkie, rude włosy oraz rysy poznaczone drobnymi zmarszczkami.
    Kalderan wetknął zapaloną pochodnię z powrotem, po czym wyjął miecz. Gabriel odwiązał młot bojowy.
    Rozbójnicy zatrzymali się osiem kroków od człowieka i półsmoka, po czym wszyscy, prócz tego pośrodku, przygotowali kusze do strzału. Ich ręce jednak drżały. Wyglądało więc na to, że bandyta, z którym Gabriel walczył po oswobodzeniu przez Kalderana, zachował zdarzenie dla siebie. Musieli być bowiem zaskoczeni faktem, że płatnerz nie tylko przeżył próbę utopienia, ale też przyprowadził ze sobą jakiegoś stwora. Wyraźnie mniejszy strach dało się odczytać z oczu wyróżniającego się bandyty, próbującego zakryć to uczucie maską chłodu.
    Gabriel wpatrywał się najdłużej właśnie w niego. Na nowo zakipiała w nim złość.
    ? Yorth! Gdzie jest moja żona?
    Yorth parsknął śmiechem, po czym przemówił śpiewnym głosem młodego mężczyzny, który kontrastował z jego postarzałą twarzą:
    ? Widzę, że od razu przechodzisz do rzeczy. Mówisz tak, jakbyś wiedział, że żyje.
    ? Nie igraj ze mną! Dobrze wiem, że jej nie zabiliście! Gdzie ona jest?
    ? Uciszyć go? ? zapytał jeden z bandytów.
    ? A co ja powiedziałem, jak tu szliśmy? ? obruszył się herszt. ? Nie strzelać, dopóki wam nie powiem!
    ? Ty w ogóle powinieneś trzymać ich krótko ? odezwał się Gabriel, nie porzucając gniewnego tonu. ? Powiedziałeś, żeby zostawili mnie w lesie, a oni wrzucili do wody.
    Yorth spojrzał na swoich ludzi poirytowany. Ręce zadrżały im przez chwilę jeszcze mocniej.
    ? Policzę się z wami później ? syknął.
    ? I po co to wszystko? ? ciągnął płatnerz. ? Gdybyś się mnie po prostu pozbył, uniknąłbyś problemu. Teraz wiem, że tamten łowca był po to, żeby wciągnąć nas w pułapkę.
    ? Świetnie, że się domyśliłeś. Myślałem właśnie, że będziesz chciał wrócić, więc wysłałem go na zwiad. Tylko co z tego?
    ? Nic! Nieważne. Pytam po raz drugi, do cholery: po co to wszystko?
    ? Bo nie jestem hipokrytą jak wy wszyscy ? wycedził Yorth. ? Chcę tylko sprawiedliwości.
    ? Sprawiedliwości? ? Gabriel z wściekłości uderzył młotem w najbliższą ścianę. Posypało się kilka kawałków. ? Do k***y nędzy, rozpieprzyłeś mi życie, a ty mówisz teraz o sprawiedliwości?! Bo przestrzeganie prawa jest za trudne?
    ? A nie jest? Kiedyś faktycznie tak robiłem, to znaczy przestrzegałem prawa. Ale wiesz, co to znaczyło dla mnie? Dla kogoś z dzielnicy biedy? Kiedy żyłem w zgodzie z tym twoim prawem, byłem na granicy ubóstwa. Ani nie miałem czego wziąć do ust, ani ubrać się w cokolwiek, a z czasem nawet nie miałem dachu nad głową. Ale musiałem z czegoś żyć. Zacząłem więc kraść. Pewnie, wszyscy twierdzili, że to niemoralne, ale ja nie widziałem innego wyjścia. Zresztą mnie zrobiło się po tym lepiej. Tylko że to się nie spodobało władzom miasta, które kazały mnie schwytać. Udało mi się im uciec, a potem zacząłem żyć z rozbojów. Przy różnych okazjach znalazłem ludzi, z którymi utworzyłem swoją grupę.
    ? Mogłeś poszukać jakiejś pracy, co za problem?
    ? Pracy? Pewnie, szukałem! Ale wszyscy mi mówili, że ja taki mizerny jestem, a przecież nie takich chcieli. Nic dziwnego, w końcu ja w dzielnicy biedy mieszkałem! Więc będę wdzięczny, jeśli przestaniesz mi chrzanić o tym całym prawie i się ośmieszać w ten sposób. Zresztą to jest problem was wszystkich. ? Yorth wskazał płatnerza palcem. ? Tak wymagacie jego egzekwowania, że nawet nie chcecie dostrzec, ile dziur w nim jest! Jakoś trudno jest wam pojąć, że ktoś może być przez nie poszkodowany, bo skoro wy jesteście z niego zadowoleni, to po cholerę się przejmować taką błahostką? Nie?
    Bandyci w kapturach zamruczeli z aprobatą.
    ? Mnie nazwałeś hipokrytą, choć sam nim jesteś ? odparł Gabriel. ? Nawet dzieci wiedzą, czym jest kradzież, więc nie będę ci tłumaczył, co robisz źle. To ty, gnido, przestań zgrywać tutaj cholernego dobrego banitę. Zabrałeś mi wszystko, co kochałem. Jaką niby sprawiedliwość chcesz tym osiągnąć?
    ? A to jest już inna sprawa. Miałeś zrobić komplety ekwipunku dla nas wszystkich. Wywiązałeś się z tego? Oczywiście, że nie. A ja nienawidzę niesłowności.
    ? Co, uważasz, że raz sobie usiądę i już wszystko gotowe? Jeśli chcesz wiedzieć, to specjalnie z tego powodu odłożyłem inne zamówienia na później, ale jak straże mnie przyłapały, odebrano mi możliwość dalszej pracy.
    ? To już twój problem, nie mój ? syknął Yorth. ? Chciałem tylko ujrzeć efekty, a te mnie nie zadowoliły. A szkoda, bo przyznam, że zapowiadałeś się bardzo obiecująco.
    ? Dobra, nieważne! ? warknął Gabriel. ? Masz mi powiedzieć, gdzie jest moja żona!
    Wszyscy bandyci zarechotali rubasznie.
    ? Spokojnie, Gabriel, ona żyje ? odrzekł herszt ze złośliwym uśmiechem.
    ? Gdzie ona jest?! ? ryknął płatnerz.
    ? Naprawdę uważasz, że ci powiem? Obiecałem, że ją zabiję, ale oni ? Yorth powiódł wzrokiem po rozbójnikach ? przekonali mnie, że warto odłożyć dotrzymanie słowa.
    Gabriel spojrzał na nich zszokowany. Już rozumiał.
    ? Ty kur?! ? Z tymi słowami chciał ruszyć w stronę bandytów, ale Kalderan zatrzymał go ręką.
    ? Widzę, że ten stwór ma więcej oleju w głowie od ciebie ? powiedział herszt, a uśmiech wciąż nie znikał z jego twarzy. ? On w ogóle umie mówić?
    Teraz to smoczy rycerz starał się tłumić wściekłość. Zawarczał przeciągle.
    ? Dobra, mniejsza ? rzekł Yorth, po czym zwrócił się do zbirów: ? Zabić ich.
    Na ten rozkaz bandyci ponownie unieśli kusze. Przywódca ruszył w stronę wyjścia z jaskini.
    Kalderan nie miał czasu na myślenie ? zastawiwszy się mieczem, nadął się, żeby zebrać ogień w płucach. Pomknęły bełty. Smoczy rycerz wypuścił z paszczy jęzor płomieni, który popędził w stronę bandytów. Wszystkie pociski spłonęły. Rozbójnicy cofnęli się ? żaden jednak nie zajął się ogniem. Smokowiec wykorzystał ten moment, nacierając na wrogów. Związał walką naraz dwóch bandytów, którzy przez to odrzucili kusze i sami wyciągnęli klingi. Atakował bez litości, dodając sobie animuszu rykiem, świadczącym o jego gniewie. Czuł, że znalazł się w swoim żywiole.
    Gabriel tymczasem zauważył, że pozostali rozbójnicy wycofali się jeszcze bardziej, celując z kusz w Kalderana. Pędem ruszył w ich stronę, z trudem omijając walczących. Wtedy jeden zauważył go i zaczął mierzyć. Za późno jednak ? płatnerz wytrącił mu młotem broń z rąk, tak że obiła się o ścianę. Ale gdy ten chciał zaatakować jeszcze raz, nagle upadł ze stęknięciem na ziemię ? poczuł ból podudzia. Okazało się, że inny bandyta ugodził w nie bełtem. Gabriel chciał wstać, lecz wtedy ten sam rozbójnik uderzył go w głowę. Płatnerz poczuł się zamroczony, niemniej nie ustawał w wysiłkach. Nie udało się ? następne uderzenie sprawiło, że stracił przytomność.
    Smoczy rycerz nie mógł zwrócić na to uwagi, ponieważ sam był zajęty walką. Mimo to szła mu całkiem łatwo. Choć ludzie, z którymi się mierzył, mieli trochę siły, zdecydowanie ustępowali pod tym względem ponadośmiostopowemu, potężnie zbudowanemu Kalderanowi. Nawet kiedy atakowali smokowca jednocześnie, ten bez większych problemów parował obydwa uderzenia. Po odparciu kolejnego półsmok przeorał mieczem podbrzusze jednego bandyty, za które ten się złapał, wyjąc z bólu. Drugi rozbójnik wykorzystał moment ? trafił przeciwnika, zadrapując jednak tylko pancerz. W ramach kontry Kalderan przebił mu brzuch, warcząc wściekle. Kiedy wyjął zeń miecz, bandyta padł martwy.
