Skocz do zawartości

Bazil

Forumowicze
  • Zawartość

    507
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Bazil

  1. No więc ten tego... krótkie to. Rozumiem, że wstęp, ale... przydałoby się nieco więcej informacji. Niemniej, jestem zaintrygowany, chcę znać ciąg dalszy. Ty to chyba zwyczajnie nie masz pomysłów na pierwsze zdania... Łuczywo jakoś mi się nie widzi jako rodzaj uzbrojenia - a to sugeruje to zdanie. Wypadałoby to jakoś rozdzielić, dodać do zasobu uzbrojenia jeszcze ze dwa cepy czy prymitywne formy oręża dla efektu (np. "widły, kosy, sierpy i co jeszcze nawinęło się pod rękę"), a o tych łuczywach wspomnieć osobno, że oświetlali sobie nimi drogę. Tak na marginesie... to w końcu byli mieszczanie, czy wieśniacy? Skoro mówimy o pseudośredniowiecznym świecie, jest to zasadnicza różnica. Wiadomo, że ci goście uprawiali zboże, do tego przyszli tutaj z cepami w łapach - jak nic chłopi. A tu nagle ni z gruchy ni z pietruchy pojawia się ten "mieszczanin". Znaczy... miał tak naprawdę kształt róży wiatrów? OK, to jest naprawdę jakiś dziwny rycerz i dziwni wieśniacy (mieszczanie?). Nie umiem sobie wyobrazić rycerza - czyli, jak by nie patrzeć, szlachcica - zwracającego się per "waszmościowie" do zwykłych kmieci. Natomiast kmiecie ze swojej strony są zdecydowanie nazbyt śmiali. W rzeczywistym świecie żaden chłop nie odważyłby się pyskować rycerzowi, zwłaszcza z mieczem i w pełnej zbroi. Nie mówiąc już o tym, że za podobne zachowanie paniczyk mógłby rozkazać z kmieci pasy drzeć. W tym momencie jeden z kmieci najprawdopodobniej rzuciłby coś w stylu "sola... solem... solenmn... k***a, co?" Naprawdę, nie widzisz tutaj sprzeczności? Tak jak mówiłem - albo chłopi, albo mieszczanie. Nie obydwa naraz. Znaczy, nie spodobała jej się ta koncepcja, że z niej zszedł? "Prawo... prowne... prownien... k***a, co?". No, chyba że to faktycznie mieszczanie i jest wśród nich człek oczytany... pytanie tylko - co w takim razie robią mieszczanie w gospodarstwach rolnych? Raczej "niepewnie". Stosy czego? (hej, Genisivare było pierwsze!) Pytanie kontrolne - skąd się w ogóle ten symbol wziął? W jakim celu Kalderan go wygrawerował, z nudów? Szkoda, że dopiero teraz... Ja zdążyłem już naliczyć całkiem sporo kandydatów do chłosty... Powinienem to jakoś podsumować, ale jak mówiłem - ten tekst jest zbyt krótki i zbyt mało na razie mówi, żeby można było wyciągać co do niego jakieś wnioski.
  2. Nooo, miałem już przestać czekać na Kefcię i odpisać, ale tak się złożyło, że wreszcie przemówił. Eee... nie. Słowo "ostrzeliwać" odnosi się tu konkretnie do tego, które virinery brali na cel i w jaki sposób prowadzili ogień - a nie do samego faktu, że strzelali. "Bydlaki" bardziej pasuje do istot świadomych, niż takich potworów. Zdajesz sobie sprawę, że tautologia to także stylistyczny środek wyrazu? A ile konkretnie miałoby być ludzi, żeby można było zacząć mówić o "jakimś większym zbiorowisku"? Jest czterech oficerów, którzy prezentują różne postawy wobec tego, co się dzieje - nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby o McReady'm stwierdzić, że był spośród nich najbardziej opanowany. Ale o co ci teraz chodzi? "Jego" odnosi się tutaj do pyska - że czubek do niego "należy". A nie do tego, że mowa tu akurat o pysku Zhacka. Lejesz miód na me serce. Eee... zbyt zwyczajnie. No wiesz - to, że Auvelianie nie czczą starożytnych jako bogów, nie oznacza, że ich nauki nie odgrywają w ich filozofii żadnej roli. Co prawda przez te wszystkie lata uległy spaczeniu, ale starożytni tak czy inaczej są postrzegani jako ważne figury. No i jeszcze to, co potrafili. Xizarian do tej pory było za mało, byś mógł wyciągać co do nich jakieś wnioski. Widziałeś tylko parę bitew toczonych w przestrzeni kosmicznej, nie były natomiast pokazywane żadne walki na planetach. Biorąc pod uwagę liczebność xizariańskiej kasty Sivt, oraz wiążącą się z tym niemożność wyekwipowania każdego z nich w wysokiej klasy sprzęt, większość spośród nich tworzy swego rodzaju "pospolite ruszenie", które zna i stosuje także taktyki typowe dla Zergów. Jedynie elita stosuje bardziej wyrafinowaną technikę wojskową tudzież strategię.
  3. No cóż, mnie się zapis "bio-ostrze" wcale nie podoba. Jeżeli termin "bioniczne" jest tak naprawdę nieadekwatny, to dodanie przedrostka "bio" brzmi po prostu kiczowato. Tyle że akurat cały organizm został w tym przypadku stworzony sztucznie, więc jeżeli mamy się tak bawić co do każdej części ciała... Dziwi mnie to, bo owo ostrze w zasadzie może być wysuwane tylko z przedramienia. Z łokcia czy z samego barku nie mogłoby się wysuwać, bo byłoby to niepraktyczne. By nie rzec - idiotyczne. Niby dlaczego? Buddyści na przykład też podkreślają wagę wewnętrznej harmonii i nie wyznają poza tym żadnych bóstw jako takich. A jednak ich wiara jest uznawana za religię. Szczerze? Nie. W każdym razie nie w większym stopniu, niż jakimikolwiek innymi tego typu rasami w SF. Sięgnąłem raczej po ogólny archetyp rasy starożytnej i rasy insektoidalnej, aniżeli bazowałem na jakimkolwiek konkretnym settingu. StarCraft w tej sytuacji wcale nie był w centrum mojego zainteresowania. W kwestii Auvelian, dużo więcej inspirowałem się Eldarami z WH40k, niż Protossami ze StarCrafta - a i to w relatywnie niewielkim stopniu. Ildanie natomiast, co już onegdaj powiedziałem, bardziej przywodzą na myśl Grayów z Dark Colony - podobnie jak oni, sami są w pełni świadomą i rozumną rasą, hodują jedynie potwory na użytek militarny (poza tym - co już nie znajduje żadnego odzwierciedlenia u Zergów - korzystają także z jednostek zrobotyzowanych, ale w zdecydowanie mniejszym stopniu). Ale sami w sobie, jeśli idzie o mentalność czy kulturę, Grayów nie przypominają. Nie bazowałem też na niczym z góry na dół, jeśli chodzi o design poszczególnych Ragnerów. Powiedziałem ci niedawno w e-mailu, że viriner to w pewnym sensie amalgamat trzech różnych potworów, jakie widziałem - i żaden z nich nie pochodzi ze StarCrafta. Określenia "konklawe" użyłem tylko i wyłącznie z tego względu, że po prostu pasowało mi do rady złożonej z osób tytułujących się kapłanami - nie wnikając, jaki jest dokładnie tryb funkcjonowania rzeczywistego konklawe. Zresztą, przypomniałem sobie właśnie, że jakiś czas temu czytałem opis innej nacji z innej gry Blizzarda i stało tam napisane, że Kirin Tor to "konklawe magów", więc... Dlaczego nie? Mają zbiorową świadomość, określają siebie mianem roju, a i wiele ich pomniejszych bestyjek - z ich zewnętrznym, "naturalnym" pancerzem - przywodzi na myśl insekty. I kiedy w moim uni ma pecha znajdować się rasa również insektoidalna, już widzę, jak ktoś usłyszawszy o Xizarianach, mówi "oho, Zergowie...". W rzeczywistości StarCraft stoi dość nisko na liście źródeł inspiracji. Taki, że nazywanie Auvelian "inspirowanych Protossami" tylko dlatego, że mają konklawe, brzmi równie sensownie, co teza o pancerzach wspomaganych. I jeszcze w nie wiadomo ilu innych uniwersach. Od WH40k poczynając.
  4. Wiem, co to jest bionika. Sęk w tym, że nie znam lepszego określenia, pozwalającego podkreślić, że mamy tu do czynienia z takim ostrzem, które jest częścią czyjegoś ciała. Słowo "ostrze" kojarzy się z narzędziem, używanym przez istoty rozumne - a nie z naturalnym uzbrojeniem drapieżnika. Drapieżniki mają najwyżej kły i pazury, ale na pewno nie ostrza. Więc co mam zamiast tego napisać? Że to "bio-ostrze"? Nie "ożywione", tylko po prostu żywe. Część ciała, nie narzędzie. OK, niedawno mnie przekonywałeś, że satysfakcjonuje cię maksymalnie lakoniczny opis Sorevianki - bez wyjaśniania takich kwestii, jak brak piersi czy wysmukła sylwetka - a teraz chcesz dokładnego wyjaśnienia, skąd dokładnie to ostrze się wysuwa? Przy tym sformułowanie o ramieniu unoszonym do ciosu jednoznacznie wskazuje, że na pewno nie chodzi o "shoulder". Ani o łokieć. No cóż... "Pierwszą krew" i "Niezdobyte drogi" mogę jeszcze wlepić, pod warunkiem dokonania gruntownych poprawek (tylko jak i kiedy?). Ale "Bramy Neoterry", gdzie Dheona właśnie spotkaliśmy... po moim trupie. Chyba, że miałbym ci po prostu podesłać toto e-mailem. Ale nie jest to utwór, jakim bym się dzisiaj publicznie chwalił. I tak się zastanawiam, co począć z tym "Niebem i piekłem", zwłaszcza po uwagach pewnego moderatora. Bo ja wiem? Jak obserwowałem owady i inne bezkręgowce, ich repertuar ruchów wydał mi się całkiem bogaty. No, chyba że ma to coś wspólnego z ich rozmiarami, a nie repertuarem... No, właśnie - brakuje prostego sposobu na ich zabicie! Nie? A te ich bajania o mentalnej samokontroli, wewnętrznej harmonii i równowadze? Nieee... To papież Grzegorz X był pierwszy, w 1273 roku. Są też rozmaite wątpliwości do co tego, czy to faktycznie StarCraft był pierwszy w czymkolwiek... patrz poniżej. Przepraszam bardzo, ale... w takim spraw układzie musiałbym chyba całkowicie zmienić charakterystykę Auvelian i Ildan, a tego nie zamierzam robić. Elegancję przedstawionej tu przez ciebie symetrii psuje zresztą fakt, że w konflikcie biorą udział inne rasy, które nie odpowiadają już kanonicznej trójce ze StarCrafta - gdzie w tym zestawieniu tkwią Sorevianie? Albo Xizarianie, który mogliby uchodzić za Zergów (insektoidy), tyle że w całkowitym odróżnieniu od nich są rasą cywilizowanych, w pełni świadomych istot, nie żyjących w ramach żadnej "zbiorowej jaźni" i korzystających z zaawansowanej techniki? Sam StarCraft zresztą też niejednokrotnie padał ofiarą oskarżeń o zżynanie z innego uniwersum - zwłaszcza Warhammera 40k. Oto zdaniem rozmaitych "oświeconych" Terranie są zrzynką ze Space Marines, albowiem... noszą pancerze wspomagane (z naramiennikami). Olać, że poza tym szczegółem (zresztą wszechobecnym w fantastyce naukowej - ze świecą dzisiaj szukać żołnierzy przyszłości, którzy by pancerzy wspomaganych nie nosili, choćby i z naramiennikami) nic jednych ludzi z drugimi nie łączy. Że ideologię mają inną. Że doktrynę militarną diametralnie różną. Że ci żołnierze w pancerzach wspomaganych to całkiem inni ludzie, inaczej rekrutowani, inaczej szkoleni, inaczej walczący, inaczej ginący, odmienni pod absolutnie każdym względem. Jedni są zerżnięci z drugich, ponieważ... noszą... pancerze wspomagane. Przepraszam, ale przerwę na chwilę pisanie - odczuwam właśnie nagłą potrzebę kilkakrotnego, mocnego przywalenia czołem w blat biurka. Zapewniam cię, że takowe nie jest. Podobnie jak nie wzorowałem się na Izarianach z uniwersum UT, wymyślając nazwę dla Xizarian (wymyśliłem tę nazwę jeszcze przed premierą drugiego Unreala... a konkretnie, wymyśliłem termin "Lizarianie", który później przemianowałem na "Xizarian"). Poza tym, to nie jest jedyne określenie z rzeczywistego świata, jakie stosuję, więc dopatrywanie się w tym celowego czerpania z innego uniwersum SF zakrawa na absurd. BTW nie skomentowałeś ostatecznie "pierwowzoru" śmiechu Zhacka .
