Skocz do zawartości

exkudlaty

Forumowicze
  • Zawartość

    436
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez exkudlaty

  1. exkudlaty
    Wakacje to czas wypoczynku, wypoczynek to nie tylko siedzenie przed komputerem, ale i wędkowanie. Jak wędkowanie, to wiadomo - Mazury. Ale jeśli nie ma czasu tłuc się dwieście kilometrów, żeby posiedzieć nad wodą, to warto rozejrzeć się po okolicy i znaleźć miejsce do wędkowania w obrębie 50-60 km od stolicy, wyskoczyć rano a wieczorem wrócić z siatką pełną ryb (albo jeśli stosuje się zasadę "no-kill" z głową pełną wrażeń i kartą pamięci aparatu naładowaną fotkami dorodnych karpi, leszczy lub płoci (niestety, bywa też tak, że kasa jedyne co będzie brało, to właściciel łowiska - grubą kasę z naszego portfela).
    W ostatnim czasie odwiedziłem kilka łowisk specjalnych i komercyjnych i postaram się opisać pokrótce wszystkie, na których dane mi było "pomoczyć kija".
    1. Całowanie - gmina Karczew. Dwa stawy w odległości ok. 40 kilometrów od Warszawy. Ładny, nieogrodzony teren, położony z dala od większych szos, więc ciszę i spokój mamy zapewnioną. Miejsce (jak większość łowisk komercyjnych) nastawione głównie na karpiarzy (zwanych przez moją lepszą połówkę "karpistami" z przyczyn mi nie znanych). Dobre zejście do wody, sympatyczna obsługa, umiarkowana cena za dzień wędkowania (ostatnio jak tam byłem oscylowała w okolicach 15 złociszy).
    Wadą na pewno jest kosmiczna ilość byczków - sumików karłowatych, które biorą na wszystko (oprócz dużych kulek proteinowych, bo te im się po prostu do ryja nie mieszczą). łowienie "okazów" ok. dwudziestocentymetrowych jest zabawne przez pierwszą godzinę, później już trochę mniej. Warto wziąć dobry wypychacz, bo te "sztuki" łykają przynętę jak okonie, czyli haczyk ląduje gdzieś w okolicach żołądka.
    Jakiś czas temu rzeczka położona niedaleko stawów wylała i ponoć stan zarybienia zmniejszył się znacznie. Byłem tam jeszcze przed wylaniem, więc ciężko mi powiedzieć jak jest teraz. Niemniej jednak, jeśli wszystko wróciło do normy, to warto tam się kopnąć dla widoków i ciszy.
    2. Musuły - ok. 36 kilometrów od Warszawy. Staw wyrwany siłą starorzeczu. Urokliwe, ciche miejsce (z nie najlepszym dojazdem przez polne wertepy, wąski mostek i inne off-roadowe atrakcje. Obecnie łowisko zamknięte do odwołania. Ponoć królowały tam drapieżniki, ja wróciłem z płociami i kilkoma okonkami.
    Bardzo sympatyczna obsługa (niestety trochę "koloryzująca" walory łowiska".
    Z racji tego, że obecnie nie ma tam po co jechać, resztę opisu terenu sobie daruję.
    3. Stawy w Grzegorzewicach - ponad 60 kilometrów od Warszawy. Co tu kryć - MOLOCH. Cały teren obejmuje kilka lub kilkanaście stawów (część jest wyłączona z wędkowania i służy tylko celom zarybieniowym dla reszty).
    Znów - miejsce głównie nastawione na wędkowanie grunotwe (chociaż spławikiem też można powalczyć).
    Głównie pojawiają się tam wędkarze nastawieni na białą rybę - karp, leszcz, itp.
    Jeśli chce się popatrzeć na wodę, to tam z racji wielkości jest chyba najlepiej, ja wróciłem stamtąd bez większych sukcesów (może dzień nie był na ryby).
    Niezbyt sympatyczna obsługa (znów, może trafiłem na ich gorszy dzień), spory kawałek do przydrałowania "z buta" od parkingu do stanowiska (jeśli ktoś ma tyle sprzętu, że nosi go na raty, to tam nałazi się za wszystkie czasy).
    Z racji wielkości terenu i średniej pomocy ze strony obsługi (brak na przykład map głębokości), wędkowanie dla kogoś kto jest tam pierwszy raz to spore wyzwanie i spora loteria.
    Raczej nie planuję się tam pojawić w najbliższym czasie, raz że dość daleko, dwa że niezbyt mi się tam podobało.
    4. Łowisko "Okoń" - Janówek, ok. 35 km od Warszawy. Mekka, wędkarskie Eldorado, najlepsze recenzje. Cud, miód i orzeszki. Niestety nie dla mnie. Napalony byłem na wędkowanie na 'Okoniu" straszliwie. Zaczytywałem się w forach internetowych jak tam jest wspaniale. Ryby same łapią. Pojechaliśmy we trzech. Sukcesy: płotka (ok. 8 cm) oraz okoń, który z cały zmieściłby się paczce fajek (i jeszcze miałby tam sporo luzu).
    Generalnie łowisko robi wrażenie - naturalny akwen, dobra droga dojazdowa, profesjonalne przygotowanie - mapa łowiska wraz z podanymi głębokościami, 52 pomosty (każdy na jedną osobę).
    Kiedy ja pojechałem tam wędkować, to z 52 pomostów raptem 3-4 były wolne. Na każdym siedział wędkarz zaopatrzony w przynajmniej dwie-trzy wędki. Daje to jakieś 120-150 wędek w wodzie. W ciągu sześciu godzin, które tam spędziłem namiętnie gapiąc się to na spławik, to na szczytówkę gruntówki,, to na innych wędkarzy zauważyłem jeden hol czegoś większego (co i tak się w końcu spięło), a tak to nikt nie miał nic. Pewnie taki dzień. Pewnie jeszcze tam zawitam, bo skoro recenzję są pisane na granicy orgazmu, to na pewno jest to miejsce warte ponownego odwiedzenia.
    Wady? Niestety - cena. Do kosztów wędkowania dochodzi konieczność wypożyczenia maty karpiowej, więc pobyt na wodą w weekend to jakieś 30 złociszy. Drugą wadą jest to, że nie ma co tam jechać na wariata. Koniecznie trzeba wcześniej zaklepać pomost (dodatkowa opłata). Jeśli wędkowanie jest planowane na sobotę warto zaklepać miejsce w poniedziałek lub, najpóźniej, we wtorek. Najczęściej około czwartku nie ma po co dzwonić, bo wszystko jest zaklepane do ostatniego miejsca.