    Zbir z rozciętym podbrzuszem nadal wrzeszczał. Smoczy rycerz nie atakował. Uznał, że dopóki on nie uczyni tego pierwszy, nie będzie niepotrzebnie przelewał więcej krwi. Wypatrywał naprędce pozostałych bandytów. Odkrył z zaskoczeniem, że w grocie nie było po nich ani śladu. I odniósł wrażenie, iż nie tylko po nich.
    Kiedy skonstatował, kogo brakuje, przeraził się.
    Wtedy wciąż żywy rozbójnik rzucił się z krzykiem na Kalderana. Zrobił to jednak tak nieudolnie, że półsmok bez problemu odciął mu głowę. Ciało, z którego tryskała krew, opadło bezwładnie na kolana, następnie osunęło się na ziemię całe. Jeszcze przed tym smoczy rycerz puścił się biegiem w stronę wyjścia.
    Gdy już opuścił jaskinię, rozejrzał się. Bandyci mogli uciec z Gabrielem wszędzie. Dopiero po chwili zauważył poszlakę: trawa, która otaczała grotę, była po prawej stronie od wejścia zgnieciona, jakby ktoś po niej przechodził. Kalderan szedł po tej ścieżce, zastanawiając się, dokąd może prowadzić.
    Moment później smokowiec dotarł do krzaków przy ścianie jaskini, gdzie trop się urywał. Warknął. Dlaczego bez zastanowienia zasugerował się czymś tak mylącym? Zaraz jednak coś do niego dotarło. Obok krzaka rosła brzoza bogata w bujne liście. Gałęzie były skierowane między innymi w stronę skały, tuż nad zaroślami, jak gdyby coś zasłaniały. Kalderanowi wydawało się to niedorzeczne, ale wyszedł z założenia, że trzeba sprawdzić wszystko. Przeszedł przez krzaki.
    Za nimi półsmok zauważył wąską ścieżkę biegnącą do góry pochyło, ale tak łagodnie, że można było po niej przejść. Po chwili wycofał się odrobinę, patrząc wysoko. Dostrzegł nad sobą fragment skały, który wyglądał na urwisko.
    Już wiedział, dokąd uciekli.
  21. Knight Martius
    Witam ponownie. Po przemyśleniu paru rzeczy udało mi się przemóc i poprawić drugą część opowiadania "Przyjaciel" (pierwszą znajdziecie dwa wpisy wcześniej). W zasadzie to powinienem chyba sobie nakopać - ponieważ kiedy myślałem nad paroma kwestiami związanymi z głównym bohaterem, to w sumie... wróciłem do punktu wyjścia. ^_^' Znaczy bynajmniej nie są to bezowocne przemyślenia, co, mam nadzieję, zauważycie w dalszych częściach. Stwierdziłem po prostu, że gdybym chciał się wziąć za poprawianie "Smoczego rycerza", to pewnie kilka miesięcy by się to ciągnęło - a pokaźna część koncepcji "Przyjaciela" poszłaby do piachu.
    Zresztą co tam po tłumaczeniu się, sami ocenicie, czy Waszym zdaniem dobrze zrobiłem - i czy pewna koncepcja, którą zdecydowałem się w końcu zostawić (niemniej... ale to potem ;]), a którą uznałem w pewnym momencie za idiotyczną, ma jednak coś w sobie. A tymczasem zapraszam do czytania tej części i jej komentowania. W przyszłym tygodniu mam długi weekend, więc myślę, że III część pojawi się właśnie wtedy.
    Aktualizacja - 10.02.14
    Tak jak w rozdziale pierwszym - mnóstwo drobnych poprawek, m.in. smoczy rycerz zaprowadził człowieka do swojego legowiska w inny sposób, a sam mężczyzna chce zająć się jego zbroją nieco inaczej. Do tego smokowiec rozpalił ognisko, więc od razu łatwiej człowiekowi suszyć ubranie. Wprowadziłem też inny system miar - szczegóły w komentarzu pod rozdziałem.


    * * *

    II
    Wczesnym popołudniem utrzymywała się ulewa. Smokowiec siedział z rozchylonymi skrzydłami, oparty o ścianę przy wyjściu z jaskini. Był w posępnym humorze. Na myśl o tym, co wydarzyło się tego dnia, chciał ryczeć ze wściekłości, od czego nie udało mu się powstrzymać tylko raz. Nigdy tak silnie jak teraz nie podawał w wątpliwość wszystkich ideałów, o które zawsze starał się walczyć. A to przecież nie było najgorsze, co mu się przytrafiło. Przestawał mieć złudzenia ? to już inna rzeczywistość. Absolutnie inna?
    ? Smoku!
    Głos, który nagle usłyszał smoczy rycerz, zdawał się mieć swoje źródło u stóp góry. Dla smokowca, także ze względu na ulewę, był bardzo cichy, choć jednocześnie na tyle głośny, by ten mógł zrozumieć przekaz.
    ? Smoku, jesteś tam?!
    Półsmok nie potrafił ocenić, czy to znajomy głos. Niemniej nie miał ochoty nawet wyściubiać nozdrzy z jaskini.
    ? Smoku!
    To wołanie stawało się męczące. Ale choć smokowiec podchodził do tego obojętnie, w pewnym stopniu był zaskoczony, że ktokolwiek się nim interesuje. Pytanie tylko, skąd wołający wiedział, że kogoś tu znajdzie. Dlatego smoczy rycerz postanowił sprawdzić, kto próbuje się narzucać ? wyszedł z jaskini i stanął na krawędzi skały. Mimo bystrego wzroku wypatrzył niespodziewanego gościa dopiero po chwili. Był to jakiś człowiek, który już zawracał zrezygnowany. Półsmok rozłożył skrzydła, odbił się od skały, po czym powoli wylądował na mokrej ziemi.
    Jeszcze zanim smoczy rycerz stanął, przemoczony do suchej nitki mężczyzna odwrócił głowę. Smokowiec ujrzał twarz człowieka, którego uratował rano.
    ? Czyli dobrze? trafiłem ? stwierdził tamten, nieco dygocąc z wilgoci. Półsmok zwrócił nagle uwagę na parę ran na jego ciele, z czego najbardziej rzucała się w oczy ta na skroni. Zdziwił się, bo on ich wcześniej nie miał.
    ? Słuchaj? ? zaczął myśl niedoszły topielec. ? Nie wiem, na ile mnie rozumiesz? ale skojarzyłem sobie, że ktoś musiał mnie? dziś rano? uratować. Nie mam gdzie się podziać, jest mi zimno, jestem zły, zmęczony? ale nie chcę się żalić. Mieszkasz tutaj, tak? A przyjmiesz mnie do siebie na czas ulewy?
    Smoczy rycerz założył ręce na piersi i stanowczo pokręcił głową.
    ? Wiem, obcesowo cię potraktowałem! ? odezwał się człowiek błagalnie. ? Pojęcia nie mam, kim jesteś, ale gdzieś muszę się schować, a tylko w tobie mam nadzieję mieć oparcie! Zrozumiałem, że to ty mnie uratowałeś! Proszę cię, tylko na czas ulewy, potem się stąd wyniosę!
    Półsmok warknął cicho, ale tak, żeby tamten usłyszał. Nadal pozostawał nieufny.
    ? Słuchaj, przepraszam! Nawet jeśli nie weźmiesz mnie do siebie, to przeżyję! Ale pokaż mi, że się nie pomyliłem! Obiecuję, jak przestanie padać, nigdy więcej mnie nie zobaczysz!
    Smokowiec zamyślił się. Człowiek patrzył na niego z nadzieją. W końcu smoczy rycerz delikatnie zadarł głowę na znak, by tamten poszedł za nim.
    Zaprowadził mężczyznę do ukrytego u stóp góry wejścia, przez które przeszli do korytarzy jaskiń.
    Legowisko półsmoka, do którego wkrótce przybyli, znajdowało się na planie koła o średnicy szesnastu stóp. Bardzo się różniło od leży zasiedziałych przez smoki ? ze świecą tutaj szukać jakiegokolwiek złota czy biżuterii. W ścianie dało się dostrzec dwa otwory: jeden był zaczątkiem niewielkiej jaskini prowadzącej do wyjścia niedaleko urwiska, a drugi przekroczyli przed chwilą smokowiec z człowiekiem, opuszczając kręte korytarze. Cztery stopy od tego pierwszego otworu stał szeroki, oszlifowany na wierzchu kamień, zaś pod ścianą, oddalone od siebie, leżały dwa stosy ? zwierzęcych kości i chrustu. Pomieszczenie było oświetlone zatkniętymi na ścianie pochodniami, które smokowiec zapalił delikatnym zionięciem ogniem zaraz po tym, jak weszli. Na człowieku wywarło to wrażenie. Odrobinę pachniało tutaj siarką ? mężczyźnie woń ta przeszkadzała, a smoczy rycerz całkiem ją lubił.
    Domostwo wyglądało obskurnie, ale smokowiec nie miał większego wyboru. Inna sprawa, że od czasu pewnego wydarzenia mieszkał tutaj najdłużej, więc zdążył już przywyknąć. Przynajmniej widoki, które rozpościerały się przed nim, gdy wychodził na zewnątrz, były piękne.
    Półsmok oparł miecz o ścianę, po czym chwycił chrust i przeniósł na środek jaskini. Ognistym oddechem zapalił stos. Ten na początku zajmował się bardzo powoli, ale gdy smoczy rycerz dmuchnął zwykłym powietrzem kilka razy, bardzo szybko zaczął się palić jak powinien. Wtedy smokowiec, krzyżując nogi, usiadł przy mieczu, po czym się zamyślił. Dzięki ognisku odparowywała z niego wszelka wilgoć ? skutek zarówno przebywania na deszczu, jak i spaceru po jeszcze zimniejszych korytarzach jaskini.