  5. To istny paradoks, że w tych fragmentach, na które ostatnio narzekałeś, miałeś dużo mniej konkretnych zastrzeżeń, niż teraz, w związku z rozdziałem, który ponoć ci się podobał. Hehe, doceń jeszcze ten bonus, jaki masz, jako stary czytelnik - mimo wszystko wiesz o Zhacku więcej, niż wynika z tego konkretnego opowiadania (na przykład, skąd wzięła się ta szrama na jego oku) . Do tego jesteś już... oswojony z jego śmiechem wariata. Z analogicznych względów, przez które odłożyłeś na później pisanie odpowiedzi na mój e-mail. Myślałem, że jego znaczenie wynika wprost z tego, o czym mowa - potworze wyhodowanym przy pomocy inżynierii genetycznej. Jego ostrza nie są sztucznym, "martwym" wytworem, jak zwykłe noże czy miecze - te są mimo wszystko tylko odpowiednio uformowanymi bryłami metalu. Natomiast ostrza virinera są częścią jego ciała, są materią ożywioną. Cytuję zatem ponownie "uniósł już do ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze". Rozwiązanie zagadki - jego ostrze wysuwa się z ramienia. Mniej więcej tak, jak Sorevianie. Są od nich tylko trochę bardziej masywni. Chodzi tutaj o to, że ta "pierwsza linia", to nie był jednolity, równomierny szpaler wojowników - były w ich szeregu jakieś nierówności, inny Sorevianin mógł wyrwać nieco do przodu, przez co wspomniana jaszczurzyca zyskałaby chwilę wytchnienia, na tyle długą, by odwrócić się do Perrina. Czyżby przemawiał przez ciebie męski szowinizm? Nie uważam, żebym zabił dla dramatycznego efektu więcej jaszczurów płci żeńskiej, niż płci męskiej. Dheon na przykład, miał scenę śmierci podobną do tej opisanej w tym rozdziale (też został żywcem rozpruty przez virinera), a Sorevianką nie był. Nope. Natomiast zastanawiam się teraz, czy faktycznie dobrze wybrałem tę datę (sugerowałem się jedną z wojen, które w historii mojego uniwersum miały miejsce) - jeżeli w czterdziestym trzecim roku Perrin miałby już być względnie doświadczonym żołnierzem (powiedzmy, z dwudziestoma paroma latami na karku), to w czasie, gdy rozgrywa się "Wilcze stado" (3279 rok), musiałby już przekroczyć sześćdziesiątkę. Samo w sobie nie jest to jakimś kardynalnym błędem - mimo wszystko, Terranie w moim świecie są bardziej długowieczni i wolniej się starzeją, niż my - ale rodzi rozmaite wątpliwości, jak choćby fakt, czy nie powinien mieć w związku z tym wyższej rangi. No i fakt, że Perrin jest starszy od pozostałych oficerów - w tym swojego przełożonego - byłby w tej sytuacji wart wzmianki w jednym z wcześniejszych rozdziałów, a nie dopiero teraz. Data wprowadzenia przez Ildan tej nowej generacji Ragnerów nie jest twardo ustalona, więc mogę ten element zmienić. To Ragnery - potwory, które tylko zabijać potrafią - nie są w tym układzie dostatecznie prymitywne? Chodzi ogólnie o jego nadmierną wesołość, jaką wcześniej okazywał, o to, że bawią go żarty, które innym w ogóle nie wydają się śmieszne. Nawet Kilai, podczas pierwszego ich spotkania, pyta go "wciąż opowiadasz dowcipy, z których nikt się nie śmieje?". Więc kiedy Perrin mówi, że "to mnie naprawdę śmieszy", ma na myśli wszystkie sytuacje, gdy śmieje się z czegoś, co innych wcale nie bawi. A jakże . No, nie wiem... może to dlatego, że wydaje się doskonale określać to, o czym myślę w danym kontekście? Od kiedy to Protossi wynaleźli konklawe? Przy tym w przypadku Auvelian użycie tego terminu ma przynajmniej jakiś sens, bo mowa tu o radzie złożonej ze swego rodzaju duchownych. Natomiast w przypadku Protossów ten termin został właściwie dobrany całkiem losowo, bo komuś wydało się to fajne.
  6. Witam ponownie. Odnoszę wrażenie, że trafiłem na nie najlepszy moment, by publikować ciąg dalszy swojej pisaniny. Daruję sobie chyba komentarz odnośnie spraw bieżących, bo i z drugiej strony nie uważam, bym miał w tej kwestii coś mądrego do powiedzenia. Zresztą, co tu w ogóle można powiedzieć? Ech... publikuję tak czy inaczej. Znów minął cały miesiąc, gdyż aktualny fragment był po prostu niełatwy do napisania. Zastanawiałem się nad paroma różnymi kwestiami, część napisanych już dialogów po prostu wywaliłem, ogólnie rzecz biorąc miałem mieszane uczucia co do tego, jak ów rozdział powinien wyglądać. Niemniej - w końcu jest. ================================================================================ - XV - Jego rytm serca był przyspieszony, a oddech gwałtowny, gdy gorączkowo dusił spust karabinu. Potwór, który pędził wprost na niego, wył pod gradem metalowych kul, a jednak parł nieprzerwanie naprzód, pomimo ran. Wokół kłębiła się zaś masa podobnych jemu, równie nieustępliwych bestii. Zdawały się wypełniać całą przestrzeń pomiędzy budynkami. Zerknął mimowolnie na ramiona stwora – długie, muskularne, uzbrojone w szpony oraz bioniczne ostrza. Lada chwila miał wznieść jedno z tych ramion do ciosu w stojącego mu na drodze żołnierza. Ten był gotów zablokować ewentualne uderzenie, choć odczuwał narastającą panikę. Był pewien, że kiedy dojdzie do zwarcia, potwór zwyczajnie rozerwie go na strzępy. Jego jednolicie czerwone oczy pałały szaleństwem, niepohamowaną żądzą mordowania. W końcu jednak ogień karabinowy odniósł skutek i nogi – mocarne, choć wyraźnie mniejsze od ramion – ugięły się pod stworem. Kiedy padał na ziemię, ostatnia wymierzona weń seria rozpruła jego łeb. Lecz zaraz za nim nadchodził nadchodził następny, depcząc szczątki pobratymcy. To nie miało końca. Tego nie dało się powstrzymać. Nie sądził, że to możliwe, ale jego serce zabiło jeszcze szybciej, gdy kolejny viriner znalazł się na tyle blisko niego, że uniósł już do ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze. Zaraz zginie. Już. Teraz. Wtem jednak w jego polu widzenia pojawił się inny kształt. Ktoś odtrącił go na bok, wybiegając naprzód i wpadając wprost na atakującego potwora. Wokół niego pojawiło się nagle wiele innych postaci. Wyszły przed szpaler ludzkich żołnierzy, w którym stał. Rzucili się na hordę virinerów, strzelając z bezpośredniej odległości z posiadanych strzelb kasetowych, by później wdać się z nimi w walkę wręcz. Jaszczurzyca, która ocaliła jego samego, odtrąciła gwałtownie ramię virinera, po czym, zanim stwór zdążył zareagować, drugą ręką błyskawicznie wyjęła z pochwy długi nóż i z rozmachem wbiła go napastnikowi w łeb, od góry, przebijając czaszkę na wylot. Ku jego przerażeniu, potwór nie zwrócił na to większej uwagi – zawył wprawdzie z bólu, lecz nadal żył i spróbował teraz zaatakować Soreviankę drugim ramieniem. Wojowniczka, choć również wstrząśnięta faktem, iż viriner nadal żyje, natychmiast odzyskała rezon. Zablokowała cios potwora i odrzuciła go wstecz mocnym kopnięciem, by po chwili wymierzyć mu kolejne uderzenie nogą, tym razem z obrotu w ohydny łeb. To powstrzymało bestię tylko na ułamek sekundy, ale to w zupełności wystarczyło jaszczurzycy, by otworzyć mu nożem tors, wypruwając wnętrzności. Viriner nadal przejawiał skłonność do walki, ale kiedy spróbował ponownie uderzyć Soreviankę, ta sprawnym ruchem wyłamała mu ramię ze stawu, a potem dwoma cięciami – wyprowadzonymi tak szybko, że niemal umykającymi wzrokowi – poderżnęła mu gardło i wreszcie całkiem odcięła łeb. Odrzuciła bezgłowe ciało silnym ciosem ogona. Wstrząśnięty całą tą sceną, zachował jednak na tyle przytomności umysłu, by wznowić ogień, ostrzeliwując te virinery, których mógł dosięgnąć, nie rażąc przy tym Sorevian. Kiedy oponent jaszczurzycy, która ocaliła mu życie, padł wreszcie na ziemię, pozbawiony głowy, wypalił w niego ostatnią serię, po czym sięgnął do pasa, by wymienić magazynek. Wtedy jednak Sorevianka dopadła do niego i chwyciła go za ramię. - Co wy tutaj robicie? – krzyknęła – Na drugą linię! Już, do Kagara! Spełnił odruchowo jej polecenie, jednocześnie rozglądając się gorączkowo – inni ludzcy żołnierze, w lekko opancerzonych kombinezonach, także cofnęli się nieco, a ich miejsce zajęli kolejni soreviańscy Strażnicy, włączający się do walki. Jedni związywali wroga w walce wręcz, inni wspomagali z dystansu ogniem ze swoich szturmowych karabinów. Interwencja jaszczurów dodała mu otuchy, ale nie umniejszyła jego przerażenia faktem, że napływające wciąż Ragnery zdawały się nie reagować na rany. Nigdy się z czymś takim nie spotkał. Napływały niepowstrzymaną falą na całej szerokości miejskiej ulicy, wdzierały