Skocz do zawartości

FaceDancer

[Ekspert] Weteran Sesji RPG
  • Zawartość

    6211
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    6

Wpisy blogu napisane przez FaceDancer

  1. FaceDancer
    Jesteśmy już po finale, w którym zagrały dwie europejskie "potęgi" czyli Holandia i Hiszpania. Mecz ten przejdzie do historii chyba wyłącznie dlatego, że był niesamowicie nudny, a po drugie dlatego, że dopisał kolejną nację do grona zwycięzców tej prestiżowej imprezy.
    Właśnie, zarówno Holandia jak i Hiszpania były drużynami, które tytuły nigdy nie zdobyły i któraś musiała go wygrać, choć po takim meczu żałuję, że nie można wprowadzić czegoś na wzór remisu w boksie i zachować nieprzyznany tytuł tak, aby wakował przez najbliższe cztery lata Powiedzmy sobie szczerze, oba zespoły miały szansę na nieśmiertelność i oba na tym nie skorzystały. Oczywiście w annałach będzie zapisane zwycięstwo Hiszpanów, fani Espanii będą mówić, że nikt nie pamięta stylu, ale nie wydaje mi się to do końca prawdziwe.
    Czemu uważam, że to najsłabszy mistrz świata? No cóż tutaj mamy całe spektrum, na które składa się głównie gra zespołu, a także wrażenia z finału, który zawiódł, ale chyba wielu się tego spodziewało. Teraz Holendrzy i Hiszpanie postanowili obrzydzić nam futbol i zaczęli grać topornie w ataku i stawiając przede wszystkim na defensywę. Dobrze, że chociaż Niemcy starali się grać w piłkę, bo czy wyobrażacie sobie taką sytuację, że Włochy, Niemcy, Holandia i Hiszpania będą grać właśnie w ten sam "mistrzowski" sposób? Możemy wziąć pod uwagę liczbę strzelonych bramek i tutaj mam malutkie podsumowanie:
    MŚ 1990 Włochy - RFN 15 strzelonych
    MŚ 1994 USA - Brazylia 11
    MŚ 1998 Francja - Francja 15
    MŚ 2002 Korea i Japonia - Brazylia 18
    MŚ 2006 RFN - Włochy 12
    MŚ 2010 RPA - Hiszpania 8
    Na dłoni widać, kto prezentuje się w tej statystyce najżałośniej. Warto jednak dodać, że Holendrzy wcale nie byli lepsi, choć wcześniej strzelali więcej bramek. Jednak finałem pokazali, że także nie zasłużyli na zwycięstwo. Ogólnie można powiedzieć, że widzieliśmy tutaj popis sztuk walki, a nie piłki na najwyższym poziomie.
  2. FaceDancer
    Co takiego ciekawego jest w tym ledwo przekraczającym 400 tys. mieszkańców (aglomeracja liczy prawie 2,5 mln), a więc niewielkim jak na standardy USA miastem? Dwie rzeczy - zbrodnia i NBA. Oakland to ważne portowe miasto na Zachodnim Wybrzeżu USA, oddalone o 13 kilometrów od San Francisco. Jest ósmym największym miastem w Kaliforni oraz czterdziestymczwartym licząc całe Stany. Rozwinęło się głównie dzięki zapotrzebowaniu swojego starszego i większego brata (San Francisco) na drewno i artykuły spożywcze. Żyzne ziemie na których zostało założone były głównym argumentem powstania miasta.

    Nie będę zanudzał tutaj historią jak rozwijało się Oakland. Chociaż wiele mówi sama nazwa. Oak po przetłumaczeniu na polski znaczy Dąb. W uproszczeniu możemy powiedzieć, że Oakland to Ziemia Dębów, czy Dębowy Gaj, whatever. Według statystyk pochodzących ze spisu powszechnego USA jest także jednym z najbardziej zróżnicowanych etnicznie miastem. W rankingu znalazło się na drugim miejscu. Według moich poszukiwań uplasowało się za innym kalifornijskim miastem, stolicą stanu Sacramento.
    Bardziej znaczący jest jednak inny ranking. Ten sporządzany przez Federal Bureau of Investigations, w skrócie świetne znane jako FBI. Dotyczący przestępczości, co gorsza tej brutalnej przestępczości. Miasto jest regularnie, co roku w pierwszej piątce w całych Stanach. Ostatnio zajęło miejsce na "pudle", na jego ostatnim stopniu, ale wątpie, żeby ktoś się tam z tego powodu cieszył. W roku 1993 liczba morderstw wyniosła prawie 41 na 100 tys. mieszkańców. Oakland systematycznie pięło się coraz wyżej w tej klasyfikacji, a największy skok zanotowało w 2006 roku. Wtedy to "awansowało" z 21 miejsca na 8. Potem było coraz gorzej - odpowiednio 4, 5 i w 2009 roku 3. W statystykach gwałtów i napaści wygląda to równie zatrważająco. Większością ofiar, jak i napastników są czarni, którzy nie stanowią nawet 1/3 populacji miasta. Widać, że są tutaj nadreprezentowalną grupą. Są pewne dzielnice, do których lepiej się tam nie zapuszczać i nie mówimy tu o nocy, ale w biały dzień! A ktoś ponoć mówił, że to w RPA jest niebezpiecznie...
    Amerykanie nazywają miasto Oaktown, O-Town, lub Oaksterdam w związku z tym, że na wzór holenderski znajdują się tam lokale, w których można legalnie palić marihuanę. Jest jednak i ta pozytywna strona. Coś za co można pochwalić tę metropolię. W Oakland mieszczą się siedziby klubów NFL Oakland Raiders (fani Sebastiana Janikowskiego dawno już o tym wiedzą), a także NBA Golden State Warriors. Przy czym zajmę się tutaj tymi drugimi.

    Warriors powstali w roku 1946 w Filadelfii, ale zespół przeniósł się po 16 latach do San Francisco. Niecałą dekadę później doszło do kolejnej przeprowadzki, tym razem do leżącego nieopodal Oakland. Już w cztery lata po przenosinach zespół odniósł największy sukces a miasto było na ustach całych Stanów Zjednoczonych. Warriors w Wielkim Finale NBA rozgromili faworyzowanych Washington Bullets 4-0, czyli mówiąc krótko byliśmy świadkami sweepa. Zespół przez cały czas od 1975 roku pozostaje w Oakland, ale w ciągu tych 35 lat nie udało im się nawet awansować do Finału. W czasach współczesnych też nie było kolorowo, zespół utożsamiany był raczej z "potęgami" takimi jak Clippers i traktowany jako ubodzy krewni i łatwi do ogrania słabeusze. W końcu w 2006 roku na horyzoncie pojawił się zwolniony przez Dallas Mavericks Don Nelson.

    Legendarny trener, co prawda nigdy nie osiągnął mistrzostwa, ale było o to ciężko zarówno z Milwaukee Bucks jak i Dallas Mavericks. Posiada za to rekord zwycięstw w historii wszystkich coachów ligi, ustanowiony pod koniec obecnego sezonu. Od trenera wymagano cudu. Klub chciał przerwać passę dwunastu sezonów zakończonych brakiem awansu do playoffs. Był to wówczas rekord całej NBA. Mało kto wierzył, że uda się to osiągnąć, ale Warriors mieli fantastyczny finisz wygrywając 9 z ostatnich 10 meczów.
    W końcu po 13 latach oczekiwania kibice mogli emocjonować się swoimi ulubieńcami w najważniejszej fazie rozgrywek. Jednak bilans 42 zwycięstw i 40 porażek zapewnił im rzutem na taśmę 8, ostatnie premiowane awansem miejsce w Konferencji Zachodniej. Początek Playoffów miał być zarazem ich końcem. Jako drużyna z ostatniego miejsca Warriors trafili na Mistrzów Konferencji Dallas Mavericks prowadzonych przez następce Nelsona, Avery'ego Johnsona zwanego "Małym Generałem". Dallas zakończyli sezon z rekordowym dla siebie bilansem 67-15 i mieli przewagę własnego parkietu. Ta seria miała być krótka i mało emocjonująca.
    Rywalizacja odbywała się także pomiędzy Donem Nelsonem i Markiem Cubanem, właścicielem Mavericks, który pozbył się go i niezbyt miło przy tym potraktował. Wielu ludziom wydawało się, że Nelson może utrzeć nosa faworytom. W poprzednim sezonie Mavericks dotarli do finału NBA, w którym przegrali 2 - 4 z Miami Heat, mimo tego, że prowadzili po pierwszych dwóch meczach 2 - 0. Teraz przystepowali do walki w roli głównego faworyta, a ich lider Niemiec Dirk Nowitzki otrzymał nagrodę MVP dla najlepszego zawodnika sezonu zasadniczego.
    Już pierwszy mecz pokazał, że możemy być świadkami niespodzianki. Warriors ograli Mavs na wyjeździe 97 - 85 przy głównym udziale Barona Davisa i Stephena Jacksona, którzy zdobyli odpowiednio 33 i 23 pkt. W meczu nr 2 wszystko wróciło do normy. Dallas wygrało 112 - 99, a Terry(nie John tylko Jason ), Nowitzki, Harris, Howard (nie Dwight tylko Josh ) i Stackhouse uzbierali razem aż 105 punktów. Rywalizacja na następne dwa mecze przenosiła się do Oracle Arena w Oakland. W meczu nr 3 Dallas nie istnieli, a gospodarze wygrali 109 - 91. Od tego momentu byłem niemal pewny, że underdog wygra serię i mocno i mocno im w tym kibicowałem. Tym razem koncert gry dali jason Richardson i Baron Davis zdobywając 30 i 24 punkty. Mecz nr 4 był najważniejszy. Warriors mogli osiągnąć zdecydowaną przewagę, a Dallas odzyskać kontrolę nad serią doprowadzając do remisu. Było to najbardziej emocjonujące i zacięte spotkanie. Błyszczał szczególnie Baron Davis osiągajac 33 pkt, 8 zbiórek oraz 4 asysty i 2 przechwyty. Terry, Nowitzki, Stackhouse i Howard dwoili się jak mogli, ale przegrali 103 -99. W meczu nr 5 zdołali, co prawda wygrać 118 - 112, ale ostatnie słowo należało do Warriors. W meczu nr 6 kibice w Oracle Arena byli świadkami prawdziwego pogromu. Warriors zmasakrowali Mavericks 111 - 86 i nie pozostawili im żadnych złudzeń. Imponująco zagrał Stephen Jackson zdobywając 33 pkt i trafiając 7 na 8 rzutów za trzy. Kolejny raz błyszczał Davis - 20 pkt, 10 zb., 6 as., a obecny kolega z Orlando Magic Matt Barnes zadziwił wszystkich - 16 pkt, 11 zb. oraz 7 asyst. Nowitzki zaprezentował się katastrofalnie trafiając ledwie 2 na 13 oddanych rzutów z gry. W sumie zanotował 8 pkt i wielu poddało w wątpliwość słuszność decyzji o przyznaniu mu nagrody MVP za sezon zasadniczy. Warto wspomnieć o "wygłodniałych" Playoffów kibicach w Oakland, którzy wypełniali halę do ostatniego krzesełka i przez całą serię powtarzali "We believe" wierząc w ten zespół.

    W hali dla każdego fana Warriors była udostępniona ciemnożółta koszulka z napisem "We believe"

    Fani w Oracle Arena byli szóstym zawodnikiem Warriors, długo musieli czekać na Playoffy, ale pokazali, że wspaniała widownia może czasem pobudzić zawodników do lepszej gry.
    W następnej rundzie hollywodzki film się skończył. Warriors trafili na Utah Jazz i przegrali 1 - 4 choć wiele z tych porażek było na styku, to nikt już o tym nie pamięta. Warriors sprawili jedną z największych niespodzianek w historii NBA. Nigdy bowiem na Zachodzie zespół z 8 miejsca nie wyeliminował liderów regular season. Zawsze musi być ten pierwszy raz... Admirał Nelson po Trafalgarze osiągnął swoje kolejne wielkie zwycięstwo.
    Szczególnie pamiętam z tej serii Barona Davisa, który praktycznie w każdym meczu popisywał się cudownymi zagraniami. Oto kilka z tych zapamiętanych przeze mnie. Warto przy tym wspomnnieć, że Warriors grali koszykówkę piękną dla oka, tak jak zwykle robią to drużyny Dona Nelsona. Może dlatego wielu mieszkańców San Francisco i nawet Sacramento (ich Kings dołują strasznie) wsiada w samochód i jedzie oglądać mecz, nienajlepszej, ale efektownie grającej drużyny.
    http://www.youtube.com/watch?v=hVJR6RBEdkI
    Trójka spod samej linii bocznej w spotkaniu nr 6 z Mavs

    Potężny slam dunk po odbiciu piłki od tablicy

    Rzut równo z syreną kończącą połowę meczu nr 4

    Tutaj, co prawda z przegranej serii z Utah, ale akcja z jedynego wygranego spotkania. Super wsad, biedny Andriej Kirilenko...
  3. FaceDancer
    W tym roku NBA wypuściła nową serię reklam, które mają promować ligę. W zeszłym sezonie emocjonowaliśmy się reklamami Nike, gdzie bohaterami były dwa muppety LeBron i Kobe kłócące się kto jest lepszy, kto ma więcej pierścieni, itd. Tym razem gniotą w fotel oficjalne reklamy, w których rapują koszykarze.
    Reklamy są częścią szerszej strategii pokazującej jakie cechy liczą się w NBA, jest to też rozwinięcie sloganu wymyślonego w ostatnich latach, który bardzo dobrze się przyjął - NBA where amazing happens. Teraz po prostu do każdej reklamówki zamiast słówka "amazing" można wstawić coś innego, coś ważnego.
    Pierwsze reklamówki z serii mi się średnio podobały. Były to wypowiedzi zawodników, którzy mówili, co jest dla nich ważne. Takie sentymentalne gadki, które jakoś nie mogły zdobyć uznania. Dlatego NBA zmieniła politykę i postanowiła trochę je ubarwić. Druga część to prezentacja poprzez rap. Wyjęto z kontekstu wypowiedzi różnych zawodników i trenerów, pocięto, po to aby powstał śmieszny miks. Jak to wyszło? W mojej opinii doskonale! Możecie się przekonać oglądając filmiki poniżej.

    Determination - Tutaj rządzi Doc Rivers, ale Shaq pod koniec wymiata!

