Skocz do zawartości

Cidius

Forumowicze
  • Zawartość

    7
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Reputacja

4 Neutralna

O Cidius

  • Urodziny 1 Luty

Dodatkowe informacje

  • Ulubiony gatunek gier
    Array

Informacje profilowe

  • Płeć
    Array

Ostatnio na profilu byli

1168 wyświetleń profilu
  1. O tak. Apokalipsa zombie. Niejeden po obejrzeniu filmów pokroju Zombieland marzył sobie czasem, że stanie się bohaterem nowego, postapokaliptycznego świata. Że wyrwie gorącą laskę i będzie mógł strzelać na lewo i prawo bez obawy, że jego dupsko znajdzie się w więzieniu o zaostrzonym rygorze. [beeep] prawda. Jeśli miałby szczęście, zginąłby zaraz po rozpoczęciu epidemii. Jeśli miałby pecha... Cóż, musiałby się zmierzyć z przynajmniej siedmioma koszmarami, które nierozłącznie związane są z apokalipsą zombie, a o których rzadko zdajemy sobie sprawę. 7. Wszyscy twoi przyjaciele nie żyją Prawda jest taka, że podczas tego typu wydarzenia, śmiertelność byłaby wysoka jak nigdy. Przeciętny człowiek miałby mniejsze szanse na przeżycie, niż kot na autostradzie. Albo jak pancernik na dowolnej drodze. Jeśli przyszłoby ci żyć w świecie opanowanym przez żywe trupy, najprawdopodobniej żyłbyś w samotności. Twoja rodzina, przyjaciele, znajomi, miłości, wrogowie, sąsiedzi... Wszyscy oni prędzej czy później zostaliby pożarci, zmieniliby się w potwory lub zginęli w inny mniej lub bardziej głupi sposób. Część oczywiście przetrwałaby do pewnego momentu, niektórzy by być może cię przeżyli, ale nie oszukujmy się, spokojnej starości by nie doczekali. Nie bez powodu w filmach o zombie zostaje na końcu zazwyczaj jeden, czasem dwoje bohaterów (czasem wszyscy umierają, ponieważ niektórzy filmowcy po prostu lubią powodować depresję u widzów. Na pana patrzę, panie Romero!). Co więcej, jeśli postanowiłbyś trzymać ocalałych bliskich przy sobie, a zapewne tak by było, często byłbyś świadkiem ich brutalnej, krwawej, naładowanej efektami specjalnymi śmierci. Ale i tak jest to lepsza opcja, niż... 6. Albo nie żyją, lecz wciąż chodzą. I są głodni. Ciekawe ile osób kochających rozwalać zombiaki w Left 4 Dead czy Dead Island zastanowiło się nad swymi ofiarami. Że kiedyś byli ludźmi, posiadali rodziny, ludzi, którzy za nimi będą płakać, marzenia i aspiracje, pasje, uczucia. Że kobieta, którą własnie zdekapitowałeś ostro zmodyfikowanym kijem od miotły miała swoja własną historię, że była na przykład miłą studentką medycyny, która kierunek wybrała z powołania, bo kochała pomagać ludziom, udzielała się charytatywnie, a wymarzone wakacje na wyspie Palanai ufundowała sobie za własnoręcznie zarobione, odkładane cały rok pieniądze. I że pomimo obecnego stanu wciąż jest poza twoja ligą. A teraz wyobraź sobie, że nie jest to anonimowa studentka medycyny, tylko twoja dziewczyna. Albo siostra. Albo córka, jeśli jesteś na tyle stary, że masz studiujące dzieci. Z całą pewnością wiele bliskich ci osób skończyłoby jako żywe trupy. Co więcej, żywe trupy, które będą próbować zrobić ci amatorską operację wyprucia flaków. Nieraz stawałbyś więc w obliczu konieczności odstrzelenia głowy osobie, która coś dla ciebie znaczy, którą kochasz, z którą przeżyłeś lata. I teraz pomyśl - czy byłbyś w stanie zrobić to na przykład własnej matce? Albo córce? Lepiej, żebyś był, bo kolejna opcja jest chyba jeszcze gorsza. 