    Człowiek zdjął większość ubrania, po czym położył je na kamieniu i zaczął suszyć po kolei, jako pierwsze biorąc spodnie. Uwagę smokowca ponownie zwróciły rany na jego ciele. Nie wyglądało na to, by dawały mu się we znaki.
    ? Widzę, że mieszkanie trochę nieprzygotowane na gości ? zagaił mężczyzna. ? Sam tu żyjesz, jak rozumiem?
    Smoczy rycerz wciąż patrzył na gościa, ale nie odpowiedział.
    ? Więc? to chyba stąd ta agresja. Z poczucia zagubienia, jak sądzę.
    Smokowiec znów się zamyślił, odrywając wzrok od człowieka. Dobrze wiedział, że przybysz trafnie ocenił jego uczucia.
    ? Wiesz? Skojarzyć tamtą rzecz to sobie mogłem, ale potrzebuję się upewnić. To ty mnie wtedy uratowałeś?
    Półsmok powoli pokiwał głową. Mężczyzna uśmiechnął się.
    ? Czyli zawdzięczam ci życie? Ale historia? No bo widzisz, niecodziennie się zdarza, żeby ktoś? taki jak ty ratował czyjś tył?
    Smoczy rycerz zamruczał krótko, momentalnie markotniejąc. Pomału budowane zaufanie do człowieka właśnie legło w gruzach. Pewnie to był kolejny, który uważał go za najzwyklejszą na świecie bestię.
    Mężczyzna zaczął suszyć tył spodni i dopiero po chwili zauważył, że półsmoka coś trapi.
    ? Hm? Coś nie tak powiedziałem?
    Smokowiec znów wydał z siebie pomruk, tym razem przeciągły.
    ? Aha, już rozumiem? Wiesz, nie wiem, co tam sobie myślisz, ale ja bardzo tolerancyjny jestem. Trzydzieści osiem wiosen na karku i już nie takie rzeczy się widziało. Co prawda, nie znam się na gadzich oczach, ale wydaje mi się, że dobrze ci z nich patrzy?
    Półsmok popatrzył na gościa ponownie, ale z wyraźną rezerwą. Mężczyzna westchnął.
    ? Wybacz. Zdarza mi się powiedzieć coś niemądrego, a nieczęsto przebywam w towarzystwie kogoś, nazwijmy to, oryginalnego. Do tego początek naszej znajomości nie był najszczęśliwszy. No ale sam fakt, że mam wobec ciebie dług wdzięczności, musi o czymś świadczyć.
    Smokowiec już wyraźnie złagodniał, choć nadal zachowywał czujność.
    ? Albo wiesz co, bo widzę, że nie masz za bardzo ochoty rozmawiać? Najpierw trochę swoje ubranie wysuszę, a potem zamienimy słowo na spokojnie.
    W tych słowach nie było ani śladu groźby, niemniej jednak półsmok przygotowywał się psychicznie na najgorsze. To prawda, uratował mu życie, a sam człowiek sprawiał wrażenie życzliwego. Jednak już dawno temu smoczy rycerz poznał na własnej skórze, że po ludziach należy spodziewać się wszystkiego.
    Natomiast mężczyzna był zajęty suszeniem ubrania. Jako ostatnie chwycił buty, które przystawiał do ognia z każdej strony, nie zajmował się nimi jednak zbyt długo. Kiedy w końcu je założył, podszedł do wciąż pogrążonego w myślach smokowca. Jego uwagę przykuł oparty o ścianie oręż.
    ? To twój miecz? Mogę zobaczyć?
    Człowiek wyciągnął rękę w kierunku broni, ale smoczy rycerz szybko uprzedził przybysza, rycząc na niego. Irytacja półsmoka znów sięgała zenitu, do tego stopnia, że nie zauważył nawet zakłopotania gościa.
    ? Hej, ja ci tego miecza przecież nie ukradnę ? warknął mężczyzna. ? No nie żartuj. Rozumiem, że jeszcze za mało się znamy, ale poważnie sądzisz, że wbiję ci nóż w plecy? Chciałem ten miecz tylko obejrzeć, nic więcej.
    Smoczy rycerz spojrzał na natręta gniewnie. Nie potrafił jednak do końca określić, co czuł względem niego. Na pewno oprócz wściekłości dochodził do głosu strach, że gość może zrobić coś rzeczy, która dla półsmoka ma wręcz sakralną wartość. Ale nie zdobył się na pogardę. Z jakiegoś powodu nie mógł.
    Człowiek ukucnął przy smokowcu, po czym odezwał się spokojniej:
    ? Wiesz, smoku, ja się interesuję takimi rzeczami. Płatnerstwo to mój zawód. Wykuwam broń, zbroję, co się przyda do walki. No ale jak nie chcesz, bym obejrzał twój miecz, to jakoś się z tym pogodzę?
    Nagle w smoczym rycerzu obudziła się iskierka nadziei. Miałby akurat jedną prośbę, ale nie wiedział, jak powinien ją wyrazić.
    ? Nic to, muszę się obejść. Ale wiesz, co najbardziej przykuło moją uwagę? Ten kirys, który nosisz na sobie. Szczerze mówiąc, zaraz po twojej twarzy to było pierwsze, na co zwróciłem uwagę. Jedno do mnie nie dociera: masz skrzydła, prawda? To jak ty go zakładasz na siebie? Nie wiem jak dla ciebie, ale na mój gust to jest możliwe tylko pod odpowiednimi warunkami? A tak, wybacz mi bezczelność. ? Mężczyzna pokręcił energicznie głową. ? Chyba rozumiesz mnie dobrze, mimo że mówić nie potrafisz. No ale niech już będzie, że tę zbroję jakimś cudem umiesz włożyć na siebie. Ale zdjąć ją? Szczególnie prowadząc, jak mi się wydaje, samotny tryb życia? Jeśli założyłeś ją raz na stałe, to idiotyzmem jest chodzić w niej cały czas.
    Półsmok wstał, prostując się dumnie. Wówczas, ku wielkiemu zdziwieniu człowieka, przemówił niskim, głębokim, nieco chropowatym głosem:
    ? Druga zasada kodeksu smokorycerskiego: ?Smoczy rycerz obowiązany jest obchodzić się ze swą zbroją z respektem nieprzerwanie od dnia pasowania na ów zaszczytny tytuł aż do dnia zerwania ślubów bądź rozłąki ze światem doczesnym. Zbroja stanowi element rozpoznawczy smoczego rycerza, jego dumę i obiekt najwyższego szacunku, którego żadna siła pozbawić nie jest w stanie, i dlatego pod żadnym pozorem smoczy rycerz rozstać się z nią nie może?.
    Opuściwszy głowę, smokowiec popatrzył na człowieka bez emocji. On natomiast zaniemówił przez dłuższą chwilę.
    ? Znaczy to, że? umiesz mówić? ? zareagował w końcu. Wciąż jednak ledwo to do niego docierało. ? I jeszcze recytujesz mi fragment jakiegoś kodeksu rycerskiego? Wiesz, jest jedna kwestia, co do której chcę powiedzieć, co o niej myślę, ale najpierw muszę coś zrobić.
    Mężczyzna zaczął przyglądać się badawczo zbroi smoczego rycerza.
    ? Mam prośbę: mógłbyś stanąć między ogniskiem a pochodnią?
    Smokowiec nie był szczególnie chętny do współpracy, ale zgodził się. Człowiek lustrował pancerz jak najuważniej ze wszystkich stron. Smoczy rycerz nie odwracał się, ale też ciągle próbował kierować głowę w stronę gościa, tak żeby nie tracić go z oczu.
    Kiedy mężczyzna wrócił do punktu wyjścia, oznajmił:
    ? Słuchaj. Warcz, ile chcesz, ale miałbym wyrzuty sumienia, gdybym tego nie powiedział. Jak zobaczyłem twoją zbroję po raz pierwszy, to już wtedy widziałem, że jest w żałosnym stanie, ale nie sądziłem, że w aż takim. Tu porysowana, tam wgnieciona, no i jeszcze ta dziura na plecach? Ładnie cię ktoś urządził! Kiedy to ci się stało?
    Półsmok założył ręce na piersi i popatrzył na człowieka z irytacją, mimo że musiał przyznać mu rację. Niemniej nie uznał za stosowne udzielać odpowiedzi.
    ? Fragment kodeksu to wyrecytowałeś bez zająknięcia ? wyrzucił z siebie mężczyzna ? a nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie? Zresztą nieważne, nie rób łaski. Wiesz co? Mam wobec ciebie dług wdzięczności, tak? No to przysługa za przysługę: zrobię ci nową zbroję.
    Smoczy rycerz zawarczał gniewnie. Wyciągnął ręce tak, jakby chciał płatnerzowi wyrządzić krzywdę; zaraz jednak się uspokoił.
    ? Ja cię nie rozumiem ? rzekł gość z wyrzutem. ? To, co twój kodeks ma w kwestii zbroi do powiedzenia, to dla mnie skrajny bezsens. Skoro lubisz ją nosić, to musisz wiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak niezniszczalny pancerz. Nawet najlepszy może ulec trwałym uszkodzeniom. A bez jego zdjęcia nie da się go naprawić. Nie. Da. Się. Chyba że chcesz mi dać do zrozumienia, że naprawia się sam. Ciekawe jak, chciałbym wiedzieć? A zresztą! Nie będę bawił się w głupie domysły, bo to już twoja sprawa. No ale widać, że ten kirys już przeżył swoje, więc nawet gdybym się nim zajął, zapewne zniszczyłby się niedługo potem. Najlepiej więc zrobić nową zbroję, bardziej odporną na zniszczenia niż ta tutaj.