się też do budynków, z których okien prowadzili ogień inni żołnierze. - Wycofać się! – krzyknął oficer poprzez interkom – Głowice burzące na ulicę i odwrót na nowe pozycje! Z ledwością utrzymał równowagę, gdy subatomowe ładunki – odpalone z mobilnych wyrzutni rakietowych i naprowadzone na cel poprzez zdalnie sterowane drony – eksplodowały pośród kłębowiska potworów, poważnie przerzedzając ich szeregi. Niektóre z nich jednak wciąż żyły, pomimo straszliwych obrażeń. W ruch poszły wreszcie plazmowe miotacze płomieni, gdy walczący w zwarciu Sorevianie usiłowali za ich pomocą stworzyć wolną przestrzeń, dzięki której sami mogliby się cofnąć. Jaszczurzyca, która walczyła tuż przed nim, teraz znów na niego wpadła. - Odwrót, żołnierzu! – ryknęła mu prosto w twarz – Osła… I on, i ona krzyknęli jednocześnie, kiedy z jej piersi wysunęło się bioniczne ostrze. Viriner, który zaatakował ją od tyłu, uniósł ją teraz w powietrze, przesuwając ostrze ku górze, rozpruwając ciało Sorevianki. Wyła z bólu, buchając krwią z pyska. - NIEEE!!! – człowiek, ochlapany posoką jaszczurzycy, wydał z siebie teraz okrzyk rozpaczy. Ruszył do przodu, strzelając wprost w virinera. Musi go powstrzymać, musi coś zrobić. Zaledwie jednak zrobił krok, zaledwie pociągnął za spust, a ostrze drugiego potwora, który obszedł pobratymcę z lewej, cięło go głęboko w nogę, niemal ją odrąbując. Upadł gwałtownie, krzycząc nadal – tym razem z bólu. Leżąc na plecach, wystrzelił serię prosto w łeb napastnika. Kule zmasakrowały mu pysk, ale go nie zabiły. Parł nadal przed siebie, wiedziony bezrozumną furią. Człowiek czołgał się bezradnie wstecz, rozpaczliwie próbując mu umknąć. Wokół zapanował kompletny chaos. Virinery przedarły się miejscami przez szereg Strażników. Dopadły strzelców. On sam widział, jak jeden z jaszczurów blokuje cios jednego Ragnera, by po chwili zostać przeszytym bionicznym ostrzem drugiego, który zaszedł go z boku. Inny potwór – nie zważając na ogień z karabinu – rzucił się z pazurami na stojącego w drugim rzędzie, ludzkiego żołnierza, powalając go na ziemię i rwąc na sztuki, dopóki jeden z jaszczurów nie zrzucił go z ofiary silnym kopnięciem, wypalając następnie wielokrotnie ze strzelby kasetowej. Jakiś Sorevianin, owładnięty bitewną furią, wpadł całym ciałem na virinera, dźgając go wielokrotnie nożem i wreszcie chwytając kłami za gardło, kiedy stwór spróbował go ugryźć. Ktoś chwycił go za ramię. Wołał do niego po imieniu. Szarpnął go wstecz, usiłując odciągnąć z dala od zagrożenia. Wolną ręką strzelał w nadchodzące potwory, pomimo ciężaru i odrzutu karabinu. Za mało. Za późno. Bestia, której brązowy pancerz był wciąż poplamiony krwią zabitej jaszczurzycy, rzuciła się na niego, rozciągniętego wciąż na ziemi. Wbiła mu w barki oba komplety pazurów, szarpiąc go gwałtownie, rozrywając stawy, przy wtórze jego wrzasków… * * * Wciągnął gwałtownie powietrze, zdając sobie sprawę, że ktoś nim potrząsa. - Jean, obudź się – usłyszał nieludzki, a mimo to znajomy głos. - Nie śpię, już nie śpię – wymamrotał w odpowiedzi. Kapitan Perrin siedział sztywno na ziemi, oparty plecami o drzewo, z wyciągniętymi prosto nogami. Miał na sobie kompletny pancerz wspomagany – brakowało jedynie hełmu, który leżał na ziemi u jego boku. Tuż obok klęczał Kilai, również w pełnym kombinezonie. Wizjer, jaki normalnie osłaniał jego twarz, był w tej chwili otwarty i odchylony do tyłu. W słabym świetle, Jean ujrzał żółte oczy jaszczura, z zaokrąglonymi w ciemności źrenicami, wpatrzone prosto w niego. - Niech zgadnę – Sorevianin mówił szeptem, co przypominało wężowy syk – znów śmierć Akory? - Nie – odrzekł Perrin, kwitując odpowiedź westchnieniem – Tym razem chodzi o to, co było w pięćdziesiątym czwartym. Wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiły się te nowe Ragnery, bez scentralizowanego układu nerwowego. Pamiętasz? - Jak mógłbym zapomnieć? Do dzisiaj przecież musimy z nimi walczyć. - Ale teraz chodzi mi o ten jeden dzień. Ten parszywy dzień. Wtedy, to była nowość, zupełne zaskoczenie, szok. Jean powoli rozejrzał się po okolicy. Oddział terrańskich i soreviańskich żołnierzy rozłożył się na niewielkiej, leśnej przestrzeni w czymś, co z dużą dozą wyrozumiałości można było nazwać obozem. Większość operatorów zajmowała jego centrum, na różne sposoby usiłując odpocząć. Pozostali zajęli miejsce na obrzeżach, pełniąc wartę. Była jeszcze noc, choć wyglądało na to, że powoli się przejaśnia. Znacznie ostrzejszy niż u zwykłego człowieka zmysł wzroku, pozwolił kapitanowi stwierdzić, że oprócz Kilaia, w bezpośredniej okolicy znajdowali się także Zera Idrack, kapitan Jaworski oraz trzech żołnierzy z jego oddziału – Ramirez, Wulf i Miyazaki. Żaden z nich nie spał, choć wcześniej maszerowali przez cały dzień. W pewnej odległości, z boku, siedział oparty o drzewo Zhack Khesarian, który wydawał się uważnie obserwować całą scenę. Wizjery jego i Zery były otwarte, tak jak u innych obecnych Sorevian. - Widziałem wiele strasznych rzeczy, kiedy jeszcze razem walczyliśmy – oświadczył Jean z powagą – Rzeczy, których wolałbym nie pamiętać. Ale ten dzień, kiedy Ildanie po raz pierwszy wysłali zmodyfikowane Ragnery, był jednym z najgorszych. Pewnie wyda ci się to dziwne, ale wasz widok, kiedy ginęliście, wydawał mi się wtedy jeszcze bardziej przerażający, niż same virinery i reszta tego paskudztwa. Wiesz, oczywiście, że dla większości ludzi wyglądacie jak potwory? - Słyszałem o tym – przytaknął beznamiętnie Kilai, siadając w przysiadzie klęcznym i odwracając wzrok; wyglądał w tej chwili tak, jakby medytował. - Ale wiesz, kiedy się walczyło u waszego boku, wyglądało to całkiem inaczej. Wy przecież jesteście dobrymi potworami. Nie to, co te virinery, które chciały nam wszystkim wypruć flaki. Wy byliście po naszej stronie. Sama wasza obecność dodawała otuchy, bo przecież… wy się nie boicie, jak my. Wy wzbudzacie strach w innych. My byliśmy słabi, ale wy silni. Na was zawsze można było polegać. Można było liczyć, że wy na pewno się nie złamiecie, nawet jeśli my spanikujemy. Kilai uśmiechnął się ironicznie, wciąż wpatrzony w przestrzeń. Nie skomentował. - Ale tamtego dnia… nawet wy sobie nie radziliście – ciągnął Perrin – Nie wszyscy. Może sobie to wymyśliłem, ale to był chyba pierwszy raz, jak widziałem któregoś z was, kiedy był po prostu przerażony. A jeśli wy nie dajecie rady, to co będzie z nami? - Mówiłeś już o tym – stwierdził jaszczur – A ja powiedziałem ci, że gadasz głupio. Nie powinniście polegać na nas, powinniście ufać własnej sile. Po to istniały wasze oddziały samoobrony. Samo to było dowodem, że sami potraficie walczyć także i bez naszego udziału. Mnie samemu, i z pewnością nie tylko mnie, zawsze to imponowało. Poza tym, nie masz racji, mówiąc, że się nie boimy. - Wiem o tym – odparł Jean, a jego głos stał się nagle zrzędliwy – Do cholery z tą całą filozofią, ja po prostu znałem tych, którzy tam byli. I tamtego dnia, i podczas każdej innej bitwy. Znałem Akorę, znałem Sinurego, znałem Kiserę… A potem widziałem, jak te cholerne bydlęta rozrywają ich na strzępy. - Mówiłem ci już, żebyś tego nie rozpamiętywał – powiedział surowo Kilai, znów spoglądając na człowieka. - Łatwo ci mówić – odrzekł cierpko Perrin – Powiedz mi lepiej, dlaczego ty sam tego nie rozpamiętujesz. Postanowiłeś o tym po prostu zapomnieć? - Nigdy o tym nie zapomniałem – zaoponował Sorevianin – ale usiłuję znaleźć jakieś pocieszenie. Ci, których znałem, zginęli, a ja nic już nie mogę na to poradzić. Wierzę jednak, że Feomar przyjął ich do swojego królestwa… i że wszyscy się tam kiedyś ostatecznie spotkamy. Kto wie, może spotkamy tam nawet swoich terrańskich towarzyszy. - Wygląda na to – Jean roześmiał się nerwowo – że muszę przejść na waszą wiarę. - Terranin wyznawcą sivaronów? – Kilai parsknął śmiechem – Ciekaw jestem, co by powiedzieli kapłani, gdyby to usłyszeli. Poza tym, nie wiem, czy ci to naprawdę potrzebne. Na co dzień nie sprawiasz wrażenia, jakbyś miał problem. Pamiętam, że twoja wesołość bywała dla niektórych wręcz irytująca. - Nadal bywa – przyznał Perrin, z nutą sarkazmu. - Więc może ograniczyłbyś ją do sytuacji, z których śmieją się także inni? - Nie rozumiesz – człowiek pokręcił głową – Mnie to naprawdę śmieszy. Może szara