    Defense - tutaj van Gundy i Chris Andersen zasługują na wyróżnienie

    Steppin' Up - tutaj LeBRon miks, ale show kradnie Paul Pierce! And we never give up. It's about will and who wants the most! - należy mu się Grammy za to! Aha oczywiście to moja ulubiona. Śmiesznie też wyszedł dialog między trenerem Brownem, a Kobe Bryantem: - That's what great players do. - Make big plays. - powaliło mnie ich skomplikowanie xD
    Tymczasem wracając do sportowej strony Celtics gniotą Magic Gortata i prowadzą po dwóch wyjazdowych spotkaniach już 2-0. Teraz tylko cud może uratować Magię z Orlando.
  4. FaceDancer
    Najwyższy czas coś napisać. Do wpisu o Rayu Allenie zainspirowało mnie wczorajsze zwycięstwo Boston Celtics, którym kibicuję, nad faworyzowanymi Cleveland Cavaliers. Chociaż akurat w tym meczu Allen nie zagrał porywająco, tak jak w kilku poprzednich, natrafiłem na bardzo ciekawy artykuł, który chciałem tu przytoczyć.
    Jackie MacMullan z Boston Globe napisała bardzo ciekawy teskt o chorobliwej wręcz perfekcji mistrza NBA z roku 2008. Wiąże się z nią odprawianie pewnych rytuałów przedmeczowych, ale także tych w normalnym życiu. Krótko mówiąc Ray jest rutyniarzem z krwi i kości, któremu słowo zmiana niezbyt dobrze się kojarzy.
    Wszyscy podziwiają technikę jego rzutów, ale wiele osób twierdzi, że bardziej trzeba patrzeć na to co Allen robi na treningach. Metodycznie powtarza te same zagrania, po to aby w meczu zachował się niezbędny do trafiania z dystansu automatyzm. W związku z tym, że w 2007 roku w Bostonie zbudowano drużynę, która miała walczyć o mistrzostwo Paulowi Piercowi ściągnięto do pomocy Raya Allena z Seattle Supersonics oraz Kevina Garnetta, który od początku kariery kisił się w Minnesota Timberwolves. Zapowiadano to jako wielki hit i powstanie tzw. "contendera", zespołu, który będzie walczył o mistrzostwo. Pojawiło się mnóstwo zwolenników i przeciwników tej drużyny. Ja w związku z tym, że były gracz Minnesoty należy do moich ulubionych na parkietach NBA z automatu zacząłem kibicować Celtom. Warto też dodać, że we wcześniejszym sezonie Celtics zanotowali ostatnie miejsce w NBA, ale jednak w ciągu jednego sezonu, dzięki sprowadzeniu dwóch gwiazd udało się zdobyć Mistrzostwo Świata.
    Wróćmy jednak do Raya. Oprócz tego, że jest gwiazdą NBA, znany jest także z filmu He Got Game (w Polsce przetłumaczony jako Gra o Honor), w którym wcielił się w postać koszykarza Jesusa Shuttleswortha i za tą rolę zebrał sporo pochwał. Warto wspomnieć, że reżyserem filmu był Spike Lee, zagorzały kibic Knicksów, który zawsze siedzi w pierwszym rzędzie w Madison Square Garden (ciężko mają teraz kibice Knicks).
    Ciężko było porozumieć się tak różnym charakterom jak wspomniane Wielka Trójka z Bostonu. Na tym tle doszło do różnego rodzaju konfliktów, ale Kevin Garnett zapewniał, że nie są to starcia destrukcyjne, ale raczej docieranie się przyszłych mistrzów. Patrząc na to, co wydarzyło się później trudno odmówić mu racji. Sam Allen powiedział, że co prawda nigdy nie badał się pod tym kątem, ale podejrzewa u siebie nerwicę natręctw, czyli występowania obsesyjnych myśli i zachowań. Wszyscy fani serialu Monk będą wiedzieli o co chodzi.
    Ray Allen próbował z tym walczyć, ale bezskutecznie. Kiedy tylko widzi gdzieś walający się po podłodze papierek nie może przejść obok, aby go nie podejść. W jego umyśle tkwi obraz tego papierka, który nakazuje mu go podnieść, bo inaczej nie da mu spokoju. To samo co nakazuje mu posprzątać w domu, sprawia, że zachowuje się tak samo w koszykówce.
    Do konfliktu doszło, kiedy Kevin Garnett siedział sam swojej szatni, jak zwykle koncentrując się przed meczem Ray Allen już zakończył sesję swoich rytuałów i żartował wraz z Rajonem Rondo, hałasy zakłóciły spokój Garnetta i doszło do sprzeczki. Jednak Paul Pierce wie kogo obarczyć za to winą.
    "Takie rzeczy zdarzają się cały czas. Odmiennie typy osobowości. Winić trzeba Raya. Jest Szalony. Pewnej nocy wchodzimy do samolotu i mówi: Hej Paul, siedzisz na złym miejscu. Powiedziałem mu: Człowieku! Tu są setki wolnych miejsc! Zostaw mnie. "
    Jednak podejście do treningu Raya dobrze wpłynęło na młodego gwiazdora Celtów Rajona Rondo, dla którego Sugar-Ray stał się wzorem do naśladowania. W obecnym sezonie jest na pewno najrówniej i najlepiej grającym Celtem, to za jego sprawą z marzeniami o mistrzostwie musiał się pożegnać Lebron James uważany za najlepszego koszykarza świata. Rondo zaimponował głównie występem w meczu nr 4, kiedy to zdobył kosmiczne tripple-double osiągając 29 pkt 18 zbiórek(sic! - to rozgrywający) oraz 13 asyst. W całej serii grał abrdzo dobrze.
    Jednak to nie jedyny przypadek, kiedy Ray wpływa w podobny sposób na swoich kompanów. Tak samo było w Seattle, gdzie był mistrzem innego gwiazdora Rasharda Lewisa, ale także Damien Wilkins, Chris Wilcox i Luke Ridnour szybko się do nich przyłączyli. Trener Sonics Nate McMillan żartował, że przez Allena jest bezrobotny, ale po swoim odejściu do Portland wykorzystał do pracy z innymi przykład Raya. Młody gwiazdor Trail Blazers Brandon Roy również poszedł w ślady zawodnika Celtics.
    Ray opowiadał jak niegdyś, gdy był jeszcze małym szkrabem musiał z płaczem opuścić boisko do koszykówki. Po każdym rozegranym meczu miał rytuał, aby trafić pięć razy do kosza po wejściu z lewej i pięć razy z prawej. Czasami nie udawało mu się tego wykonać pomimo mnóstwa czasu jaki na to poświęcił. Wspomniał też czemu stał się takim zawodowcem: Mam to po Michaelu Jordanie. Kiedy byłem dzieckiem i oglądałem jak w telewizji udzielał wywiadu zawsze nosił garnitur. Wyglądał jak prawdziwy profesjonalista. Pomyślałem sobie - To właściwa droga.
    Jednak nie wszyscy w Seattle podziwiali etos pracy Raya. Pewnego razu, gdy przyjechał pod halę jego zwyczajowe miejsce parkingowe było zajęte. To Antonio Daniels postanowił pierwszy stawić się przed meczem i potrenować w samotności. Allen nie zostawił tego bez odpowiedzi: Spytałem się go "Czemu zajmujesz moje miejsce?", a on zachowywał się jakby nie wiedział o co chodzi. Graliśmy wtedy z Knicksami i rzuciłem około 40 punktów, ale wciąż byłem wściekły. Stoję na linii rzutów wolnych i Daniels podchodzi do mnie mówiąc "Potrzebujesz żebym zajmował to miejsce dużo częściej.' Trafiłem rzut wolny, obróciłem się do niego i krzyknąłem "Odczep się od mojego miejsca!"
    Allen miał pretensje do Eddiego House'a za to, że podczas rozgrzewki rzucał z połowy boiska na kosz przeciwników. Przecież wszyscy wiedzą, że to przynosi pecha. - mówił później. Dostało się także Glenowi "Big Baby" Davisowi. Kiedy był w słabszej formie trener Celtics Doc Rivers nakazał mu pracować więcej przed i po treningach, a to kolidowało z Allenem, który chciał trenować w samotności. Jim Calhoun, trener uniwersystecki Raya wyjaśniał: Wściekał się na Davisa, za to, że nie gra lepiej i przeszkadza w jego przygotowaniach.
    Gdy Celtowie grali w tym sezonie w Orlando, Allen jak zwykle wyszedł pierwszy na rozgrzewkę aby ćwiczyć rzuty. Zdziwił go fakt, że po drugiej stronie boiska to samo robił samotny gracz Magic. Przestał się dziwić jak rozpoznał w nim Rasharda Lewisa, swojego ucznia sprzed lat (Luke! I am your father!).
    Pierce powiedział, że zamierza zaadoptować niektóre nawyki żywieniowe Raya, ale szybko wytycza linie:
    Jeśli miałbym się trzymać dokładnie tej samej rzeczy przez całe życie, chyba bym się zabił. Co się stanie jeśli pójdziesz na swój przedmeczowy posiłek, a w lodówce akurat zabraknie łososia? Kocham Raya, ale tego nie kapuje. Nie będę stał na linii rzutów wolnych myśląć "Szlag! Nie udało mi się dzisiaj zająć mojego miejsca parkingowego.
    Jakby ktoś chciał przeczytać cały artykuł to podaję linka http://www.boston.com/sports/basketball/ce...cret/?page=full

    Tutaj pamiętny rzut Raya przeciw Charlotte Bobcats
    PS Choć nagrodę za MVP Finałów 2008 został nagrodzony Paul Pierce, to mnie osobiście wydawało się, że bardziej zasługiwał na nią Ray Allen.
  5. FaceDancer
    Premiera Starcrafta 2 wydaje się przedłużać w nieskończoność, ale szczęśliwie zaczęły się już betatesty i możemy się jej już wkrótce doczekać. Jednak prasa komputerowa poddała studio ostrej krytyce, po tym jak jeden z szefów na pytanie o to, kiedy gra będzie gotowa, odpowiedział "When it's done", czyli w tłumaczeniu na nasze "Kiedy będzie gotowa". Nawet w CD-Action dało się słyszeć głosy oburzenia i olewackie podejście do dziennikarzy.
    Ja bym to widział zupełnie inaczej. Blizzard znany jest z tego, że nie wypuszcza "bubli", gier zabugowanych, które doprowadzają do szału, a czasem skutecznie uniemożliwiają rozgrywkę. Przekonałem się o tym jak bardzo mogą dać w kości bugi, gdy moje save'y z Empire Total War zaliczyły "crusha" i musiałem zaczynać rozgrywkę od początku. Dodam, że sam kupiłem grę już rok po premierze i mam do niej liczne patche. Gdy ludzie kupowali grę w czasie premeiry suytuacja była ponoć jeszcze gorsza. Dlatego uważam, że jeśli twórcy mają się trzymać jakiegoś terminu i wypuścić niedopracowany produkt, to niech lepiej się z tym wstrzymają i oszczędzą nerwów graczom. To nie termin wydania powinien być priorytetem, ale to jak wyglądają pracę nad daną grą. Jeśli nie jest jeszcze gotowa, to nie ma co się nad tym rozwodzić. Inna sprawa, że pisma branżowe są uczulone na przekładanie dat wydania, a inni wydawcy, gdy wiedzą, że nie uda się skończyć produktu, odkładają premierę na później. Blizzard zachował się w tym przypadku szczerze. Poinformował o tym, że nie zamierza wypuszczać na rynek chłamu, tylko dlatego, że gonią go terminy. Za to ma u mnie duży plus.
    Kolejna sprawa to grafika. Do każdej z gier Blizzarda krytycy przyczepiali się pod względem grafiki. Starcraft swoją niższą ocenę zawdzięczał właśnie zapóźnieniu graficznemu. Podobnie było z Warcraftem II, a także w recenzji Elda w CDA, także z Wacraftem III. Wielu osobom nie podobała się trochę infantylny sposób prezentacji postaci. World of Warcraft także do cudów graficznych nei należy, podobnie jak Diablo II. Wszystkie te gry należą jednak do hitów wśród swoich gatunków. Czemu tak jest? Widzę tutaj trzy główne przyczyny:
    1) Blizzard stawia na grywalność. Wiele można grze wybaczyć jeśli rozgrywka sprawia dużo radochy, potrafi wciągnąć. Z drugiej strony nawet najbardziej wypasione graficznie tytuły mogą się okazać klapą z uwagi na skopaną rozgrywkę.
    2) Grafika, którą w swoich grach implementuje studio jest jedyna w swoim rodzaju. W dniu premiery wydaje się przestarzała, ale wraz z upływem lat nie traci blasku tak jak inne produkcje. Wystarczy spojrzeć na pierwszego Starcrafta, w którego wciąż ludzie zagrywają się na całym świecie.
    3) Ostatnim argumentem jaki znajduję są wymagania sprzętowe. Nie siląc się na efekciarstwo, Blizzard umożliwia odpalenie i przyjemną rozgrywkę także na mniej wymagających kompach. To prosty rachunek zysków i strat. Po co wydawać krocie na potężny silnik graficzny, jak później dużo mniej ludzi kupi tytuł? "Biedniejsza" grafika zapewnia więcej nabywców, bo więcej ludzi będzie mogło w grę spokojnie pograć.
    Oczywiście należy wyróżnić także inny element, któremu należy się osobny akapit. Battle.net. Chyba pierwsze w swoim rodzaju miejsce umożliwiające graczom wspólne granie. Wystarczy założyć konto i już można zmagać się z żywymi przeciwnikami. W czasach, kiedy trzeba było liczyć na LAN, czy jakieś inne połączenia było to zupełne novum. Teraz inni próbują naśladować Blizzarda. Całkiem niezłym tworem (wbrew licznym opiniom) jest według mnie Steam, gdzie mogę śledzić w co grają moi znajomi i dużo łatwiej jest umówić się na internetową rozgrywkę. Bardzo jestem ciekaw, czy wraz z nową grą Battle.net nie przejdzie jakiegoś liftingu, który doda nowe możliwości i pokaże, że studio dalej zajmuje pierwsze miejsce pod względem komputerowej rozgrywki.
  6. FaceDancer
    Tytułem tego wpisu podsumuję dwie grupy osób, jakie pojawiły się po katastrofie, w której zginął prezydent Kaczyński i sporo znanych osobistości. Jako, że pewne zachowania mnie denerwują, to podzielę się z tym na blogu. Przypominam, że należałem do krytyków polityki Lecha Kaczyńskiego (i to dość ostrych), zresztą dzieliłem się tutaj swoimi wrażeniami na temat ustanawiania kolejnych żałób narodowych.
    Ta jest w moim mniemaniu jak najbardziej uzasadniona. Ginie prawie sto osób i to dość ważnych z punktu widzenia państwa. Nie możemy tutaj rzucać sloganem "każde ludzkie życie jest tyle samo warte", bo w dzisiejszym zakłamanym świecie tak nie jest. Gdyby na pokładzie nie było naszej głowy państwa, to zapewne telewizje zagraniczne nie zainteresowałyby się tym wypadkiem i Polska nie była by na ustach Świata. Nieczęsto zdarza się, żeby ginął prezydent państwa, aktualnie sprawujący swój urząd. Jeśli jest to najbardziej prestiżowa funkcja w państwie, główny zwierzchnik sił zbrojnych, to kiedy odtrąbić żałobę, jeśli nie w takiej sytuacji? Do tego dodajmy fakt, że na pokładzie byli najważniejsi wojskowi i liczący się urzędnicy.
    Teraz jesteśmy świadkami wszechobecnej hipokryzji. Nagle prezydent stał mężem stanu, jednym z najwybitniejszych Polaków, który prowadził Polskę do niepodległości. Wszyscy podkreślają, że to nie był ich prezydent, ale teraz już jest ich prezydentem. Nic lepszego nie mogło spotkać Lecha Kaczyńskiego (paradoksalnie), historia zapamięta go i jego zasługi, tak jak było z zamordowanym prezydentem Gabrielem Narutowicze zamordowanym przez endeka, w Zachęcie. Kto wie, może powstanie na ten temat film. Jestem tego niemal pewny, więc wszystkim, którym nie po drodze z dzisiejszą żałobą, radzę się przygotować na kolejne ciosy. Może Kaczyński był idealistą, może miał dobre chęci, ale nimi ponoć piekło jest wybrukowane. Dlatego nie mam zamiaru wstydzić się tego, że byłem jego ciągłym krytykiem, kiedy głupio i bezmyślnie się zachował. Czy mam przypominać wyprawę do Gruzji? Lepiej nie.
    Z drugiej strony wytworzyła się w opozycji do żałobników inna grupa, która chce "błysnąć" swoją unikalnością. Pokazują i dzielą się ze wszystkimi swoimi wrażeniami "jadłem parówkę, kiedy to się stało, kiedy się dowiedziałem wciąż jadłem parówkę". Odpowiadam. Jeśli ciebie drogi olewaczu nie obchodzi zbytnio ta katastrofa, to jakim cudem mnie ma obchodzić fakt, że ktoś sobie parówę wcina? Nazwałbym ten trend "ostentacyjnym olewactwem". Trzeba pokazać wszystkich jak bardzo mamy ich gdzieś. Osoby te nie chcą uszanować faktu, że nie każdy musiał być hipokrytą. Jacyś ludzie wybrali w końcu tego Kaczyńskiego na prezydenta. Rozumiem, że kogoś może to mało obchodzić, ale dziwi mnie chęć podzielenia się tym z innymi. Jak papież umierał, to zupełnie się tym nie przejmowałem, bo nie był dla mnie osobą ważną, ale nie trułem innym "To skandal! Sklep mi zamknęli!", po prostu tego nie komentowałem. Starszy człowiek zmarł, to przykre, ale normalne.
    Mój stosunek do tej całej sytuacji jest dużo bardziej skomplikowany. Jako człowiek interesujący się polityką, przykro mi, że wszyscy ci ludzie zginęli. Głównie z tego powodu, że nie będe mógł już ich oglądać w tv, śmiać się z nich, itd. Poza tym nikomu nie życzę śmierci. Z drugiej strony stało się to, czego najbardziej się obawiałem. Teraz postać Kaczyńskiego zostanie zmitologizowana, tak jak wiele postaci, które zginęły nagle, niespodziewanie, nie wydaje mi się, żeby swoją prezydenturą Lech na to zasłużył, ale nic na to nie poradzę. Przygnębie mnie za to cała atmosfera jaka panuje teraz w Polsce. Ludzie chodzą przybici i mnie też udziela się ten depresyjny nastrój, dlatego nie mogę już się doczekać końca żałoby.
  7. FaceDancer
    Dawno już zbierałem się do tego wpisu, ale jakoś przemawiało przeze mnie lenistwo i w konsekwencji blog znów był przez jakiś czas opuszczony. Niesłusznie, bo miałem już od bardzo dawna gotowy temat. Tym razem coś bardziej sentymentalnego, czyli połączenie filmu z życiem. Minęło już szesnaście lat odkąd w kinie Atlantic wybrałem się na film "Król Lew" jako sześcioletni szkrab(dokładnie to w listopadzie upłynie te szesnaście, ale to nic).
    Była to moja pierwsza wyprawa do kina, wraz z moimi rodzicami i bratem byliśmy tam także w towarzystwie znajomych i ich córek. Pamiętam, że film zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Na przemian ryczałem jak bóbr, aby następnie śmiać się wniebogłosy. Wszystko dlatego, że film wytwórni Disneya bardzo umiejętnie dawkuje nam emocje. Z jednej strony mamy jakiś wzruszający moment, by już w następnej się zaśmiać lub co najmniej uśmiechnąć. Oczywiście nie popełniono tu takiego błędu, że te sceny występują po sobie zbyt szybko, bo wtedy mogłyby zostać źle odebrane.
    Film jest oczywiście animowany, ale w sposób jaki bardzo przypadł mi do gustu. Widać tu specyficzny styl i nawet takie elementy jak ruszające się po pniaku robaki zostały narysowane bardzo realnie. Tak realnie zresztą, że do tej pory moja mama, która nienawidzi różnego rodzaju pełzających i ośligłych ohydztw, pamięta do tej pory tę jedną scenę. Film wywarł na nas na tyle wielkie wrażenie, że bardzo szybko zakupiliśmy kasetę VHS(tak było coś takiego wtedy ) i oglądaliśmy go mnóstwo razy. Tak wiele, że nie będę tutaj podawał orientacyjnych liczb, bo nie jestem w stanie. Do tego naszego pierwszego domowego zwierza, szarą kotkę (którą mamy do dziś i 7 kwietnia będzie obchodziła 13 urodziny, póki co ma się dobrze - 100 lat!) nazwaliśmy na cześć jednej z głównych bohaterek Nalą. Sama Nala to temat na osobną notkę, bo to naprawdę niesamowita bestyjka.
    Ostatnio przypomniałem sobie o tym filmie i postanowiłem po latach obejrzeć go po raz wtóry. Oczywiście wiązało się z tym wielkie ryzyko zwane "powrotem do przeszłości", czyli z młodzieńczą idealizacją filmu, który mógł się teraz okazać zwykłą szmirą. Oczywiście trochę przesadzam, ale istniała możliwość, że się zawiodę. Ku mojemu wielkiemu pozytywnemu zaskoczeniu, takie coś nie miało miejsca. Wraz z upływem tych szesnastu lat "Król Lew" nie stracił nic ze swoich walorów! Oczywiście nowa generacja wychowana na "Avatarach" i 3D może powiedzieć "UUu ale tandetna grafika", ale ja na takie rzeczy patrzę raczej w drugiej kolejności. Obejrzałem film raz i kilka następnych, przy czym w ciągle w tych samych momentach zbierało mi się na płacz - zupełnie tak samo jak ponad dekadę temu. Humor także nie zbrzydł. Nawet powiem więcej, jeszcze bardziej doceniam to co zrobili tłumacze. Patrząc na to, co sie dzieje z obecnymi polonizacjami gier, czy dubbingowaniem filmów kinowych, to nie mogę wyjść z podziwu. Przez ostatnie dwa tygodnie niemal codziennie sobie oglądam niektóre fragmenty z "Króla". Jakoś tak mam, że mi to nie brzydnie i prawdopodobnie nigdy nie zbrzydnie.
    Porównując "Króla Lwa" do obecnych przebojów wyglądam jednak jak człowiek starej daty. Większośćnowych produkcji nie dorasta temu filmowi do pięt. Jakieś Madagaskary, czy nawet "Epoka Lodowcowa", która zrobiona została całkiem sympatycznie, niedorastają mu do pięt! Wystarczy tylko popatrzeć na dialogi, prezentowane w nich słownictwo. Teraz mamy mnóstwo slangu, "cool" określeń, "fajno bracie!", "spoko ziom" itd. Do tego filmowcy raczej bazują na podobnym poziomie jak w "Tomie i Jerrym" czyli żeby było śmiesznie raz za razem dają bohaterowi oberwać po głowie, ku uciesze gawiedzi. W "Królu" mamy oprócz wszystkich już wymienionych przeze mnie zalet piękne piosenki. W końcu te dwa Oscary przyznane w kategoriach muzycznych nie wzięły się z niczego. Mamy tutaj chyba pięć piosenek i trudno mi tutaj wyróżnić jedną, która by odstawała mocno od pozostałych. Kolejny raz pochwalę tłumaczy. Odwalili oni tutaj kawał fantastycznej roboty. Króluje Marek Barbasiewicz, podkładajacy głos pod Skazę, fenomenalni Krzysztof Tyniec jako Timon i Emilian Kamiński jako Pumba, którzy stworzyli niesamowity duet, oprócz tego także pozostali spisali się na medal. Miałbym problem, gdyby ktoś kazał mi wskazać na postać, której głos został tutaj źle podłożony.
    Teraz coś dla tych, którzy nie wiedzą o czym mowa, a nie mają zamiaru się dowiedzieć po przeczytaniu notki albo urodzili się wczoraj Dlatego będzie spory spoiler
    Wystarczy tego spojlerowania. Jeśli ktoś chce to może sobie obejrzeć, albo nie.