    Smokowiec odwrócił się od człowieka, rycząc przeciągle. Nie chciał postąpić wbrew kodeksowi i nie zamierzał przy tym pozwalać na obrażanie tego, co uważał za święte.
    ? Stary ? powiedział człowiek po chwili. ? Usłyszałeś właśnie opinię zawodowca. Czy tego chcesz, czy nie, taka jest prawda. Źle ci nie życzę, uwierz mi. Ale musisz pogodzić się z tym, że twoja zbroja już nigdy nie będzie taka jak dawniej, nieważne, ile serca bym włożył w jej naprawę.
    Smoczy rycerz nabrał przemożnej ochoty, by rzucić się na człowieka za to, że świadomie obrzuca obelgami jego sferę sakralną. Mimo to jedynie popatrzył na ziemię i przybrał taką minę, jakby miał się za chwilę rozpłakać.
    Człowiek położył rękę na ramieniu smokowca, ale ten zaraz odepchnął ją ze wściekłością.
    ? Co?? A tak. Przepraszam ? zreflektował się płatnerz. ? Słuchaj, skoro tak bardzo ci na tym zależy, to nie będę cię zmuszał do naruszania twojego kodeksu. Możemy załatwić to inaczej. Z wgnieceniami i zarysowaniami nic nie zrobię, ale z dziurą na plecach już tak. Tylko że potrzebuję do tego odpowiednich narzędzi, bo bez nich to guzik z pętelką. Musiałbym ruszyć po nie do domu, ale? A ty dokąd idziesz?
    Smoczy rycerz przewiesił miecz przez plecy, po czym ruszył w stronę otworu, przez który tutaj weszli. Gdy znalazł się u progu, pomachał dłonią w stronę płatnerza, by udał się za nim, po czym sam opuścił jaskinię. Człowiek posłuchał.
    Korytarze, którymi szli, już wcześniej płatnerz uznał za rozległe, a do panującej w nich ciemności ani przenikliwego zimna nadal nie mógł się przyzwyczaić. Starał się nie odstępować smoczego rycerza na krok, żeby przypadkiem nie trafić na stalaktyt, stalagmit czy, co gorsza, na przepaść. Jednakże nawet za nowym znajomym szedł ostrożnie, gdyż nie chciał nadepnąć mu na ogon. Smokowiec zdawał się tutaj widzieć albo choć orientować dobrze, dlatego człowiek wierzył, że nie poruszają się po omacku. Co jakiś czas mężczyzna słyszał też kapanie kropel wody; na sam ten dźwięk przechodziły go dreszcze.
    ? Cholera, jak zimno? ? rzekł płatnerz. ? Daleko jeszcze?
    Smoczy rycerz milczał. Szedł dalej, nie odwracając się.
    ? Ja tylko z ciekawości pytałem? A właśnie. To wszystko tak nas pochłonęło, że zapomniałem się przedstawić. Jestem Gabriel Talkedor. A do ciebie jak mam się zwracać?
    Smokowiec zatrzymał się, po czym spojrzał na człowieka. Wiedział, o co mu chodzi, tylko czekał, aż zada pytanie właściwie.
    ? Jak ci na imię? ? powtórzył mężczyzna.
    Doczekał się. Po chwili nieznośnej ciszy smoczy rycerz przemówił powoli:
    ? Kalderan.
    Półsmok znowu spojrzał przed siebie i poszedł dalej. Gabriel bez słowa podążył za nim.
  22. Knight Martius
    Chciałbym zaprezentować opowiadanie, które wysłałem na konkurs "Świetlne Pióro". Nie doczekało się nawet wyróżnienia - czemu się nie dziwię, bo sam w pomyśle i konstrukcji historii widzę sporo niedoskonałości. Przyznam się jednak, że męczy mnie już trzymanie opowiadań u siebie, dopóki nie będą idealne, bo to oczywiste, że nie będą. Miłego czytania.
    Chcę podziękować za betę następującym osobom: Bazil (z zastrzeżeniami ), członkowie pewnej konfy Skype'owej (zwłaszcza brylant, Rysia i Felessan), znajomi na roku (jeśli to czytają, wiedzą, że to o nich mowa ) oraz bemik z forum "Nowej Fantastyki" (która przeczytała tekst już po konkursie). Bez wątpienia Wasze uwagi pomogły mi poprawić tekst.


    ____________________________



    Toki

    Z chwilą gdy topniały ostatnie śniegi, a natura zaczęła budzić się do życia ? nastawała wiosna. Dla powracających z cieplejszych krajów avesów rozpoczynał się nowy cykl, jak każdy pełen obowiązków, ale też przyjemności. Zwłaszcza Hatezi miał konkretny powód, żeby wyczekiwać tej pory.
    Działo się to miesiąc po topnieniu, w kolejny piękny dzień wiosny. Kiedy wiatr poruszał delikatnie liśćmi, a ptaki umilały atmosferę śpiewem, stado ptakoludzi z rodu krukowatych właśnie skończyło poranne polowanie. Zwierzowie ruszyli do pobliskiego jeziora, by się wykąpać, kiedy nagle usłyszeli wysokie skrzeki. Zwrócili głowy w stronę źródła dźwięku i ujrzeli na niebie postać, z niesamowitą gracją zataczającą kręgi. Ten widok ich zachwycił.
    Sylwetka należała do samicy avesa. Jej pojawienie się zwiastowało początek kolejnych toków.
    Krukowaci poczęli krakać z entuzjazmem, gdy nowo przybyła powoli opadała ku nim, prezentując w pełnej okazałości jaśniejsze niż granat upierzenie oraz rozpostarte skrzydłoręce. Wciąż wydając zachęcające dźwięki, wylądowała miękko na polanie, na której przepychali się ptakoludzie.
    Aveska stanęła w wyniosłej pozie, zaskrzeczała drapieżnie. Nie przestraszyło to samców, lecz sprawiło, że byli jeszcze bardziej zaciekawieni. W końcu ptaszyca powoli opuściła ręce i obserwowała reakcję stada, bez wyjątku oczarowanego jej smukłą sylwetką oraz przepięknym głosem.
    ? Ja Itera ? odezwała się.
    Rozochoceni avesowie zaskrzeczeli chaotycznie, okazując w ten sposób radość. Krzyk Itery wystarczył, by się uciszyli.
    ? Krrraaa! Nie przerywać! Nie! Krrraaa!
    Hatezi postępował jak reszta stada ? wraz z innymi głośno dawał wyraz swojemu zaciekawieniu i wraz z innymi też umilkł. Wciąż jednak drżał z podniecenia, gdy patrzył na te śliczne pióra, na ten wyzywający ogon? Chciał wspólnie z samicą zaklekotać, chciał zostać wybranym! I zapewne nie on jeden.
    Ptaszyca odczekała dłuższą chwilę, by pozwolić coraz bardziej drażniącej ciszy rozgościć się wśród stada. W końcu przemówiła ponownie:
    ? Ptasi zwieeerze? ? Pierwsze ?e? zabrzmiało jak kwilenie. ? Nie, niedobre. Nie wszystkich ja chcę. Złówcie coś, walczcie. Natura wam dała, co macie, a ja oddam się zwierzowi, co dobrze tego użyje. Kruki, warte tego jesteście?
    Samce zakrakały chórem.
    ? Krrraaa! Pokażcie! Przychodzić zacznie ciemność i wybiorę jednego! Kriii!
    Avesowie hałasowali bezładnie przez długi czas, a wraz z nimi Hatezi. Itera stawiała się ponad stado, ale właśnie o to chodziło. Wszak ile zdarzało się okazji, by zawalczyć o samicę? Odkąd młody ptakoczłek opuścił rodzinę i dołączył do grupy, w której jak na razie spędził jeden cykl, brał udział już w ośmiu tokach. Nie miał co się wstydzić, że żadnych nie wygrał ? dopiero niedawno osiągnął dorosłość. A w jego wieku mało kto zostawał wybrany.
    Zwycięzca opuszczał stado wraz z partnerką. Dla jastrzębiowatych, sokołowatych oraz krukowatych cel był taki sam ? przedłużenie gatunku. Dlatego ptakoludzie cenili sobie wartości rodzinne i robili wszystko, aby samica wybrała jednego z nich. A Hatezi bardzo liczył, że dziś to jemu przypadnie ów zaszczyt.


    * * *

    Młody krukowaty naprędce oczyścił pióra, po czym opuścił stado, nie mówiąc nikomu, dokąd zamierza się udać. Zanim odleciał, zobaczył, że inni ptakoludzie również zabrali się do pracy. Ruszali na łowy, urządzali pojedynki, a nawet wykonywali wymyślne akrobacje: krążyli w powietrzu, spiralnie wznosili się lub opadali oraz nurkowali gwałtownie, by tuż nad powierzchnią ziemi wyrównać lot. Sporo z tych ruchów avesowie ćwiczyli długo. Na Hatezim, nawet jeśli nie był to dla niego nowy widok, wywarły spore wrażenie. Podświadomie zaczął czuć zazdrość ? i strach. Oni naprawdę przygotowali się do tego, by oczarować samicę. A czym sam dysponował? Niczym. Nie mógł się z nimi równać, nie mógł wygrać, nie zdobędzie partnerki, to jest niemożliwe, powinien przestać?
    Kiedy zorientował się, o czym myśli, zamrugał intensywnie. W czym był od nich gorszy? Może i nie umiał dużo w porównaniu z innymi, ale w dziobie trzymał rozwiązanie, które mogło zapewnić mu zwycięstwo.