    Kolejną wadą (chociaż raczej jest to moja subiektywna ocena), to stanowiska wędkarskie. Pomosty są oddzielone od siebie wysokimi krzakami, co z jednej strony jest dobre, bo nikt nam w robaki nie będzie zaglądał, a z drugiej niezbyt wygodne do zarzucania czy chociażby rozmowy, jeśli pojechaliśmy moczyć kija w więcej osób.
    5. Piorunów - niedaleko Błonia, ok. 32 km od Warszawy. Niewielkie łowisko, tak jak większość nastawione głównie na karpiarzy (chociaż nie tylko). Dobre dojście do wody, dość cicho (chociaż szosa Warszawa-Sochaczew) jest tuż obok. Sympatyczna obsługa, ławeczki dla wędkarzy, na miejscu bar i restauracyjka.
    Atrakcją jest staw z pstrągami (które po złowieniu trzeba ze sobą zabrać, oczywiście uiszczając odpowiednią opłatę).
    Kiedy nic nie bierze na większym stawie, zawsze można się przerzuć na obserwację stawiku pstrągowego, bo oglądanie ryb wyskakujących ponad lustro wody jest nie lada atrakcją.
    Cena za wędkowanie jest umiarkowana, parking blisko, ładnie przygotowane miejsce. Szkoda, że łowisko nie jest większe a i okolica niespecjalnie sprzyja podziwianiu widoków.
    6. Brwinów - znów blisko, 32 km od Warszawy. Dobrze oznakowany dojazd, spory teren (całość ogrodzona betonowym ogrodzeniem), kilka stawów (w tym jeden pstrągowy). Idealne miejsce na rodzinne wędkowanie z młodszą pociecha. Zarówno karpiarze będą się nieźle bawić (chociaż mogłoby być deko lepiej) jak i fani lżejszego wędkowania czyli spławików. Jeden staw głębszy, gdzie jak się trafi dobry dzień, to płocie (nie płotki, ale PŁOCIE) można kosić w tempie zabójczym (trafiłem tam w taki dzień, gdzie fani ciężkiego sprzętu siedzieli o suchym pysku a ja miałem siatkę dorodnych płoci, które chyba tego dnia zasmakowały w zwyczajnej kukurydzy podawanej jako przynęta i jako zanęta).
    Na miejscu znajduje się wypożyczalnia sprzętu (spory wybór wędek, z tego co widziałem to raczej same spławikowe), nieźle zaopatrzony sklep (wędkarski, ale nie tylko, bo można kupić zimne piwko jak i zimną wódeczkę), jest też mała restauracyjka serwująca potrawy z ryb.
    Miejsce jest dość urokliwe (pomijam betonowe ogrodzenie) i jak pisałem wyżej - każdy powinien się tam dobrze bawić.
    Przez jakiś czas warunkiem koniecznym do rozpoczęcia wędkowania było kupienie preparatu odkażającego rany po zacięciach, ale że to jednorazowy wydatek rzędu ośmiu złotych, a sam preparat starcza na długo, to można poświęcić te kilka złociszy, aby ryby wypuszczone nie łapały infekcji.
    Warto też zapisać się na newsletter, ponieważ często są różnorakie promocje (tańsze wędkowanie, wędkowanie nocne, etc).
    Często widuję tam fanatyków z namiotami, zaczynających łowy w piątek wieczorem a kończących w niedzielę po południu.
    Patrząc na ilość wędkarzy miejsce ma sporą renomę i warto tam wpadać na krótsze lub dłuższe moczenie kija.
    7. Halinów, przedostatnie w zestawieniu, ale moim zdaniem jedno z fajniejszych. Duży rybostan, nieźle przygotowane stanowiska. Łowisko ma też kilka wad (które w ogólnym rozrachunku wad i zalet nie wpływają znacząco na komfort łowienia i jeśli się zaakceptuje, to można mieć na prawdę dużą frajdę z łowienia w Halinowie.
    Wada pierwsza - dojazd. Adres podany na stronie nijak nie zgadza się z rzeczywistym i jeśli kieruje nas GPS, to pod podanym adresem zastaniemy prywatną posesję (w Halinowie, zaraz za przejazdem kolejowym skręcamy w lewo i później w prawo, kierując się na Chobot. Łowisko będzie po lewej stronie. Kierunkowskaz na łowisko jest położony tuż obok niego, dość trudno go przegapić.
    Wada druga, to druty wysokiego napięcia biegnące nad wodą. Będą przyzwyczajonym do zarzucania znad głowy niejednokrotnie miałem wrażenie że zestaw zawiśnie na drucie.
    Wada trzecia, to otoczenie - z jednej strony piękny teren, na prawdę malowniczy staw, z drugiej domy i szosa położna tuż obok delikatnie psują wrażenie sielanki.
    Cena też nie jest niska, bo dla niezrzeszonych w PZW koszt wędkowania w weekend to 30 złotych (dla zrzeszonych mniej, bo 25zł).
    Wszystko to jest rekompensowane przez frajdę łowienia. Karpie (takie w okolicach 1-2 a nawet większe) biorą często i dostarczają sporo zabawy wędkującemu.
    Właśnie do Halinowa wybieram się w najbliższym możliwym dla mnie terminie, bo ze wszystkich odwiedzonych łowisk tam miałem najwięcej zabawy.
    8. Koszelewy (trochę poza konkursem, bo są odległości około 170 km od Warszawy, 22 km od Działdowa).
    Wędkowanie jest tam zdecydowanie tańsze niż w podwarszawskich przybytkach tego typu. 10 złotych za dzień wędkowania. Znów dwa stawy - ogólny (karp, karaś, leszcz, płoć) i pstrągowy.
    Ustawiłem się na stawi karpiowym i nie musiałem długo czekać na pierwsze branie. Zarówno karpie jak i karasie brały dość często, walczyły dość mocno i sprawiały od groma przyjemności.