    Hakuna Matata!
    A tutaj jeszcze jedna z moich ulubionych scen powodujących opad szczęki:

    Ja jestem Rafiki Kung Fu Karate Mistrz!
    PS Dobra ja wracam do oglądania. Uuu a te są jak z kremem!
  8. FaceDancer
    Snookerem interesuję się już od ładnych paru lat i mimo, że w większość zawodników to obywatele Commonwealthu to sport ten zadziwiająco szybko mnie wciągnął. Zaczęło się od finału Mistrzostw Świata rozgrywanych w Crucible Theatre, kiedy to po emocjonującej walce Matthew Stevens uległ Shaunowi Murphy'emu 16 - 18. Przejdę teraz do clue wpisu, czyli snookerowych bohaterów.

    Ronnie O'Sullivan - "The Rocket" - trzykrotny Mistrz Świata, jeden z najlepszych snookerzystów w historii. Wyróżniają go niesamowity talent oraz niemożliwy do rozgryzienia charakter. Z psychiki Ronnie przypomina mi trochę doktora House'a. Czasem zachowuje się jakby miał wszystkich gdzieś, bywa nieobecny duchowo na meczu, gdy rywal czyści stół lubuje się w obgryzaniu paznokci. Do tego dochodzą kryzysy, rozbrat ze snookerem, dziwne wypowiedzi. O tak, to jedna z najbarwniejszych postaci snookerowego światka. Drugi na liście wszechczasów w ilości wbitych "setek" (brejków 100 lub więcej punktów), trzeci w liczbie wygranych turniejów rankingowych. Chwilowo zatrzymała się ona na 22, ale z pewnością nadejdą kolejne( o ile Osa znów nie zacznie męczyć się swoją grą i po raz wtóry zrobi sobie przerwę od gry). Nr 1 w oficjalnym rankingu World Snooker.

    Stephen Hendry - "The Golden Boy" - w latach 90-krotnych absolutny dominator. Zdobył 7 tytułów mistrzowskich w tym 5 z rzędu. Rekordzista w liczbie uzyskanych brejków stupunktowych oraz w ilości wygranych turniejów rankingowych. Żywa legenda stołu, niestety w ostatniej dekadzie nieco przyblakła. Szkot przypomniał o sobie szerszej publiczności wbijając brejka maksymalnego podczas ostatnich Mistrzostw Świata. Niestety nie poszedł za ciosem i od tego momentu jego gra posypała się jak domek z kart. Mimo upływu lat wciąż w ścisłej elicie. Światowy nr 10.

    Neil Robertson - "The Aussie Ace" - snookerzysta z pokolenia młodych, którzy starają się zamieszać w stawce. Udało mu się zdobyć już kilka tytułów(ostatnie zwycięstwo w Grand Prix 2009), ale Australijczyk osiągnął w sezonie 2008/2009 spory sukces dochodząc do półfinału Mistrzostw Świata, w którym przegrał niestety z Shaunem Murphy. Znany z widowiskowej i ofensywnej gry, która często już kosztowała go przedwczesnym odpadaniem z turniejów. Póki co stara się ze zmiennym szczęściem pracowac nad taktyką. W rankingu oficjalnym sklasyfikowany na 9 miejscu.

    Marco Fu - "Cue-Man-Fu" - pierwszy Azjata z jakim spotkałem się podczas oglądania Snookera. Nie wiem czemu, ale ten zawodnik budzi zawsze moją sympatię. Może dlatego, że bardzo często w czasie meczów z jego udziałem dochodzi do emocjonujących końcówek. W karierze tylko jedno zwycięstwo w turnieju rankingowym podczas Grand Prix 2007, w 2008 przegrał finał UK Championship - najbardziej prestiżowego turnieju po MŚ - z Shaunem Murphy, mimo że prowadził 9-8, to jednak uległ 9-10. W 2006 udało mu się także awansować do półfinału MŚ. Aktualnie 8 w rankingu oficjalnym. Ciekawy jest fakt, że Fu przez długi czas miał jako chyba jedyny zawodnik na świecie dodatni bilans spotkań z Ronniem O'Sullivanem.

    Mark J. Williams - "Welsh Potting Machine" - Dwukrotny Mistrz Świata, zajmuje 5 miejsce w klasyfikacji wszechczasów w ilości zdobytych tytułów, a ma ich 16 na koncie. Zwykle nie trudzi się wbijaniem zbyt wielu setek, ale raczej skupia się na wygrywaniu frejmów. Często lubi zabawiać widownię jakimiś nietypowymi zagraniami. Niedawno groziło mu wypadnięcie poza pierwszą 32 Main Touru, co wg jego słów oznaczałoby zakończenie kariery, ale na szczęście Walijczykowi udało się utrzymać pozycję w rankingu, a w ostatnim sezonie dzięki bardzo dobrej grze awansować na 15 miejsce w rankingu oficjalnym.

    Alister Carter - "The Captain" - zawodnik, który w ostatnich latach gra najlepiej w karierze. Również jeden z moich ulubieńców jeśli chodzi o jego zachowania przy stole i częste zabawna miny jakie robi, gdy nie udaje mu się odpowiednio spozycjonować białej bili. Póki co jedno zwycięstwo rankingowe w zeszłorocznym Welsh Open, oraz wielki sukces jakim było dotarcie do finału MŚ w 2008 roku oraz uzyskanie w tychże mistrzostwach brejka maksymalnego. Zwyczajowo zwany "Alim". Obecnie nr 5 rankingu.

    Stephen Maguire - "On-fire Maguire" - zwycięzca 4 turniejów rankingowych, nr 2 w rankingu oficjalnym, ale nie porywa swoją grą. Już chciał kończyć karierę, gdy pewnego razu Peter Ebdon "katował" go swoim perfekcyjnie szybkim snookerem. Jako jedyny ze stawki ma zgodę Federacji na nienoszenie obowiązkowej muszki z powodu astmy. Ostatnimi czasy Szkot gra dość solidnie, często awansuje do półfinałów, ale nie potrafi postawić przysłowiowej kropki nad "i", do tego zbyt często w trakcie meczu zdarzają mu się pomyłki na relatywnie łatwych bilach.

    Shaun Murphy - "The Magician" - Przebojem wdarł się do światowej czołówki w 2005 roku wygrywając niespodziewanie Mistrzostwa Świata. Do tej pory wygrał trzy turnieje rankingowe i zajmuje także 3 pozycję w rankingu oficjalnym. Ostatnim jego osiągnięciem był awans do finału zeszłorocznych MŚ. Osobiście zawodnik, którego najbardziej nieznoszę z całego Main Touru. Głównie chodzi mi tu o jego zachowaniu podczas dwóch meczów. Najpierw doszło do pewnej scysji z Maguirem, kiedy to ten spytał sędziego czy może iść po kij, sędzia wyraził zgodę, ale następnie Murphy wymógł na nim by zwycięstwo w partii było zapisane jemu, ponieważ Szkot odszedł od stołu. Ostatnia zagrywka Muprhy'ego miała miejsce podczas MŚ 2009, kiedy to podczas półfinału z Robertsonem na pytanie sędziego o to czy Australijczyk może na minutę udać się do szatni (będącej tuż obok areny meczowej) po swój tip Murphy odpowiedział "Równie dobrze możemy pójść sobie na herbatę". Kangur bez słowa kontynuował grę pokonując w tamtym frejmie Anglika. Niestety cały mecz przegrał.

    Peter Ebdon - "Ebbo the Great" - Mistrz Świata z 2002 i finalista z 2006. Wygrał 8 turniejów rankingowych, a obecnie znajduje się na 14 miejscu w rankingu. Wielu nie lubi Ebdona z powodu jego nudnego i powolnego stylu gry. Zdarzają mu się momenty widowiskowej gry, ale bardzo często mecze z jego udziałem to długie rozgrywki taktyczne, a niektórych przeciwników swoją grą potrafi doprowadzić niemal do płaczu (Maguire, O'Sullivan).

    Mark Selby - "The Jester from Lecester" - w ostatnim czasie wystrzelił niczym królik z kapelusza. Najpierw było wicemistrzostwo świata w 2007 roku, kiedy to uległ jedynie Johnowi Higginsowi. Wygrał póki co tylko jeden turniej rankingowy, Welsh Open 2008, ale już dwa razy wygrywał nierankingowy prestiżowy turniej Masters, ostatnio w 2010 roku w dramatycznych okolicznościach z Ronniem O'Sullivanem. "Rakieta" prowadził już 9-6 i do zwycięstwa wystarczał mu już tylko jeden frejm, ale Selby wygrał cztery kolejne partie i to on okazał się zwycięzcą. Zawodnik typowany do roli jednego z liderów światowego snookera, kiedy to ze sceny zejdą obecnie panujący na stołach John Higgins i O'Sullivan.

    Ken Doherty - "The Darlin of Dublin", "Ken-do" - Mistrz Świata z 1997 roku, kiedy to dokonał nie lada wyczynu pokonując w finale Stephena Hendry'ego w pełni formy. Ma na swoim koncie 6 tytułów rankingowych oraz ponad 200 wbitych setek. Znany z umiejętności łączenia taktyki i ofensywnej gry, w ostatnich latach znacznie obniżył loty. Na szczęście w obecnym sezonie znajduje się już na na 31 miejscu rankingu prowizorycznego(44 w rankingu oficjalnym), co daje spore szanse na ponowny awans do pierwszej 32 Main Touru. Może udane MŚ w tym sezonie Ken-do? Nie ukrywam, że Irlandczyk należy do moich ulubionych zawodników i chciałbym, aby częściej przebijał się do fazy telewizyjnej wszystkich turniejów.

    Mark Allen - "All - in", "The Pistol" - Najświeższy nabytek w elicie snookerzystów. Młody, zdolny z Irlandii Północej, który bezkompromisowo wdziera się do czołówki. W zeszłym sezonie był w półfinalefinale MŚ, gdzie sprawił spore problemy późniejszemu mistrzowi Higginsowi, a wcześniej ograł O'Sullivana. Allen lubi się podczas meczu wygłupiać, w zakończonym niedawno Welsh Open podczas czyszczenia O'Sullivana, wiedział że już nie podejdzie do stołu i mecz jest przegrany. Co zrobił? Wziął białą szmatkę, zawiesił na końcówce kija i ku rozbawieniu publiczności zaczął nim wymachiwać w powietrzu obwieszczając swoją kapitulację. Wydaje się, że Allen jest jednym z tych zawodników, którzy w następnych latach będą rozdawali karty w światowym snookerze. Obecnie 11 miejsce w rankingu oficjalnym.