    Od pisklęctwa Hatezi miał dziwny talent do znajdowania miejsc umykających uwadze innych. Natura obdarzyła ptakoludzi bystrym wzrokiem, ale to było co innego. Kiedyś, odbywając pierwszy samodzielny lot, młody aves natknął się na jaja innych krukowatych. Nie było to typowe znalezisko ? leżały w dole wykopanym w pokrytej bardzo bujnymi krzakami ziemi, tak że nie mogły zostać dostrzeżone nawet przez ptasie oko. Jak później dowiedział się Hatezi, należały do pobratymców, którzy walczyli z jego rodzicami o terytorium. Twierdzili, że do lęgu potrzebują lasu tylko dla siebie, dlatego nie zamierzali nigdzie się przenosić. Popełnili jednak poważny błąd: uznali, że samo dobre ukrycie wystarczy, by zapewnić lęgowi bezpieczeństwo, więc często zostawiali gniazdo bez opieki. Kiedy mały ptakoczłek powiedział rodzinie o swoim odkryciu oraz wskazał miejsce starszemu samcowi ? ojcu, ten zniszczył jaja. Tym samym zmusił krnąbrnych krukowatych, by osiedlili się gdzie indziej.
    Rodzice chwalili Hateziego, choć on po wielu topnieniach i tak uważał, że to był przypadek. Nadal jednak jako pierwszy zauważał miejsca niewidoczne dla innych. Jak chociażby ostatnio ? kilka staj dalej wznosił się występ skalny, pod którym złożyła jaja para sokołowatych. Aby dostrzec uwite tam gniazdo, trzeba byłoby dobrze zlustrować okolicę. O tym, co znalazł młody krukowaty, wiedział wyłącznie on sam; właśnie z powodu toków zachował nowinę dla siebie.
    Ptakoludzie walczyli o partnerkę na różne sposoby. Krukowaci też naginali prawa natury do własnych potrzeb ? chętnie na przykład zabierali jaja ptakom bądź innym avesom. Takie wyczyny czasem imponowały samicom, a Hatezi postanowił zdać się na to ?czasem?. Planował okraść owych sokołowatych, żeby zdobyć podarunek dla Itery oraz pokazać, ile wysiłku włożył w rytuał. We wcześniejszych tokach próbował zwyczajnie zaprezentować, co umie, i na tym poległ. Aby wygrać, musiał być sprytniejszy od reszty stada. Wykorzystać nietypowy talent. Nawet jeśli oznaczało to ukrycie przed pobratymcami prawdy, nie zamierzał pozwolić sobie na chwilę słabości.
    Przestał oglądać wyczyny innych zwierzów i wyruszył, miarowo machając skrzydłami.


    * * *

    Skała z wystającym urwiskiem była częściowo przykryta przez korony dębów ? dziwny twór natury na tle leśnego krajobrazu. Hatezi, jak większość avesów, wierzył w nieskończoną moc tej pozbawionej wizerunku bogini, za sprawą której mógł cieszyć oczy takimi cudami. Gdyby jeszcze w obecnej chwili miał na to czas?
    Kiedy tu przyleciał, zbliżało się południe.
    Sokołowaci uwili gniazdo pod urwiskiem. Dlatego krukowaty przezornie nadchodził od strony skały, tak by nie zostać zbyt wcześnie dostrzeżonym. Z powietrza wypatrywał, czy nigdzie nie ma avesów, ale szczęśliwie nikogo nie zauważył. Rozejrzał się jeszcze wokół, po czym ostrożnie wylądował na urwisku. Zaczął nasłuchiwać.
    Dopiero po chwili Hatezi usłyszał ciche kwilenie. Zorientował się, że ten dźwięk wydaje samica.
    Dotarł do krawędzi i wychylił się. Pośród niewysokiej trawy zobaczył ptaszycę, siedzącą na uwitym z gałązek gnieździe. Miała rdzawoczerwone, prążkowane upierzenie, z wyjątkiem nieco jaśniejszego brzucha i skrzydeł oraz brązowawej głowy. W żółtych oczach przykuwały uwagę ogromne, czarne źrenice, a ciemny dziób kształtem przypominał pustułczy.
    Tak, właśnie o tej avesce myślał Hatezi, kiedy wyruszał. Ale nigdzie nie mógł wypatrzeć samca. ?Pewnie poleciał na łowy? ? pomyślał młody ptakoczłek. Musiał więc działać szybko.
    Lecz brak doświadczenia czynił swoje. Kiedy krukowaty chciał się odsunąć, niechcący zaszurał pazurami o skałę. Aveska nagle spojrzała w górę.
    ? Gllliiii!
    Co za ptasi móżdżek. Mógł się skryć lepiej, jeśli chciał sobie popatrzeć! Jednak napomnienia oraz wyrzuty musiał przełożyć na później. Samica wstała i rozłożyła skrzydłoręce, skrzecząc głośno, gotowa do obrony. Hatezi również się uniósł, po czym zakrakał hałaśliwie. I tak musiałby uderzyć, czy by zaalarmował ptaszycę, czy nie.
    Krukowaty odbił się od skały z rozpostartymi skrzydłami, zatoczył łuk, błyskawicznie zanurkował prosto na sokołowatą. Aveska również wzleciała w powietrze, by ruszyć w stronę intruza. Nisko nad ziemią wczepili się w siebie szponami, co sprawiło, że runęli na ziemię. Tarzali się, za wszelką cenę próbując mieć drugiego pod sobą. To był wyrównany pojedynek. Hatezi nie spodziewał się, że samica może mieć aż tyle siły. Za każdym razem, gdy myślał, że zyskał przewagę, zaraz potem sam leżał plecami do gruntu, próbując unikać ciosów.
    W końcu krukowatemu udało się zdominować ptaszycę. Sięgnął pazurami jej policzka, czym wywołał bolesny skrzek. Samica odepchnęła avesa, który przeturlał się nieco w bok. Chciała wstać, ale Hatezi był szybszy. Udziobał sokołowatą w głowę, aż popłynęła krew. Ptaszyca wrzasnęła oszołomiona. Krukowaty ciągnął natarcie ? dwukrotnie zaatakował pazurami tułów, po czym naparł całym ciałem.
    Aveska uderzyła o ziemię. Jej głowa powoli opadła na bok.
    Hatezi słyszał jęki samicy, ale szybko przestał się nią interesować i spojrzał przed siebie. Przy skale leżało gniazdo z trzema jasnobrązowymi jajami, dwa razy większymi od ptasich. Młody aves podszedł, ukucnął, po czym dotknął dziedzictwa sokołowatej. Zaskrzeczał z podniecenia. Tym chciał przekonać Iterę, żeby wybrała właśnie jego. Aż ogon stawał na samą myśl.
    Nagle musiał zatkać ukryte pod piórami uszy. Ptaszyca wydała świdrujący krzyk, tak głośny, że bez wątpienia było ją słychać w całym lesie. ?Śpiesz się, ptasi móżdżku! Jesteś w niebezpieczeństwie!? ? podpowiedział Hateziemu instynkt.
    Młody krukowaty czym prędzej zebrał jaja. Natychmiast też zrozumiał, że przez to nie będzie mógł wzbić się w powietrze. Teraz jednak nie miał czasu, by pomyśleć nad lepszym rozwiązaniem.
    ? Gllliiiii! ? Dźwięk nie pochodził od samicy, która nie przestawała krzyczeć. Tak oznajmiał swoje nadejście inny aves, partner ptaszycy.
    Kiedy Hatezi spojrzał za siebie, zauważył, że sokołowata już wstała. Chciała rzucić się na intruza, ale widać było, iż słania się na nogach. Tułów miała strasznie przeorany, a rany na głowie skutecznie ją zamroczyły. Ptakoczłek nie zamierzał walczyć, więc zerwał się do biegu. Samica i tak nie dałaby rady go dogonić.
    Samiec wydał kolejny dźwięk, już znacznie głośniejszy. Hatezi instynktownie odwrócił się w stronę zagrożenia.
    Sokołowaty pikował na niego, celując dziobem.
    Młody aves uskoczył w bok ? samiec przeleciał tuż tuż, po czym zawrócił, wyrównał lot. W tym samym momencie ptaszyca zadrapała intruza w plecy. Krukowaty zaskrzeczał z bólu i wypuścił jaja; na szczęście zsunęły się na miękką kępę trawy. Kiedy chciał je podnieść, nie zauważył, że sokołowaty znów nadlatuje. Nim zdążył zareagować, uderzył głową o ziemię, przyszpilony wszystkimi pazurami. Poczuł się oszołomiony.
    Hatezi sam nie wiedział, czy o czymś myślał. Jeśli tak, może o tym, że zaraz samiec go rozszarpie? Że nie dał rady zabrać jaj? Że o ile jakimś cudem przeżyje, powinien pogodzić się ze stratą i opuścić terytorium? W końcu teraz nie mógł zrobić kompletnie nic. Ledwie przytomny widział, jak sokołowaty spogląda na niego, po czym się ? oddala?
    Samiec, jakby tracąc zainteresowanie intruzem, zebrał jaja i odniósł z powrotem do gniazda. Podszedł do kwilącej z bólu partnerki, po czym zaczął oglądać jej rany. Wymieniali między sobą czułości.
    Hatezi nie wiedział, co się dzieje. Dopiero kiedy odzyskał świadomość do końca, usłyszał samicę szepczącą:
    ? Musimy go zabić. Ukradnie pisklęta? ? Akcent różnił się od tego u krukowatych, ale język wciąż był ten sam.
    ? Ja pokonam tego zwierza ? zaskrzeczał sokołowaty. ? Ty stój z tyłu, pilnuj jaj.
    Chciał walczyć sam? Młody ptakoczłek zastanawiał się dlaczego. Przecież gdyby oboje go zaatakowali, nie miałby żadnych szans i musiałby pozwolić się przepędzić. Bez sensu!