    Osobną historią jest staw pstrągowy. Moim zdaniem ciężko go podciągną pod kategorię. Trudno mi nazwać to wędkowaniem. Bardzie pasuje mi słowo jatka albo rzeźnia. Staw jest płytki, woda w nim bardzo czysta, pstrągi widać jak na dłoni, więc finezja ograniczała się do umieszczenia haczyka 10 cm pod spławkiem i podawania przynęty rybie pod sam pysk.
    Efekty są niesamowite (rodzina - dziadek, ojciec i syn, naciosała tam ok. 4 kg pstrągów w niecałe 30-40 minut). W mojej opinii, mimo całej waleczności i szlachetności pstrąga, to nie o to chodzi w tym wszystkim, ale co kto lubi - jeśli ktoś ma ochotę na rybną kolację, to warto wpaść tam na pół godziny, nałapać co swoje i pojechać do domu chwalić się żonie i kolegom jaki to z nas wprawny wędkarz (warto dodać, że pstrągi w tym stawie biorą na wszystko - kukurydzę, robaka, twistery, woblery i co komu do głowy przyjdzie.
    Mam nadzieję, że powyższe wypociny ułatwią Wam podjęcie decyzji gdzie wybrać się na weekend. Fishsim 2 (najlepszy wędkarski symulator) nie da takiej frajdy ja własnoręczne wyholowanie karpia.
    Aha, jeśli ktoś miałby ochotę się kiedyś wybrać, to zaprasza z informacją na PW. Może uda się dograć jakiś termin.
    Połamania kija:-)
  2. exkudlaty
    Event Horizon Festival, Łódź, 15.10.2011 r.
    Jako, że ko koncertowe dokonania Pidżamy Porno kręciły mnie od zawsze, a w ciągu ostatnich pięciu lat zespół zagrał tylko trzy koncerty (Trasa ?Finalista?, zeszłoroczny festiwal w Jarocinie i wczorajszy koncert w łódzkiej Atlas Arenie), nie mogło mnie zabraknąć. Zaczęło się od zgrzytu, ponieważ trasa do Łodzi wiedzie przez remontowaną szosę katowicką, a dalej przez miejscowości, które można przerzucić kamieniem (a w każdej z nich stoi rejestrator drogowych wykroczeń), to umęczyłem się jak pies jadąc na występ ukochanej kapeli. Na miejscu też kanał ? wjazd na parking płatny, a najbliższy bankomat znajduje się spory kawałek od hali sportowej. Ale nawet to nie było mnie w stanie zniechęcić.
    Tuż po 15.00 autko odpoczywało na parkingu, a ja zacząłem zwiedzać halę widowiskową. Surowe wykończenie, które przywodzi na myśl katowicki ?Spodek? jeszcze przed remontem, jest lekko przygnębiające (chociaż to chyba specyfika wszystkich nowych obiektów, bo Ergo Arena ma podobny klimat).
    Zaczęło się od młodej kapeli Living on Venus, która momentami usilnie chciała grać jak Cool Kids Of Death. Jak na rozgrzewkę przed koncertowymi emocjami ? całkiem ok. Ciekawy był uśmiech w stronę fanów headlinera festiwalu, czyli zagranie coveru Pidżamy. Młode zespoły, jeśli biorą się za coverowanie tuzów, robią to z pozycji ?na klęczkach?. Living on Venus trochę odbiegło od tej wierno odtwórczej stylistyki i zagrali Pidżamę ze zmodyfikowanym tekstem i swoją młodzieńczą energią (czego o Grabażu i reszcie kapeli powiedzieć nie można, ale historia na inny akapit).
    Przerwa na papieroska i powrót na Hurt. Czterdziestodwu letni wokalista Maciej Kurowicki zjednał sobie publikę szybkim, energetycznym, chociaż dość krótkim setem. Bez rewelacji, ale i bez żenady. Do samego Hurtu mam jedno ?ale?. Widziałem ich koncerty 5 lat temu i od tamtej pory, wszystkie wyglądają identycznie. Zero zmian, zero progresu, zero zaskoczenia. Trochę szkoda, bo myślę, że mogliby z siebie wykrzesać coś więcej i zadziwić fanów. Te same stare chwyty (megafon), identyczna konferansjerka. Wtórne, wtórne, wtórne.
    Kolejny szlug (tym razem większa kolejka do wyjścia) i kolejny zespół zapanował na scenie. Przyszedł czas na Akurat. W 2008 roku kapela zmieniła wokalistę. Dotychczasowy wokal ? Tomek Kłaptocz przeszedł w szeregi Buldoga, gdzie zastąpił Kazika Staszewskiego (to, czy z pożytkiem, to nie wiem, bo umknęły mi ostatnie dokonania zespołu Wieteski), a na jego miejsce przyszedł Piotr Wróbel. Brzmienie Akuratów z poprzednim wokalistą bardziej mi odpowiadało, toteż występ wzbudził we mnie mieszane uczucia. Podobne zarzuty jak w przypadku Hurtu ? żadnego progresu. A już wrzucanie bluzgów do wiersza Tuwima uważam za karygodne.
    Po zakończeniu trzech setów harcerskiego grania (zwanego również muzyką dla zakochanych punków) przyszedł czas na mocniejsze uderzenie. DEZERTER! Po obejrzeniu wszystkich występów tego dnia, to oni powinni być headlinerem (a to, że zagrali przed dużo młodszym i dużo słabszym Happysadem uważam za bezczelność i brak szacunku ze strony organizatora). Ultraszybkie punkowe łojenie, zero pieprzenia głupot między piosenkami. Przekaz prosty i czytelny jak uderzenie w ryj. To wszystko było jak orzeźwienie po kilku godzinach większego lub mniejszego nudzenia się przy harcerskich akordach poprzednich kapel. Dykcja Robala pewnie wpędziła w kompleksy pozostałych wokalistów, tak samo jak mogła to zrobić zabójcza dawka czystej energii płynąca z głośników.
    Obserwując jednak reakcje publiczności, która młoda była i niedoświadczona, większość z nich nie przyszła posłuchać jednej z najzacniejszych polskich kapel. Nic to ? ich strata.
    Po ostrym czadzie znów przyszedł czas na muzykę dla zakochanych punków, bo oto na scenie pojawił się Happysad obchodzący dziesiąte urodziny. Po składzie, muzyce i tekstach widać kto ich inspiruje. Ckliwe, infantylne teksty o miłości, niekiedy o smutku jaki jest nieodłączną częścią życia dorastającej nastolatki, itp., itd. Przydługi, przynudny set zakończony pastiszowym kawałkiem o tym, że nie przyszli tu walczyć tylko się całować. Słodkie to do wyrzygania.