    John Higgins - "The Wizard of Wishaw" - Wreszcie last but not least, panujący nam Mistrz Świata. W ostatnim sezonie dokonał tego po raz trzeci w karierze wyrównując osiągnięcie Ronniego O'Sullivana. Z Anglikiem Szkot ściga się także w kontekście liczby zwycięstw w turniejach rankingowych (ma ich 21 przy 22 rywala). Znany jako mistrz taktyki, ale do tego potrafi znakomicie budowac brejki. Ekspert od wbijania dubli, a także kolejny z moich ulubieńców, do którego sympatią zaraził mnie znany wszystkim na forum Turambar. Na MŚ wszystko rozstrzygnęło się we wcześniejszych meczach, w drugiej rundzie z Jamiem Cope'em przegrywał już 11-12, a młody Anglik ustawiał snookera na żółtej. Jednak bila ześlizgnęła się pechowo i sędzia odnotował faul. Frejma wygrał Higgins a potem następną partię i cały mecz. W ćwierćfinale z Markiem Selbym Higgins także przegrywał 11-12 aby wygrać 13-12. Trochę łatwiej mu poszło z Allenem, a finał to był spacerek i zmasakrowanie Shauna Murphy'ego "Hip - hip hurra". Obecny sezon to wielkie pasmo sukcesów. Docierał do półfinałów Shanghai Masters i Grand Prix, oraz do finału UK Championship. Ostatnio w końcu udało mu się wygrać w Welsh Open, bijąc w półfinale odwiecznego rywala Ronniego O'Sullivana. Zajmuje co prawda 4 miejsce w rankingu oficjalnym, ale w prowizorycznym jest na 1 z gigantyczną przewagą i tylko jakiś kataklizm mógłby mu odebrać pierwsze miejsce.
  9. FaceDancer
    Postanowiłem wrócić do pierwotnych założeń jakie miał przyjąć ten blog - czyli szerzenie ducha enbijowego w narodzie, który jest trochę mało obeznany w temacie. Dlatego dzisiaj zamiast historii będą najbardziej emocjonujące (dla mnie) wydarzenia jakie miały miejsce w NBA w ostatnich latach. Myśląc o "ostatnich latach" miałem na myśli czasy od roku 2000. Nie będę skupiał się na transferach, aferach, gorących sprawach, ale na samej grze. Showtime!
    Rok 2004, playoffs. Półfinały Konferencji Zachodniej pomiędzy obrońcami tytułu San Antonio Spurs, a Los Angeles Lakers, którzy osiągnęli threepeat dwa sezony temu (wygrali trzy kolejne mistrzostwa w latach 2000-2002). W serii do czterech wygranych mamy remis 2 - 2. Mecz rozgrywany w hali drużyny "Ostróg" w Teksasie. Na 5.4 sekundy przed końcem Lakers prowadzą jednym punktem. Później dochodzi do dwóch następujących po sobie niesamowitych rzutach. Najpierw lider gospodarzy Tim Duncan oddaje pod presją Shaquille'a O'Neala niesamowity rzut z odchylenia. Trafia. Wydaje się, że jest już po meczu. Jednak zostaje jeszcze 0.4 sekundy do końca spotkania. Piłka trafia do Dereka Fishera i... zobaczcie.
    http://www.youtube.com/watch?v=3TdZHffwOF8
    Derek Fisher, dla niego 0.4 sekundy to dość czasu
    Również rok 2004. Finały Konferencji Wschodniej pomiędzy Detroit Pistons i Indiana Pacers. Jako, że lepszy bilans w sezonie zasadniczym mieli Pacers, to oni mają przewagę własnego parkietu. Po pierwszym meczu prowadzą 1 - 0, Detroit nie mogą przegrać, bo przy stanie 0 - 2, tylko kilku drużynom w historii udało się odwrócić losy rywalizacji. "Tłoki" prowadzą dwoma punktami, ale tracą piłkę. Reggie Miller w szybkiej kontrze próbuje doprowadzić do remisu. Jednak jak spod ziemi wyrasta Tayshaun Prince.
    http://www.youtube.com/watch?v=HlShHkHSfsQ&NR=1
    Prince vs Reggie Miller
    Rok 2005, sezon zasadniczy. Spotkanie pomiędzy San Antonio Spurs a Houston Rockets. "Ostrogi" zdominowały w tym meczu całkowicie rywali i spokojnie prowadzą 10 punktami. Kibice Rockets zrezygnowani opuszczają halę, ale niektórzy będą tego żałować do końca swoich dni. W ciągu ostatnich 35 sekund Tracy McGrady trafia 4 rzuty rzuty za 3(w tym jeden z faulem) i doprowadza do niemożliwego.
    http://www.youtube.com/watch?v=p_CGxj3dHGA&feature=related
    T-mac on fire!
    Również rok 2005. Sezon zasadniczy i spotkanie Phoenix Suns z Miami Heat. Jedna z najbardziej nieprawdopodobnych akcji jakie widziałem. Musze się też pochwalić, bo akurat to widziałem na żywo w TV. Amare Stoudemire, jeden z czołowych dunkerów w NBA zostaje zablokowany przez Dwyane'a Wade'a, który rzuca z ponad połowy boiska równo z końcową syreną.
    http://www.youtube.com/watch?v=pt9AIUSNzZU&feature=related
    Niesamowita akcja Dwyane'a Wade'a
    Rok 2006. Mecz seonu zasadniczego pomiędzy Dallas Mavericks a Golden State Warriors. Mavs prowadzą dwoma punktami ale Jason Terry nietrafia jednego rzutu wolnego. Piłkę przejmuje Jason Richardson i rzuca równo z syreną zapewniając zwycięstwo drużynie z Oakland.
    http://www.youtube.com/watch?v=tfh2sgpuDBw
    J-Rich i jego buzzerbeater
    Rok 2007, Finały Konferencji Wschodniej pomiędzy Cleveland Cavaliers a Detroit Pistons. "Tłoki" próbują powtórzyć sukces z 2004 roku i zdobyć mistrzostwo. Na drodze stają im LeBron James i jego "dworzanie". Oczywiście i tak "król" musi robić wszystko sam. Tłoki zmierzają pewnie do zwycięstwa, a wtedy kontrolę przejmuje James. Zdobywa 29 z ostatnich 30 pkt dla Cavaliers i w pojedynkę wygrywa mecz. Na nic zdają się potrojenia, albo nawet delegowanie czterech zawodników do obrony na lidera gości.
    http://www.youtube.com/watch?v=d1Px-jPm_TU
    Właśnie dlatego LeBron James nazywany jest Królem
    Rok 2006. Los Angeles Lakers grają z Toronto Raptors. Wówczas to jesteśmy świadkami jednego z najlepszych występów w nowożytnej historii NBA. Kobe Bryant zdobywa 81 punktów w meczu. To drugi najwyższy wynik w historii, po 100 pkt Wilta Chamberlaina.
    http://www.youtube.com/watch?v=FeXZY4eVLlo
    Kobe Bryant number 81
    Coś dla fanów niezniszczalnego Roberta Horry'ego. Najpierw w drodze po mistrzostwo w roku 2002 w Finałach Konferencji "Bog Shot Rob" zapewnia awans do Wielkiego Finału Lakersom. Sacramento Kings prowadzili w tym meczu już różnicą 20 pkt, ale "Jeziorowcom" udało się znacznie zmniejszyć tę stratę, która wynosina na 11 sekund do końca 2 pkt. Najpierw próbują wielcy liderzy Bryant i O'Neal ale nie udaje im się. Piłka trafia do Roberta Horry'ego i...
    http://www.youtube.com/watch?v=xp19op8uK1E
    Big Shot Rob dobija "Królów" z Sacramento
    Następnie już w San Antonio Spurs, Finały NBA 2005, gdzie obrońcy mistrzowskiego tytułu Detroit Pistons walczą z "Ostrogami" z Teksasu. Pierwsze dwa mecze wygrali Spurs, następne dwa Pistons. Mecz nr 5 był trzecim z kolei rozgrywanym w The Palace w Motown(potoczna nazwa Detroit). Gdyby Spurs go przegrali to stanęliby pod ścianą. Na 9.4 sekundy przed końcem Detroit prowadziło w dogrywce dwoma pkt i wszystko wskazywało na to, że "Tłokom" uda się już w drugim finale z rzędu wygrać trzy spotkania u siebie. Wtedy pojawił się Robert Horry... Po tym meczu prasa w Detroit nazwała go "The Horrible".
    http://www.youtube.com/watch?v=BZdik09RGJI
    Big Shot Rob does it again!
    Rok 2007, spotkanie sezonu zasadniczego pomiędzy Detroit a Denver Nuggets. Na 1,2 sekundy przed końcem spotkania Denver prowadzą trzema punktami i jeszcze mają piłkę. Powiecie, że nie da się tego przegrać? No to zobaczcie linka poniżej.
    http://www.youtube.com/watch?v=SvAHMvlm9eY&feature=related
    Oczywiście Rasheed Wallace doprowadził do dogrywki w której jak się domyślacie wygrało właśnie Detroit
    Rok 2008, nowa-stara potęga Boston Celtics walczą z Charlotte Bobcats. Przegrywają dwoma punktami i tracą piłkę. Sytuacja wygląda podobnie jak w powyższym przypadku. Bobcats nie muszą już przeprowadzać żadnej akcji. Zawodnicy z Bostonu musieliby faulować, a to skończyłoby się dwoma rzutami osobistymi i prawdopodobnym prowadzeniem aż czteroma punktami. Jednak piłkę w jakiś sposób przejmują Celtics i Paul Pierce podaje do Ray-Raya Allena.
    http://www.youtube.com/watch?v=DzlSsWnZxt0
    Ray Allen gamewinning buzzerbeater
    Tutaj jeszcze najlepsze 10 akcji z roku 2009, w tym zasłużone pierwsze miejsce dla LeShota LeBrona Jamesa w Finałach Konferencji Wschodniej Playoffs 2009 przeciwko gortatowemu Orlando Magic.
    http://www.youtube.com/watch?v=uUOlRFSpZNc
    Najlepsze 10 akcji w roku 2009
    To by było na tyle. Do zobaczenia przy następnych spotkaniach z Najlepszą Ligą Świata.
  10. FaceDancer
    Wszyscy się lubią bawić w najróżniejsze rankingi najlepszych gier. Postanowiłem i ja zauważając, że od ponad wieku nie napisałem tu nic związanego z tematyką gier komputerowych. Wrzucam tutaj dziesięć strategii, które zapadły mi w pamięć.
    10. Knights of Honor - nieoczekiwanie ta gra wbiła się na moją listę. Niby niepozorna grafika, bitwy nie najlepiej wyglądają, ale ma w sobie to coś. Urzeka rozbudowany świat, gdzie zawsze coś się dzieje, a my nie jesteśmy w jego centrum. Mnóstwo stron, liczba państw jest w zasadzie nieograniczona, ponieważ zawsze może wybuchnąć w jednej z prowincji rebelia i zostanie tam utworzony nowy twór państwowy. Grając kiedyś Zakonem Krzyżackim widziałem jak Moskwa(Ruś Moskiewska) straciła wiele prowincji. Od kraju odłączyła się właśnie prowincja Moskwa i tym samym mieliśmy na mapie dwie Moskwy, z czego jedna była katolicka, a druga prawosławna. Do tego wszystkiego dochodzi mnóstwo aspektów dyplomatycznych, rozbudowane umiejętności szpiegów, rozbudowa gospodarcza i kulturalna miast(kingdoms advantages), etc. Prawdziwy pożeracz czasu.
    9. Emperor: Battle for Dune - wszyscy zachwycają się starą Diuną, ale to nowsza część przypadła mi bardziej do gustu. Dzieło twórców Westwood ma bardzo fajną, trójwymiarową grafikę, a kamerę można obracać do woli i ustawiać ją pod dowolnym kątem. Są trzy strony konfliktu - Domy Atrydów, Harkonnenów i Ordosów. Każda frakcja ma jest kompletnie różna od pozostałych, w zasadzie nie ma takich samych jednostek. Przykładowo Atrydzi mają piechotę Kindżał, która po rozstawieniu daje olbrzymie działo, Harkonenowie miotacze ognia, a Ordosi piechotę z gazem i moździerze. Dalej jest już tylko lepiej. Idealnie wygląda udźwiękowienie. Głosy jednostek są po prostu znakomite ("They're coming with me!" - okrzyk Devastatora przy wciśnięciu autodestrukcji miażdży) Atrydzi mają głosy normalne, można powiedzieć szlachetne, Harkonenowie bandyckie, złowieszcze, a Ordosi jakby rozmyte, przeciągłe. Do tego dochodzą filmiki, gdzie Mentaci przedstawiają nam nasze zadania. Aktorzy grają w nich po prostu znakomicie, a ten grający Mentata harkoneńskiego jest pod tym względem wybitny. Gra jest dość prosta, bo istnieje tylko jeden surowiec - Przyprawa. Do tego walki są bardzo dynamiczne, a zwykle podczas walk towarzyszą nam misje poboczne - np. ochroń obóz Fremenów przed atakiem Tleilaxu, albo wspomóż Sardaukarów w zniszczeniu tleilaxańskiej bazy. Pojawiają się tutaj pomniejsze frakcje, z którymi można nawiązać współpracę Fremeni, Sardaukarowie, Ix oraz Tleilax.
    8. Lords of the Realm 2 - przy tej grze także spędziłem całe lata. Przypomina mi trochę dzisiejszego Medievala. Podczas gry widzimy mapę podzieloną na hrabstwa, budujemy w każdym zamek (5 rodzajów od drewnianej palisady, do prawdziwej fortecy), produkujemy broń, materiały lub zajmujemy się hodowlą bydła lub uprawą zboża. To wszystko "załatwiamy" podczas tur. Gdy dochodzi do bitwy wówczas przenosimy się na mapę taktyczną, gdzie dochodzi do walki. Są oczywiście różne rodzaje wojsk, począwszy na chłopach a skończywszy na rycerzach. Mamy czterech przeciwników, z czego każdy dysponuje inną osobowością - Biskupa, Rycerza, Barona i Hrabinę. Osobowość ta przekłada się na taktykę i np. Biskup lubi stawiać wielkie zamki, zaraz na początku gry, a Rycerz dąży do szybkiej ekspansji. Po wyeliminowaniu wszystkich pretendentów do korony zostajemy samodzielnym władcą kraju.
    Tutaj wielce klimatyczne intro. Dość powiedzieć, że podobało mi się bardziej niż filmiki w Warcrafcie 2.
    http://www.youtube.com/watch?v=zDiLapH-oJs
    7. Battle Realms - Tu coś nowego, bo gra w chińskich klimatach i podoba się Fejsowi?! Skandal! Na szczęście spieszę z wyjaśnieniem, że tutaj nie ma postaci zaprojektowanych w mangowym stylu, są one co prawda bajkowe, ale zrobione raczej w stylu fantasy. Mamy tutaj cztery strony konfliktu - klany Wilka, Lotosu, Smoka i Węża. Każdy ma swoje unikalne jednostki. Fabuła także jest przednia, bo sterujemy synem Węża, zamordowanego władcy, który powraca po latach z wygnania i to od nas zależy czy podążymy sciężką Węża, czy może Smoka. Gra nie opiera się na wyprodukowaniu jak najwięcej jednostek III poziomu, ale trzeba je inteligentnie wymieszać. Są trzy budynki treningowe - rzucając chłopami do każdego z nich otrzymamy inną jednostkę, a gdy ta jednostka wejdzie do innego budynku to zmieni się w jeszcze inną. Na końcu zmienia się w jednostkę III poziomu. Każdej jednostce możemy wybrać jedną z dwóch zdolności, ktore znacząco wpływają na rozgrywkę. Tutaj sentymentalna sprawa, ponieważ numer CDA, w którym recenzowane było Battle Realms, był moim pierwszym numerem CDA w życiu.
    6. Desperados: Wanted Dead or Alive - tytułem wyjaśnienia, jest to gra taktyczna, podobna do Commandosa, w której wcielamy się w postać Johna Coopera i jego kompanów w poszukiwaniu groźnego przestępcy. Wszystko rozgrywa się w pięknej scenerii Nowego Meksyku. Misje są bardzo zróżnicowane, przeciwnicy zmyślni, a rozwiązań mamy mnóstwo. Wracam do tej gry bardzo często, bo nie uważam, żeby najbardziej liczyła się grafika. Przeciwnicy to coś za co uwielbiam tę grę. Jest ich wiele rodzajów, a każdy ma różne swoje zachowania. Np. "Murzyn" - nie za bardzo lubi sprawdzać podejrzane odgłosy i często posyła tam innych lub najzwyczajniej w świecie wyciąga kolta i bacznie obserwuje, "Meksykanin" lubi uciąć sobie siestę, zwykle łatwo nabiera się na różne triki. Jak widzicie każdemu z przeciwników potrafiłem wymyślić własne nazwy To czym ta gra wygrywa z Commandosem to na pewno klimat. Grając w to mam naprawdę wrażenie, że jestem gdzieś na Dzikim Zachodzie i pomagam bohaterom. Do tego udźwiękowienie postaci oceniłbym na 6, podobnie dialogi, gdzie dość często trafia się perełka.
    5. Medieval Total War - jedna z gier, które zmieniły mój punkt widzenia na rozrywkę. Grając w to uświadomiłem sobie, że ktoś zrealizował moje największe marzenie - schemat gry dokładnie taki jak w Lords of the Realm II, ale bitwy zrealizowane na poziomie o jakim mi się wówczas nie śniło, wszystkow w trójwymiarze. Do tego dochodziła kampanią, gdzie walczyliśmy jedną z dwunastu frakcji o podboj Europy. Rozgrywka różniła się bardzo gdy graliśmy pastwem katolickim lub muzułmańskim. Dbanie o gospodarkę, zróżnicowana armia, zawieranie sojuszy, planowanie dalszych posunięć. Przy tej grze spędziłem kilka lat życia.
    4. Warhammer 40,000: Dawn of War - gra dzięki której zapoznałem się z uniwersum Warhamera 40k. Niestety Relic nie za bardzo spisał się wydając kolejne dodatki czego efektem była wielka tragedia, jaką okazał się w moim mniemaniu Soulstorm. Wróćmy jednak do rzeczy przyjemnych. Kampania, w której sterowaliśmy tylko Krwawymi Krukami, była ledwie przygrywką, ale niezłą. Do wyboru mieliśmy cztery rasy, każda zupełnie różna od innych i opierająca się na różnej taktyce Space Marines(siła ognia), Chaos Space Marines (demony), Eldars (szybkość), Orcs (liczebność). Wszystko to powodowało, że grało się bardzo przyjemnie. Dodatkowo Relic zastosował tutaj pewną nowość, jedynym surowcem była energia, którą produkowaliśmy w generatorach, oprócz tego mieliśmy punkty rekwizycji przyznawane za posiadanie strategicznych punktów na mapie.
    3. Warcraft III: Reign of Chaos + dodatek Frozen Throne - Mimo upływu lat w ogóle się nie zestarzała, wciąż gra się w nią wyśmienicie. Nawet ostatnio grałem sobie trochę na Battle.necie, bo w końcu mam lepszy internet i muszę stwierdzić, że multiplayer to esencja tej gry. Mamy tu cztery zróżnicowane strony, dla każdej jest osobna kampania fabularna, która wg mnie zrobiona jest bardzo dobrze, historia potrafi wciągnąć. Bilans jest zrobiony znakomicie, o ile w Dawn of War: Soulstorm istnieje coś takiego jak imba, gdzie każda z ras załatwia inną np. eldar > SM, SM > CSM. to tutaj takich problemów nie ma. Grając Nieumarłymi wiem, że mam praktycznie takie same szanse grając przeciwko Orkom, Ludziom czy Nocnym Elfom. Grafika zrobiona w stylu Blizzarda, pamiętam jak Eld narzekał na jej cukierkowatość w recenzji, ale dzięki temu mijają lata, a to wciąż wygląda dobrze.
    2. Medieval Total War II - gdy dowiedziałem się, że ma wyjść druga część Medievala, byłem trochę zdziwiony. Zdawało mi się, że będzie to odgrzany kotlet, niegodny pierwowzoru, a twórcy będą odcinać kupony od poprzednich części. Jakże się myliłem! Ta gra to po prostu majstersztyk! Wszystko co najlepsze z jedynki + wyeliminowanie denerwujących wad + więcej frakcji + każda frakcja ma swoje unikalne jednostki(oprócz kilku podstawowych). To powoduje, że gram w to i gram i nie mogę się oderwać. Po prostu przechodzę od nowa kampanię grając inną nacją. Do tego możemy dorzucić dodatek Kingdoms, który daje cztery nowe kampanie, oraz liczne mody, które przedłużają rozgrywkę w nieskończoność. Ja obecnie gram w Stainless Steela, gdzie mamy aż 25 frakcji!
    1. Starcraft + dodatek Broodwar - nie mogło być inaczej. W tym jestem podobny do Koreańczyków - całkowitym uwielbieniem dla tej gry. Trzy zupełnie odmienne rasy, zbalansowane w taki sposób, że należałoby to nagrać na kasetę i puszczać twórcom innych gier jako poradnik. Do tego wciągająca i zapierająca dech w piersiach fabuła, z jakże prawdziwymi bohaterami. Jak ginął Tassadar to poczułem jakby mi umierał dobry znajomy. Tylko dwa surowce - kryształy i gaz, więc rozgrywka wyglądała dość prosto. Do tego główna zaleta gier Blizzarda, czyli Battle.net. Twórcom należą się szczególne brawa za stworzenie prawdziwego i spójnego uniwersum. Ta gra po prostu zabija klimatem, jako dowód zarzucę tutaj intro do dodatku Brood War. W mojej opinii najlepsze intro jakie kiedykolwiek powstało.
    http://www.youtube.com/watch?v=EOEGudEoSW4
  11. FaceDancer
    Dawno już tu nie pisałem, więc czas coś skrobnąć. Ostatnio wspominałem dawne czasy. Jako, że jestem już tutaj od 2005 roku, mogę powiedzieć to i owo, o tym co mi się podoba, a co nie.
    Oczywiście wraz ze zmianą forum(a w szczególności serwerów) skończyły się ciągłe problemy techniczne. Dla nowych może okazać to się dziwne, ale wcześniej zawsze w czasie tzw. "przecieków" forum było nie do życia. Caly czas się zacinało, a zalogowanie, a co dopiero przejrzenie tematów było katorgą, lub po prostu niemożliwością. Na szczęście te czasy już minęły.
    Niestety wraz z rozwojem forum zaczęły się nim interesować nowe osoby, które postanowiły zaprowadzić swoje rządy. Nie mówię tu o starych wyjadaczach pokroju Ghosta, CormaCa czy Smugglera, ale ktoś pociąga za sznurki tak, że wygląda to coraz mniej różowo. O czym mówię? Głównym zarzutem, który adresuję do redakcji to pogoń za zyskiem. Rozumiem, że na to wszystko potrzeba kasy, a ciągle panuje kryzys (mityczne sformułowanie), ale jednak nawet w marketingu trzeba zachowywać pewną klasą. Ostatnimi czasy wygląda to coraz... dziwniej? Przykładem mogła być sytuacja, kiedy wprowadzono dźwiękowe reklamy. Potrafią doprowadzić wprost do szału, kiedy nagle bucha ci z głośnika jakiś głos z reklamy i licha muzyczka. Najgorsza jest jakaś eyczna dwuznaczność, która w tym momenciem się pojawia. Propagując na forum używki można zarobić ostem, ale już reklama alkoholu (chociażby wina), którą obejrzy znacznie więcej użytkowników, w tym nieletni, nie stanowi problemu. Pozytyw w tym przynajmniej taki, że wśród młodzieży może uda się być może wpoić wzorzec kultury picia i nie będą wówczas sięgali po dużo mocniejsze rzeczy. Idziemy więc tropem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa - fenomenu politycznego pierwszej połowy lat 90-tych. Nie wszystkie reklamy budzą mój sprzeciw. Taki np. google.bot, o którym toczyły się różne dyskusje w ogóle mi nie przeszkadza.
    Mój drugi zarzut to ukierunkowanie na masowość forum. Robi się wszystko, aby tylko było więcej "kliknięć". Tworzenie miliona nowych tematów, które nie mają sensu. Rozczłonkowywanie starych jak np. w piłce nożnej, gdzie jakiś przemyślny moderator postanowił zrobić osobno "piłkę nożną" i "europejskie". Może jeszcze koszykówkę podzielić na "ligę polską", "Euroligę" i "NBA"? Zrobić specjalny temat o olimpiadzie? Nie bądźmy smieszni. Do tego powołanie działu z zagadkami, gdzie niektóre tematy służą wyłącznie temu, że userzy mogli sobie "postatsić". Został dowołany nowy zaciąg moderatorów, wśród których niektórzy mają nawet własnych fanów, którzy próbują im wejść do tyłka licząc, że "ci wielcy, kiedyś zwrócą na nich uwagę i zaproszą na forumowy Olimp". Oczywiście nie mówię tutaj o wszystkich, bo wielu jest przemyślnych i rozsądnych. Mam nadzieję, że ostatnie określenie siebie przez Lorda Nargogha jako "pomazańca bożego" to forma żartu, a nie wybuch narcyzmu. Liczę też na roztropność moderatorów, którzy będą dostrzegali lizusostwo i odpowiednio je temperowali.
    Pozytywem jest na pewno możliwość pisania własnego bloga. Szkoda tylko, że Hut usilnie starał się zrobić, aby było ich jak najwięcej reklamując kilka razy instrukcję w CDA. Skutkowało to powstaniem mnóstwa blogów - widm, na których wpisy są niezbyt wartościowe. Odstraszyło to użytkowników piszących naprawdę z sensem i ciekawie, bo po prostu uświadomili sobie, że utoną w morzu przeciętności i nijakości.
    To tyle ode mnie. Mam nadzieję, że będzie z tego jakaś pozytywna dyskusja. Być może są rzeczy o których nie mam pojęcia i dlatego w jakimś fragmencie tego wpisu mocno się skompromitowałem. Liczę też na to, że nie dostanie mi się po głowie za wypowiadanie własnego zdania na blogu i to, że jest ono raczej krytyczne wobec forum i zachodzących na nim zmian. Oczywiście możemy popatrzeć na to z drugiej strony - na tym forum udzielam się najwięcej, więc niejako jest ono dla mnie wciąż najlepsze w Polsce. Jednak uważam, że nie ma co rozwodzić się i wylewać tony lukru, bo wychwalanie pod niebiosa zwykle do niczego dobrego nie prowadzi. Według mnie to właśnie rozsądna krytyka jest lepsza, bo pozwala twórcom spojrzeć pod innym kątem na swoje dzieło i wyeliminować ewentualne usterki.
  12. FaceDancer
    Dawno już nie napisałem na blogu, więc czas o czymś wspomnieć. A raczej 'o kimś'. Tym razem padło na trenera Arsenalu Londyn Arsene'a Wengera. Według mnie jego filozofia budowania drużyny kompletnie się nie sprawdza, to tytułem wstępu.