rzeczywistość wydaje mi się na tyle chora, że każdy powód jest dobry, żeby się śmiać. - A może po prostu próbujesz od tej rzeczywistości jakoś uciec? – Kilai przekrzywił łeb, jak zdziwiony pies. Jean pokiwał powoli głową, znów śmiejąc się nerwowo. - To się podobno nazywa „eskapizm” – stwierdził z namaszczeniem. - Przeczytałeś o tym w jakiejś e-książce? – jaszczur uniósł bezwłose brwi. - Nie. Coś takiego powiedział mój lekarz. Obaj żołnierze roześmieli się cicho, choć był to śmiech zabarwiony goryczą. Raptem kapitan zorientował się, że w tej chwili wszyscy w okolicy wydają się śledzić przebieg rozmowy, choć nie mogli usłyszeć wiele, skoro on i Kilai mówili szeptem. Także Zera wpatrywała się w nich z typowym dla niej, cynicznym uśmiechem na twarzy. Co więcej, właśnie następowała zmiana warty i Jean dostrzegł zbliżającego się majora Matsona, który najwyraźniej opuścił obrzeża „obozu”, wracając pomiędzy odpoczywających żołnierzy ze swojego oddziału. - Niemniej, masz rację – oznajmił Perrin, jeszcze przez dłuższą chwilę obserwując przełożonego, który zasiadł obok Jaworskiego i wdał się z nim w rozmowę – Nie ma sensu użalać się nad sobą, ani w kółko rozpamiętywać śmierć innych. Trzeba po prostu robić swoje. Obojętnie, jak sobie z tym radzisz. - A czy nie myślałeś kiedyś nad tym – powiedział powoli Kilai – żeby po prostu zrezygnować? Ciebie nie trzyma przysięga złożona Feomarowi. - Od czasu do czasu może i myślałem – przyznał Jean, wzruszając ramionami – ale chociaż nie wiąże mnie żadna przysięga wobec waszego boga, mam inne zobowiązanie. Mówiłem ci już… zresztą, tak naprawdę dwa razy – Perrin uśmiechnął się ironicznie, nawiązując w myślach do niedawnego spotkania, gdy jaszczur zadał mu to samo pytanie, które padło z jego strony wiele lat temu – że zdecydowałem się wstąpić do armii z całkiem… idealistycznych pobudek, że tak powiem. I nic się od tamtej pory nie zmieniło. Powiem więcej, przeszło mi przez myśl, że w tej chorej sytuacji może być mimo wszystko jakiś cel. - Jaki cel? - Kiedyś nasze rasy toczyły ze sobą wojnę, później zostały sojusznikami… a kiedyś może będzie tak, że będziemy siebie nazywać przyjaciółmi. Może brzmi to naiwnie, ale naprawdę wierzę, że w pewien sposób budowaliśmy lepsze jutro. Pewnego dnia w końcu pokonamy tych Auvelian, pokonamy też Ildan… i może też nadejdzie taki czas, że stosunki między nami będą normalne. Międzyrasowa wspólnota, i tak dalej. Ale ktoś z nas musi się poświęcić, żeby to w ogóle było możliwe. Trzeba wierzyć. - Daj spokój – wtrąciła nieoczekiwanie Zera, uśmiechając się złośliwie – Brzmi to, jakbyś powtarzał jakąś oficjalną propagandę. - Ale ja w to naprawdę wierzę – zaperzył się Perrin – i nie słyszałem na ten temat żadnej oficjalnej propagandy. Dlaczego uważasz, że to takie nierealne? Kiedyś, wiele wieków temu, wydawało się nierealne, żeby wszystkie narody terrańskie czy soreviańskie żyły w ramach jednego państwa, rządziły się wspólnie. Ale dzisiaj rzeczywiście tak jest. Już nie prowadzimy wojen ze sobą nawzajem, wy zresztą też. Może Aderiańczycy czy Likarańczycy miewają zwykle inne poglądy, niż wy, Faveliańczycy, ale to nie do pomyślenia, żebyście mieli ze sobą prowadzić wojny, prawda? Więc podobnie może… Jean urwał, usłyszawszy śmiech jednego z jaszczurów. Zdziwiło go to, a po chwili zamarł w całkowitym zaskoczeniu, kiedy zorientował się, który z Sorevian się śmieje. To był Zhack Khesarian. Lider soreviańskich zabójców, który do tej pory nigdy nawet się nie uśmiechnął, teraz śmiał się otwarcie – początkowo cicho, lecz z każdym wdechem coraz donośniej – spoglądając na Perrina. Ta nagła odmiana wcale nie wydała się jednak człowiekowi pokrzepiająca. Śmiech Zhacka był bowiem zimny, pogardliwy, całkowicie pozbawiony wesołości – taki właśnie, jakiego Jean spodziewałby się po nieobliczalnym mordercy. Jego brzmienie przyprawiało Terranina o ciarki. - Co, do cholery… – zaczął, podczas gdy Khesarian śmiał się coraz głośniej, tak że teraz widać było tylko wnętrze jego rozdziawionej paszczy. - Egzekutorze? – powiedział Kilai, lekko uniesionym głosem. Śmiech Zhacka urwał się dość gwałtownie, a jego pysk zastygł w przerażającej parodii jaszczurzego uśmiechu. Ostre kły były obnażone, lecz twarz nie wyrażała żadnych radosnych uczuć. Było to na swój sposób jeszcze gorsze, niż ten zimny śmiech sprzed chwili. - Navela – wykrztusił wreszcie, wstając na nogi i nie przestając uśmiechać się upiornie – Przepraszam na chwilę. Perrin, który odczuwał teraz lekki niepokój, zorientował się, że wszyscy obecni odprowadzają Khesariana wzrokiem, kiedy ten odchodził. Ku swojemu zdumieniu, zauważył, że nawet Zera przestała uśmiechać się złośliwie i także obserwowała swojego dowódcę z powagą wypisaną na twarzy. Jean mógłby przysiąc, że w jej spojrzeniu także dostrzega lekki niepokój, ale po chwili doszedł do wniosku, że to musiała być tylko jego wyobraźnia. - Co to, k***a, miało być? – zapytał wreszcie, kiedy zabójca już się oddalił – To jakiś wariat, czy co? - A czy ktokolwiek z nas jest całkiem normalny? – zapytał cierpko Kilai – Niemniej, trafiłeś w sedno. Ale nie przejmuj się, na co dzień można na nim polegać. Powiedzmy, że to tylko takie humory. Jak u Zery – jaszczur wskazał łbem zabójczynię – tylko rzadziej i… trochę inaczej. - Co go tak cholernie rozśmieszyło? - Powiedzmy – odezwała się Zera, bez cienia ironii – że trafiłeś w czuły punkt. Może nawet przypominasz mu jego samego, sprzed kilkudziesięciu lat. Poza tym, pewnie mu się spodobał ten kawałek o tym, jak żyjemy w zgodzie. Był przecież w Gildii Cieni wtedy, gdy ją pacyfikowano. Zabijał tamtego dnia naszych, z Milicji, OSA, Strażników ze Straży Sorev. Byli tam pewnie i Faveliańczycy, i Aderiańczycy, i Likarańczycy. - To dlatego jest taki porąbany? – do rozmowy niespodziewanie włączył się Matson, który stanął na nogi i podszedł bliżej Zery – Bo któregoś tam dnia musiał strzelać do swoich? Idrack parsknęła kpiąco. - Chodzi o coś więcej – odparła z lekką pogardą w głosie – Nigdy mi się szczególnie nie zwierzał… w końcu, dlaczego miałby o tym rozmawiać ze mną? Ale wiem, że życie wielokrotnie wystawiało jego idealizm na próbę. Tamtego dnia, a to było trzynaście lat temu, chyba w końcu pękł. Stracił wtedy dwie osoby, które były mu najdroższe. - Pewnie brata i siostrę, albo inne rodzeństwo? – zapytał Jean. - Jedynego brata – odrzekła Zera – i tę, którą kochał jak rodzoną siostrę. - No dobrze, mogę to zrozumieć. U was takie osoby są najważniejsze. Ale samo to nie tłumaczy… - Nic nie rozumiesz – Idrack powtórnie parsknęła – Zhack sam go zabił, własnoręcznie. Zastrzelił własnego brata. * * * Spoglądając na wynurzające się znad widnokręgu słońce, Matson przymknął na chwilę oczy, pomagając im przyzwyczaić się do światła. Obok niego stał Akode, który kończył właśnie konsumpcję podręcznej racji żywnościowej – tabliczki skondensowanego, suszonego mięsa z tłuszczem i owocami, nazywanej potocznie lakenem. - Która godzina? – zapytał jaszczur, zgniatając w dłoni opakowanie – Możesz podać według waszej miary. - Za dwie minuty piąta. Czas już prawie nadszedł. Tamci powinni się tutaj zaraz zjawić. Dwaj oficerowie znajdowali się w tej chwili na skraju lasu, w pewnej odległości od pozostałych żołnierzy. Matson trzymał w dłoni przenośne łącze i co jakiś czas spoglądał w niebo, jak gdyby mógł w ten sposób dostrzec usytuowaną wysoko w orbicie sondę szpiegowską. W końcu jednak odwrócił się, słysząc znajomy głos – to zbliżali się McReady oraz Zhack Khesarian. Wizjer hełmu soreviańskiego zabójcy był otwarty, odsłaniając jego twarz, zastygłą w normalnym dla niego, ponurym wyrazie. Tworzyło to w tej chwili silny kontrast z jego zachowaniem sprzed nieco ponad godziny, czego świadkiem był również sam Matson. Major postanowił jednak chwilowo o tym zapomnieć – mieli ważniejsze sprawy na głowie. - Podejdźcie tutaj – powiedział, zapraszając przybyłych gestem – Zaraz zaczynamy. Richard aktywował łącze i po chwili wyświetlacz holo ukazał im dwuwymiarowy wizerunek głównego menu dostępu do danych z sondy. Kiedy każdy z oficerów ustawił się już obok niego, również wpatrzony w urządzenie, Matson wywołał obraz z orbity. - Osiągnie cel za pół minuty – oznajmił, wydając maszynie komendę przeniesienia się na wskazane