    Kiedy pierwszy raz widziałem Happysad wiele lat temu na warszawskich Juwenaliach, supportowali Pidżamę i Kult. Teraz urośli do miana gwiazdy , a ja nie bardzo wiem czemu. Kiedy się ich słucha, widać, że strasznie chcieliby być Pidżamą. Strasznie. Myślę, że Grabaż i spółka śnią im się po nocach, a ściany ich pokoi wypełniają plakaty z ?Ulic jak stygmaty?, ?Styropianu? i ?Marchfi w butonierce?. Ale młodzież i tak kupi, bo przecież oni są tacy słodcy.
    Kiedy już myślałem, że się nie doczekam na scenę wyszedł Grabaż. I tu zaczął się upadek. Bez jaj, bez werwy, bez energii. Chyba najsłabszy koncert Pidżamy jaki widziałem. Nie było to tego klasycznego pierdolnięcia, które towarzyszyło zespołowi w trakcie chociażby pożegnalnej trasy (Genialny koncert w Palladium i jeszcze lepszy w poznańskiej hali Arena). Zestarzała się ekipa, postarzał się sam Grabaż. On nie wyrabiał się wokalnie, oni musieli albo do niego zwalniać albo przyspieszać. Efekt był taki, że całość rozłaziła się w szwach. Totalnie położone ?Stąpając po niepewnym gruncie? przelało czarę goryczy. Po tym numerze miałem ochotę zwinąć żagle i jechać do domu.
    Ciekawostką jest to, że materiał ponoć miał być zarejestrowany na potrzeby wydawnictwa DVD. Po co kolejne koncertowe DVD Pidżamy? Nie wiem. Przecież jest Finalista, i 20 (wykastrowana z najlepszego numeru, czyli zagranego jak Deftones [niiiiiiisko] i zaśpiewanego przez Grabaża razem z Renatą Przemyk). Nie sądzę, żeby pojawiło się to DVD, bo sam koncert Pidżamy nie obył się bez zgrzytów ze strony organizatora. Krótko mówiąc ? ochrona chciała ściągnąć ze sceny technicznego Pidżamy i zrobił się kwas. Drugą kwestią były apele (w trakcie występu Happysad i headlinera festiwalu) o cofnięcie się publiczności, bo barierki notorycznie wędrowały coraz bliżej sceny. Szczerze mówiąc ciężko mi znaleźć jakiś plus tego koncertu. Całość można podsumować kmicicowym ?kończ waść, wstydu oszczędź?.
  3. exkudlaty
    Trzy śluby i dwa wesela zaliczone w ostatnim czasie dają pewien mi pewien pogląd na dzisiejszą młodzież, a szczególnie na to jak owa młodzież wygląda, kiedy jest zmuszona założyć garnitur. Dodatkowo czarę goryczy przelała praca na studniówce.
    Dzisiejsza młodzież w garniturach wygląda koszmarnie. Po ostatnich ?proszonych? imprezach doszedłem do wniosku, że do każdego garnituru powinna być dodawana instrukcja obsługi. Swoisty ?know how?, który pozwoli właścicielowi rzeczonego stroju unikną wpadki.
    Sprawa pierwsza ? koszula. Ponieważ w modzie są luźne ciuchy, to według młodzieży, koszula też musi być luźna. Efekt tego jest taki, że kołnierzyk wygląda jak chomąto. I to chomąto założone na zasuszonego z głodu konia. Kołnierz koszuli nie może odstawać na kilka centymetrów, ponieważ wygląda to co najmniej kretyńsko. Rozumiem obawę przed uwieraniem czy uciskaniem, ale do cholery ? jak wydaje się na koszulę stówkę to powinno się chociaż dobra odpowiedni rozmiar a nie zakładać ciuch jak po starszym bracie.
    Kwestia kolejna to buty. Nie muszą być nowe, ale muszą być czyste. Najlepiej wypastowane i wypolerowane. Warto na tą czynność poświęcić kilkanaście minut, bo uwalone błotem i zakurzone obuwie sprawia wrażenie, że właściciel ma w głębokim poważaniu swój wygląd zewnętrzny. O ile brudne buty od biedy przejdą na punkowym koncercie, to założone na studniówkę po prostu odrzucają. Krótka instrukcja ? szczotką o sztywnym włosiu oczyścić but z błota i resztek pasty (o ile taka była kiedykolwiek nakładana), nałożyć cieniutką warstwę pasy i wypolerować but bawełnianą szmatką lub specjalną szczoteczką. Na pantofle poświęci się góra 20 minut, a efekt będzie warty włożonej pracy.
    Aha, nigdy przenigdy nie zakładać brązowych butów do szarych, czarnych, granatowych lub grafitowych garniturów, chyba że jest się posłem Samoobrony. Tak zestawione obuwie wygląda równie kretyńsko co opisane wyżej chomąto. Brązowe buty pasują do brązowych garniturów, ewentualnie jasnokremowych. Koniec, kropka.
    Skarpetki ? ton ciemniejsze od spodni, wysokie (takie żeby zakładając nogę na nogę nie błyskać łydką).
    Jeśli zdecydujecie się założyć garnitur, to pozostańcie w tym stroju do końca imprezy. Niezależnie czy to studiów, wesele, wyjście do opery czy randka. Rozmemłana koszula wyciągnięta ze spodni, poluzowany krawat, zakasane rękawy etc, po prostu nie przystoją.
    Owo rozmemłanie jest szczególnie widocznie w trakcie wesel, gdzie wraz ze wzrostem promili wtłoczonych w organizm wzrasta poziom rozchełstania i niechlujności weselnych gości. Koszula pod marynarką powinna być wpuszczona w portki cały czas, niezależnie od sposobu jej noszenia na co dzień.
    Zmiana wizerunku w trakcie również nie wypada najlepiej. Adidasy założone do garnituru są równie kiepskim pomysłem co skarpety założone do sandałów.