5. W pewnym momencie to ty mógłbyś potrzebować kuli w łeb Zakładając, że udało ci się przeżyć, musisz się liczyć z ewentualnością, że w pewnym momencie sam zostaniesz przemieniony. Jeżeli postanowiłeś mieć bliskich przy sobie, może to dla nich oznaczać wyrok śmierci, który sam własnoręcznie podpisałeś. Szukałbyś najbliższego posiłku, a jak wszyscy wiemy, zombie nie są wegetarianami. Chyba, że jesteś Budem z remake'u Day of the Dead. W takim razie przykro mi, ponieważ, [beeep], ten film był dopiero kiepski... Innymi słowy jeśli ktoś by ci odpowiednio szybko nie zrobił trepanacji czaszki ołowiem, skosztowałbyś mózgu swojego najlepszego kumpla na przykład. Niezbyt fajnie, co nie? Ale przynajmniej byś się najadł po raz pierwszy od wieków, ponieważ... 4. Wszelkie zapasy skończyły by się zbyt szybko Przez pewien czas jedzenia byłoby pod dostatkiem. Supermarkety byłyby azylem, centra handlowe ziemią obiecaną, a i mniejszymi sklepikami nikt by nie gardził. Zwłaszcza jak można by było się załapać na nagrodę "Zombie Kill of the Week". Jednak z czasem żywność, która miałaby się popsuć popsuje się, a konserw zacznie brakować. Nowych źródeł pożywienia byłoby jak na lekarstwo, lekarstw zresztą, tak jak i innych towarów pierwszej potrzeby również. Zwierzęta by szybko zostały wybite, może poza szczurami i robactwem, które stałoby się rarytasem. Jasne, z czasem i ludzi by ubyło, jednak wciąż by ich było zbyt wielu by wszystkich wykarmić. Zaczęli by chorować i umierać z braku medykamentów, śmierdzieć od niedoboru środków czystości (jeśli ktoś by się tym przejmował...), a przede wszystkim głodować i szukać alternatywnych źródeł obiadu. Takich uciekających na dwóch nogach przed zombie. Skończyłoby się więc na tym, że... 3. Nie mógłbyś nikomu ufać Człowieczeństwo umarłoby dużo szybciej od człowieka. Bardzo szybko świat stałby się mokrym snem anarchisty: zero władzy, zero prawa, każdy jest wolny. Oznaczałoby to, że każdy mijający cię na drodze człowiek potencjalnie chciałby zadźgać cię na śmierć kawałkiem wieszaka dla twoich butów, mięsa, lub dlatego, bo jest popierdolonym psycholem który nie daje [beeep]ów. Przykładowy [beeep] psychol, który nie daje [beeep]ów. Co więcej, wśród swojej własnej grupy również nie mógłbyś pozwolić sobie na zaufanie. Z ludźmi tak jest, że jak tworzą jakąś społeczność, to zawsze w końcu musi coś się spieprzyć. A to ktoś chce zostać koniecznie dowódcą, a to ktoś kogoś obraził, a to ktoś nóg nie myje i mu śmierdzą i wszystkim to przeszkadza, bo śpią na małej przestrzeni i nawet szczury im już nie smakują, bo wszystko śmierdzi jak [beeep]. Prędzej czy później musi się pojawić konflikt, który przy braku jakichkolwiek praw rozwiązano by na przykład w walce na noże, gdzie często walka polegałaby na tym, że tylko jeden z oponentów ma nóż i wbija go drugiemu w plecy. I prawda jest taka, że mało kto by się tym przejął, bo... 2. Straszna śmierć czekałaby na każdym kroku Jest to rzecz, o której wspominałem już tu niejeden raz, ale na tyle ważna, że zasługuje na osobny punkt. Ludzie ginęliby co chwila, szybko byś przeszedł z tym faktem do porządku dziennego. Ale mimo to ciężko by było przywyknąć do sposobów, w jaki schodziliby z tego świata. Szczęściarze zginęliby od kuli lub kosy w żebrach, pechowcy od chorób, głodu, odwodnienia lub wypadków, ale i tak większość skończyłaby albo jako zombie, albo jako pokarm dla zombie. A wszyscy wiemy, że zombie nie potrafią się zachować przy posiłku. Zgodnie z tym, co nam serwują filmy, śmierć z ręki żywego trupa nie jest ani szybka, ani bezbolesna. Wręcz przeciwnie - zazwyczaj stado wygłodniałych umarlaków dopada jakiegoś nieszczęśnika, po czym wbija mu się w brzuch wyciągając zawartość, po czym wciąż świadomego i wrzeszczącego zjadają żywcem. Oczywiście ludzie również przy różnych okazjach chwaliliby się pomysłowością w sprawianiu bolesnego zgonu. Bo czemu nie, skoro... 