współrzędne – Sprawdzimy, czy Auvelianie… Nie dokończył, bowiem jego uwagę momentalnie odwrócił sygnał odbioru nowej transmisji. Zaskoczony, dopiero po dłuższej chwili zaakceptował połączenie. Obraz ze skanu orbitalnego został częściowo przesłonięty przez okno rozmowy. Kiedy tylko komputer rozkodował przekaz, na wyświetlaczu holo pojawiła się twarz pułkownika Yarona. - Nareszcie mogę się z panami porozumieć – powiedział oficer bez żadnych wstępów – Zanim przejdę do rzeczy, chcę zapytać o status oddziału oraz operacji. - Nie napotkaliśmy żadnych problemów, które byłyby warte zgłoszenia, panie pułkowniku – odrzekł Matson, szybko odzyskując rezon – W początkowych etapach musieliśmy ominąć wiele auveliańskich patroli, a ich częstotliwość była zdecydowanie większa, niż zakładaliśmy… jednak w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin nie natknęliśmy się na żaden. Nie ponieśliśmy strat, wszyscy żołnierze są w pełni sprawni i nic nie wskazuje na to, by nieprzyjaciel zdawał sobie sprawę z naszej obecności. - Miło mi to słyszeć – Yaron sprawiał wrażenie zatroskanego, co wcale nie spodobało się majorowi – Obawiam się jednak, że mam dla panów dwie nowe wiadomości i niestety obydwie są złe. Auvelianie mogą namierzyć ten sygnał, więc będę się streszczał. - Słuchamy, panie pułkowniku – Matson poczuł, że jego przypuszczenia się sprawdzają. - Po pierwsze, trzy dni temu odebraliśmy czarny kod. Chodzi o Epsilon Dwa. Nie wiemy jeszcze, jak na to zareaguje nieprzyjaciel, ani czy zainteresuje się waszym rewirem. Na razie brak ruchów z ich strony, ale to może się w każdej chwili zmienić. Tak czy inaczej, miejcie się teraz podwójnie na baczności. Matson zbaraniał. Epsilon Dwa był kryptonimem oddziału specjalnego, o którego istnieniu dowiedzieli się w wyniku telepatycznej wiadomości od Ezekiela. Jego zadaniem było przeprowadzenie pozorowanej operacji, by odwrócić uwagę Auvelian od prawdziwego celu. Jeżeli zostali wykryci przedwcześnie, a ich misja zakończyła się fiaskiem, wróg mógł w każdej chwili skierować wzrok ku innym miejscom w rejonie thoraliańskim, stanowiącym potencjalne cele dla Terran. W tym celowi operacji „Wilcze stado”. Oczywiście, całe zajście mogło też uśpić czujność Auvelian i utwierdzić ich w przekonaniu, że udaremnili faktyczną operację za liniami wroga, lecz Matson nie był takim optymistą, by zakładać podobny scenariusz. - Przyjęliśmy, panie pułkowniku – odrzekł za Richarda Akode, kiedy major przez dłuższą chwilę milczał, nie udzielając odpowiedzi – Jaka jest druga wiadomość? - To już się panom naprawdę nie spodoba – ostrzegł Yaron – ale tego samego dnia, gdy poinformowano mnie o przechwyceniu grupy Epsilon Dwa, otrzymałem jeszcze nowe dane od wywiadu, które znacząco zmieniają cel waszej operacji i włączają weń nowe wytyczne. - Czy to znaczy, że wszystko, co dotychczas wiedzieliśmy, jest teraz nieaktualne? – zapytał soreviański oficer z niedowierzaniem. - Nie jest aż tak źle – odparł kojąco pułkownik – Wasza misja w dalszym ciągu polega na dokonaniu sabotażu oraz zlikwidowaniu wrogich oficerów. W ostatnim czasie wywiad uzyskał jednak informację, że baza, którą macie zinfiltrować, będzie wizytowana przez naczelnego dowódcę wojsk inwazyjnych na Aratronie. Wielkiego Kapłana Isal’umavena, członka auveliańskiego Konklawe. - Rozumiem, że jego również mamy zlikwidować? To nie zmienia znacząco… - Nie – uciął Yaron – Macie go wziąć żywcem i uprowadzić. Wytyczne przewidują, że ma się znaleźć w naszych rękach żywy. Jest zbyt cenny, żeby go zabijać. Po tych słowach, przez długą chwilę panowało całkowite milczenie. Matsonowi i tym razem zabrakło języka w gębie, toteż odpowiedzi znów udzielił Akode. - Nowy rozkaz przyjęty, panie pułkowniku – głos jaszczura był spokojny i opanowany, lecz dało się w nim wyczuć tłumioną frustrację – Obezwładnimy jeńca i zabierzemy go do strefy ewakuacji. - Mam taką nadzieję – odrzekł Yaron – Nie chciałbym krakać, ale… jeżeli transport więźnia na nasze terytorium okaże się niemożliwy… na przykład, jeżeli droga ucieczki zostanie wam odcięta… będziecie upoważnieni do zlikwidowania go. Ale macie rozkaz zrobić to tylko w ostateczności. Nikt z nas nie chce się chyba później tłumaczyć tym z góry. - Tak jest, panie pułkowniku – odparł Akode, wciąż opanowanym głosem – Zgłosimy się ponownie następnego dnia, kiedy już wykonamy zadanie. - Przyjąłem. Powodzenia i bez odbioru. Kiedy wizerunek Yarona zniknął już z holograficznego wyświetlacza, jeszcze przez kilka długich chwil panowało nerwowe milczenie. Przerwał je Matson. - Popier****ło ich, czy co? – rzucił, nie kryjąc wściekłości – Przez kilka bitych tygodni przygotowywaliśmy się do tego zadania, a teraz nagle musimy zmieniać plan? W dniu akcji? Dlaczego właściwie mamy go… Nie prościej byłoby po prostu kazać tamtej Zerze poderżnąć mu gardło? - Zera może wziąć go żywcem, jeśli dostanie taki rozkaz – oznajmił Akode, również jawnie poirytowany – Zabójcy Genisivare są wyszkoleni i wyposażeni również do takich zadań. Martwi mnie co innego… jak w ogóle mamy ukryć jego obecność przed Auvelianami? Kiedy tylko się dowiedzą, że porwaliśmy naczelnego dowódcę, wyślą za nami wszystkie patrole. I nie będą mieli większych trudności z jego namierzeniem, jeżeli tylko postanowią śledzić jego psyche! - Mamy jeszcze inhibitory psioniczne – wtrącił McReady – Powinny zamaskować jego sygnaturę. Oni sami zresztą mają inhibitory… w tych maskach, które noszą. - Te maski nie służą do tego, żeby czynić ich całkowicie niewykrywalnymi. Poza tym, to on będzie ją kontrolował, nie my. Czy ktoś z nas zna mechanizm jej działania na tyle dokładnie, by przeprogramować ją tak, jak chcemy? - Tak czy inaczej – rzekł Matson – czarno widzę tę naszą ewakuację. Już wcześniej miałem wątpliwości, czy w ogóle się nam uda, ale teraz to już naprawdę mamy przej***ne. Naczelny dowódca operacji… Czy ich naprawdę porąbało? Jesteśmy żołnierzami oddziałów specjalnych, a nie piep***nymi superbohaterami. - Musimy spróbować – oznajmił Akode – Ale chyba będziemy musieli się rozdzielić podczas ewakuacji. Auvelianom trudniej będzie nas śledzić. Nie będą wiedzieli, z którą grupą porusza się ich dowódca. - Na razie proponuję, żebyśmy działali zgodnie z dotychczasowym planem – ponownie wtrącił McReady, który przemawiał najbardziej opanowanym głosem, choć wciąż dalekim od spokojnego – Sam powiedziałeś, że Zera może go wziąć żywcem, więc po prostu dostanie rozkaz, żeby jego jednego nie zabijać. Chyba potrafi się opanować i nie wypruć mu flaków? Akode wypuścił powietrze z przeciągłym sykiem. Sprawiał teraz wrażenie nie tyle zirytowanego, co sfrustrowanego i zmęczonego. - No, dobrze – powiedział wreszcie, zwracając się teraz do Matsona – Richard, masz już ten skan orbitalny bazy? - Mam – potwierdził major, którego złość nie zdążyła jeszcze ostygnąć, a obraz holo na wyświetlaczu tylko dolał oliwy do ognia – i wygląda na to, że Yaron nie powiedział nam jeszcze o trzeciej złej wiadomości. Nie wiem, czy ktoś im dał cynk po przechwyceniu Epsilon Dwa, czy może to dodatkowe środki ostrożności w związku z tą całą wizytacją… ale wygląda na to, że podwoili straże. Widzicie? Major przybliżył obraz z sondy szpiegowskiej tak, aby wszyscy dokładnie widzieli, tak jak on sam, że patrole auveliańskich żołnierzy na terenie bazy są gęstsze i bardziej liczne, niż podawały to informacje wywiadu, na jakich komandosi opierali swój plan. - Powiedziałbym, że miewałem już gorsze dni – oznajmił powoli Akode – ale chyba sobie tego nie przypominam. Feomar nas wystawia na próbę, czy może jest zajęty czymś innym? - Niezależnie od tego, co robi wasz bóg – stwierdził kwaśno McReady – nie przyjdzie tutaj i nie powie nam, co powinniśmy teraz zrobić. Musimy improwizować. - Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia – odparł jaszczur – Proponuję, żebyśmy dotarli w pobliże celu jeszcze przed zmierzchem, a potem poświęcili jak najwięcej czasu na obserwację. Może dzięki temu będziemy wiedzieli, jakie zmiany wprowadzić do naszego planu, żeby pasował do nowej sytuacji. - Oby tylko te zmiany nie wymuszały na nas czekanie przez cały dzień, zanim coś wymyślimy – rzekł Matson – Formalnie rzecz biorąc, ty jesteś dowódcą i to do ciebie należy decyzja, czy atakujemy