    Jednak po chwili zrozumiał. Dobro rodziny to jedna sprawa, a postępowanie zgodnie z prawami natury ? inna. Niektórzy avesowie chcieli pokonać nachodzącego ich terytorium intruza w uczciwym pojedynku, aby potwierdzić swoją siłę. Jednak Hatezi uważał to za słabość. Ryzykować śmierć i skazać samicę na innego partnera?
    Wtedy krukowatemu wpadła do głowy kolejna myśl. Przecież mógł wykorzystać zachowanie samca przeciwko niemu, zabić oboje i ukraść jaja. Na naturę, to naprawdę takie proste!
    Chyba że sokołowaty wcześniej zabije jego.
    Krukowaty powoli wstał; wciąż nieco czuł skutki oszołomienia. Samiec cały czas go obserwował. Przyjmując drapieżną pozę, wydał wojowniczy okrzyk. Młody aves to odwzajemnił, nie mając pewności, do czego ten pojedynek może prowadzić. Zaczęli krążyć wokół siebie. Żaden nie spuszczał drugiego z oczu.
    W końcu pierwszy ruszył Hatezi, kracząc. Zaatakował sokołowatego pazurami, ale ten wykonał unik, wzbijając się w powietrze. Samiec nacierał z góry, by udziobać intruza. Krukowaty schylił się i ledwo zadrapał nogi przeciwnikowi. Ten, podrywając się jeszcze wyżej, zahaczył szponami u stóp o jego lewe ramię. Zaciskając dziób, młody aves schwycił samca za nogę, próbował ściągnąć na ziemię. Popełnił błąd ? drugą kończynę sokołowaty miał wolną, więc znowu przeorał mu rękę. Ptakoczłek, puszczając, zawył z bólu.
    Nic z tego ? jeśli Hatezi chciał pokonać sokołowatego, to tylko w locie. Odsunął się szybko, rozpostarł skrzydłoręce i nim tamten zdołał go powstrzymać, sam też wzleciał w powietrze. Ze względu na osłabione ramię z trudem utrzymywał się w pionie. Nie miał czasu na zastanowienie, bowiem samiec znowu przypuścił atak. Umknął przed ciosem w ostatniej chwili. Pazurami u stopy przeorał wrogowi łydkę, po czym odleciał kawałek, aby zdobyć przestrzeń, dzięki której nabrałby wysokości. Rany na ręce piekły strasznie. Hatezi zaskrzeczał z bólu, ale wciąż starał się nie opadać.
    Sokołowaty nie tracił czasu ? z kwileniem znowu ruszył na intruza. Chciał wznieść się nad niego, żeby uderzyć dziobem w kark. Krukowaty wykonywał gwałtowne zwroty, by uniknąć jego ataków. Młody ptakoczłek atakował pazurami, lecz samiec był na tyle zwinny, że przed nimi umykał. Z czasem obaj powiększyli obszar starcia; w ten sposób jeden zmuszał drugiego do unikania drzew. I tak walczyli, trwając w tym dziwnym tańcu, nie dając przeciwnikowi osiągnąć nad sobą przewagi, trzymając się pomimo kolejnych zadanych ran.
    Sęk w tym, że Hatezi zaczynał już przegrywać.
    Samiec przewyższał go we wszystkim ? był szybszy, zwinniejszy, nawet silniejszy. Choć doznawał obrażeń, zdawało się, iż zmęczony krukowaty tylko przeciąga swoją klęskę. Jego rany mimo wszystko nie były tak poważne, ale odniósł ich dużo. Powoli tracił wysokość, z trudem wymijał rzadko rosnące drzewa. W końcu, zdominowany przez sokołowatego, obił się o gałąź, nurkując wśród liści. Wróg wydał okrzyk triumfu.
    Hatezi czuł okropny ból, tak przejmujący, że chciał wrzeszczeć na cały las. Wyczerpany osunął się na ziemię. Nie był pewien, czy przy upadku czegoś nie zwichnął.
    Zatem to koniec. Tak miał skończyć aves, który marzył tylko o tym, by zaimponować przyszłej partnerce i osiąść z nią w nowym gnieździe. Może porwał się ze skrzydłami przeciw zbyt potężnym chmurom? Może nie zasługiwał na Iterę, może jakiekolwiek próby, aby zrobić coś wielkiego, musiały skończyć się właśnie śmiercią? Inni zdobywali samice, on nie był w stanie. Gdzie tu sprawiedliwość? Dlaczego natura musiała spaskudzić jego plany, przecież tak wspaniałe?
    Sokołowaty wylądował przy Hatezim. To już koniec.
    Młody aves spojrzał zamglonym wzrokiem na przeciwnika, który zakwilił zwycięsko. Może znalazłby siły, żeby dalej się bronić. Może. Jednak był zbyt zdruzgotany niepowodzeniem, aby wstać tudzież zawalczyć o to, po co tu przybył. Niemrawo zgarnął grudkę ziemi, okazując tak bezsilność. Powinien przy tym czuć trawę i rzeczywiście tak było. Tyle że prócz niej znalazł coś jeszcze. Piasek.
    Tak, Hatezi nie miał dość siły, szybkości ani zwinności. Pod tymi względami ustępował również innym avesom. Ale w jednym górował nad nimi wszystkimi: był sprytniejszy.
    Kiedy samiec schylił się nad krukowatym, by go dobić, ten nagle sypnął mu piaskiem w oczy. Wyprostował się, skrzecząc gniewnie, próbując cokolwiek zobaczyć. Determinacja sprawiła, że Hatezi poczuł kolejny napływ energii ? teraz miał szansę! Szybko wstał i rzucił się z dziobem wrogowi do gardła. Przeorał jednak tylko brzuch, gdyż tamten wzbił się w powietrze, chcąc odlecieć na bezpieczną odległość. Sokołowaty zaskrzeczał przeciągle, gdyż rana, którą zadał młody aves, była głęboka. Na jego piórach zaczęła powstawać plama krwi.
    Hatezi zmusił się do ruszenia w ślad za nim. Samiec wciąż uciekał, próbując odzyskać wzrok. Było jednak widać, że stracił formę. Latał nisko, co ułatwiło krukowatemu sprawę. Nie widział, kiedy z gniewnym krakaniem zbliża się wróg, kiedy wyciąga ręce ku jego szyi. Kiedy obaj padają na ziemię?
    Młody ptakoczłek patrzył na przeciwnika z żądzą mordu. Niech ma za swoje, należy mu się za to, co robił kruczemu zwierzowi!
    Gdy samiec odzyskał wzrok, było już za późno. Część sił stracił przez ranę, a na dodatek miał problemy z oddychaniem. Krukowaty widział jego szeroko otwarty dziób, oczy pełne strachu. Sokołowaty nieudolnie machał łuskowymi dłońmi, myśląc, że w ten sposób się uwolni. Tracił czucie w członkach?
    Hatezi zabrał ręce chwilę po tym, jak głowa samca opadła bezwładnie na ziemię.
    Z trudem oddychał ? przypomniał sobie, że sam otrzymał sporo ran. Kiedy chciał wstać, ciało odmawiało posłuszeństwa. Najważniejsze jednak, że pokonał najtrudniejszą przeszkodę. Dalej pójdzie jak lot pod lekki wiatr.
    Spojrzał na samicę. Wpatrywała się w krukowatego wystraszona. Tak, miał zabrać jaja. Ale ptaszyca nie zamierzała oddać ich tak łatwo, tym bardziej że Hatezi był teraz w gorszej formie. I wtedy wpadł na pomysł: po co kraść pisklęta? Już miał coś odpowiedniego.
    Z ogromnym wysiłkiem podniósł zwłoki sokołowatego i położył sobie na barku. Chciał się wyprostować, ale już nie był w stanie. Trudno, najpierw spróbuje przejść się odrobinę z takim obciążeniem, potem pomyśli, co zrobić dalej.
    Samica przyglądała się temu z niemym protestem. Nic jednak nie mogła zrobić. Walka odbyła się zgodnie z zasadami ustalonymi przez naturę, w tym najważniejszą: silniejsi rządzą, słabsi giną.
    Hatezi odszedł wraz z łupem, stawiając nierówne kroki. Ptaszyca nawet nie ruszyła się z miejsca.


    * * *

    Zachód słońca zbliżał się nieubłaganie, zaś avesowie wciąż nie ustawali w wysiłkach, by zaimponować Iterze. Ptaszyca przyglądała się ich wyczynom z rosnącym znużeniem. Te wszystkie tańce i walki bawiły ją mniej więcej do południa. Potem samce wykonywały zwykle te same ruchy, najwyraźniej nie mając pomysłu, co jeszcze pokazać. Dochodziły do tego rozmaite dary ? zdobycze z polowań, czyniące już lepsze wrażenie. Aveska nawet pomagała w popołudniowych łowach, żeby lepiej poznać kandydatów na partnera.
    Ale kto miał zwyciężyć? Krukowatej przypadło do gustu kilku adoratorów. Kiziti, jeden z tancerzy stada, był szczególnie utalentowany. Ruszał się z niezwykłą gracją i zawsze, w przeciwieństwie do większości pobratymców, usiłował prezentować coś nowego. Nawet zaprosił Iterę do wspólnego lotu, na co ta się zgodziła; wszyscy mu tego bardzo zazdrościli. Takrare upolował dorosłą sarnę. Choć nie kosztowało go to zbyt wiele wysiłku, naprawdę spodobało się samicy. Daki wyzywał każdego ptakoczłeka, którego tylko mógł, na pojedynek i każdego też pokonywał. Pozwalał sobie przy okazji na wyczyny akrobatyczne. W końcu doszło do momentu, gdy nikt nie chciał się z nim mierzyć, i słusznie.