1. Wszelkie nadzieje są złudne, ludzkość jest skazana na wymarcie Żywe trupy nie są przeciwnikiem, z którym można wygrać. Ich ciągle przybywa, ludzi ubywa. Nie czują bólu, zmęczenia, ich jedynym celem jest jedzenie. Czyli dla niektórych śmierć niewiele zmieniła w życiu. Z każdym martwym człowiekiem szansa na odbudowanie cywilizacji byłaby coraz mniejsza. A jak już wspominałem wcześniej - śmierć byłaby powszechna i ogólnie dostępna. Dzieci byłyby rzadkim widokiem - śmiertelność zarówno matki jak i noworodka podczas porodu byłaby przerażająco wysoka, w dodatku małolaty, jako jednostki słabe, często padałyby ofiarą zombie, kanibali, lub nieszczęśliwych wypadków. W końcu nawet najbardziej rozwinięte ludzkie siedziby by upadły z powodu chorób, braku zapasów, inwazji rabusiów lub umarlaków albo wewnętrznych konfliktów. Ostatecznie ziemia stałaby się jednym wielkim cmentarzyskiem, na którym trupy nie chcą spać spokojnie. Na koniec, by poprawić humor po tej ponurej wizji, scena w której przykładowy [beeep] psychol, który nie daje [beeep]ów dostaje to, na co zasłużył. Youtube Video -> Oryginalne wideo
  2. Pierwsza część 10. Elvira 2: The Jaws of Cerberus "When there is no more room in hell, the dead will walk the earth" Połączenie przygodówki a RPG, w dodatku w klimatach horroru związana z filmowo-telewizyjną postacią Elviry, władczyni ciemności. Serio, ta gra zaszła mi za skórę. Z jednej strony bardzo ładna, jak na C64, z interesujęcą rozgrywką i wciągająca, z drugiej niesamowicie i niepotrzebnie skomplikowana (pieprzone czary!), z zupełnie niejasnymi dla mnie zasadami walki i ze zbyt wysokim poziomem trudności. Jednak mimo wszystko gra byłaby wyżej na liście gdyby nie jedna rzecz: dyskoteka! Rozgrywka wyglądała mniej więcej tak: robisz dwa kroki, ładowanie, podnosisz kamień, zmiana dysku, ładowanie, wracasz się, zmiana dysku, ładowania, rzucasz kamieniem, otwierasz drzwi, ładowanie, robisz parę kroków, zmiana dysku, ładowanie... Byłem cierpliwym dzieciakiem, ale to już przegięcie... Zabawny fakt: Obcięta nieumarła głowa na półmisku była pierwszą rzeczą ever, która zmusiła mnie do wyłączenia gry z powodu metaforycznego posrania się ze strachu. 9. Hobbit Technicznie gra nie różni się za bardzo od książki. Serio, popatrzcie tylko. Gra bardzo na czasie. Tekstowa przygodówka będąca już klasyką gatunku, opowiadała dosyć dokładnie historię Bilba i krasnoludów. Oprócz tego, że fajnie się w nią grało, wysoką pozycje zajmuje z jeszcze jednego powodu: dzięki niej zakupiłem Hobbita, moją pierwszą książkę kupioną z własnej woli i za własne pieniądze, co w dużym stopniu odmieniło moje życie. Zabawny fakt: Zacząłem tworzyć w BASICu tekstówkę na wzór Hobbita opartą na Władcy Pierścieni. Jako że wtedy nie czytałem jeszcze trylogii, a jedynie kawałek Powrotu Króla oraz streszczenie i z całości niewiele rozumiałem, moja gra miała niewiele wspólnego z materiałem źródłowym. W dodatku była zabugowana jak cholera. 8. Captain Blood Can't touch this! Kolejna gra z muzyka Jean Michel Jarre'a. Tym razem mamy do czynienia z czymś w rodzaju połączania symulatora porozumiewania się z obcymi rasami, space sima oraz gry logicznej. Jako tytułowy Captain Blood przemierzamy galaktykę w poszukiwaniu swoich własnych klonów. Jedynym sposobem odnalezienia ich jest przesłuchiwanie mieszkańców napotkanych planet. Służył do tego cudownie rozbudowany system znaków, z których każdy miał własne znaczenie. Rozmowa z obcymi nigdy wcześniej (i prawdopodobnie nigdy później) nie była tak grywalna. A jak rozmowa szła w złym kierunku, zawsze można było wysadzić planetę. CAŁĄ [beeep] PLANETĘ!. Tak, w tej grze czuć było moc. Zabawny fakt: Zazwyczaj po prostu wysadzałem wszystko po kolei. Byłem chyba bardzo złym dzieckiem. 