zgodnie z planem, czy czekamy. Przypominam ci tylko, że czas spotkania z desantowcami, które mają nas ewakuować, został dokładnie wyznaczony. Spóźnimy się o jeden dzień, a nie zdążymy tam dojść i resztę drogi do domu pokonamy pieszo. Może wtedy byśmy się przekonali, czy faktycznie nie jesz byle czego. Major nie był ani trochę rozbawiony własnym żartem, lecz Akode musiał być najwyraźniej w lepszym nastroju od niego, gdyż jego pysk wykrzywił się w sardonicznym uśmiechu. - Uwierz mi, że nie chcesz się o tym przekonywać – odparł, po czym oznajmił z powagą, teraz już całkiem opanowanym tonem – Zapisz te współrzędne i zatrzymaj sondę na pozycji. I prześlij dane z łącza bezpośrednio do komputerów naszych kombinezonów. - Już się tym zajmuję – odrzekł Richard – Możesz wywołać podgląd z orbity, kiedy tylko będziesz go potrzebował. Wracajmy lepiej do oddziału, musimy zaraz ruszać. Po wyłączeniu komputera i odłożeniu go do plecaka, Matson nie od razu jednak podążył w kierunku „obozowiska” swoich żołnierzy. Zwrócił się najpierw do Zhacka Khesariana, który przez całe spotkanie milczał i jako jedyny sprawiał wrażenie całkowicie obojętnego wobec ich nowej sytuacji. - A teraz chciałbym zapytać… – rzekł z powagą, patrząc jaszczurowi w oczy – Co to miało być? Ten występ sprzed półtorej godziny? Zabójca prychnął z pogardą. - Nic, co powinno cię obchodzić – odrzekł lekceważącym tonem. - A jednak mnie obchodzi. Przykro mi z powodu twojego brata, czy czegokolwiek innego, co przeżyłeś, ale mnie zależy na bezpieczeństwie moich żołnierzy. I nie tylko moich. Zhack nie od razu udzielił odpowiedzi. Postąpił krok naprzód i zbliżył pysk tak blisko twarzy majora, że niemal dotkął jego czubkiem nosa człowieka. W jego gardle wzbierał gniewny pomruk. - Nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz – wywarczał. Matson nie dał się zbić z tropu. - Więc może mi to wyjaśnisz? – zapytał z surowością w głosie. - Słuchajcie, może byście… – zaczął Akode, lecz został zignorowany. - Nie muszę ci niczego wyjaśniać – odparł Zhack – Zresztą, i tak byś tego nie zrozumiał. Więc, skoro mój śmiech najwyraźniej nikogo nie zabija, może przeszedłbyś po tym do porządku dziennego i nie wtrącał się w nie swoje sprawy? - Twoje problemy są moją sprawą bardziej, niż ci się wydaje. Po pierwsze, to ja i Akode dowodzimy tą operacją, więc formalnie mi podlegasz. Po drugie, skoro bierzesz udział w tej operacji, wolałbym wiedzieć, czy ci znów nie odbije akurat wtedy, gdy… Urwał, odruchowo sięgając prawą ręką do pasa z bronią i unosząc lewą do obrony. Wszedł w stan bitewnego skupienia niemal natychmiast, dzięki czemu mógł poruszać się i reagować nadludzko szybko, ale i tak spóźnił się dosłownie o ułamek sekundy. Zhack rzucił się na niego bez żadnego ostrzeżenia. Ruchem tak szybkim, że całkiem nieuchwytnym dla zwykłego ludzkiego oka, sięgnął po swój długi nóż i natarł na Matsona, mierząc w jego szyję. Odtrącił wyciągniętą do obrony rękę majora i pchnął go ramieniem, aż Terranin uderzył plecami w drzewo. W ułamek sekundy później klinga noża znajdowała się już przy gardle Richarda. Matson zdążył wyjąć pistolet i przytknął go do brzucha zabójcy, ale ten przewidział jego ruch – wolną rękę położył na broni, blokując ją i uniemożliwiając jej odbezpieczenie. Przez krótką chwilę dwaj żołnierze trwali w bezruchu, wpatrując się w siebie nawzajem z nieukrywaną złością. W tym samym czasie Akode i McReady okrzykami nawoływali ich, by się opanowali, lecz na razie nie interweniowali. - Kim ty jesteś, żeby mnie oceniać, człowieku? – wycedził Zhack – Dla twojej informacji, minęło kilkanaście lat od dnia, kiedy to się stało. To dłużej, niż ty sam służysz w siłach specjalnych. Przez cały ten czas nie zniweczyłem żadnej akcji, nigdy nie naraziłem bez potrzeby członków swojego oddziału. Czy to dla ciebie dostatecznie pocieszające? - Jak cholera – odwarknął Matson, który w głębi ducha zmagał się teraz z urażoną dumą; był pewien, że dzięki swoim genetycznym modyfikacjom, może stawić czoła choćby i soreviańskim zabójcom, jaszczur jednak całkiem go zaskoczył; nie spodziewał się po prostu tak gwałtownej reakcji – Odpowiadając na twoje pytanie, jestem oficerem z twojego oddziału, a to, co teraz robisz, wcale mnie nie przekonuje, że mogę ci zaufać. - Tylko wtedy, gdy sobie wymyślisz, że możesz się wypowiadać o czymś, o czym nie masz pojęcia. Dotychczas nie miałeś zastrzeżeń do mojego zachowania… chyba że chodziło o stosunki osobiste… więc niech tak pozostanie. Jeśli zaś uważasz, że nie jestem już zdolny do wykonywania swoich zadań, po prostu podejdź i powiedz mi to. - Natychmiast przestańcie! To jest rozkaz! – zawołał Akode, który najwyraźniej stracił już cierpliwość – Puść go, chyba że chcesz, żebym po tej akcji napisał odpowiedni raport i wysłał go do twojej gildii! Te ostatnie słowa jaszczur skierował do swojego pobratymcy, który po dłuższej chwili odstąpił od Matsona i powoli schował nóż do pochwy. - Przepraszam – oznajmił, lecz ton jego głosu pozostał chłodny. - Chodzi tylko i wyłącznie o to – rzekł Matson, nie siląc się nawet na pojednawczy ton – czy mogę ci powierzyć życie moich żołnierzy. - Życie twoich żołnierzy – odparował Zhack z nagłą goryczą – nie jest ani mniej, ani więcej warte od życia wszystkich innych, którzy przez lata walczyli u mojego boku. Jeśli chodzi o zabijanie, to nadal radzę sobie z tym doskonale. Skoro już usłyszałeś, co się stało, trzynaście lat temu, powinieneś wiedzieć przynajmniej o tym. - Powiedziałem wam, żebyście natychmiast przestali – oznajmił surowo Akode – Chyba że naprawdę mam to później zgłosić. Obaj żołnierze zamilkli, choć wciąż spoglądali na siebie nieprzyjaźnie. Jednocześnie sam Matson był lekko zmieszany – najbardziej dziwił go specyficzny stosunek Zhacka do własnej profesji, który właśnie wyszedł na jaw. Zera zasugerowała niedawno, że los już wcześniej ciężko doświadczał jej przywódcę, lecz śmierć brata była kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Wszystko wskazywało na to, że w wyniku tej rozmowy, Richard poruszył czułą strunę w umyśle jaszczura, tak wcześniej zrobił to najwyraźniej Perrin. Khesarian tymczasem, przybierając na powrót swoją ponurą fizjonomię, skierował się w stronę „obozowiska”. Zamknął wizjer hełmu, przez co jego twarz była teraz niewidoczna. - Do zobaczenia na miejscu – powiedział zniekształconym głosem, w którym wyraźnie jednak pobrzmiewał sarkazm. To be continued...
  7. Kilku oficerów, wysnuwających prywatne wnioski z obserwowanych faktów, to jeszcze nie kontrwywiad. "Wziernik przezierny" to akurat istniejące i funkcjonujące określenie, będące naszym odpowiednikiem angielskiego "head-up display" (w skrócie HUD).
  8. Ej, no... najpierw sam podkreślasz wagę niewdawania się w zbędne szczegóły, a teraz piszesz o "odsyłaniu"? Bez paru detali dane opowiadanie wciąż będzie zamkniętą całością. A wspomniane detale tak czy inaczej zostaną jakoś ustanowione w ramach uniwersum - jeżeli ktoś przeczyta jedną książkę w nim osadzoną i spodoba mu się, zapewne przeczyta też pozostałe.
  9. No dobrze, ale zważ, że ten pacjent, po opętaniu, w bardzo krótkim czasie zranił noszowych, którzy są przecież praktycznie bezbronni. A każdy zarżnięty jaszczur to kolejny "zombiak". Wystarczy, że w danej sytuacji żołnierze zareagują zbyt późno, a z pojedynczego zombiaka robi się kilku i rozpętuje się chaos. No... po wydaniu prawdziwej książki? Choć jednej?
  10. Ejże, no przecież cel właściwy jest znany niemal od samego początku opowiadania i ono przez cały czas o nim traktuje. Dopiero w ostatnich rozdziałach pojawiły się wskazówki (najpierw ta nagła wiadomość, którą otrzymał Yaron i która wyraźnie nie wprawiła go w zadowolenie, teraz jeszcze te ostatnie słowa Aer'imuela w aktualnym epizodzie), że pojawi się coś jeszcze. Będzie to ujawnione w piętnastym rozdziale (jest już w większej części napisany). Ale jaki wywiad? Aer'imuel nie ma żadnych konkretnych informacji, że Terranie planowali w jego aktualnym rewirze jakąś operację specjalną - ma tylko zeznanie dwóch pilotów i poszlaki, jakie z niego wynikają. Ej, no, przecież tak mniej więcej było. Nie rozumiem tej uwagi. Znaczy powinienem tylko napisać o "podglądzie taktycznym", który znajduje się nie wiadomo, gdzie?