    Tak samo słabo wypada wypychanie kieszeni. Ja rozumiem, że można nosić ze sobą portfel, klucze od mieszkania, kluczyki do samochodu, dokumenty, pieniądze, telefon, papierosy, zapalniczkę, prezerwatywy i piersiówkę, ale do cholery nie należy tym wypychać kieszeni. Garnitur to nie be chatka czy mundur polowy, żeby nosić w nim wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Wypchane kieszenie wyglądają słabo, szczególnie, kiedy garnitur jest wąsko skrojony. Alternatyw jest kilka ? można zostawić bambetle w płaszczu, można oddać graty swojej partnerce (jej torebka pomieści wszystko), ewentualnie, można zabrać ze sobą saszetkę (zwaną też pedałówką), która pomieści cały niezbędnik imprezowy.
    Jeśli już zdecydujecie się na założyć garnitur, to nie zakładajcie plecaka. Nawet nie bardzo mam siłę to komentować, bo plecak pasuje do marynarki jak wół do karety.
    Zestawienia kolorystyczne krawatów, koszul i marynarek pomijam, bo od tego są panie w sklepach, żeby pomóc dobrać.
    Kiedy ś.p. Andrzej Lepper przekształcał się z chłopa małorolnego w posła (przy nieocenionej pomocy Piotra Tymochowicza), kupił dwa garnitury ? jeden na występy publiczne, drugi na co dzień. W tym codziennym spał, jadł, ogarniał gospodarstwo, etc. Wszystko po to, żeby przyzwyczaił się do swojej osoby odzianej w ten strój. Bo jeśli zakłada się garnitur raz na rok, czy pierwszy raz w ogóle, to większości przypadków wygląda się jak przebieraniec. Równie dobrze można założyć strój clowna. Do garnituru (i siebie w garniturze) należy się przyzwyczaić. Pochodzić w nim trochę, nawet bez okazji, tak, żeby założony w ważnym momencie nie uwierał i nie uprzykrzał życia.
  4. exkudlaty
    Są koncerty na które czeka się miesiącami. Bilety kupione pół roku przed wydarzeniem, plany urlopowe dopasowane do widowiska. Tak było u mnie w przypadku zeszłorocznego Sonisphere, kiedy grała Metallica (najlepszy koncert jaki widziałem). Ta sama sytuacja powtórzyła się w tym roku.
    Zawsze zazdrościłem tym, którzy widzieli Księcia Ciemności prawie dekadę temu w czasie Ozzfestu. Chciałem zobaczyć show Ozzego, usłyszeć stare kawałki solowe na żywo. Ponad wszystko jednak pragnąłem usłyszeć Paranoid w wersji live. Ten utwór to kwintesencja ciężkiego grania.
    W dokumencie "Metal" znajduje się wypowiedź Roba Zombie, który twierdzi, że wszystko co mogło zostać wymyślone w muzyce metalowej zostało wymyślone i zagrane przez Black Sabbath. Teraz można zagrać to samo szybciej, wolniej lub od tyłu. Sabbaci wyznaczyli kierunki do tej pory utrzymywane w ciężkim graniu.
    Siłą rzeczy pragnienie usłyszenia tego na żywo rosło we mnie od małego.
    Tak jak pisałem - plany urlopowe były ściśle dopasowane do terminu koncertu w Ergo Arenie.
    Kiedy dotarłem na miejsce, okazało się, że oprócz biletu muszę zapłacić za postój. Nic to - 10 zł w tą czy w inną stronę nie robiło mi różnicy. Przecież czekałem na koncert życia.
    Samo wejście do hali nie nastręczało problemów. Bramki (na których nie macali, co jest dość dziwne biorąc pod uwagę organizatora, który zwraca uwagę na takie rzeczy), bileter i już byłem w środku.
    Godzina czekania, światła gasną. Startujemy.
    MAQAMA - chyba najbardziej niedobrany support jaki widziałem. Niestety kapela tak starsznie chciała być TOOLem, że gdyby supportowali kapelę Keenana pewnie zostali by zjedzeni razem z butami za plagiatowanie. Na szczęście wybronili się coverem Zeppów - Whole lotta love. Cover był w dużej mierze zagrany z pozycji "na kolanach". Powinni dodać coś od siebie, a kawałek był kopią jeden do jednego. Ponoć przed Alter Bridge sprawdzili się świetnie, ale tu bardziej pasował by mi MECH lub Fronside.
    Support skończył grać a ja szukałem miejsca obok budki akustyka, gdzie najlepiej zawsze wszystko słychać.
    Wreszcie doczekałem się - na scenie pojawił się ON - Książę Ciemności we własnej osobie.
    W zadzwiająco dobrej formie jak na kogoś kto przez lata ładował w siebie wszystkie możliwe używki świata.
    Szósty krzyżyk na karku, a werwa iście młodzieńcza. No prawie młodzieńcza, bo po niecałej godzinie grania Ozzy zrobił sobie przerwę, a scena została opanowana przez gitarzystę i jego onanistyczne solówki i perkusistę, którego drum solo wganiatało w glebę. Chciaż taka gitarowa masturbacja nigdy mi szczególnie nie przypadała do gustu to jednak stałem z rozdziawioną japą jak wtedy, gdy pierwszy raz na koncercie zobaczyłem pogo.
    Gig został zakończony "Paranoidem", a ja stałem oniemiały.
    O ile sam występ był bardziej niż udany, to nie obyło się bez wtop. Pierwsza - akustyk, który tego dnia chyba zabalował. Efek był taki, że na początku nie było słychać wokalu, a później też dźwięk niósł się jakoś dziwnie. Może to kwestia ustawień, może samej akustyki hali, ale od wzorcowo, moim zdaniem, nagłośnionych koncertów TOOL w katowickim Spodku, jednak koncert w sopockiej Ergo Arenie odbiegał.
    Druga kwestia - publiczność. Ludzie byli jacyś niemrawi i większość z nich sprawiała wrażenie, że czekają aż wokalista padnie na twarz z racji wieku. Nie reagowali na prośby o podniesienie rąk w górę, ani na uwagi Ozzego ("I can't fuckin' hear you!!).
    Dodatkowo dziwi mnie chęć robienia zdjęć komórkami. Zamiast delektować się koncertem ludzie machają swoimi aparacikami w nadziei, że uda sie zrobić dobre zdjęcie. Pewnie jak pokazują foty znajomym to mówią - zobacz, ta kropka 2x2 mm to Ozzy. Przecież można zostawić tą robotę fotopstrykom z fosy przed sceną. Oni będą mieli zdjecia lepsze a same foty dostępne będą następnego dnia w większości serwisów internetowych.