    Arsene Wenger
    Może z Francuzem do końca mi nie po drodzę, jestem w końcu kibicem Evertonu. Jest to postać trochę groteskowa, trochę dziwna, na pewno impulsywna. Nie wyobrażam sobie Premier League bez tego człowieka. Przez lata pojedynki Arsenalu i Manchesteru United, były głównie pojedynkami Ferguson - Wenger. Później pojawił się kolejny przeciwnik Jose Mourinho, więc działo się równie wiele. W ostatnich sezonach szef Arsenalu nie kłóci się już tak bardzo z kolegami po fachu, w jego rolę postanowił wejść Rafa Benitez, hiszpański menedżer Liverpoolu.
    Jeszcze w sezonie 2003/2004 Kanonierom udało się coś niebywałego - nie przegrali w całym ligowym sezonie ani jednego meczu. Od tego czasu trener Londyńczyków zmienił swoją politykę kadrową. Opiera się ona pokrótce na tym, że klub stara się pozyskać młodych, utalentowanych piłkarzy, po dość niskiej cenie, tak aby potem zdobywali oni doświadczenie poprzez grę w Arsenalu. W domyśle miało być chyba tak, że po kilku latach ci młodzi, ale już doświadczeni stają się zespołem, który wygrywa ze wszystkimi. Zamiast tego klub promuje mniej znanych piłkarzy i sprzedaje ich po dużo droższych cenach do innych klubów. Tak było z Emanuelem Adebayorem, który z AS Monaco przeszedł do Arsenalu za 4 mln funtów, do Manchesteru City odszedł za 25 mln. Okazuje się, że młodym brak doświadczenia, co uznaje się za główną przyczynę braku nowych trofeów. Wenger to prawdziwy skarb dla klubowych skarbników, mało wydaje, perspektywicznie sprowadza, normalnie zyski jak w fabryce. Kolejną atrakcją jest widowiskowy dla oka futbol ofensywny. Arsenal lubuje się w posiadaniu piłki i zwany jest mistrzem ataku pozycyjnego.
    To wszystko jednak schodzi na dalszy plan, bo w dalszej perspektywie ta strategia do niczego nie prowadzi. W końcu okazuje się, że brakuje starszych, zaprawionych w bojach piłkarzy, którzy potrafiliby pociągnąć zespół w kluczowych momentach. Takimi liderami byli według mnie Tony Adams i Patrick Vieira, nie będzie nim natomiast Francesc Fabregas, młody gwiazdor środka pola. Po prostu brak mu odpowiednich cech przywódczych. Dlatego kapitanem przez długi czas był William Gallas, człowiek, któremu nie podobały się pewne rzeczy do których dochodziło w szatni i wyżalił się o tym w prasie. Był wielki skandal, Francuz stracił opaskę kapitańską i wydawało się, że poleci z hukiem. Jednak został. Cóż z tego, że Arsenal kreuje piłkarzy jak w chwilę później ich traci? Zamiast trochę to zmodyfikować przez kupno kilku weteranów, Wenger zapędza się coraz dalej w róg. Jeszcze bardziej odmładza skład. Do czego to doprowadzi? Nie mam pojęcia, ale póki co dawni "młodzi" nie wykazywali się lojalnością.
    Czemu powstał ten wpis? Głównie po moich rozmyślaniach po ostatnim meczu Manchesteru z Arsenalem. Jedna myśl zaświtała mi w głowie jasno i chyba nie tylko mnie "Jeśli Arsenal będący na fali, w formie, który jest wyraźnie lepszy daje się ograć MU, które w formie jest co najwyżej średniej, to nie ogra go nigdy." Może trochę przesadzam, zdarzą się jakieś pojedyncze zwycięstwa, ale wygranie rozgrywek ligowych, gdzie trzeba zachować koncentrację i dosłownie wydzierać zwycięstwa od teoretycznie słabszych rywali(tak było m.in. z MU w ostatnim sezonie, wyjazdowe wygrane 1:0 nad Stoke, czy u siebie z Sunderlandem). Piękna gra nie oznacza, że zdobędzie się tytuł. Najdobitniej w ostatnim sezonie przekonał się o tym Liverpool, który na Old Trafford ograł mistrza kraju aż 4:1. Tytułu jednak nie zdobył. Ciekawe jaką drogą pójdzie Arsene Wenger...
  13. FaceDancer
    Chyba można powiedzieć w końcu. Wreszcie kończy się zasłanianie się naszego przywódcy narodu Irlandią. Oczywiście musieliśmy czekać aż na wyniki kolejnego referendum z Zielonej Wyspy, bo zdanie krajowego parlamentu i ratyfikacja dokumentu były dlań nieważne. Liczyła się tylko rycerska postawa wobec Irlandczyków. Teraz polski prezydent zdał sobie sprawę, że wszyscy politycy, nie tylko krajowi, ale przede wszystkim europejscy, będą pamiętać o wygłoszonej przez niego frazie, że podpisze Traktat Lizboński wkrótce po kluczowym dla jego egzystencji referendum. Dalsze ociąganie się doprowadziłoby tylko do ostatecznej kompromitacji głowy państwa na arenie międzynarodowej. Przecież sam podpisał Traktat, negocjowany wówczas przez rząd brata, ogłaszając że jest on jego wielkim sukcesem. Realia polityczne się zmieniły, więc trzeba było trochę nabruździć rządzącym.
    Wraz z podpisem, zostanie już tylko jedna przeszkoda do wejścia dokumentu w życie. Podpis Vaclava Klau(s/n)a, prezydenta Republiki Czeskiej. Zupełnie nie rozumiem, jak jedna osoba może robić co chce i stawać okoniem wobec parlamentu i społeczeństwa, które w większości za Traktatem się opowiadają. Nie dziwią agresywne słowa Cohn-Bendita, który zirytowany taką postawą nie wytrzymał i powiedział o kilka słów za dużo. Wraz z irlandzkim referendum i podpisem Lecha Kaczyńskiego znikną ostatnie zasieki Klausa. Zostanie osamotniony na placu boju w walce z całą Unią i polegnie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Sam opowiadam się za Lizboną, bo dalsza integracja w ramach UE jest koniecznością. Kiedy w siłę rosną azjatyckie giganty, takie jak Chiny czy Indię. Tylko silny, zinterowany twój w postaci zmodyfikowanej Unii, będzie miał szansę nawiązać z nimi realną rywalizacją. Stany Zjednoczone Europy, to jednak dopiero melodia odległej przyszłości...
  14. FaceDancer
    Nie minęły dwa miesiące od mojego wpisu związanego z częstością pojawiania się w Polsce żałób narodowych, a tu niespodzianka, mamy kolejną. Gdy dowiedziałem się z rana w tvn24, że w skutek wybuchu metanu zginęło 12 górników to wywiązał się krótki dialog z moją rodzicielką: "Znowu będziemy mieli żałobę." - "A czemu?" - "Bo zginęło ponad 10 osób, a w takim wypadku prezydent ją zarządzi." Oczywiście powiedziałem to w formie żartu, w ogóle się nie spodziewając, że coś takiego się stanie. Okazało się, że nasi "topowi", wybytni polytycy po raz kolejny potrafili mnie zażenować. Najpierw nasz premier z Gdańska pojechał odwiedzić rannych, tak jakby to były ofiary powodzi stulecia, a następnie połączył się w bólu z nimi i ich rodzinami Lech Kaczyński. Zabrakło mi jeszcze ministra Szczygły, który na konferencji prasowej wyrażałby dezaprobatę z powodu faktu niepoinformowania BBN-u o zaistniałej sytuacji. Ciekawe są ludzkie dzieje. Szczygło ze Stasiakiem zamienili się miejscami. Kiedyś jeden był Szefem BBN-u, a drugi szefem prezydenckiej kancelarii, a teraz mamy sytuację odwrotną.
    Wroćmy jednak do clue programu czyli żałoby. Nie będę tutaj nikogo na siłę bulwersował, że mam gdzieś zabitych górników, itd. Rozumiem też, że prezydent Rudy Śląskiej ogłosił żałobę, bo w skali lokalnej takie wydarzenia powinno się honorować. Jednak znowu dochodzi do sytuacji, kiedy Premier przyjeżdża i mówi słynne gierkowskie "Pomożemy!", bo rodziny nie mogą zostać bez środków. Szkoda, że o innych nie ma takiej troski. Przecież od tego są fundacje, żeby zbierać na ten cel, a nie państwo. Jak tak dalej pójdzie to, gdy jakiegoś pijaka potrąci tramwaj będzie ogłaszana żałoba. (jeszcze tylko brakuje pośmiertnego odznaczenia Orderem Odrodzenia Polski, tudzież innym Virtuti Militari) Jakież to szczytne! W końcu każde życie ludzkie jest bezcenne! Z tego, co zauważyłem już coraz mniej trupów potrzeba do takiego wygłaszania.
    Prezydent oczywiście jak tylko zobaczył Tuska "przejętego" sytuacją w kopalni, to w ramach walki o stołek musiał interweniować i najpierw wygłosić swoje kondolencje, a potem wprowadzić żałobę państwową. Oczywiście do wszystkiego oliwy dolewają media, które chcą "przybliżyć Państwu, okoliczności tej niebywałej tragedii". W kółko robi się programy, analizuje sytuację w górnictwie, a po tygodniu, dwóch nikt już o całej sprawie nie pamięta. Liczyłem jeszcze na jakiś głos rozsądku w Kancelarii, że nie bedą umniejszać rangi żałoby narodowej. Oczywiście to były tylko złudzenia, bo prezydent jest przecież bardzo wrażliwym człowiekiem.
    I tak kończę ten oto wpis. Podejrzewam, że niedługo znów się zobaczym. Tak więc do zobaczenia przy następnej żałobie narodowej!
  15. FaceDancer
    Poruszę tutaj niepopularny temat jaki wiąże się z tolerancją religijną. Zabawny jest fakt, że częściej spotykam się z nią w życiu, niż w przeróżnych telewizjach, które chciałyby w teorii być uznawane za kaganek tolerancji i oświaty. Dzisiejszy wpis poświęcony będzie religii. Nie o tym, że Boga nie ma, bo o to można by się spierać bardzo długo, a na końcu każdy i tak zostanie przy swoim. Raczej o tym jak się sprawy mają w naszym katolickim kraju.
    W teorii Polska jest państwem laickim, ale tak naprawdę mało to ma wspólnego z rzeczywistością. Na szczęście sam spotykałem się z ludźmi, którzy byli na tyle tolerancyjni, że nie przeszkadzało im to, że nie wierzę. Byłem zawsze dość lubiany, więc pewnie traktowali to jako ciekawostkę. Pewnie także to miało wpływ, że nie jestem jakimś fanatykiem, który stara się podpuszczać ludzi, uświadamiając ich, że wierzą w jakieś zabobony. Niech sobie wierzą, to ich sprawa. Gorzej ma się z mediami, gdzie panuje przekonanie, że Polak = katolik. Co ciekawe, w robionych niedawno sondażach okazało się, że religia wcale nie zajmuje wysokiego miejsca dla Polaków. Po prostu Polacy uważają, że bycie katolikiem jest w pewnym stopniu naturalne, choć nie pociąga to za sobą jakichś głębszych przemyśleń(uogólniam).
    Jestem szczególnie wyczulony na to jak ktoś stara się mnie nawrócić, albo uznać coś za oczywiste. Przykładowo program na tvn24, gdzie poruszona była kiedyś reklama brytyjskich ateistów na autobusach. Dziennikarka stwierdziła wówczas rozbawiona, że chyba nie bardzo dociera to do Brytyjczyków, skoro aż muszą się reklamować. Kobicie chyba się mózgownica wyłączyła, bo nie pomyślała, że różne kościoły wyznaniowe robią podobnie. Każdy kto śmie stwierdzić coś w mocnych słowach na temat Kościoła w Polsce jest traktowany jak fanatyk. Posłanka Senyszyn robi tutaj dobrą robotę, bo jej słowa są dosadne, mają siłę przebicia i mocno uwierają niektórym osobom. Oczywiście kreuje się przekonanie, że jest szalona lub co najmniej dziwna, tak aby obniżyć jej wiarygodność.
    Już pominę tutaj te wszystkie katolickie programy w TVP, która ile może stara się promować życie na katolicką modłę. Najbardziej irytują mnie poczynania samego kleru, który traktuję Polskę jak swój własny folwark. Wyciąga łapska po kolejne majątki, tylko po to, by zaraz odsprzedać je pod supermarket. Budowanie Świątyni Opatrzności Bożej z państwowych pieniędzy, religia w szkołach. To wszystko powinno być finansowane przez Kościół a nie państwo.
    Najbardziej denerwuje mnie, jak już wspomniałem, nawracanie na siłę. Niekiedy objawia się to nawet nawracaniem pośmiertnym. Podam tu przykład zmarłego Zbigniewa Religi, który miał dość odwagi, by nie ukrywać tego, że jest niewierzącym. Ponadto przed śmiercią udzielił wywiadu, w którym dziennikarz ogólnopolskiej gazety(chyba "Dziennika") ciągle zadawał mu pytania, które miały skłonić wybitnego chirurga do zmiany zdania. Ten odpowiadał, że po śmierci nie będzie już nic. Jak profesor odszedł już z ziemskiego padołu najpierw "Fakt" zamieścił nekrolog "ś.p. Zbigniewa Religi" (jak wiadomo ten skrót umieszcza się tylko przed zmarłym, który był katolikiem), a następnie ponownie w "Dzienniku" wypowiadał się jeden z arcybiskupów, który snuł domysły na temat, co w chwili śmierci myślał Religa. Doszedł do wniosku, że "Profesor w swych ostatnich chwilach pojednał się z Bogiem" czy też kilku podobnych bzdur. Ludzie, po prostu pomyślcie, że nie wszyscy muszą wierzyć w bajki i zdajcie sobie sprawę z tego, że można spokojnie żyć ze świadomością tego, że po śmierci nie będzie już nic. Nawet jeśli perspektywa Nieba wydaje się dużo łatwiejsza.
    EDIT: Właśnie wyczytałem, że Papa Benedykt XVI jedzie z pielgrzymką do Czech. Z tego co powiedział rzecznik Watykanu, po to żeby podpisać konkordat. Chodzi tu głównie o zwrot majątków. Mam jedną radę dla naszych braci Czechów - nie dajcie się omamić, bo będzie tak jak w Polsce. Gdzie "zwrot" majątków obejmuje więcej ziem niż w praktyce zagrabiono. Wynika z tego, że Papieżowi chodzi tylko o jedno: Cash.
  16. FaceDancer
    Leo Beenhakker już od czasu pamiętnego zwycięstwa nad Portugalią 2:1 w Chorzowie w 2006 roku został ogłoszony piłkarskim bogiem. Kimś kto wyprowadzi nas z mroków Średniowiecza, zaniesie cyganek oświaty na futbolową pustynię, czy też tzw. "bagienko". Pierwszy w historii awans na ME* tylko utwierdził wszystkich w przekonaniu, że ta droga jest słuszna. Mimo, że sam kiedyś należałem do fanów Don Leo, to teraz uważam, że nadszedł czas na jego odejście.
    Czemu teraz jestem przeciwnikiem Holendra? Na pewno nie dzięki działalności pana Borka i jego teamu, czyli żel.pl, bo to co robili podczas Euro, czyli kpienie z drużyny narodowej i trenera, tandetne żarty, "gwiazdy" w postaci Hajty, Kowalczyka czy Koźmińskiego, które nasłuchały się mnóstwa komplementów (ikona Schalke, najlepsza lewa noga ligi włoskiej, itp.), aż dziwne, że nie zostaliśmy wtedy Mistrzem Świata, takie mieliśmy wybitne postaci. Abstrahując od tego cyrku. Dopiero po tym co nadeszło po Euro, zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. Chamskie i arogancyjne wypowiedzi podczas wywiadów z dziennikarzami, coraz dziwniejsze powoływania (Piotr Polczak international level), przywiązanie do starych nazwisk. Zupełnie jakby trenera przestało interesować dobro naszej kadry.
    Trafiliśmy na grupę dużo łatwiejszą niż w eliminacjach do Euro. Teraz dostaliśmy Czechów, którzy przechodzą bardzo poważny kryzys, wtedy mieliśmy zawsze groźną Portugalię. Słowacy nie należą do potęg europejskich, ale raczej do solidnych średniaków, gdzie im do Serbii, która ma mnóstwo utalentowanych zawodników. Finlandia w tamtych eliminacjach grała zadziwiająco dobrze i mogła każdemu urywać punkty, tutaj podobną rolę odgrywa Irlandia Północna. Nawet mecze układały się pomyślnie, ale piłkarze robili wszystko co w ich mocy, aby tylko stracić punkty. Inaugurację ze Słowenią zremisowaliśmy 1:1, mimo prowadzenia po wykorzystanym przez Żewłakowa rzucie karnym. Ze Słowakami na 10 minut przed końcem prowadziliśmy w Bratysławie 1:0, po to by frajersko stracić dwie bramki w końcówce, nie bez winy Artura Boruca. Podobnie było w Belfaście, gdzie po strasznym kiksie naszego bramkarza i głupich błędach defensywy przegraliśmy 2:3. Grupa jest jednak na tyle słaba (niektórzy mówią, że jest wyrównana, dla mnie jest po prostu słaba), że mimo tylu wtop wciąż była ogromna szansa na pierwsze miejsce. Znowu się nie udało mimo bardzo korzystnego wyniku z Bratysławy, gdzie Słowacy podzielili się punktami z Czechami remisując 2:2. Nie byliśmy w stanie wbić Irlandczykom z Ulsteru jednej bramki więcej niż oni nam. Jeśli nie wygrywać z takim rywalem u siebie, to z kim możemy wygrać?
    Tutaj dochodzimy do kulminacji, ostatniego niepowodzenia z Irlandią, które przelało czarę goryczy. Z tego jak prezentowali się poszczególni zawodnicy śmiem twierdzić, że sam skonstruowałbym lepszy skład niż to, co zaprezentował nam trener Benhakker. Czemu na lewej obrony wciąż gra strasznie słaby Jacek Krzynówek? Facet jest bez formy, czasem wyjdzie mu jakiś drybling, ale zupełnie nie pamięta o obronie. Czemu nie dać szansy dobrze spisującemu się w Lechu Sewerynowi Gancarczykowi, który w drużynie Wicemistrzów Polski spisuje się bardzo dobrze? Oczywiście w kadrze nie ma Sławomira Peszko, który jest chyba najlepszym zawodnikiem ligi po pierwszych kolejkach, strzela, drybluje i asystuje. Śmiem twierdzić, że poradziłby sobie lepiej od biedującego w sobotę Błaszczykowskiego. Do tego gra systemem 4-5-1, z jednym napastnikiem i dwoma defensywnymi pomocnikami. W ogóle nam to nie wychodzi. Osamotniony napastnik nie jest w stanie wiele zdziałać, dlatego osobiście ja wolałbym widzieć atak w składzie Paweł Brożek i Robert Lewandowski. Po co Murawski, pałętający się po murawie bez celu? Mieliśmy zawalczyć o środek pola, a w pierwszej połowie nie zauważyłem żadnego pressingu na rywala! Może nie jestem alfą i omegą, ale dałbym sobie rękę odrąbać, że ten skład poradziłby sobie lepiej niż wybrańcy Leo podczas spotkania w Kotle Czarownic.
    Uważam, że nadszedł już czas, żeby pożegnac się z Holendrem. Powrócić do Polskiej Myśli Szkoleniowej, mimo tego, że nie jestem jej fanem. Już wolę widzieć na stanowisku jakiegoś selekcjonera, który będzie patrzył na to jak w danym czasie prezentują się piłkarze, a nie przywiązywał do nazwisk. Choć jak słysze propozycję by następcą Leo został "Doktor" Majewski, to przypominam sobie słowa kibiców Cracovii podczas meczu ligowego: "Panie Januszu, poślij Stefana do buszu!" Najlepszym kandydatem na nowego selekcjonera jest według mnie Maciej Skorża. Wcześniej zdążył już "liznąć" atmosferę w kadrze i podpatrzyć jak to jest, jak był asystentem Pawła Janasa. W Polsce udało mu się zdominować ligę wraz z Wisłą Kraków. Jedynym problemem jest to, czy właściciel klubu przy Reymonta, Bogusław Cupiał, zdecyduje się puścić trenera. Smuda nie jest dla mnie tym człowiekiem, który miałby objąć reprezentację. W Lechu stosował system z jednym napastnikiem, więc teraz mógłby dalej męczyć nas tym samym systemem co Beenhakker. Chociaż "Franz" już wiele razy pokazywał, że łeb ma nie od parady.
    Tak czy siak musimy czekać do końca eliminacji. Póki wciąż mamy szanse na baraże nie ma sensu zmieniać Holendra na stanowisku. Zresztą zwolnienie wiązałoby się z jakąś odprawą, a PZPN nie ma zamiaru wydawać na to kasy - są inne potrzeby (wiadomo jakie). Możemy się już tylko modlić o zwycięstwo w Mariborze nad Słowenią, oraz cud w Pradze, oraz tryumf u siebie nad Słowacją. Jeśli zaprezentujemy się w jednym z tych spotkań podobnie jak na ostatnim meczu z Irlandią Północną, to możemy już życzyć Słowakom powodzenia w RPA...
    * - W końcu nawet Złota Drużyna Górskiego tego nie dokonała, co prawda wtedy grało 8 zespołów i w barażu spotkaliśmy się z wicemistrzami świata - Holandią, u siebie wygraliśmy 4:1, a na wyjeździe polegliśmy 0:3 i dlatego to Oranje grali w turnieju.
    EDIT: W zasadzie powinienem napisać drugą notkę, ale w sumie tytuł pierwszej wpisuje się w to co się stało po meczu w Mariborze. Nawet ja nie myślałem, że Benhałer odwali taką hałę i poleci z wielkim hukiem. Zaraz po meczu dziennikarze nsportu (w mojej opinii najmniej profesjonalnej redakcji sportowej w Polsce; w tvn24 zadzwonili do Radka Majewskiego gratulując mu objęcia posady selekcjonera) przeprowadzili wywiad z Grzegorzem Latą, który wściekły zapowiedział, że to koniec Holendra. Później zaczęło się biadolenie skrzywdzonego przez życie staruszka Leo, który uważa, że nie powinno się tak zwalniać trenera, ale powiedzieć mu to osobiście. Ciekawe tylko jak Lato miał to zrobić, jak nasz treneiro zaraz po meczu uciekł do hotelu, chowając się przed działaczami, żeby ci nie mogli go zwolnić. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby wrócić do Polski, tylko w try miga prysnął do Holandii. Podobno Lato nie zachował się na poziomie, co zarzucał mu Beenhakker, ale sam w radiu holenderskim powiedział, że decyzja Laty była spowodowana zbyt dużą ilością spożytego alkoholu! Czy to jest ten "international level" debaty, o której chodziło dyrektorowi/trenerowi Feyenoordu?
    Wróćmy jednak do samego spotkania. Sam nie byłem najlepszej myśli, ale nie spodziewałem się takiego lania, ze strony przeciętnych Słoweńców. Pokazali oni nam jak powinno się grać, kiedy drużynie zależy na zwycięstwie. Zrobili dokładnie to co powinny zrobić "Orły" Beenhakkera w meczu z Irlandią Północną. Od początku usiedli na nas i cały czas atakowali. Nasi grajkowie nawet się nie wysilali, nawet nie udawali, że im zależy. Po prostu dali się ograć, poddali mecz walkowerem, a później tłumaczyli się w stylu Żewłakowa "Nie wiemy co się stało...". Ja wiem. Albo to bezmózdzy kretyni, którym ośrodki umysłowe w trakcie meczu się powyłączały, albo sabotażyści specjalnie przegrywający mecz. Nie wiem co gorsze. Naturalnie można by było ich uznać za fajtłapy, ale tylko wówczas, gdyby było widać, że posiadają ambicję, sportową złość, żeby pokazać, że tanio skóry nie sprzedadzą. Nie pokazali nic i to właśnie jest najbardziej bolesne.
    Kto po Beenhakkerze? Wymieniane są różne nazwiska. Wśród, których jedno brzmi naprawdę złowieszczo: Stefan Majewski. Człowiek specjalizujący się w demontowaniu zespołów i konfliktujący ze wszystkimi. Tak było właśnie w Cracovii, gdzie zrozpaczeni kibice wymyślali coraz bardziej prześmiewcze przyśpiewki w stosunku do trenera. Mam nadzieję, że następnej notki nie będę musiał tytułować "Doctor Who?"
  17. FaceDancer
    Nie tak dawno poruszany był temat parytetów dla kobiet w polityce. Polskie feministki i nie tylko domagały się 50% miejsc na listach partyjnych dla kobiet. W sumie opowiadam się za równouprawnieniem, ale takim, które będzie sprawiedliwe. Uważam prof. Magdalenę Środę za osobę rozsądną, tym bardziej zdziwiło mnie poparcie przez nią tego pomysłu. Kobiety mają dziwną moralność. Przynajmniej niektóre. Z jednej strony chcą być traktowane na równi z mężczyznami, a z drugiej chcą by mężczyźni ustępowali im miejsca, przepuszczali przodem przez drzwi, itd. Taka moralność Kalego stosowana przez większość mieszkańców naszej planety(tutaj akurat wypominam to kobietom, ale w wielu innych dziedzinach inni zachowują się podobnie).
    Dziwnym pomysłem byłoby przyznawanie 50% miejsc kobietom na listach, które miałoby być usankcjonowane prawnie. Jeśli przykładowo nie znalazłbym dość kandydatek do obsadzenia tych miejsc w swojej partii, to ciekawe co miałbym wtedy zrobić? Może zmniejszyć ogólną liczbę miejsc? Kobietom nikt nie zabrania angażowania się w politykę. Silvio Berlusconi już znalazł sposób i zaczął angażować do partii młode, atrakcyjne i często chyba niezbyt zmyślne przedstawicielki płci pięknej. Mogę tu ponarzekać na to, że obniży się przez to jakość kobiet w polityce, ale po chwili zastanowienia (i przypomnienia sobie niektórych "dam" obecnych w Sejmie) chyba gorzej już być nie może (czy aby na pewno?).
    Pamiętam protesty zawodniczek przed turniejem wimbledońskim, jednym z czterech najważniejszych turniejów tenisowych w roku. Poszło o to, że zwycięzca turnieju dostawał o kilkadziesiąt tysięcy funtów więcej (przy nagrodzie sięgającej ok. 700 tys. funtów) od zwyciężczyni. Jakiż był wtedy lament, że to męski szowinizm i brak równouprawnienia. W końcu organizatorzy mając dość tego płaczu zdecydowali się na równy podział puli. Tylko czy aby na pewno jest to sprawiedliwe? W turniejach wielkiego szlema, gdzie rywalizują mężczyźni panuje odmienna zasada od tej w normalnych turniejach. Gra się do trzech wygranych setów. Różnica jest ogromna. Zamiast maksymalnie trzysetowego starcia(2-1), może dojść i dochodzi do pojedynków nawet pięciosetowych, które nieraz trwają nawet po 5 - 6 godzin (3-2). U kobiet czegoś takiego nie ma, grają podobnie jak w zwykłych turniejach, czyli do dwóch wygranych. Rzadko kiedy zdarza się, żeby mecz kobiet trwał dłużej niż 3 godziny. Jeśli dodać, że w całym turnieju finaliści rozgrywają po 6 meczów, to różnica ta jest niebotyczna. Jak zwykle faceci muszą się naharować, a kobiety wkładają w to nieporównywalnie mniej wysiłku. Oczywiście wszystko dlatego, że są słabsze fizycznie od panów i po prostu większość zawodniczek nie dałaby rady rozgrywać tak męczących pojedynków. To oczywiście nie przeszkadza paniom wyciągać łapę po kasę z tytułu równouprawnienia. Nie lepiej więc przyznać, że kobiety są po prostu słabsze fizycznie? Ale nie, przecież to takie szowinistyczne stwierdzenie, nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością...
  18. FaceDancer
    Piszę ten wpis już po tym jak opadły emocje wczorajszego finału rzutu dyskiem w Mistrzostwach Świata w Lekkoatletyce, odbywających się właśnie w Berlinie. Gdzie start tego oto gentlemana przyprawił mnie o szybsze bicie serca.