  11. No, nie wiem... a jak ty uważasz? Starość nie radość... No, nie wiem.. chciałem po prostu, żeby było jasne, jak to wyglądało. Ciężko to precyzyjnie i zarazem zwięźle opisać, kiedy wiele rzeczy naraz się dzieje. A napięcie... liczyłem tu na samo wywołanie świadomości, że skoro jeden z pacjentów nagle zmarł na noszach, to zaraz może być więcej takich przypadków i wszystko diabli wezmą. A Sawicki widzi tylko bardzo mały odcinek "korowodu" i przez brak łączności nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje. Bezmózgie zombie nie używają broni... Poza tym, przyznam, że w wersji alfa napisałem tak, że przez nieuwagę Sawickiego (kiedy zagapił się na McGrudera, wleczonego przez jaszczury), zginął jeden z podwładnych Zakurego, że ten drugi miał mu to mieć później za złe... ale uznałem, że i tak nie zdążę już tego rozwinąć i że to nie będzie do niczego w ostatecznym rozrachunku prowadziło. Więc wyrzuciłem. Hm... rzeczywiście, nie zauważyłem... OK, no to jak mam w końcu zrobić? Poza garstką czytelników, nikt mojego uniwersum nie zna - jak kolejny chętny, zaczynający od pierwszego z brzegu opowiadania, ma wiedzieć, co było już wytłumaczone w innym? Jeśli kiedyś zaistnieję na łamach czasopisma czy półkach księgarni, stanie się to całkowicie zbędne, ale na razie... No co, mam odsyłać do innych opowiadań "bo tam to było wytłumaczone"? No, nie wiem - może po prostu wydaje mi się, że niechęć do jakiejś grupy etnicznej wynika przeważnie właśnie z uprzedzeń? Z kolei wydaje mi się dziwny koncept takiego opowiadania, gdzie żaden z homo sapiens nie ma nic przeciwko jaszczurom. Tego typu indywidua zdarzają się zawsze i wszędzie. Poza tym, zwykle i tak nie zagłębiam się szczególnie w ten motyw. Mogę bez problemu wywalić, ale... skąd wtedy będzie wiadomo, o co w ogóle chodzi? Jest to szczególnie uciążliwe, gdy Sarena podaje czas, jaki im pozostał - skąd czytelnik ma wziąć wyobrażenie, ile to są dwa ality albo pięć enelitów? Eee... nie. Chodzi o to, że był poprzedni w "korowodzie". Ajć... to akurat śmieci z wersji alfa. Pierwotnie dałem Sarenie jeden z tych długich mieczy, o których dyskutowaliśmy, ale ponieważ mnie przekonałeś do zarzucenia pomysłu, wyrzuciłem miecz, dałem ten nóż i go opisałem. Zapomniawszy, że taki opis pojawił się też później. A z tymi informacjami powtarzanymi co opowiadanie... patrz powyżej, jak mam to inaczej rozwiązać? Nie jestem twórcą takiego uniwersum, o którym pewne dane byłyby powszechnie znane. Generalnie... jeszcze więcej powodów do radości, że dałem sobie spokój z wysyłaniem tego opowiadania do NF. Tak się skupiłem na genezie całej intrygi (jak powiedziałem już Knight Martiusowi, jest to dla mojego uni kanoniczne), że za mało uwagi poświęciłem warstwie narracyjnej. Poza tym... Kefcia, dlaczego nie odpisałeś na mój ostatni e-mail?
  12. Dziwię się, że na to narzekasz, bo w sumie wyjaśniła się tutaj jedna rzecz, która od jakiegoś czasu budziła twoje wątpliwości - mianowicie, co to była za heca z tym oddziałem, który przechwycili Auvelianie, lecz najwyraźniej to nie ten sam oddział, do jakiego należą bohaterowie opowiadania? No więc w tym rozdziale okazuje się, że to była przynęta - komandosi, którzy mieli przeprowadzić pozorowaną operację specjalną i odciągnąć uwagę Auvelian od prawdziwego celu. No cóż, trzeba będzie jeszcze opisać właściwą akcję - poświęcę pewnie na to ze dwa rozdziały, może trzy. Pozostaje mi tylko jeszcze poczekać, aż Kefcia się odezwie, a tymczasem... chodzi mi po głowie jedno pytanie. Czy nie było aby jeszcze jakiegoś tekstu od ciebie, który chciałeś, żebym przeczytał i skomentował, a w końcu tego nie zrobiłem?
  13. No cóż, bywało gorzej. Zdarzało się, że wprawdzie było OK, ale poza tym miałeś jednak listę zastrzeżeń co do tego czy tamtego. Psioniki i psychotroników to nie dotyczy. Zresztą, to jest w sumie jeden mianownik, do którego sprowadzam całkiem sporo zjawisk nadprzyrodzonych. Duchy, na przykład, to w żargonie psioników mojego uniwersum "markery psychiczne zmarłych". A w tym wypadku idzie o pewną "rasę" (jeśli można to tak nazwać), na psionice bazującej, która jest wprawdzie elementem lore mojego uni (ergo, to opowiadanie jest kanoniczne), ale... no cóż, na razie owiana jest tajemnicą. Pamiętasz, jak dawno temu, w temacie Proza, mówiłem ci o trzech rasach, które trzymam w sekrecie? To jest jedna z nich.
  14. Nawet nie pytaj... W tej chwili przymierzam się do czegoś innego, choć szanse na powodzenie są niewielkie. A co ostatnio porabiasz, że postanowiłeś (jak niedawno oznajmiłeś) całkiem zrezygnować z użerania się z amatorską pisaniną (z drobnym wyjątkiem w postaci tych paru projektów, których jeszcze nie zamknąłem)?
  15. Czyli jednak pojutrze, a nie jutro. Niemniej - dotrzymałem obiecanego terminu. Możecie mnie nie bić. Dzisiaj znów powracamy na chwilę do Auvelian - w tym rozdziale powinno się wyjaśnić parę rzeczy, które wcześniej mogły wam wydawać się niezrozumiałe. Staram się pomału dążyć do zamknięcia tego projektu, który trwa już o wiele dłużej, niż pierwotnie planowałem, a potem... cóż, zastanawiam się, co dalej. Po pierwsze, rozważam, czy nie wypadałoby wlepić jeszcze mini-kompendium dotyczącego Auvelian. Znów mógłbym w tym celu wykorzystać to, które widnieje już na mojej stronie na DA - wymagałoby ono jedynie lekkiego dopracowania. Po drugie, przychodzi mi na myśl pomysł pokazania wam paru nieco starszych utworów, osadzonych w moim uniwersum - FA to nie pierwszy sajt, gdzie prezentowałem publicznie swoją tfu-tfu-tfurczość. Niemniej, także nad nimi musiałbym najpierw popracować - głównie z tego względu, że od czasu ich napisania to i owo się w moim uniwersum pozmieniało i chciałbym zmodyfikować te opowiadania tak, aby były w pełni kanoniczne. Kolejny projekt, który mam w głowie, będzie już przeze mnie tworzony z zamiarem opublikowania go w "Nowej Fantastyce", więc nie ujrzycie go na blogu... chyba że panowie z rzeczonego pisma poślą mnie na drzewo i odmówią publikacji moich wypocin. Dlatego właśnie, w zastępstwie, mógłbym pokazywać na razie utwory starsze. Przy okazji, może ktoś rzeknie, czy pomiędzy starymi, a nowymi dziełami widać jakąś progresję... czy raczej regresję. No dobrze, na razie pozostańmy przy "Wilczym stadzie". Oto i ciąg dalszy. ============================================================================= - XIV - Znad linii drzew wynurzył się niespodziewanie subatomowy pocisk rakietowy i od razu skierował się na wiszący w górze desantowiec klasy Akile. Pilot maszyny usiłował go zestrzelić przy pomocy pokładowego działka, ale nie zdążył – ładunek eksplodował tuż przy lewym silniku. Maszyna natychmiast wymknęła się spod kontroli i weszła w ruch obrotowy, w szybkim tempie opadając na ziemię. - Nie zbliżać się – zarządził Egon’thier poprzez łącze konwencjonalne – Do wszystkich jednostek powietrznych, wycofajcie się poza zasięg wrogich wyrzutni. Zwiążemy ich walką na ziemi. Podgląd taktyczny na wzierniku przeziernym jego hełmu pozwalał mu łatwo ocenić sytuację. Ścigany oddział soreviańskich i terrańskich żołnierzy zajął pozycje na zalesionym wzgórzu, a drogę ucieczki odcięły mu dwie inne grupy wojowników Arm’imdel. Wszyscy elitarni auveliańscy wojownicy dotarli tutaj, kiedy jeden z oddziałów poszukiwawczych zameldował wykrycie uciekinierów. Ci zdołali zmusić Auvelian do odwrotu, lecz teraz, gdy żołnierze Arm’imdel przybyli w większej liczbie, nie mogli im się już wymknąć. W tej sytuacji, mogli już zrobić tylko to, co zrobili – znaleźć możliwie dogodną pozycję i bronić się do końca. Egon’thier poczuł coś na kształt podziwu z waleczności swoich oponentów. Mimo wszystko, byli wojownikami, tak jak on sam – miał do nich szacunek. Ich los był jednak przypieczętowany i Auvelianin zastanawiał się, czy nie byłoby w ich sytuacji rozsądniej skończyć ze sobą, tak jak zrobił to śmiertelnie ugodzony zabójca Genisivare. Jeżeli brali udział w tajnej operacji, powinni doskonale wiedzieć, że nie mogą się dostać żywi w ręce wroga. Najwidoczniej zamiast samobójstwa, woleli śmierć w walce. Ich problem polegał na tym, że Egon’thier był doskonale świadom ich wartości jako jeńców i ufał, że nie zapewni im takiej śmierci. Przynajmniej nie wszystkim. - Ilu ich tam jeszcze jest? – zapytał – Jakie formacje? - Czterech komandosów OSA, dwóch terrańskich Marines i jeden zabójca Genisivare, imolien – odrzekł dowódca drugiego oddziału – Ten ostatni ma amunicję z inhibitorami psionicznymi, zastrzelił już trzech naszych. Proszę mieć się na baczności. - Musimy uderzyć z trzech stron naraz – orzekł Egon’thier – Zajmijcie pozycje i meldujcie gotowość do ataku na mój znak. Pamiętajcie, starajcie się ich unieszkodliwić, a nie zabić. Chcemy mieć ich żywych. - Tak jest, imolien. Towarzyszący dowódcy Arm’imdel podeszli pod wzgórze z aktywnymi osłonami, wzmocnionymi ich własną psioniczną energią. Wojownicy podzielili się na trzy mniejsze oddziały, z których każdy szedł luźną tyralierą, w nieznacznych odstępach. Egon’thier podążał w drugim szeregu, mając przed sobą żołnierzy idących na czele. Mógł wziąć udział w walce i na własne oczy obserwować jej przebieg, lecz jednocześnie nie narażał się zbytnio na trafienie. Prawdopodobnie ocaliło mu to życie. Auvelianie byli mniej więcej w połowie wzniesienia, kiedy nagle wychynęli ze swoich kryjówek trzej żołnierze – dwaj Sorevianie i jeden Terranin. Arm’imdel widzieli ich już od jakiegoś czasu poprzez sensory i zareagowali niemal natychmiast, ale spóźnili się dosłownie o ułamek alnu. - Uwaga – rzucił