    Wadą trzecią było samo opuszczenie miejsca koncertu. 40 minut wyjeżdżałem z parkingu. Ale taka jest cena, którą się płaci za oglądanie show razem z kilkoma tysiącami innych fanów ciężkiego grania.
    Sądzę, że to była moja pierwsza i ostatnia okazja zobaczenia Ozzego na żywo. Jeśli jednak znów przyjedzie do Polski, to kupię bilet jak tylko się pojawi i znów dopasuję plany urlopowe do terminu show.
  5. exkudlaty
    Ryszard C., postać numer 1 ostatnich dni. Pierwsze co pomyślałem po strzelaninie w Łodzi - jaki kraj taki Kennedy i taki Lee Harvey Oswald. Nagle z działań wariata zrobiła się polityczna rozróba.
    Były premier gromi z mównicy, że to co się stało jest efektem polityki nienawiści, a moim zdaniem jest sam chory na tą nienawiść. Przeżarty do spodu. Ta nienawiść działa na niego jak kokaina i heroina w jednym - otumania go i nakręca jednocześnie.
    Dobrze że nie mam telewizora bo bym tym wszystkim rzygał jak kot najdalej po dwóch dnia oglądania wiadomości.
    Cała polityka to jedno i to samo ścierwo. Jak mawiał wieszcz "robią syf i w tym syfie się tarzają". Banda tchórzy, karierowiczów, świń przy korycie. Prawie pięć setek nienachapanych bezczelnych sukinkotów.
    Kolejna gwiazda z naszego Panteonu przy Wiejskiej. Poseł PSL Andrzej Pałys, reprezentant narodu, dał się złapać jak uczniak nawalony jak szpadel. Następnego dnia, wybraniec ludu mówi że nie był pijany. Słowa jak pocisnęły mi się na usta kiedy to usłyszałem były tak wulgarne, że kapralom zwiędły by uszy. Kłamliwy gnój. W dodatku wcześniej, jak podaje Gazeta Wyborcza skazany za jadę po pijanemu. I taki kmiot kasuje miesięcznie grube cyfry z kieszeni podatnika. To zakrawa na bezczelność najwyższego stopnia.
    Przecież od takiego bełkotu i kłamstw pięści się same zaciskają.
    Ale mamy też sukcesy. Miasteczko w województwie Lubuskim. 22 tysiące mieszkańców. Największy pomnik Jezusa na świecie. Trzy metry wyższy od górującego nad Rio de Janeiro. Cholerny powód do dumy. Jestem się w stanie założyć, że trzydziestometrowa figura jest rzeczą najbardziej niezbędną w tym mieście. Skoro ktoś o tym zadecydował i wcielił plan w życie, to znaczy że ma to sens. Tylko niech mi wytłumaczy łopatologicznie - jaki?
    Kończąc nocne dywagacje na temat poziomu dnia jaki osiągnęła nasza polityka i nasza głupota, chciałem tylko powiedzieć, emigrantom zarobkowych - NIE WRACAJCIE! NIE MA PO CO!
    PS. Mięło dni kilka. poseł Pałys przyznał się do "niegodnego zachowania". Wyglądało to na syndrom mądrzenia.
    Niestety świetlistość ukorzenia się syna marnotrawnego zniweczył jego kolega z klubu twierdząc, że poseł Pałys jest praktykującym alkoholikiem. Ma na koncie kilka (chyba trzy) odwyki i przerwy w chlaniu, jednak za każdym razem wracał do wódy. A ponieważ alkoholizm jest chorobą, to pan poseł leczy się za nasze pieniądze. Moim zdaniem powinien zdać mandat ze względu na zły stan zdrowia a potem może robić co mu się żywnie podoba - leczyć się lub zapić, byle za swoje.
    (ale co on biedy zrobi, jak tylko przesłuchiwać umie? parafrazując słowa kultowego polskiego obraz w reżyserii Pana Pasikowskiego?) Nie obchodzi mnie to, tylko niech nie muszę oglądać jego zakłamanej facjaty.
  6. exkudlaty
    jeszcze nasz fantastyczny kraj nie ogarnął się po straszliwym ciosie jakim była katastrofa w Smoleńsku, a już mamy kolejną żałobę. tym razem obejmującą swym zasięgiem tylko dwa województwa, ale mającą na celu unaocznienie warunków bezpieczeństwa na polskich drogach.
    osiemnaście trupów, za jednym zamachem. zginęli w aucie przeznaczonym do transportu sześciu osób. zginęli przez bezdenny debilizm przewoźnika, po części pewnie generowany chciwością lub chęcią zarobku.
    osiemnaście osób w jednym ułamku sekundy połączyło się z bogiem, buddą, jehową, czy innym bóstwem w które wierzyli. trudno, taka karma. codziennie na polskich drogach ginie średnio 11-12 osób. w październiku policja zatrzymała pięć tysięcy sukinsynów, którzy jechali nawaleni. czy Polska powinna być w stanie permanentnej żałoby? moim zdaniem tak. idźmy na całość, w końcu, kto powiedział że próg wyznaczający żałobę dla danego województwa to osiemnaście plastykowych worków na ciała w jednym miejscu? może powinno się to rozciągnąć na cały kraj?
    powiedzmy krajowa żałoba od dwunastu zgonów w jednym miejscu, później dla powiatów grodzki 8 a dla ziemskich - 6 ofiar katastrofy, a dla gminy - 4 zgony, chyba że to byli rowerzyści to dwie (trudniej jest skosić dwóch kolarzy pod rząd niż jeden samochód wypakowany rodziną jadącą odwiedzić stryjecznego wuja ze strony dziadka).
    oczywiście, pogrzeby na koszt państwa, tak jak odszkodowania, w końcu za wypadki odpowiada państwo (fatalny stan dróg), lub kościół (dlaczego u proboszcza nie wymodlili, żeby mgła opadła!). a licznik długu publicznego zawieszony nad Cepelią włączy piąty bieg i wciśnie gaz w podłogę.
    rzygać mi się chce jak włączam rano radio, odbija mi się żółcią jak przeglądam rano internet, dobrze że od ponad roku nie mam telewizora, bo wtedy bym chyba dawno się powiesił lub strzelił sobie w łeb, co by było następstwem życia w stanie permanentnej depresji.