    Wydawało mi się, że Polak jest bez najmniejszych szans na medal z powodu kontuzji, więc na nic nie liczyłem. Jednak już na początku mocno się zdziwiłem kiedy wynikiem 68,77 m padł nowy rekord Polski. Dalej zaczęło się nerwowe oczekiwanie na rzuty przeciwników. Kanter i Alekna, dwaj wielcy mistrzowie nie potrafili nawet pokonać granicy 67 metra. Od początku było wiadomo, że największe zagrożenie stanowić będzie niesiony dopingiem publiczności Niemiec Robert Harting. Jednak przez pierwszych 5 kolejek nie potrafił pobić pierwszego rezultatu Polaka, a ten w chwilę później rzucił ponad 69 metrów z małym hakiem(15 cm) i wydawało się, że rywale już się nie podniosą. Niestety nie skończyło się happyendem. Rzucający tuż przed Piotrem Małachowskim Niemiec ustanowił życiówkę i poprawił wynik o 28 cm. Stadion oszalał. Małachowskiemu nie udało się już rzucić dalej. Nasz mistrz i tak spisał się bohatersko, bo wydawało się, że z kontuzją palca w ogóle nie powinien startować. Przed konkursem bralibyśmy ten medal w ciemno, jednak po jego zakończeniu pozostał niedosyt. To już drugi raz kiedy o centymetry przegrywamy złoty medal. Wcześniej Tomek Majewski przegrał z Cantwellem o 12 cm!
    No i tu taj dochodzimy do tytułu wpisu. Powinienem wyjaśnić czemu jest taki kontrowersyjny. Po pierwsze dlatego, że skandale przyciągają uwagę i rodzą dyskusję. Jednak główną przyczyną jest to co odczuwałem świeżo po zakończeniu konkursu. Czyli komentarze zbliżone poziomem do Super Expresu czy Faktu, wśród ktorych "złodziej" w określeniu Hartinga był chyba najbardziej łagodny. Muszę się usprawiedliwić. Podczas oglądania konkursu przez 1,5 godziny byłem kłębkiem nerwów bo "a nuż ktoś rzuci dalej", ale to co się stało zabolało podwójnie, bo zabrakło tylko jednego rzutu. Czy tylko ja uważam, że jak ktoś przegrywa ostatnim rzutem to tylko my? Najbardziej żal mi jednak Piotra, bo to kolejny raz, kiedy kończy drugą co do wielkości imprezę na drugim miejscu. Mam nadzieję, że w następnych latach to on będzie oddawał takie rzuty w ostatnich kolejkach.
    Kolejnym tematem nawiązującym do tytułu jest sprawa Moniki Pyrek i przyznawania(czy raczej nie przyznawania jej medalu). Okazało się, że nasi jakże zorganizowani sąsiedzi zapomnieli "dorobić" srebrny krążek dla Polki, która zajęła ax equo z Amerykanką Chelsea Johnson. W zamian za to chcieli ją udekorować brązowym. Dodatkowo spiker przedstawił naszą zawodniczkę jako tę, która zajęła trzecie miejsce. Co prawda się poprawił, ale tyczkarka nie chciała wejść na podium. Dopiero oklaski od publiczności ją do tego skłoniły. Nie wiem czy coś nie jest na rzeczy, bo w końcu Pyrek i Johnson wyprzedziły w konkursie reprezentantkę gospodarzy, która ostatecznie zajęła czwarte miejsce. Zrzucę to jednak nie na przemyślną złośliwość, ale na brak kompetencji organizatorów.