7. Golden Axe Dlaczego zawsze chciałem być wielkim, tłustym, brodatym mężczyzną... To znaczy każdy mężczyzna chce być wielkim, tłustym, brodatym mężczyzną. Słynna naparzanka od Segi wyglądała wprawdzie na C64 dosyć biednie w porównaniu z wersjami na mocniejsze systemy, w dodatku była wykastrowana z kilku poziomów, ale i tak grało się lepiej niż dobrze, zwłaszcza w duecie. Ujeżdżanie dinozauropodobnych rumaków wymiatało, podobnie jak czary bohaterów - amazonka przyzywała cholernego smoka zmiatającego wszystkich przeciwników z planszy! a ostatni boss to pała jakich mało, padał zdecydowanie zbyt szybko. Zabawny fakt: Zawsze grałem brodaczem z toporem. Zawsze. 6. Wonderboy in Monsterland My body is ready. Chyba moja ulubiona platformówka na C64. Rozgrywką przypominała nieco Zeldę II albo Simon's Quest, czyli elementy platformowe łączą się z przygodowymi, zbieraniem różnego śmiecia, lepszych broni, większej ilości życia itp. Co jakiś czas jakiś boss do ubicia, niektórzy zdaje się nawet opcjonalni, kupa skakania, a to wszystko okraszone ładną oprawą audiowizualną. Zabawny fakt: Nigdy nie przeszedłem tej gry, gdyż wieszała się na drugim dysku, co było jednym z najbardziej traumatycznych przeżyć z mojego dzieciństwa. 5. Sword of Fargoal Cóż, wyobraźnia była wtedy wśród wymagań sprzętowych... Najogólniej ta gra to takie Diablo w wersji na C64. Jako samotny bohater przemierzaliśmy podziemia w poszukiwaniu tytułowych mieczy, walcząc z potworami i zbierając punkty doświadczenia oraz dodatkowy sprzęt. Proste, ale wiadomo jaką wciągającą grą był Diablo... Zabawny fakt: Udało mi się przejść tę grę i jestem z tego dumny, bo mało kto tego dokonał. 4. Barbarian II: Dungeon of Drax Totalnie nie Conan. Tak, pierwszy Barbarian to była zacna gra, jednak to dwójka jest tą moją ulubioną. Dlaczego? Spójrzcie tylko! Może i wygląda to jak rip off przygód pewnego Cymeryjczyka, ale jakie to [beeep] klimatyczne! Sterowanie było niezłe, grafika niezła, muzyka - klasa sama w sobie, animacje pierwsza klasa. W dodatku gra była odpowiednio brutalna - przeciwnicy często ginęli w efektowny sposób, a i bohaterowie mogli zostać ofiarami ślicznego fatality. Zabawny fakt: Czasem ginąłem tylko po to, by zobaczyć kolejną fajna animację śmierci bohatera. Jej, chyba rzeczywiście byłem złym dzieckiem. 3. F-14 Tomcat Klika wskaźników, dużo rakiet i ocean aż po horyzont - tyle wystarczyło do dobrej zabawy. Kiedyś miałem niezłego zajoba na punkcie samolotów, śmigłowców, etc. Symulatory takie jak ten pozwalały mi się spełnić jako nieustraszony pilot. Ta gra była pod wieloma względami innowacyjna - oferowała graczowi ścieżkę kariery zależną od jego poczynań w akcji, symulowała takie drobiazgi jak omdlenie pilota, a przede wszystkim nie była przesadnie skomplikowana przy zachowaniu względnego realizmu. Dzisiejszym grom latanym brakuje zwłaszcza tego ostatniego, ale z drugiej strony, teraz wolę miażdżyć swych wrogów wielkimi, tłustymi, brodatymi mężczyznami. Zabawny fakt: Nigdy nie udało mi się wylądować, zamiast tego zawsze katapultowałem się. Myślałem chyba, że te samoloty są jednorazowego użytku. 