    Kolejni avesowie wracali z polowań lub starali się dokończyć tańce. Szalone pląsy wieńczyli ruchami w ich mniemaniu ciekawymi, choć tak naprawdę wielokrotnie już powtarzanymi. Niedługo Itera miała rozliczyć zwierzów z podjętych wysiłków. W końcu głośnym krakaniem wezwała wszystkich na polanę.
    Rozochoceni ptakoludzie nie zauważyli, że kogoś zabrakło. Czekali na wybór, którego miała dokonać aveska. Absolutnie każdy miał nadzieję, że wkrótce opuści stado i założy gniazdo z partnerką.
    ? Zwieeeeeerze? ? Itera zawahała się, a samce skrzeczały, nie mogąc powstrzymać podniecenia. Zamierzała wybrać kogoś, z kim naprawdę chciałaby spędzić resztę życia. Było to o tyle łatwiejsze, że miała swoich faworytów. Zaimponowali jej jak nikt inny, ale zdecydowanie się na jednego wykluczało resztę. Co powinna zrobić?
    Nagle avesowie umilkli jak na zawołanie, kiedy usłyszeli desperackie krakanie, dobiegające z daleka. Odwrócili się w stronę źródła dźwięków. Dostrzegli Hateziego.
    Wyglądał, jakby natura miała wydać na niego wyrok śmierci. Ptakoczłek miał na ciele dużo krwi i brudu, które wyraźnie próbował usunąć w wodzie, choć wyszło to nieudolnie. Utykał, dysząc ciężko otwartym dziobem oraz mrużąc oczy. Jednak najbardziej interesujące było to, że coś ze sobą ciągnął. Nie, nie coś ? kogoś. Martwego avesa z gatunku sokołowatych.
    I to wprawiło wszystkich w zdumienie. Iterę też.
    Niektórzy krukowaci podlecieli do Hateziego, by obejrzeć zdobycz. To był dorosły samiec, z szarym upierzeniem na głowie oraz rdzawoczerwonym, prążkowanym na reszcie ciała prócz skrzydeł oraz brzucha, które miały jaśniejszą barwę. Zwierzowie pomogli nieść zwłoki, a młodego pobratymca podtrzymali, żeby nie zemdlał. Ptaszyca nie mogła oderwać od niego wzroku. Tak bardzo poświęcił się ? dla niej?
    ? Zwierzuuu! Krrraaa! Podejdź! ? zaskrzeczała do Hateziego.
    Krukowaty naprawdę ledwo był w stanie iść, ale dzięki pobratymcom mógł spełnić prośbę. Ci, którzy nie odeszli od Itery, rozstąpili się.
    Ptaszyca zmierzyła sylwetkę samca spokojnym wzrokiem. Uniosła nieco dziób, co oznaczało uśmiech. Hatezi stał przed nią już o własnych siłach, choć nie był pewien, czy uda mu się zachować równowagę. Podekscytowani avesowie znowu zaczęli skrzeczeć.
    ? To jest ten zwierz ? mruknęła, po czym zakrakała tak głośno, by usłyszało całe stado: ? Jego chcę!
    Wybór Itery wprawił w osłupienie wszystkich, w tym Hateziego. Po chwili avesowie wznieśli gwałtowne okrzyki, a najgłośniej protestowali między innymi ci, nad którymi zastanawiała się aveska. Takie zachowanie grupy było zupełnie normalne; to, co zrobił młody ptakoczłek, nie miało żadnego znaczenia. Gdyby jednak zwierzowie zachowali rozsądek i odłożyli pragnienia na bok, pamiętaliby, że decyzja ptaszycy zawsze jest ostateczna.
    ? Krrraaa! Milczeć! Milczeć!!! Krrraaa! ? krzyczała Itera.
    Większość avesów posłuchała. Niektórzy nawet chcieli dobrać się do Hateziego, lecz krukowata zasłoniła go własnym ciałem, skrzecząc gniewnie. W końcu prawie wszyscy się uspokoili, prócz Dakiego.
    ? On pokonał jednego zwierza! ? wrzasnął. ? Ja więcej! I on twoim krukiem?!
    Ptaszyca zmieszała się, ale tylko na chwilę. Przemówiła stanowczo:
    ? Pokonałeś własnych zwierzów. A innego, silniejszego? Poleciałeś i przyniosłeś ofiarę? Wygrałeś, a nie poważyłeś się stracić piór? Nie widzę, ile ty się poświęciłeś. Nikt ze zwierzów tyle nie zrobił!
    Stado znów się ożywiło. Itera uciszyła wszystkich jednym, świdrującym krzykiem, tak że musieli zakryć uszy. Odezwała się ponownie:
    ? Kruki, słuchajcie natury! Życie wam dała! Kto skrzywdzi tego zwierza, nie będzie żyć! Mój jest! Móóój! Krrrriiiii!
    Krukowaci spojrzeli na oboje z niedowierzaniem. Wściekali się, ale musieli posłuchać słów Itery, albowiem były prawdziwe. Nie mieli prawa stawać na drodze wyrokom natury.
    Wiedząc, że nic tu po nich, zbiorowo wzlecieli w powietrze i oddalili się. Jeszcze przez jakiś czas byli widoczni na tle zachodzącego słońca.
    Mrok powoli wypełniał krajobraz.
    Hatezi spojrzał na partnerkę. Mimo że czuł się słabo i najchętniej by legł na ziemi, z jego oczu biło nieopisane szczęście. Itera patrzyła z taką samą radością. Objęli się delikatnie, zmysłowo zaklekotali. Po chwili unieśli skrzydłoręce i zaskrzeczeli w miłosnym uniesieniu, a ogony stawały wysoko.
    Tak, tak, tak! Hatezi nie potrafił wymarzyć sobie lepszej samicy! Cieszył się, że jego wysiłki zostały nagrodzone i mógł teraz doświadczać wszystkich przyjemności, o których marzył chyba każdy ptasi zwierz. Oto idealne piękno wylądowało właśnie w skrzydłach krukowatego. A to, co miało nadejść później? Och, po prostu nie potrafił usiedzieć w miejscu na myśl o tym!
    Zapomniał o wszystkich trudach tego dnia. Zapomniał o jajach, sokołowatych, walce na śmierć i życie, wreszcie o poprzednich próbach oraz o tym, że sam jest skrajnie wyczerpany. Uniesienia, które przeżywał obecnie, rekompensowały mu wszystko, przez co musiał dotychczas przejść.
    Jeśli już chciał czegoś jeszcze, to tylko jednego: żeby ta chwila trwała wiecznie.
  23. Knight Martius
    Od numeru ?Nowej Fantastyki? z okolic czerwca zaczęły się pojawiać opowiadania, które zwyciężyły w zorganizowanym przez czasopismo konkursie z okazji 30 lat jego istnienia. O ile się nie mylę, przeczytałem prawie wszystkie, a dosłownie wczoraj miałem przyjemność zapoznać się z głównym zwycięzcą ? ?Edmundem po drugiej stronie lustra? autorstwa Marcina Podlewskiego. Ja też wziąłem w tym konkursie udział, chociaż ? żadne zaskoczenie ? nie odniosłem sukcesu. Dlatego zależało mi na zaznajomieniu się z opowiadaniami; chciałem wiedzieć, z kim przegrałem. Dzisiaj w związku z tym naszła mnie pewna refleksja.
    Czytając zwycięskie opowiadania, miałem mieszane uczucia. Niektóre mnie nie wciągnęły, a np. w jednym z nich ? zdyskwalifikowanym, bo przed ogłoszeniem wyników pojawiło się na ?Fahrenheicie? ? dostrzegłem błąd, o którym się wspomina już w podstawach pisania. Mimo to każdy z tych kawałków prozy ma w sobie coś, co sprawia, że rzeczywiście zasłużyły na miejsce w czasopiśmie. Na dodatek redaktorzy starali się wybierać teksty z różnych gatunków i konwencji, tak że każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
    Na podium znalazły się opowiadania, które rzeczywiście są świetne ? ?Pieśń brązu? Kamila Kowalczyka (ten styl!), ?Cyrograf? Grzegorza Piórkowskiego (to przedstawienie historii!), ?Zagłada? Przemysława Kopcia (ta przypowieść!) oraz wspomniany już na początku ?Edmund po drugiej stronie lustra? (to? wszystko!). Żeby się nie rozdrabniać, skupię się na tym ostatnim.
    Jak pisze Michał Cetnarowski, opiekun działu prozy polskiej w ?Nowej Fantastyce?: ?Pomysł, na którym zasadza się tekst, wydaje się banalnie oczywisty ? tyle że właśnie nikt wcześniej nie wpadł na oczywistość?. Trudno mi coś na ten temat powiedzieć, bo nie oceniam pomysłów według tego, czy są banalne, czy nie ? o ile nie są to naprawdę utarte klisze, których autorom nie chce się przerobić sensownie, umieścić cząstki siebie, przede wszystkim chcę przeczytać dobrą historię z wyrazistymi postaciami. ?Edmund?? zawiera to wszystko plus świat przedstawiony, który pokazuje, jak by wyglądało społeczeństwo, gdyby wywrócić je do góry nogami. Otóż ? tam dominującą religią jest satanizm. Najważniejsze jest dobro jednostki, a konkretnie zaspokajanie przez nią potrzeb cielesnych. Gwałty i znęcanie się nad innymi ? w tym własnymi dziećmi ? są to czyny społecznie akceptowane, a jakby tego było mało, wszelkie przejawy empatii i dbanie o czyjekolwiek dobro uważa się za choroby psychiczne, za które można nawet trafić do obozu koncentracyjnego. Aha, a wszelkich chrześcijan, tj. osoby przyjmujące ?niewłaściwą? interpretację Biblii, nazywa się Kłamcami. Więcej wolę nie pisać, to po prostu trzeba przeczytać; numer ?NF? z tym opowiadaniem znajduje się jeszcze w kioskach.