    Jeszcze widok tych medali. Kto wymyślił, żeby to były prostokątne? Czy ktoś jeszcze uważa, że wyglądają okropnie?
  19. FaceDancer
    Takim właśnie tekstem witał nas Dariusz Szpakowski, kiedy jeszcze mecze najlepszej koszykarskiej ligi świata były transmitowane przez TVP. Bohaterów tamtych lat było wielu: Admirał Robinson, Hakeem "The Dream" Olajuwon, Pat Ewing, Scottie Pippen, Clyde "The Glide" Drexler, Karl Malone. Ich wszystkich przyćmiewała jednak jedna osoba - Michael Jordan. Trochę wspominałem o nim w pierwszej notce, więc teraz już wracając do tematu - edukację polskich mas czas zacząć!
    Finały NBA 1993

    Finały 1993 czyli MJ vs Charles Barkley
    W roku 1993 doszło do starcia pomiędzy aspirującymi do tytułu Phoenix Suns, drużyny która miała najlepszy bilans sezonu zasadniczego, w którym odniosła 62 zwycięstwa oraz obrońców tytułu i dwukrotnych już mistrzów Chicago Bulls. "Słońca" do boju prowadził MVP sezonu zasadniczego Charles Barkley, a do pomocy miał między innymi takich asów jak rozgrywający Kevin Johnson, rzucający obrońca Dan Majerle, doświadczony Danny Ainge czy znakomity debiutant Richard Dumas. Naprzciw nim stanął król strzelców NBA Michael Jordan wraz ze swą świtą w postaci gwiazdorów Scottiego Pippena, dominującego pod tablicami Horace'a Granta oraz niezłego rozgrywającego B.J. Armstronga.
    Pierwsze dwa mecze miały odbyć się w Phoenix. Pierwszy został dość łatwo wygrany przez "Byki" 100-92, głównie za sprawą strzeleckich popisów Michaela Jordana i Scottiego Pippena, którzy w sumie zdobyli 58 punktów. Suns nie pomógł nawet popis debiutującego w tym roku w NBA Dumasa, który rzucił 20 pkt. Do meczu nr 2 drużyna z Arizony przystępowała z nożem na gardle, wiedząc, że odrobienie strat 0-2 po dwóch porażkach u siebie będzie prawie niemożliwe. Mecz był bardzo zacięty, a losy zwycięstwa ważyły się do końca. Michael Jordan i Charles Barkley zdobyli po 42 pkt, Horace Grant zanotował 24 "oczka" a Danny Ainge 20. Ten ostatni został jednak zablokowany w ostatniej akcji przez Scottiego Pippena i drużyna z wietrznego miasta mogła cieszyć się z prowadzenia 2-0, wynik tego meczu brzmiał 111-108 dla Chicago.

    Majerle rzuca 6 trójek w meczu nr 3

    MJ wjeżdża pod kosz wymuszając faul Barkleya
    Sytuacja po dwóch pierwszych meczach zrobiła się krytyczna. Barkley i spółka nie mogli pozwolić na przegranie kolejnego meczu, bo to oznaczałoby w konsekwencji łatwe zwycięstwo przeciwników. To nie tak miało być, nie mogli na to pozwolić. Przecież to miał być ich sezon. Doszło do najlepszego meczu w historii finałów i prawdopodobnie całej koszykówki. Mecz nr 3 obfitował w mnóstwo emocji, sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Dość powiedzieć, że Suns wyszarpali zwycięstwo Bulls po trzech dogrywkach! Nie pomogło 101 pkt, które w sumie rzuciło trio Jordan, Pippen, Armstrong. Właśnie w tym meczu Thunder Dan Majerle wyrównał rekord liczby rzuconych trójek w meczu (6), w drużynie "Słońc" nie było zdecydowanego lidera punktowego, ale dużo więcej zawodników zdobywało punkty. Trzech przekroczyło granicę 20 pkt, a trzech kolejnych rzuciło 10 lub więcej pkt. Mecz nr 4 to Michael Jordan wygrywający niemal w pojedynkę z drużyną Suns. "Byki" wygrały 111-105, a MJ zanotował 55 pkt. Wszyscy zaczęli mówić o tym do jakiego szaleństwa może dojść jak Chicago Bull wygrają tytuł przed własną publicznościa. Barkley zażartował wówczas, że muszą wygrac, aby uratowac miasto. Jak zapowiedział tak zrobił. Sam rzucił 24 pkt, a dwóch jego kolegów Kevin Johnson i Richard Dumas po 25. W Bulls poza Jordanem i Pippenem w ofensywie właściwie nikt nie istniał. Dlatego końcowy wynik brzmiał 108-98 dla gości.