2. Caveman Ugh-Lympics Seksistowskie? Pewnie tak. Zabawne? Jak cholera! Nigdy specjalnie nie byłem zainteresowany sportami innymi niż wrestling. Mniej interesowały mnie jedynie gry sportowe. Od czasu do czasu zdarzały się jednak perełki, które powodowały u mnie chęć zamęczenia joysticka na śmierć. Caveman Ugh-Lympics nie jest jednak taką grą. Bo jakim niby sportem jest rzut kobietą na odległość, ucieczka przed głodnym tygrysem szablozębnym czy rozpalanie ogniska na czas? Jakby to były dyscypliny sportowe, to pewnie cały czas bym siedział na Eurosporcie i został zawodowym kibicem. I tak, choć ciężko nazwać tę grę stricte sportową, to zabiła ona wiele moich (i nie tylko moich) joisticków. I wiecie co? Niczego nie żałuję. Zabawny fakt: Najbardziej kręciło mnie rzucanie kobietą. Byłem małym potworem. 1. Sid Meier's Pirates Joł, hoł, i butelka rumu... Najlepsza gra na Commodore 64 w jaką kiedykolwiek grałem. Nie powinno to dziwić nikogo, kto grał w jakąkolwiek wersję tej gry, łącznie z najnowszą, która jest wprawdzie dużo ładniejsza, ale posiada identyczne mechanizmy rozgrywki. Jako pirat ruszamy na podbój Karaibów, rabując, plądrując i romansując z córkami gubernatorów. Jak można nie zakochać się w takim życiu? Zabawny fakt: Zamiast czytać to, powinniście już grać w jakąkolwiek wersję Pirates.
  3. Giallo - tanie, włoskie książki kryminalne/thrillery/horrory, które dawały grzeszną rozrywkę rozrywkę już od końca lat trzydziestych ubiegłego wieku. Charakteryzowały się sporą brutalnością, interesującą fabułą z końcowym twistem, oraz sporą ilością pięknych kobiet wplątaną w opowieść. Innymi słowy - idealny materiał kultowe filmy. Kwestią więc czasu było to, że giallo zagościło na małym i dużym ekranie. Ba, teraz mało kto kojarzy ten gatunek z książkowymi korzeniami. Nie będę tutaj owijał w bawełnę. Profondo Rosso aka Deep Red aka Głęboka Czerwień to najlepsze giallo ever. Jest także filmem, w którym występuje najwięcej ilości noży. Serio, są wszędzie. Chcesz sobie popatrzeć na te [beeep] trzewiczki, a nie możesz, bo cholerny zakrwawiony nóż odwraca twoją uwagę. Historia opowiada o angielskim pianiście Marcusie, który staje się świadkiem brutalnego morderstwa sławnej telepatki. Kierując się niezbyt zdrową ciekawością postanawia poprowadzić prywatne śledztwo i dowiedzieć się kto i dlaczego dokonał tej zbrodni, które okazuje się nie pierwsze, ani tym bardziej ostatnie z serii morderstw. Co gorsza, ściąga na siebie uwagę samego zabójcy. Na szczęście może liczyć na pomoc sympatycznej, choć niezbyt rozsądnej reporterki Gianny, która ma wobec niego wyraźne plany, obejmujące prawdopodobnie łóżko, brak ubrań i całą masę lubrykantu. Nie, to nie jest Gianna, choć ten pan pewnie wie o lubrykantach wszystko, co chcielibyście wiedzieć, a boicie się spytać. Fabuła rozwija się nieśpiesznie, sceny pełne napięcia przeplatane są luźniejszymi fragmentami, kiedy mozemy popatrzeć sobie na przykład na najgorszy samochód świata albo najgorszy sposób na podrywanie faceta świata. Albo najgorszą świąteczną dekorację świata. Serio, ta lalka nie ma nawet ubrania. Kiszka. Wspomniałem, że giallo charakteryzuje się sporą przemocą i Profondo Rosso nie jest wyjątkiem. Mamy gotowanie twarzy, dekapitację, sztyletowanie, rąbanie tasakiem, miażdżenie głowy... Wprawdzie brzmi to gorzej, niż wygląda w rzeczywistości (zwłaszcza, że efekty już się troszkę zestarzały), jednak nieobyci z horrorem mogą czasem odwracać wzrok. Osobiście uważam jednak, iż niekiedy sceny morderstw były zbyt subtelne, choć domyślam się, że powodem tego