    Ten tekst, jak i parę innych, zapadł mi w pamięć i pomimo paru rzeczy zgrzytających mi w stylu widać było, że autor się postarał. Co to ma wspólnego ze mną? Kiedy pomyślałem o tekście, który wysłałem na ten sam konkurs, zauważyłem tylko, jaka przepaść dzieli moją twórczość od innych.
    Miałem ciekawy pomysł, żeby rozpocząć historię w jej połowie, a to po to, by później wyjaśnić, ?jak to się zaczęło?. Problem w tym, że te elementy ?jak to się zaczęło? wypełniają połowę opowiadania bez przerwy, przez co nietrudno zapomnieć, co się dzieje we ?właściwej? historii. Na dodatek dużo miejsca ? za dużo ? poświęciłem retrospekcjom związanym z główną bohaterką oraz opisom, na czym polega jej profesja. Podporządkowałem temu całą opowieść, co w typowym opowiadaniu nie jest dobrym sposobem na zainteresowanie czytelnika. Na dodatek sama fabuła jest dość niskich lotów ? nawet jak na mnie, a preferuję raczej proste historie ? zaś głównego pomysłu, choć uważam, że ma duży potencjał, nie umiałem dobrze wykorzystać. Przez to wyszła taka mocno sztampowa opowiastka, która nawet pod kątem fantastyki oferuje niewiele ciekawego. No cóż, warto było spróbować i nie żałuję. Nie pamiętam jednak momentów, w których bym naprawdę wierzył w sukces tego dzieła.
    Niedawno wysłałem opowiadanie na konkurs ?Świetlne Pióro?; wyniki powinny być już w tym miesiącu. Żeby sobie nie zapeszyć, powiem tyle, że chyba dopiero po wysłaniu zauważyłem całkiem niezłą lukę fabularną. A tym razem nie kombinowałem z historią, zamiast tego przedstawiłem wszystko normalnie od wstępu do zakończenia. Jednak i tak zaliczyłem kilka kwiatków, co do których sam się zastanawiam, czy można usprawiedliwić je konwencją. Nawet uwagi beta-czytelników pozwoliły mi zastanowić się nad wieloma sprawami, zwłaszcza związanych ze stylem. No nic, zobaczymy.
    Niezależnie od wszystkiego wiem jedno: na drodze pisarskiej czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy.
  24. Knight Martius
    *ostrożnie wygląda zza kurtyny*
    Wszystko dobrze? Nikt nie trzyma pomidorów? Mogę wyjść na scenę? Tak? Bardzo się cieszę.
    Nie ma co ukrywać - zawaliłem. Od marca nie zamieściłem na blogu żadnego nowego kawałka prozy i nie mam nic na swoją obronę. Chociaż nie, połowicznie mam. Nie dość, że przeszedłem na studiach przez trudny rok, to jeszcze parę innych rzeczy skutecznie zajmowało mój czas.

    Nie mam nic do ukrycia.
    Ale coby nie żartować - stanąłem przed problemem. Okazało się, że złapałem kryzys twórczy i próby jego zwalczenia na razie skończyły się fiaskiem. Próbowałem dociekać jego przyczyn i zdaje się, że coś mi przyszło do głowy. Przede wszystkim mam przed sobą dwie opcje, co robić dalej, i nie wiem, na którą się zdecydować.
    1) Dokończyć "Dzicz".
    2) Odstawić "Dzicz" na zupełnie nieokreślone "kiedyś" oraz zająć się krótkimi opowiadaniami.
    Skąd taki pomysł? Może zacznę od początku. Krótko po zamieszczeniu trzeciego rozdziału tej mikropowieści postanowiłem ją zawiesić, ponieważ okazało się, że popełniłem kilka poważnych błędów (bodajże zaprzeczyłem sobie w dwóch miejscach) i ogólnie całość fabuły zaczęła mi się wydawać nieprzemyślana. Chciałem zastanowić się nad historią jeszcze raz, a do tego zrobić dokładniejsze przygotowanie tematyczne (czy, jak to Anglicy nazywają, "research"), tak by świat przedstawiony rzeczywiście sprawiał wrażenie żyjącego, a nie tylko stanowiącego tło dla wydarzeń. Teoretycznie mógłbym kontynuować pisanie tego. Pomysł na fabułę nadal siedzi mi w głowie, a wcześniej nawet napisałem sobie streszczenie (wprawdzie sporo wątków potem bardziej sobie rozbudowałem, ale jako podstawa dla opowieści może być). No i wiadomo - skoro już zacząłem to zamieszczać, to przerwanie tego, zanim zakończenie nie ujrzy światła dziennego, byłoby z mojej strony niewłaściwe. Gdybym więc poprawił najbardziej rażące błędy w dotychczasowych rozdziałach, a część spraw wyciął lub rozbudował, jak najbardziej byłbym w stanie to pociągnąć.
    Ale tu tkwi pewien problem: odnoszę wrażenie, że zapędziłem się w kozi róg.
    Po pierwsze, tekst ten urósł w mojej głowie do takich rozmiarów, że tak naprawdę powinienem "Mikropowieść" w tytułach przemianować na "Powieść". Chodzi tu jednak bardziej o środki. (Mikro)Powieść pisze się bowiem bardzo długo i znacznie trudniej jest zapanować w niej nad całością - zarówno fabułą, jak i stroną językową - niż w przypadku opowiadania. Jeśli nie ma się tekstu napisanego od razu, to łatwo też popaść w tendencję do robienia przerw, czasem nawet kilkumiesięcznych (swoją drogą, wiecie, że w pierwszym roku, w którym zacząłem umieszczać tutaj prozę, zamieściłem aż 16 kawałków, a w drugim - tylko 4? Poprawionej wersji starszego opowiadania nie liczę). Nie wspomnę o tym, że nie wiem, czy w takim układzie dam radę "Dzicz" dokończyć.
    Po drugie, to nieszczęsne przygotowanie tematyczne. Nie będę się oszukiwał - odkąd tylko zawiesiłem swoją mikropowieść, nie zrobiłem w tym kierunku nic. I nie wiem, czy w ogóle zrobię, bo okazało się, że chciałem brać się za tematy, które tak naprawdę interesują mnie tylko dlatego, że są mi akurat potrzebne do prozy - w przeciwnym wypadku pewnie nigdy bym o nich nawet nie pomyślał. Ostatnio chciałem poprawić opowiadanie, które wcześniej wysłałem na konkurs "Nowej Fantastyki", a jego główną bohaterką jest (nie będę robił z tego tajemnicy) młoda treserka gryfów. W maju wypożyczyłem książkę dotyczącą jeździectwa, bo między ujeżdżaniem koni a tresowaniem gryfów (w kierunku m.in. też jeździectwa) widziałem sporo analogii. Przeczytałem całą. Zapamiętałem stamtąd jedną (!) informację i może jeszcze jakieś strzępki. Jak mnie nie interesował ten temat, tak nie interesuje nadal, a do opowiadania - w sumie jak się spodziewałem - nie przydało mi się za bardzo (dość powiedzieć, że i tak nie mam dość pomysłów, żeby je sensownie przerobić, bo ja właśnie chciałem je poprawić i wstawić na kilku forach. Wszystko wskazuje na to, że nic z tego nie wyjdzie, bo zapał do tematu tresowania gryfów opadł mi tylko niewiele wolniej, niż się pojawił). Co to ma wspólnego z "Dziczą"? Ano to, że tak naprawdę jestem dyletantem i że nie potrafię się zmusić do czytania o czymś, co na dobrą sprawę mam w nosie (chyba że jest mi to naprawdę potrzebne do fabuły). Kiedy biorę do ręki powieść, najbardziej interesuje mnie opowieść, a otoczka to tylko tło dla wydarzeń.
    Gdybym więc chciał się wziąć teraz za dalsze pisanie "Dziczy", dopełniłbym starań, aby powieść ta była tylko poprawna, a nie jak najbliższa ideału.
    Jest jeszcze jeden powód, najważniejszy. W pewnym momencie stwierdziłem, że piszę, ponieważ to jest dla mnie świetny pretekst do poznawania zarówno języka, jak i świata. Bzdura. Pisałem, bo to lubiłem. Kryzys twórczy nastąpił właśnie dlatego, że przestało sprawiać mi to przyjemność. Nie zrozumcie mnie źle - staram się do pisania wrócić. Czuję jednak, że powinienem spróbować zająć się tym w sposób inny niż dotychczas, inaczej prawdopodobnie wciąż będę się czuł niezadowolony z efektów.
    Teraz popatrzcie znowu na dwa punkty, które podałem wcześniej w tym wpisie, dotyczące tego, co dalej robić w kwestii pisania. Chciałbym Was - jako czytelników bloga i umieszczanej przeze mnie prozy - zapytać o coś: co mi radzicie, żebym wybrał?
  25. Knight Martius
    Szukam w sieci czegoś do posłuchania po angielsku - nagrań, filmików na YouTube, wszystkiego w tym guście. I to koniecznie takich, w których lektor(zy) mówi(ą) z brytyjskim (albo w ogóle z trudnym do zrozumienia) akcentem. Temat nie jest istotny. Czy moglibyście podrzucić mi linki do witryn, kanałów na YouTube itp. spełniających te wymagania, jeśli takowe znacie? Gdyby zaś istniała do tego możliwość "kontrolowania" się w jakiś sposób (angielskie napisy albo skrypt do tekstu), to już w ogóle byłbym wniebowzięty, aczkolwiek to nie jest absolutnie konieczny warunek.
×
×
  • Utwórz nowe...