    John Paxson trafia decydującą trójką
    W meczu nr 6 Chicago Bulls musieli po raz wtóry zmagać się z przeciwną sobie widownią. Po zwycięstwie w meczu nr 5 szanse Suns dramatycznie wzrosły. Wystarczyło wygrac tylko następne dwa mecze u siebie. Po trzech kwartach Bulls prowadzili 87-79, a w czwartej zaczęły dziać się cuda. Ekipa z Chicago nie mogła zdobyć punktu przez prawie 6 minut gry, pudłując pierwsze 9 rzutów. Suns mieli serię punktową 9-1 i doprowadzili do remisu po 88. Znakomita gra w obronie gospodarzy doprowadziła do strat gości. Dzięki czemu Barkley i jego drużyna wygrywali 98-94. Michael Jordan przełamał niemoc strzelecką i zmniejszył straty do 2 pkt. W kolejnej akcji nie popisał się Dan Majerle, który zaliczył airballa(piłka nawet nie dotknęła obręczy). Wynik brzmiał 98-96. Piłkę mieli Bulls. W całej czwartej kwarcie punkty dla Byków zdobywał wyłącznie Michael Jordan(zaledwie 9!). Wydawało się jasne, że to on będzie rzucał. Jordan podał jednak piłkę do Pippena, a ten do będącego blisko kosza Horace'a Granta. Grant jednak nie chciał rzucać. W tym jak i poprzednim meczu zanotował hanbiące statystyki rzutowe, zdobywając zaledwie po punkcie, trafiając rzut wolny. Odrzucił więc piłkę na obwód do Johna Paxsona, który na 3.9 sekund przed końcem trafił za trzy! Suns mieli jeszcze czas na reakcję. Kevin Johnson minął rywala, złożył się do rzutu i wówczas chwilę chwały miał zawodzący w ostatnich meczach Grant. Zablokował on KJ-eja przy próbie rzutu i... koniec! Chicago Bulls are Champions of Basketball World!
    Jeszcze trochę miodku, czyli 10 najlepszych akcji Finałów 1993.
    http://www.youtube.com/watch?v=t4N6N5nLAbU
  20. FaceDancer
    Ostatnio wiele się mówiło o zakłamywaniu historii w związku z sowiecką agresją w 1939 roku i 17 września. Także o tym, żeby truć Putinowi dupę jak przyjedzie do Polski. Skłoniło mnie to do przypomnienia sobie o pewnych ważnych kwestiach, które zadecydowały czemu w 39' znaleźliśmy się w takim a nie innym położeniu.
    Nasza polityka nie opierała się na kompromisach. Tuż po I wojnie światowej dochodziło do starć z Czechami i Ukraińcami, każdy chciał zabezpieczyć i zorganizować w poszczególnych rejonach tymczasowe władze. Z tymi pierwszymi udało się rozstrzygnąć to jakoś polubownie, ale już wkrótce nasi południowi sąsiedzi złamali te ustalenia i czekano na rozstrzygnięcia konferencji wersalskiej. Polska delegacja robiła tam co mogła, by rozepchnąć nasze granice najdalej jak się da. Z jednej strony w regionach, w których przeważała ludność polska argumentowano to kryterium etnicznym, a tam gdzie Polaków było mniej - historycznym. Jak powiedział jeden z głównych graczy i ówczesny prezydent USA Thomas Woodrow Wilson: "Pokazali mi mapę, na której zaznaczyli pół Europy". Wilson nie do końca orientował się w złożoności polityki europejskiej. Dlatego decydującą rolę odgrywał tutaj brytyjski premier David Lloyd George, który nie był zbyt przychylny Polakom i hamował zapędy naszej delegacji. Pod koniec obrad nowopowstałe kraje zmuszone były podpisać tzw. Traktat Mniejszościowy, który zobowiązywał je do respektowania praw mniejszości narodowych. Paradoksalnie traktatu tego nie musiały podpisywać Niemcy. W późniejszych latach miał on duże znaczenie ponieważ na Polskę było najwięcej skarg do Ligi Narodów. Słali je głównie Niemcy i Ukraińcy.
    Czemu uważam polską politykę za nieudolną? W końcu konferencja wersalska okazała się naszym niemałym sukcesem. Inaczej oceniam to co się działo później. Zajęcie Wilna przez "zbuntowanego" generała Lucjana Żelichowskiego. Tym samym stosunki polsko-litewskie właściwie przestały istnieć. Atmosfera niechęci panowała też pomiędzy nami a Czechosłowacją. Co prawda Czesi nie pozostawali bez winy wtargając podczas wojny polsko-bolszewickiej do Zaolzia, ale my także popieraliśmy dążenia separatystyczne Słowaków i terytorialne Węgrów. Tym samym dwa kraje, które powinny działać wspólnie w ścisłym sojuszu wciąż pozostawały osamotnione, ku uciesze Niemców. Z Rumunią mieliśmy podpisany sojusz w razie agresji radzieckiej, a w przypadku ataku Niemców Rumuni mieli zachować przyjazną neutralność. Jak to wszystko wyglądało przekonaliśmy się, kiedy polskie władze zostały niespodziewanie internowane na terenie Królestwa Rumuni.
    Głównym autorem naszych poczynań, po śmierci marszałka Piłsudskiego, był pułkownik Józef Beck. Kontynuował on z uporem maniaka taktykę utrzymywania równej odległości między Moskwą a Berlinem, czyli nie przedkładanie jednych ponad drugich. Dlatego Polska po podpisaniu paktów o nieagresji z oboma mocarstwami nie zdecydowała się na sojusz z żadnym z nich. Poprawa stosunków z Niemcami nastąpiła, paradoksalnie, dopiero po upadku Republiki Weimarskiej i dojściu do władzy Hitlera. Niemiecki Fuhrer wydawał się być bardzo przychylny Polsce, a Józef Beck uznał go nawet za "prawdziwego męża stanu, który zdaje sobie sprawę jakie konsekwencje wywołałaby wojna w Europie". Dokładnie tak przez większość czasu Beck podchodził do Hitlera, jak do męża stanu. Chociaż nie tylko on dał się ogłupić. Brytyjski premier Artur Neville Chamberlain, który bał się latać samolotem, specjalnie poleciał do Godesberga do Hitlera po gwarancje pokojowe i wysiadając z samolotu w Anglii obwieścił: "Zapewniłem pokój dla naszego pokolenia!". Późniejszy premier Winston Churchill stwierdził wówczas: "Nasz rząd miał do wyboru hańbę i wojnę. Wybrał hańbę, a wojnę będzie miał i tak". Włoski duce Benito Mussolini na wieść o tym, że Hitler zgodził się podpisać jakieś deklaracje pokojowe zdesperowanemu Chamberlainowi, powiedział bardzo trafnie: "Nie odmawia się spragnionemu szklanki lemoniady.".
    Wróćmy jednak do Polski. Wydanie Czechosłowacji podczas monachisjkiej konferencji w 1938 przypieczętowało nasz los. Polska nie tylko nic nie zrobiła, by pomóc Czechosłowacji, ale pragmatycznie wykorzystała słabość sąsiadów by odebrać im Zaolzie. Niby jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, ale chyba nie o to chodzi w wielkiej poplityce. Wszystkim wówczas wydawało się, że Polska podpisała jakieś porozumienie z Niemcami. Całkiem nieufni wobec nas stali się Francuzi, z którymi mieliśmy podpisany sojusz wojskowy. Utrzymywanie takich samych relacji między ZSRR a III Rzeszą, skłócenie z sąsiadami, kiepski system sojuszy. Podsumowując można powiedzieć, że nasza polityka zakończyła się kompletną klapą.
  21. FaceDancer
    Żałoba narodowa zwykle ogłaszana jest po śmierci jakiejś wybitnej osobistości, lub dla uczczenia pamięci ofiar wielkich katastrof naturalnych i złożeniu im hołdu. W mojej opinii powinno to być zarezerwowane dla wydarzeń szczególnie ważnych dla kraju (np. śmierć papieża, zamachy terrorystyczne, ofiary pwoodzi, itd.). W ostatnich latach nasi politycy chcąc ukazać wyborcom swoją wrażliwość ogłaszają żałoby niemal rokrocznie. Doprowadziło to do dewaluacji tego rozporządzenia.
    Przyjrzyjmy się jak to było z tymi żałobami wcześniej.
    1) II RP
    - śmierć Woodrowa Wilsona, byłego prezydenta USA, dzięki któremu Polska odzyskała niepodległość po 1918 r.,
    - śmierć Józefa Piłsudskiego, przywódcy wojskowego i politycznego podczas XX - lecia międzywojennego,
    - śmierć arcybiskupa lwowskiego obrządku ormiańskiego Józefa Teodorowicza, w uznaniu za zasługi dla niepodległej Polski.
    I to by było na tyle. W ciągu 20 lat ledwie trzy żałoby związane ze śmiercią osób.
    2) PRL
    - śmierć Józefa Stalina
    - śmierć Bolesława Bieruta
    - śmierć Przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego
    - śmierć prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego
    Sytuacja pdoobna do tej z czasów II RP, tutaj jednak rozporządzenie wprowadzające żałobę narodową wprowadzane było jeszcze rzadziej.
    Wróćmy do czasów obecnych. W 20 - leciu III RP mieliśmy już 11 żałób narodowych, w tym aż 9 od 2004 roku! Wydawanie rozporządzeń stało się już normą w ostatnich latach, wystarczyło, że zginie ok. 20 lub więcej osób i mamy gwarantowaną żałobę. Najpierw była katastrofa polskiego autokaru wiozącego polskich pielgrzymów pod Grenoble. Zginęło 26 osób, w mediach trąbiono o tym przez kilka dni, prezydent ogłosił żałobę narodową. Wypadaloby dodać, że autokar nie dostał pozwolenia na przejazd tą drogą, więc nic dziwnego, że doszło do tragedii. Przypadek ten był szczególnie głośny, ponieważ każdego tygodnia na poplskich drogach ginie po kilkadziesiąt osób, ale nie robi się z tego pwoodu wielkiego larum, ponieważ media mając kilkanaście przypadków, gdzie ginie 1, 2 lub 3 osoby, nie mogą się na każdym z nich skupić. Jeśli ginie na raz kilkanaście to już jest temat. Teraz wypada modlić się, żeby bliscy ginęli w większym gronie, bo wtedy można będzie liczyć na jakąś pomoc państwa czy jakichś fundacji. Oczywiście znacząco przesadzam, ale sprawiedliwości w tym nie ma żadnej. Uważam, że każda śmierć liczy się tak samo. Za sprawą naszych kochanych hien (dziennikarzy) różnie to jednak z tym bywa.
    Kolejna sprawa - wypadek lotniczy w Mirosławcu. Wskutek jakiegoś błędu (maszynerii czy pilotów) rozbił się samolot z kilkunastoma pilotami na pokładzie. Oczywiście gdy tylko specjalna komisja ustaliła, że prawdopodobnie był to błąd pilota to zostaliśmy ostrzelani oburzeniem dziennikarzy i rodzin ofiar, że jak ktoś śmie mówić, że to oni odpowiadali za tę tragedię. Jeszcze te wszystkie odznaczenia, mowa o kwiecie polskiego lotnictwa. Rozumiem jakby ich zestrzelili talibowie nad Afganistanem - polegli na służbie, w walce. Tutaj rozdawane są odznaczenia bo zdarzył się wypadek. Jeszcze pamiętam słynny tekst prezydenta "to było 100 metrów nad ziemią, więc to chyba nie były drzewa". Najbardziej zadowoleni z tego wypadku byli jak zwykle dziennikarze. "Prosze Państwa jaka wielka tragedia się wydarzyła. Specjalnie dla Państwa relacjonujemy z miejsca katastrofy. Dookoła mnie leżą ludzkie członki, wyczuwa się ponury odór Śmierci."
    No i najnowsza historia związana z pożarem hotelu socjalnego w Kamieniu Pomorskim. Tutaj doszło już do ogromnego nagromadzenia absurdów. Premier specjalnie jedzie na miejsce katastrofy. Lech Kaczyński robi wielką aferę, bo KPRM nie poinformowała go i BBN-u o tym wydarzeniu. Nie wiem jak was, ale mnie mocno zastanawia czy bezpieczeństwo państwa jest zależne od spłonięcia jakiegoś baraku w małej mieścinie (bez obrazy dla Kamienia Pomorskiego). Oczywiście była mowa o pomocy jaką państwo przeznaczy dla rodzin ofiar, wszyscy jak piorunem strzelił zaczeli się przejmować bezpieczeństwem pozarowym (chociaż jakiś pozytyw). Jednak znowu najbardziej przegięli dziennikarze. Wydanie "Faktów" z miejsca tragedii. Kamil Durczok niemal stojąc na szczątkach ofiar relacjonował nam, co się wydarzyło w ostatnich dniach i jakie są wieści ze świata. Byłem tym zobrzydzony, bo podbijanie sobie oglądalności kosztem ofiar pożaru jest ogromną bezczelnością. Nie mam pojęcia jak na to zareagowały rodziny ofiar, ale podejrzewam, że miały poważniejsze zmartwienia na głowie.
    Tytułem podsumowania: Wystarczy, że zginie jakaś większa liczba osób w konkretnym zdarzeniu, to tym większa szansa, że zainteresują się tym media. Jeśli media nakręcą jakiś temat, to nie może abraknąć tam polityków, którzy muszą dbać o swoje słupki popularności. W tym wszystkim najbardziej sensowna jest wypowiedź byłego premiera Włodzimierza Cimoszewicza z czasów Powodzi Tysiąclecia "Trzeba się było ubezpieczać." Prawdziwe, ale jednak cała opinia jechała po nim jak po burej suce. Nic dziwnego, że dzisiejsi politycy nie chcąc się narażać przesadzają w drugą stronę.
  22. FaceDancer
    Temat notki nie jest przypadkowy. Jutro obchodzimy 65 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. W telewizji pełno jest górnolotnych określeń na temat powstańców i ich heroicznej walki z Niemcami. TVP zaprezentuje mnóstwo filmów dokumentalnych i fabularnych związanych z obchodami i dobrze. W końcu jakaś misja. Sam jednak posiadam pogląd, który zapewne zostałby ocenzurowany i nie dopuszczony do pojawienia się w mediach. Czemu? Ponieważ uważam decyzję o rozpoczęciu walki za jedną z najgorszych w dziejach naszego państwa.
    Pomijam fakt, że Stalin zdecydował się wstrzymać ofensywę Armii Czerwonej na linii Wisły. Reputacja tej osoby jest dobrze wszystkim znana. Josif Dżugaszwili nie raz pokazywał do czego byłby zdolny w imię "wyższych celów" i osiągnięcia korzyści politycznych. Fakt ten nie podlega dyskusji, gdyby Sowieci kontynuowali natarcie nie doszłoby do tragedii. Dziwi mnie tylko, że dowództwo AK uznało ich za rycerzy w lśniących zbrojach, którzy ze śpiewem na ustach pomogą swoim przeciwnikom. Stalin miał już gotowy rząd komunistyczny, który miał objąć władzę w powojennej Polsce. Nie miał więc interesu, by powstańcom się powiodło.
    Jakie były główne założenia powstania? Był to element akcji "Burza", jednostki AK atakowały nazistów i miały powitać wojska radzieckie na suwerennej ziemi polskiej. Niemcy mieli wycofać się przed ofensywą radziecką z Warszawy, a w czasie tego odwrotu miało wybuchnąć powstanie, tak by "zaklepać" zdobycie stolicy przed Sowietami. Wówczas możnaby powiedzieć, że Polacy wyzwolili miasto sami i postawić Stalina w trudnej sytuacji. Rozkaz został wydany za szybko. Dlatego można było jeszcze zatrzymać ofensywę. Niemcy skwapliwie skorzystali z tej uprzejmości i urządzili w mieście prawdziwą hekatombę.
    Uważam, że Powstanie było tak naprawdę bezsensowne. Nawet jeśliby się powiodło, to co miało powstrzymać ZSRR przed wywózką bądź fizyczną likwidacją ludzi związanych z obozem AK-owskim? Kolejną sprawą była liczba powstańców szacowana na 47 tysięcy. Imponująca, ale po dopowiedzeniu, że co czwarty posiadał broń to możemy zacząć się zastanawiać czy nie było to porywanie się z motyką na słońce. Oczywiście wszystko było obliczone na pomoc Armii Czerwonej, jednak ta nie nastąpiła. Heinrich Himmler z polecenia Hitlera wydał rozkaz zniszczenia miasta. Wskutek walk zginęło ok. 16 tys. powstańców i między 100 a 200 tys. ludności cywilnej. Ponad 80% miasta legło w gruzach. Kraków nie bawił się w walkę niepodległościową, Niemcy wycofali się stamtąd, a Armia Czerwona wyzwoliła miasto. Do dzisiaj mamy tam zabytki jakich nie uświadczymy w Warszawie.
    Co w tym jest najbardziej denerwującego? Obecna sytuacja w Polsce, gdzie z każdej strony jestem bombardowany w mediach informacjami na temat Powstania Warszawskiego. Nie wiem czemu, ale Polacy uwielbiają rozpamiętywać klęski bardziej od zwycięstw. Może to i romantyczne, ale niezbyt mądre. Z ust wielu prawicowych "mędrców" nasłuchałem się, że potrzebna była "ofiara z krwi", która miała w jakiś metaforyczny sposób oczyścić naród polski. Większych bzdetów chyba nie słyszałem. Powstanie było także na rękę Stalinowi. Co prawda ofensywa się opóźniła, ale trzy niemieckie dywizje zostały otoczone w Warszawie i nie mogły już spowalniać pochodu krasnoarmiejców na Berlin. Największą zaletą było pozbycie się "elementów antyradzieckich", kwiat polskiej młodzieży z poetą Baczyńskim na czele został wykrwawiony.
    Czemu mnie to denerwuje? Oczywiście należy pamiętać o szeregowych żołnierzach i ich bohaterstwie. Nie dopuszcza się jednak głósów mówiących o sensowności wybuchu powstania. Każdy kto twierdzi, że było błędem jest od razu uznawany za rosyjskiego szpiega i enkawudzistę. Nie mamy rzetelnej debaty tylko bezrefleksyjną i romantyczną gadaninę. Wydaje mi się, że właśnie z takich wydarzeń powinno się wyciągać wnioski, ale nie u nas. Lepiej stanąć na baczność, odśpiewać hymn i pochlipać na uroczystościach.
  23. FaceDancer
    Z punktu widzenie biznesowo - marketingowego angielska Premiership jest najlepsza na świecie. Na pięknych stadionach, gdzie pierwsze rzędy są oddalone od boiska tylko o kilka metrów, siedzą tłumy fanów, a frekwencja jest najwyższa w Europie. Angielscy kibice wydają także najwięcej na różnego rodzaju pamiątki, koszulki czy inne gadżety klubowe. Najbardziej podoba mi się tam przywiązanie do klubów. Kibicuje się nie ze względu na poziom drużyny, tylko na lokalne tradycje. Wiele razy widywałem smutne obrazki, kiedy drużyny znacznie mniejsze spadały do Championship, a na trybunach ludzie po prostu płakali. Jak np. Norwich City, które miało szanse się utrzymać, ale zostało niemiłosiernie zbite przez Fulham. Obecnie bardzo podoba mi się gwar jaki robią fani na Britannia Stadium w Stoke City. Premiership to nie tylko kilka wielkich klubów, ale ci mniejsi, którym również mocno się kibicuje.
    Jest to także najlepsza liga ze względu na występujących tutaj piłkarzy. Pod względem "gwiazd" konkurowac z nią może tylko La Liga, ale wyniki w LM, gdzie kluby angielskie odpadają głównie w starciach z rywalami z Wyspy. Ostatnio zaprzeczyła temu Barcelona, ale to był tylko wyjątek potwierdzający regułę. Największe asy z lig francuskiej, holenderskie czy niemieckiej decydują się grać na Wyspach.
    Zastanawiające w tym wszytskim jest jedno. Skoro to tak dobry biznes, to czemu wszystkie czołowe zespoły - MU, Arsenal, Chelsea i Liverpool mają problemy z długami? Do tego rozpoczęła się już inwazja arabskich szejków. Dwa kluby grup inwestycyjnych ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich zostały już przez nie wykupione. Mowa tu o Manchesterze City i sprzedanym na dniach Portsmouth. Trochę to niepokojące, bo kluby mogą stać się zabawkami w rękach bogaczy znad Zatoki Perskiej.
    W sumie nie o tym miał być ten wpis. Musiałem wylać swoje żale. Teraz przejdźmy do clue programu, czyli czemu jeszcze Premiership tak bardzo mnie urzeka i wygrywa z La Liga i Serie A.
    Najważniejsza jest znakomita realizacja, przekaz z kamer ogląda mi sie dużo przyjemniej, do tego doping i śpiewy kibiców są znacznie lepsze od tych pojękiwań z ligi włoskiej czy hiszpańskiej. Layout także jest lepszy - mówię tutaj akurat o tych wsyzstkich tabelach, gdzie pokazywane są wyniki, powtórki, itp. Jak oglądam starcie dwóch średniaków np. Portsmouth i Fulham, to jest to dla mnie bardziej pasjonujące od starć w czołówce Serie A.
    Kluby, które szczególnie budują pozycję ligi to tzw. Wielka Czwórka - Manchester United, Chelsea, Liverpool i Arsenal. Oprócz nich do czołówki dobijają się też Everton, Aston Villa i Tottenham, które faworytom się nie kłaniają i starają się rozbić bank (wejść do top 4). Póki, co udało się to tylko raz Evertonowi, a Totenham i Aston Villa były tego bliskie. Również beniaminkowie nie dają sobie w kaszę dmuchać. Hull City potrafiło ograć na Emirates Arsenal, a Mistrz Anglii wymęczył 1:0 na Britannia Stadium. Tutaj nikt się nie położy i nie będzie czekał aż mu się zapakuje kilka bramek (no dobra jest kilka takich zespołów )
    W poprzednim sezonie dzięki raveno poznałem nową(w zasadzie działającą już kilka lat) zabawę związaną z Premierleague, a mianowicie Fantasy Premierleague. Dla fana tej ligi to normalnie gratka nie z tej ziemi, bo daje jeszcze większą motywację do śledzenia wyników i zapewnia większe emocje śledząc poczynania swoich wybrańców w rzeczywistości. Bój w lidze z forumową bracią był zażarty. Teraz wracamy po kilku miesiącach przerwy i zakładamy ligę FA w tym sezonie. Jeśli jesteś fanem Premiership to po prostu MUSISZ z nami w to zagrać
    Po informacje zapraszam na stronę fantasy.premierleague.com i do odpowiedniego tematu na forum http://forum.cdaction.pl/index.php?showtop...mp;#entry952896
  24. FaceDancer
    Swoim ostatnim wpisem, mości Gofruch, przez wielu zwany Gofrem, rozpętał chyba burzę. Według niego WP to dzieło z zasługami, ale jednak kiczowate. Więcej możecie poczytać sobie na jego blogu, zresztą nie sądzę, żeby ta dyskusja szybko się zakończyła. P_aul na swoim blogu już zdążył odpowiedzieć, ale panowie się chyba nie obrażą, gdy postanowię wziąć swoje grabki i wejść do ich piaskownicy .
    Gofer zarzuca, że książka ma przesadnie długie opisy, które nawet podczas ciekawych fragmentów, jak np. walka w Helmowym Jarze, odrzucają. Kompletnie się z tym nie zgadzam. Ja chłonąłem lekturę jak spragniony wodę. Opisy pomagały budować ten specyficzny klimat unikalnego świata jakim jest Śródziemie. Pościg za uruk-hai, walka o Helmowy Jar, wizyta Hobbitów w Fangornie, wszystko to czytało mi się bardzo przyjemnie. Oprócz znakomitej intrygi, o której dowiadujemy się na wejściu III tomu - wojna Rohan - Isengard - zapowiada nam to, co może się wydarzyć, kiedy na rozpoczęcie otwartej wojny zdecyduje się Mordor. Do tego dochodzą dialogi, które są nie tylko odpowiedniej długości, ale też zawierają pewną szczyptę humoru, bez której ta książka by się nie obyła. Mógłbym się w nich przyczepić w zasadzie do jednego - czasem są zbyt patetyczne. Tak jest np. gdy Aragorn powierza swój potężny oręż Hamie, przed wejściem do Złotego Dworu w Meduseld. To jednak drobiazg, o którym sie zapomina, gdy wniknie się w ten barwny i ogromny świat. Czasem czytając poszczególne fragmenty sam się na to łapię, wydają mi się nieodpowiednie, ale gdy czytam od początku, stają się dla mnie odpowiednie, zgodne z rzeczywistością Śródziemia.
    Główna bolączka Władcy, to podzielenie fabuły po II Księdze, na losy większości członków Drużyny Pierścienia oraz
    dwoch nieszczęsnych Hobbitów - Froda i Sama. Przyznaję czytanie tych momentów było dlka mnie przykrą odskocznią. Nie dlatego, że zostały napisane w sposób słaby, ale opisywały to wszystko z perspektywie maleńkich, prawie bezbronnych istot, dla których zabicie jednego orka było wyzwaniem. Po Helmowym Jarze taka miałkość bohaterów trochę razi, bo ja liczyłem na więcej batalii, magii, decydujących o losie Śródziemia zdarzeń. Zamiast tego czytam, czy Frodowi uda się przemknąć przez orkowy posterunek (choć muszę przyznać, że spotkanie Hobbitów z Faramirem było zajmujące).
    Mimo tych zgrzytów uważam dzieło za wybitne. Jedno z najwybitniejszych w historii literatury, a na pewno najwybitniejsze jeśli brać pod uwagę gatunek fantasy. Przede wszystkim o czym pisał P_aul, stworzenie komplementarnego świata, gdzie współegzystują ze sobą (lub chcą się po prostu wyrżnąć) ludzie, elfy, krasnoludy, hobbici, orkowie czy demony i inne nadprzyrodzone stworzenia. Jeszcze lepsze są miejsca przedstawione w książce - kopalnie Morii, Lothlorien, Minas Tirith, Czarna Brama, Dwie Wieże, czy nawet spokojne Shire. Gdy czytam opisy, to oczami wyobraźni widzę jak one wyglądają. Czuję jakbym tam był, obok i towarzyszył bohaterom jako jeden z wędrowców. Przysięgam, że "Nad Niemnem" starałem się czytać, ale nie dawałem rady, więc te porównania wyrzuciłbym do kosza. Najważniejszym osiągnięciem Tolkiena jest stworzenie podstaw, pewnej bazy, z której czerpać mogli inni twórcy. Od tamtych czasów meiliśmy już setki jeśli nie tysiące książek, w których bohaterami były elfy, krasnoludy czy orkowie. Tolkien był prekursorem fantasy, stworzył kanon. Oczywiście Władca Pierścieni to nie dzieło idealne, ale zarzucanie mu kiczowatości jest moim zdaniem sporym obrazoburstwem.
    PS Ironią jest fakt, że o kiczu wspomina tu osoba, która przedstawia się niczym placek, jeżdżący na różowym jednorożcu xD Sorry for that, drogi Gofrze .
  25. FaceDancer
    Wczoraj na podstawie orzeczenia okręgowego sądu administracyjnego w Kijowie, ukraińska ekstraklasa - Premier Liga - została na jego podstawie zlikwidowana. Wszystkie wyniki od 1996 roku zostaną anulowane. Brzmi to jak chory żart, ale zastanawiam się, czy coś takiego jest możliwe u nas.

    Wszystko przez działania, których dopuszczała się tamtejsza organizacja odpowiedzialna za piłkę nożną - Federacja Futbolu Ukrainy. Prezes i właściciel klubu Dnipro Dniepropietrowsk, znany oligarcha Igor Kołomyjskij zaskarżył funkcjonowanie ligi i sąd przyznał mu rację. Choć nie wydaje mi się, żeby intencje pana Igora były zbyt czyste. W końcu Dniepropietrowsk był jednym z ukraińskich pewniaków do organizacji Euro i dość nieoczekiwanie wyleciał z wielkim hukiem wykluczony z grona miast-organizatorów przez UEFA. Większość pieniędzy w rozbudowę stadionu, infrastruktury czy hoteli, ładował tam właśnie Kołomyjskij, który za punkt honoru uważał zorganizowanie imprezy na swoim terenie. "Oszukany" przez prezesa FFU postanowił się zemścić.
    Wszystko rozchodzi się o nielegalne zarejestrowanie stowarzyszenia odpowiedzialnego za prowadzenie rozgrywek w 1996, którego statut wchodzi w konflikt z prawem Ukrainy. Wiadomo też o tym, że tak naprawdę wszystkim rządzą wpływowi prezesi klubów (Surkis, Kołomyjskij, Achnatow), zamiast oficjalnych decyzji wszystko odbywa się ukradkiem, za pomocą dogadania się odpowiednich osób. Wszystko jakoś funkcjonowało dopóki jeden z członków tej koterii się nie zdenerwował na pozostałych i nie postanowił uziemić wszystkiego.
    Dostrzegam pewne podobieństwa między sytuacjami Ukrainy i naszą. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad tym, czy Euro jest zagrożone, komu je zabiorą, za ile i dlaczego. Chodzi mi tu raczej o to co się dzieje na naszym "bagienku". Ile z sezonów w ostatnich latach zostało, kolokwialnie mówiąc, przehandlowanych u sędziów, przeciwników czy obserwatorów. Najlepszy przykład mamy, kiedy w meczu Legii z Wisłą doszło do małego bazarku i sprzedaży odpowiedniej liczby bramek, po to by "Wojskowi" mogli sobie zapewnić tytuł przed Lechem. Akurat w tym wypadku PZPN odebrał warszawskiej drużynie trofeum i przyznał je Kolejorzowi. Podejrzewam, że przekrętów było dużo więcej. Choćby za komuny, kiedy to Śląsk był dla Polski regionem priorytetowym i kluby takie jak Ruch czy Górnik musiały wygrywać, bo władza chciała "zrobić dobrze" strajkującym górnikom.
    Czy po prostu nie powinniśmy zlikwidować naszej ligi? Albo lepiej... Samego PZPN-u? No pewnie, dostałoby się nam od FIFA i UEFA, zostalibyśmy wykluczeni. Jednak reprezentacja gra jak gra, kluby pukają bezskutecznie do bram Ligi Mistrzów. Gdyby nie fakt, że mamy możliwość organizacji Euro 2012 to rozwiązanie tego syfu wydawałoby się najlepszym rozwiązaniem. W moim odczuciu nic by to nie zmieniło. Skąd nagle byśmy wynaleźli krystalicznie czystych ludzi, którzy potrafiliby zaprowadzić porządek? Bardziej prawdopodobne jest dla mnie to, że politycy chcieliby upchnąć określone osoby do związku i w ten sposób nabijać sobie kiesę. Mieliśmy już "wybytnego" polskiego polityka, wicepremiera, który chciał zlepperować kraj. Na szczęście mu się nie udało...
    Zostawiam was z tym pytaniem. Co byłoby najlepsze dla polskiej piłki? Moje zdanie jest tutaj raczej wypośrodkowane, PZPN musi oczyścić się sam, ale nie zrobi tego, jeśli nie przystawi mu się pistoletu do genitaliów, mówiąc "Zaraz odstrzelę wam..." Sytuacja w jakiej się znaleźliśmy jest co najmniej kłopotliwa i będzie bardzo ciężko o jakiekolwiek zmiany.
    PS Gratulacje i skargi proszę słać do TeBeGa, bo to on podsunął mi pomysł na ten wpis ;].
×
×
  • Utwórz nowe...