były względy techniczne. w końcu Dario Argento przyzwyczaił nas do tego, że się w tańcu nie pierdoli jeśli chodzi o ukazywanie makabry. FINISH HER! Osobną sprawą jest muzyka. Tu jedno słowo wystarczy: Goblin. Jeśli ktoś oglądał inne włoskie horrory, albo na przykład oryginalny Dawn of the Dead, ten wie co mam na myśli. Klasyczne horrorowe syntezatory w połączeniu z instrumentami akustycznymi, świetne, wpadające w ucho, klimatyczne melodie. Rzecz tak dobra, że świetnie da się ją słuchać w oderwaniu od filmu, co niestety jest rzadkością jeśli o soundtracki chodzi. Zresztą najlepszą rekomendacja zespołu jest to, że wciąż grają i koncertują przy pełnych salach. Z rekomendacją od Gianny Oczywiście nie jest to film bez wad. Przede wszystkim denerwuje lekkomyślność bohaterów - sami nieraz pchają się w łapy mordercy. Czasem nie mogą też wpaść na oczywiste wnioski. Parę innych baboli jeszcze bym znalazł, ale serio nie chce mi się. Ten film jest za dobry by szukać w nim minusów. Trzeba się nim po prostu cieszyć (jeśli cieszy kogoś widok gotującej się twarzy). Youtube Video -> Oryginalne wideo
  4. Wielu moich znajomych zaczynało przygodę z grami dzięki Pegasusowi, lub innym, tańszym podróbkom NESa. Inni mieli Amigę lub PCta, jeśli było ich stać. Są też tacy, dla których dziewiczym sprzętem grającym było pierwsze Playstation (jeśli zaczynałeś od późniejszych konsol - shame on you). Ja miałem to wielkie szczęście, że moją pierwszą maszynką było (nie)sławne Rambo, czyli podróbka Atari 2600. Ale jako że gry na tę konsolę zazwyczaj ssały dupę, dziś zajmiemy się grami na mój pierwszy, osobisty komputer, e, osobisty - C64. Czym było Commodore 64 nie muszę chyba nikomu wyjaśniać (jeśli muszę - shame on you!). Wprawdzie grafika nie dorównywała temu, co wcześniej widziałem na Pegasusie czy PC, ale było mnóstwo powodów, iż mnie to nie obchodziło. A oto i pierwsza część całkowicie subiektywnej listy dwudziestu z nich. Chcę tylko zaznaczyć, że nie grałem w wiele kultowych pozycji, jak na przykład Maniac Mansion czy Ultima, w dodatku wszystkie opisane tu gry męczyłem jako dzieciak, więc i patrzyłem na nie dziecięcym, wyrozumiałym okiem. Zapewne dziś nie byłbym w stanie zagrać w większość z nich... 20. Kolony Tak, kiedyś kręciło mnie granie w Excela. Na dobry początek polski akcent. Jak na dzisiejsze standardy gra ta jest niezwykle prosta, by nie rzec prymitywna. Praktycznie brak grafiki, ubogie opcje, spora umowność. A jednak być może przez ten brak większego skomplikowania Kolony wciągało jak chodzenie po bagnie. Celem gry było zarządzanie tytułową kolonią, zarabianie pieniędzy i ostatecznie wykupienie planety na własność. Na przeszkodzie stały ataki kosmicznych piratów, ograniczone surowce a także brak paliwa do generatora (jak ja nienawidziłem tego komunikatu). A także inni gracze, którzy mogli zarówno służyć pomocą, jak i - częściej - próbowali wbić nóż w plecy tak, by jak najbardziej bolało. Zabawny fakt: Nigdy nie udało mi się kupić tej pieprzonej planety. Nigdy. 