    żałoba żałobą, a król dopalaczy za kratkami. nasz cudowny kraj najpierw zamknął człowieka a później usankcjonował to prawnie. "człowiek jest, paragraf się znajdzie", przecież to wcielanie na żywo ustroju minionej epoki. a lud prosty cieszy ryja - dobrze że zamknęli bandziora, morduje nasze dzieci!
    gdyby inaczej te dzieci byłby wychowane to pewnie nie sięgnęłyby po to [beeep]. a gdyby państwo polskie miało na pewne sprawy baczenie to by teraz nie musiało, po obudzeniu się z ręką w sławojce, dorabiać ideologii do zapuszkowania człowieka.
    najgorsze jest to, że patrząc na to co się dzieje pukam się w głowę myśląc - przecież ja tych tłuków wybrałem.
    chociaż cholera wie, może ta druga opcja byłaby jeszcze gorsza?
    ps.
    obudziłeś się dziś rano? a wiesz że masz już prawie 20 tysięcy złotych w plecy? a licznik długu publicznego bije i bije.
  7. exkudlaty
    Przemierzając ulice stolicy można spotkać wszelkiej maści buractwo, chamstwo, oraz całą rzeszę debili poruszających na dwóch lub czterech kółkach.
    Osłów mających gdzieś wszystkich dookoła, baranów, dla których liczy się tylko to aby szybko dojechać na miejsce, a jak to zrobią to kwestia drugorzędna.
    Jedni są bardziej, drudzy mniej wpieniający, większość stwarza zagrożenie (również mniejsze lub większe). Wszystkich należałoby tępić, zabierać prawo jazdy i odsyłać na ponowne kursy lub/i badania psychiatryczne.
    Kandydatów do odstrzału jest całe mnóstwo.
    Kobiety sunące dostojnie w swoich wielkich SUVach lub terenówkach (taki wóz buduje poczucie bezpieczeństwa, bo przecież można nim przejechać po "śpiącym policjancie", wertepie lub SMARCIE i nawet tego nie zauważyć). Często zajmujące dwa pasy ruchu wozy, tarasujące przejazd wszystkim innym, powodują u mnie plugawe wysławianie się. A jeszcze jak damulka wisi na mobilnym telefonie to mamy stuprocentową gwarancję, że rozmowa z psiapsiółką o nowych tipsach "Joli spod czwórki" zajmuje ją bardziej niźli kierowanie, nie mówiąc o tym, że jest bardziej skoncentrowana na gadce-szmatce niż na tym to się dzieje wokół niej.
    Jeśli się odpowiednio szybko zorientujemy z kim mamy do czynienia, można dać dyla i się nią nie przejmować.
    Ciężko natomiast uciekać przed ogolonymi na łyso, odzianymi w stroje sportowe matołami poruszającymi się autem z czterem kółkami, celownikiem lub biało-niebieską szachownicą na masce. Styl jazdy "mistrzów prostej" woła o pomstę do nieba. Większość skrzyżowań wprawia ich niewielkie mózgi ukierunkowane na [beeep], imprezy, siłkę i solarium w zakłopotanie graniczące z bezradnością. Nie wiem czemu spora grupa tych troglodytów upodobała sobie tępienie rowerzystów. Wiele razy spotkałem się z zajeżdżaniem drogi, stawaniem tak blisko krawężnika, że nawet szosowy rower się nie przeciśnie. Jeden z tych jełopów spowodował wypadek, dociskając osobę mi bliską prawie do muru tunelu w którym mijał ją kiedy jechała na rowerze. Na szczęście skończyło się na kilku otarciach i niegroźnym upadku. Na szczęście, bo jestem pewien, że sukinsyn zrobił to celowo w ramach zemsty za wymijanie go kiedy pleśniał na światłach skupiając na na gwałcącym uszy bicie elektronicznej sieczki.
    Moimi kolejnymi ulubieńcami są, niestety, bracia dwukołowi, zarabiający na życie dostarczaniem paczek. Kurierzy rowerowi pojawiają się jak piorun - szybko, gwałtownie i niespodziewanie. Powodują zamieszanie, po czym wsiąkają jak kamfora w ruch miejski. Ich jazda jest agresywna, niebezpieczna i przede wszystkim bezmyślna. Szkoda, bo mogli by propagować rowery. Zamiast powodować podziw, budzą niechęć.
    Skuterzyści. Moi prawie ulubieńcy. Skuter można dziś kupić za cenę dobrego roweru. Uprawnień na niego mieć nie trzeba. Śmiga 60 km/h, wszędzie się wciśnie - pojazd idealny. Jednak kierującym tego typu pojazdami młodzieńcom sporo brakuje do ideału. Kodeks drogowy widzieli raz - jak oblali egzamin na kartę rowerową. Skręty w prawo z lewego pasa też nie stanowią bariery nie do przeskoczenia. Nigdy nie wiadomo skąd wyskoczą, gdzie się wcisną, i dlaczego jest ich tak wielu.
    Po tych wszystkich kilometrach, które zrobiłem po mieście od kiedy na nowo odkryłem rower doszedłem do wniosku, że największymi chamami i burakami dopuszczonymi do poruszania się własnymi czterema kółkami są... cierpy. W niektórych kręgach zwani też złotówami. Taksówkarze. Chyba większość z nich obejrzała produkcję Luca Bessona pod wiele mówiącym tytułem "TAXI" i jeden raz za dużo. Każdy z nich chciałby być jak główny bohater - gnać 300 km/h po mieście, pod prąd, na czerwonym, byle do przodu. Głębokość na jakiej mają w dupie innych równa jest chyba tylko głębokości Rowu Mariańskiego. Gdyby spadli z wysokości swojego ego na poziom ich wychowania i kultury, pewnie zostałby po nich mokra plama, tudzież buty i nazwisko.
    Nie dalej jak wczoraj śmigałem sobie radośnie do pracy, niewielką uliczką w okolicach filtrów. Cała brać samochodowa kierująca się w stronę placu Zawiszy grzecznie czekała aż korek minie, posuwając się ze znikomą prędkości. Ale kretynowi w Mercedesie S-klass, z kogutem oklejonym logiem pewnego dużego hotelu, tak się spieszyło, że ominął cały korek, wbijając się na przeciwległy pas, przekraczając "podwójną ciągłą" i gnając z prędkością przekraczającą wszelkie dopuszczalne normy. Pewnie gdybym nie przytulił swojego drogocennego dupska do krawężnika to jełop za kółkiem zrobiłby ze mnie pasztet i z obleśnym uśmiechem popędził dalej.