19. Street Fighter 2 Może i jesteśmy brzydcy, ale mamy najbardziej rozpikselowane hadoukeny na świecie! Wiem, że jest to prawdopodobnie najbrzydsza wersja SF2, ale też grało mi się w nią diablo dobrze. Serio, grałem wcześniej w wersję na Amigę, a mimo nie odrzucały mnie te piksele, wolne tempo rozgrywki i wykastrowanie z niektórych bajerów. W dodatku sterowanie joystickiem z jednym przyciskiem fire sprawdzało się wcale nieźle. Współczesne Street Fightery potrzebują zdecydowanie zbyt wiele guzików. Zabawny fakt: Chyba jedyny Street Fighter którego przeszedłem (nie licząc jedynki, też na C64). Zawsze wolałem RPGi. 18. Miecze Valdgira II Zabawne ile czasu poświęciłem, by zabić tego pająka tylko po to, by dowiedzieć się, że to niemożliwe. Dobrze to o mnie nie świadczy. Kolejna polska gra. Kontynuacja sławnych Mieczy Valdgira... No dobra, nigdy nie grałem w oryginał, wydany na Atari XL/XE, za to w sequel zagrywałem jak głupi. Jest to przedstawiciel wymarłego już gatunku labiryntówek, czyli takich platformówek z elementami gry przygodowej. Z tych ostatnich mamy używanie przedmiotów w odpowiednich miejscach by popchnąć akcję do przodu. Proste to było i zazwyczaj nawet logiczne, co w sumie w przygodówkach z tamtego okresu nie zdarzało się często. Zabawny fakt: W jednym momencie trzeba było użyć korony i lampy by stworzyć teleport, więc mimo wszystko nie przesadzajmy z tym chwaleniem logiki. 17. Dizzy (seria) Zabawa jajkami jeszcze nigdy nie była tak... zabawna! Któż nie słyszał o zabawnym jajku z rączkami i nóżkami, próbującym uratować swoja dziewczynę czy cośtam? Tak jak pozycja wyżej, Dizzy to seria labiryntówek, lecz o nieco frustrującym niekiedy poziomie trudności. A to albo przez bezwładność/niesterowność bohatera podczas skoku, albo przez mało oczywiste zagadki (jeśli można tak nazwać używanie jednego przedmiotu na drugim). Nie zmienia to jednak faktu, że grało się świetnie. Zabawny fakt: W jednej części przygrywała bardzo przyjemna melodia. Po latach dopiero dowiedziałem się, że to "Hard Day's Night" Beatlesów. Oczywiście równie dobrze mogłem mieć po prostu zhackowaną wersję - takie cuda się kiedyś wyprawiało! 16. Castle Master/ Castle Master II: The Crypt DAT GRAPHIC Gdy po raz pierwszy zobaczyłem Castle Master, moją reakcją było OJAPIERDOLĘ, JAKA FOTOREALISTYCZNA GRAFA! Znaczy, taka by była moja reakcja, jakbym wtedy wiedział co oznacza słowo "fotorealistyczna". Tak czy inaczej, byłem pod ogromnym wrażeniem, nawet pomimo kiepskiej płynności i sporej niekiedy umowności. A sama gra była ciekawą przygodówką, w której eksplorowaliśmy zamek (lub kryptę w sequelu), zbierając skarby i jedzenie, a także rzucając kamieniami w duchu, gdyż widocznie tak właśnie walczy się z paranormalnymi istotami: kamieniem w mordę. Zabawny fakt: Nigdy nie przeszedłem Castle Master, gdyż nie mogłem znaleźć jednego skarbu (by skończyc grę trzeba było znaleźć wszystkie skarby i całe jedzenie). To było mniej wiecej w tym samym czasie, gdy próbowałem podłączyć moje C64 do internetu, by znaleźć [beeep] solucję. 15. Archon Jestem pewien, że Chewbacca i C3PO chętnie by w to zagrali. Wyobraź sobie szachy, ale z potworami i rycerzami w miejsce pionków i z pojedynkami na miecze, szpony strzały, lasery i inne narzędzia zagłady. Już? Wyobraziłeś sobie Archona, najbardziej [beeep] szachy jakie można sobie wyobrazić. Choć jeśli mam być szczery, to widzę tu bardziej inspirację starwarsowym Dejarikiem. Tak czy inaczej, świetna gra, zwłaszcza w multi. Zabawny fakt: Na Playstation powstała gra mocno inspirowana Archonem, The Unholy War, która jest nawet fajna. 14. Spy vs. Spy Niewielu już pamięta, jak przyjemnie było zabić przyjaciela za pomocą lodówki W czasach, gdy nikt nie słyszał o Counter Strike'u, Quake'u czy Call of Duty to gry w stylu Spy vs. Spy pozwalały uświadomić rodzeństwu i przyjaciołom jakimi są strasznymi noobami. Czysta rywalizacja okraszona ogromną porcją dobrego humoru. Jedynym minusem był brak możliwości zrobienia pokonanemu rywalowi tea baga, ale z drugiej strony wtedy to określenie kojarzyła sie raczej tylko z herbatą i językiem angielskim. Zabawny fakt: Serio były kiedyś takie czasy, gdy nikt nie słyszał o Counter Strike'u, Quake'u czy Call of Duty. 13. Star Wars: Return of the Jedi Smutny fakt: przyjemniej się ogląda gameplay z tej gry, niż Mroczne Widmo. Ooo tak, nie ma to jak własnoręcznie rozpiżyć imperialne siły przy dźwiękach znajmej muzyki i digitalizowanym głosie Obi-Wana (którego jednak nie idzie wcale zrozumieć). Gra składała się z czterech fragmentów: jazdy speederem oraz AT-ST po księżycu Endor, lotu Falconem Milenium w kosmosie, oraz frontalnego ataku na Gwiazdę Śmierci kończącego się wystrzeleniem torpedy prosto w pomarszony zadek Imperatora. I tak w kółko. Zabawny fakt: Grałem w gry na podstawie Gwiezdnych Wojen zanim obejrzałem Gwiezdne Wojny... 12. P. P. Hammer and his Pneumatic Weapon Do tej pory mam w głowie melodię z tego poziomu... Ta gra nauczyła mnie kląć. Nie to, żeby występowały w niej brzydkie wyrazy, wręcz przeciwnie, była bardzo family friendly. Ale po śmierć po kilkudziesięciu poziomach potrafiła wkurwić każdego. To urocze połączenie gry labiryntowej z logiczną i tak zabrało mi kilka ładnych godzin z życia, z czago nie żałujęani jednej. W dodatku ta muzyka... Zabawny fakt: W grze było tyle poziomów, że wpisując losowo kombinacje znaków jako password często działało. Miałem z tym kupę radochy. 11. Bomb Jack ...z tego też. Czysta arcade'owa akcja bez zbędnych ozdobników - oto i Bomb Jack. Szybka, płynna rozgrywka, muzyka J. M. Jarre'a, ładna grafika... i w zasadzie było trzeba, by stworzyć zapadającą w pamieć, cholernie grywalną produkcję. Zabawny fakt: Polecam samemu zagrać sobie w tę grę, tylko z zapuszczoną .CDN
  5. Nie wstydzę sie tego powiedzieć: jestem nerdem. Kocham gry, zaczytuję się fantastyką, filmy to mój nałóg, kręcą mnie laski cosplayujące (chyba nawet nie ma takiego słowa...) księżniczkę Leię lub Power Girl. Są przynajmniej dwa powody, dla których kocham cosplay Power Girl Problemem chyba każdego hardkorowego nerda jest to, że zazwyczaj nie ma z kim pogadać o swoich zainteresowaniach. W gronie znajomych, przy piwku zdarza mi się wdać w dyskusję o filmach czy grach, ale w momencie gdy zaczynam wyliczać podobieństwa pomiędzy Far Cry 3 a włoskim kinem kanibalistycznym, znajomi dyskretnie wycofują się na z góry upatrzone pozycje i zaczynają się wzajemnie informować, jakąż to pogodę mamy. Innymi słowy - zazwyczaj ludzie w dupie mają zagłębianie się w moje zainteresowania. Chyba, że mówimy o zagłębianiu się w Power Girl. Cóż, trudno ich winić. Nie każdy musi się interesować włoskim campowym horrorem i jego związkach z oryginalną serią Star Trek. Ba, jakbym siebie posłuchał z boku najprawdopodobniej zanudziłbym sam siebie na śmierć. I tu, niczym heroiczna Power Girl, pojawia się najwspanialszy wynalazek w historii ludzkości: internet. To, co mówione jest nudziarstwem za które powinni wsadzać do więzienia, spisane i poukładane może układać się w interesującą całość. Być może nawet kogoś zainteresuje! Ale co najważniejsze, nie będę miał już ochoty gadać o tym przy piwie i być może skoncentruję się na ważniejszych sprawach, jak na przykład aktualna pogoda czy wynik ostatniego meczu Polski z Uzbekistanem. Mam tylko nadzieję, że Power Girl tego nie czyta. Inaczej mam przesrane. Post scriptum (lubię się chwalić łaciną, a co!) To jest już drugie moje podejście do tego bloga. Jeśli znów nie starczy mi cierpliwości, to osobiście przyznam sobie zaszczytny order piczki stulecia.
×
×
  • Utwórz nowe...