    Ta wyjątkowa banda ma jeszcze jedną cechę wspólną - lubią wyprzedzać, szczególnie rowerzystów, "na żyletki". To znaczy, że jak mnie mijają to między róg mojej kierownicy a ich lusterko ciężko wcisnąć żyletkę. Do tego dochodzi obowiązkowy w takich przypadkach klakson i mojej odpowiedź "kij ci w oko".
    Z tego co obserwuję aby zostać taksiarzem trzeba mieć szczególne predyspozycje. Prawo do wykonywania tego zawodu dostają ludzie doskonale znający topografię miasta, ale czasem wydaje mi się, że jest jeszcze jeden egzamin - 10 pytań jakimi chamem potrafisz być na drodze. Papiery na taksówkę dostaje się po zdobyciu przynajmniej 9 na 10 możliwych punktów z tej dziedziny.
    Czemu ludzie są takimi kretynami na drodze? Nie wiem. Zastanawiałem się nad tym i nic nie przyszło mi do głowy. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, niech się nim podzieli. Może znajdzie się remedium ta tą wszechogarniającą drogową głupotę.
  8. exkudlaty
    Postanowiłem tu wypluć wszystko co leży mi na wątrobie, a że jest na niej sporo to nie jest wykluczone, że wpisów będzie więcej.
    Zespół metalowy Slipknot nagrał kiedyś kawałek "People=s&$t", ja postanowiłem to sparafrazować.
    Rowerzyści to kretyni.
    Ostatnio modne jest pisanie na temat rowerzystów, ich zachowania się na drodze, ich walki z "samochodziarzami", ich praw, ich ścieżek rowerowych, etc. Jak czytam fora gazety.pl lub innych portali, pełne są przesączonych jadem wypowiedzi, głównie pasjonatów dwóch kółek, o tym jak bardzo są biedni, ignorowani, nieszanowani, olewani przez kierowców aut, autobusów, i innych środków komunikacji miejskiej.
    Prawda jest inna.
    Często oglądam miasto stołeczne z perspektywy dwóch kółek i dochodzę do wniosku, że ludzie którzy domagają się szacunku ze strony innych użytkowników dróg publicznych, często na ten szacunek nie zasługują. Codziennie oglądam dziesiątki pasjonatów kolarstwa usiłujących przemieszczać się po mieście. Robią to według sobie tylko znanych zasad i przepisów ruchu drogowego. Nie sygnalizują skrętów, wymuszają pierwszeństwo, zachowują się tak jakby byli panami i władcami szos.
    Przykłady? Proszę uprzejmie - jak z rękawa.
    Koniec kwietnia, wieczór, szaro na dworze. Jakaś damulka, której zabrakło piątek klepki, sunie chwacko Marszałkowską. Bez świateł, bo po co inni mają ją oglądać. Ze słuchawkami na uszach, bo po co słyszeć klaksony i zbliżające się auta, do tego właśnie odpisuje na smsa, bo to jest cholernie ważne i nie może zaczekać. Skupiona na mobilnym telefonie zapomina zasygnalizować zmianę pasa ruchu, i skrętu w prawą stronę - niech się jadący za nią domyśla jej kolejnego manewru!
    Ciekaw jestem, czy dojechała do domu.
    Przykład drugi - dwóch miłośników Tour de France, na ulicy Jagiellońskiej, jadących obok siebie! Jak bardzo głęboko w dupie trzeba mieć innych korzystających z tej trasy aby tak nielogicznie tarasować i zajmować cały pas drogi? Może już zapomnieli starą zasadę - nawet z najlepszym kolegą, trzeba jechać gęsiego. Ale zajęci rozmową bardziej niż trasą, mają w poważaniu to co się dookoła nich dzieje.
    Przykład kolejny, dwa dni temu, ulica Filtrowa, godzina - około dwudziestej - para zakochanych gołąbków, ona na modnym "holendrze", on na wypasionym "góralu". Oczywiście jakakolwiek dioda ułatwiająca zauważenie ich z daleka nie wchodzi w grę! Bo przecież nie można naruszać stylistyki "damki w stylu retro". Ta sama para świętych krów nagle postanawia zjechać z ulicy na chodnik. Czy dali wcześniej znak sygnalizujący ten manewr? Odpowiedź brzmi - nie. po prostu zjechali, nie zwracając uwagi ani na samochody jadące za nimi, ani na tramwaje mogące przecinać ich kurs.
    Mało? Kolejnych dwóch baranów, na modnych ostatnio "ostrych kołach", skręt w prawo z Wawelskiej w Białobrzeską, duża prędkość, brak powiadomienia kogokolwiek o zamiarach, czerwone światło i łuk skrętu zahaczający o pas wiodący w przeciwną stronę. Powodzenia w dalszym jeżdżeniu, ciekaw jestem kiedy ktoś wam naprostuje łby zginając jednocześnie przednie koło w ósemkę.
    Kolejna grupa geniuszy - uczestnicy warszawskich juwenaliów. Wyskok rowerem na koncert, strzelenie trzech piwek i powrót do domu rowerem - tego nawet nie będę komentował, bo żaden regulamin nie zezwala na używanie słów tak obraźliwych i dosadnych, które pasowałby mi do określania takich istot.
    Kurierzy rowerowi to osobna kategoria. Czas nagli, więc "zasady są po to aby je łamać" i zaczyna się jazda - chodnik, ulica, znów chodnik, wciskanie się na "duś" gdzie tylko się da. Jednym słowem - sobiepaństwo.
    Człowiek razem z rowerem waży pewnie około 90 kg, samochód - jakieś 20 razy tyle. Wynik starcia jest z góry przesądzony.
    Nie życzę nikomu "bliskiego spotkania trzeciego stopnia" z kierowcą, który nie zauważy Was w lusterku, albo któremu wyskoczycie jak diabeł z pudełka tuż przed maskę. Chociaż może, po takiej krasie, dotrze do niektórych, że przepisy nie są do łamania ani do naginania.
    Drobna rada - chcesz jechać ulicą - zadbaj o swoją własną dupę, oświetl się, poczytaj przepisy, dostosuj się do nich. W ten sposób nikt nie będzie traktował cię jako zło konieczne, lub co gorsza - debila.
×
×
  • Utwórz nowe...