Egon’thier, całkiem niepotrzebnie, gdyż wojownicy z pierwszego szeregu z własnej inicjatywy przypadli niżej do ziemi. Nie wszyscy uczynili to samodzielnie. Promienie laserowe i hipersoniczne pociski, przebijając się przez okoliczne drzewa, dosięgły trzech Arm’imdel. Jeden wyszedł z tego bez szwanku, osłonięty tarczą, dwaj pozostali otrzymali bezpośrednie trafienia. Egon’thier z trudem zachował samokontrolę, widząc, jak biegnący tuż przed nim żołnierz pada, poszatkowany pociskami z soreviańskiego karabinu, które najwyraźniej przedarły się przez osłonę energetyczną. Drugi, w pewnej odległości, zginął natychmiast, gdy wiązka lasera – wystrzelona w trybie fali ciągłej – najpierw przeciążyła jego tarczę, a potem ugodziła go prosto w twarz. - Nie zatrzymywać się – nakazał imolien – Tu nie znajdziecie dobrej osłony. Musimy zdobyć ich pozycję. Jego słowa i tym razem były zasadniczo formalnością, gdyż wojownicy nie zamierzali zalegać pod ogniem nieprzyjaciela. Jeden z nich zajął miejsce rannego towarzysza, przed Egon’thierem, ochraniając dowódcę. Dochodzące przez komunikator meldunki wskazywały, że pozostałe grupy podchodzące pod wzgórze także napotkały opór. Broniący się mieli nie tylko przewagę wysokości – strzelali, żeby zabić, podczas gdy Arm’imdel nie mieli takiego luksusu. Wrogowie raz jeszcze złożyli się do strzału, lecz tym razem Auvelianie byli na to przygotowani. Jeden z nich trafił Terranina w ramię, zaledwie ten się wychylił, przez co Marine wypuścił karabin. Drugi Arm’imdel wymierzył w jednego z jaszczurów, który jednak znów okazał się szybszy – nie ranił auveliańskiego żołnierza śmiertelnie, ale zepsuł jego własny strzał. Trzeci Auvelianin celnie ugodził Sorevianina, także trafiając w ramię, lecz nie wywarło to takiego skutku, jak u Terranina. W następnej chwili w dół zbocza ciśnięte zostały trzy niewielkie przedmioty. - Granaty! – oznajmił Egon’thier i tym razem wszyscy Arm’imdel padli na ziemię, możliwie daleko od ładunków wybuchowych. Jeden z nich chwycił granat, który upadł blisko niego i natychmiast odrzucił go w dal. Rozległy się trzy eksplozje, a imolien poczuł ze swojego miejsca wzbudzone przez nie fale uderzeniowe, lecz po krótkich oględzinach stwierdził, że ani on, ani pozostali członkowie jego oddziału, nie zostali ranni. Podniósł się do kolan i powtórnie spojrzał w górę zbocza. - Osłaniają swój odwrót! – jeden z żołnierzy wykrzyczał mentalnie ostrzeżenie. Egon’thier, który także to zauważył, bez wahania uniósł karabin, celując w nogi jaszczura, który uchodził już na położoną wyżej pozycję, blisko szczytu wzniesienia. Przestrzelił je obie, dwoma strzałami następującymi zaraz po sobie. Sorevianin upadł i potoczył się kawałek w dół zbocza. Zanim jeszcze się zatrzymał, sięgnął szponiastą dłonią do pasa. - Uwaga – ostrzegł imolien – Nie dajcie mu… Było już jednak za późno. Odbezpieczony granat subatomowy eksplodował, zabijając jaszczura natychmiast. - Shial – zaklął Egon’thier – Oby się to już nie powtórzyło. Podgląd taktyczny pozwolił mu stwierdzić, że pozostałe trzy atakujące grupy także zmusiły Sorevian i Terran do odwrotu na szczyt wzgórza. Z meldunków oraz obrazu sytuacji wynikało, że nieprzyjacielscy komandosi przemieścili się niemal równocześnie. Imolien nie umiał tego wyjaśnić, ale ta synchronizacja w działaniach jego wrogów wzbudziła w nim złe przeczucia. Im szybciej ich opór zostanie złamany, tym lepiej. - Ogień zaporowy – rozkazał przez łącze konwencjonalne – Przyprzeć ich do ziemi ogniem zaporowym i nacierać. - Czy to nie zbyt wielkie ryzyko, imolien? – zaponował dowódca drugiego oddziału – Jeśli wystawią się na ostrzał, możemy ich zabić. - To jest rozkaz, imonael – Egon’thier nadał swemu głosowi ton nieznoszący sprzeciwu – Macie ich zneutralizować tak szybko, jak to tylko możliwe. - Tak jest, imolien. Walka od samego początku była przesądzona, lecz osaczeni ludzie i jaszczury mieli wyraźny zamiar drogo sprzedać swoje życie. Teraz Arm’imdel udaremnili im nawet ten zamiar – ich pierwsze szeregi zaczęły strzelać w sposób ciągły tuż nad głowami wrogów, w miejscach, gdzie się kryli. Nie mogli już nawet odpowiedzieć ogniem – dwaj spośród Sorevian wychylili się z takim zamiarem, ale nie zdążyli, gdyż padli z przestrzelonymi głowami. Wystrzelone przez nich pośmiertnie serie poleciały w powietrze. Egon’thier obserwował to, z coraz większym trudem opanowując zdenerwowanie. Po prawdzie, większość spośród obecnych tu soreviańskich i terrańskich komandosów można było poświęcić – wystarczyło, że choć jeden z nich dostanie się żywy w ręce Auvelian. Gotów był nakazać przerwanie ognia, gdyby zbyt wielu podjęło podobnie desperacką próbę oporu, co dwa zabite przed chwilą jaszczury. Natarcie Arm’imdel postępowało teraz bardzo szybko. Żołnierze z trzech różnych oddziałów schodzili się już pod szczytem wzniesienia, zaraz mieli dopaść wrogich pozycji. Egon’thier w tej chwili obawiał się jedynie tego, że na tak krótkiej odległości Sorevianie mogą wciągnąć jego żołnierzy w walkę wręcz. Ufał, że do tego nie dojdzie – w zwarciu jaszczury były zabójcze. Wkrótce jednak miał przeklinać własną krótkowzroczność, zdawszy sobie sprawę, że jego obawy zostały zasiane nie tam, gdzie trzeba. Nagle cały szczyt wzniesienia, wraz z wrogimi pozycjami obronnymi, został rozerwany przez potężną subatomową eksplozję. Siła wybuchu cisnęła Arm’imdel wstecz – niektórzy z nich zostali poważnie ugodzeni. Egon’thier stał w pewnej odległości, toteż nic bezpośrednio mu nie zagroziło, lecz w pierwszej chwili po prostu zamarł w zupełnym bezruchu, całkowicie skonfundowany i przepełniony niedowierzaniem w to, co się stało. Jego przeczucia były słuszne. Najwyraźniej jego wrogowie myśleli podobnie, jak on sam i rzeczywiście postanowili skończyć ze sobą. Postanowili jednak najwyraźniej, że zrobią to dopiero wtedy, gdy nie pozostanie im już żadne inne wyjście. - Sprawdźcie, czy któryś nie ocalał – zarządził wypranym z emocji głosem, gdy huk eksplozji całkiem już przebrzmiał – To musiał być ładunek burzący… może te ich pance… - Imolien – wszedł mu w słowo dowódca drugiego oddziału – Jest oczywiste, że wszyscy nie żyją. Odczyty sensorów to potwierdzają. Brak oznak życia. Egon’thier wiedział o tym – sam widział przecież, co wykazują detektory jego własnego kombinezonu – lecz pomimo tego tliła się w nim jeszcze przez chwilę irracjonalna nadzieja, że może jest inaczej. Słowa imonaela przywróciły mu poczucie rzeczywistości i w pełni uprzytomniły mu, jak bardzo był naiwny, dopuszczając do siebie takie myśli. - Zaminowali wzgórze – oznajmił beznamiętnie, choć zdawał sobie sprawę, że mówi truizmy – Założyli ładunki wybuchowe na własnych pozycjach i czekali tylko, aż będą mogli zabrać ze sobą jak najwięcej z nas. - Istotnie, imolien – zgodził się oficer – Od początku zakładali, że tego nie przeżyją. Nikt nie powiedział tego głośno, ale wszyscy wiedzieli, że to oznacza całkowite fiasko akcji. Ich głównym zadaniem było wzięcie jeńców, tymczasem nie pozostał już nikt żywy, kto mógłby im udzielić informacji. Kilku dobrych żołnierzy zginęło przy tym na próżno. - Wezwijcie z powrotem nasze desantowce – nakazał Egon’thier, odzyskując powoli panowanie nad sobą – Zebrać rannych i zabitych, wracamy do bazy. Imolien zachowywał się spokojnie, choć w gruncie rzeczy miał ochotę krzyczeć. Nie mógł się pogodzić z niepowodzeniem misji. Najbardziej zaś nie uśmiechało mu się to, że wieści o swej porażce będzie musiał zanieść właśnie swojemu aktualnemu dowódcy. * * * Od chwili, kiedy Aer’imuel odebrał meldunek o śmierci wszystkich komandosów wroga, minęło już kilka loanów, toteż armelien zdążył opanować emocje i sprawował pełną mentalną samokontrolę w chwili, gdy w prowizorycznym obozie wylądowały desantowce grupy Egon’thiera. Imolien od razu skierował się do prowizorycznej rampy wejściowej uszkodzonego „Arnaela 178”, gdzie oczekiwał go już przełożony, a także Khae’avilen. - Błagam o wybaczenie, armelien – powiedział z wystudiowaną pokorą, kiedy już się zbliżył – Zawiedliśmy… - Później o tym porozmawiamy – uciął Aer’imuel – W swoim czasie przedstawi mi pan raport z akcji i poda usprawiedliwienie swojej porażki. Jeśli wyda mi się adekwatne, zwolnię pana z odpowiedzialności. Na razie jednak… mamy pilniejsze sprawy na głowie. Proszę iść z nami, na mostek. Oficer posłusznie podążył za dwoma starszymi rangą towarzyszami. Armelien tłumaczył mu sytuację w drodze na miejsce. - Kiedy tu pana nie było – podjął, zachowując beznamiętny ton – nakazałem sprawdzić kilka rzeczy, przede wszystkim namiary intruzów oraz ogólny obraz sytuacji na naszym odcinku frontu. Tai’koves powinien mieć już dla nas gotowy raport. Nie mamy wprawdzie jeńców, ale tak czy inaczej, cała sytuacja wymaga od nas poczynienia pewnych ustaleń. Te zaś mogą być naprawdę ważne. - Oraz zaważyć na tym, co się dalej stanie – dodał Khae’avilen – Akcja nieprzyjaciela, którą najwyraźniej udaremniliśmy, nie może pozostać bez odpowiedzi. - Słusznie – zgodził się Aer’imuel – Nikt z nas nie ma żadnych wątpliwości, że to musiała być tajna operacja wroga. Pytanie brzmi, co dokładnie zamierzali? Nikt nie wyraził swojej teorii, gdyż w tej właśnie chwili trzej oficerowie przestąpili próg mostka, gdzie oczekiwał ich już Tai’koves, stojący przy głównym wyświetlaczu taktycznym. Towarzyszyli mu Khai’noel oraz Mon’siael, pogrążeni w rozmowie. Na widok przełożonego, wszyscy przybrali oficjalną postawę. - Myślę, że możemy zrezygnować z ceremoniału – oznajmił Aer’imuel, po czym zwrócił się do swojego zastępcy – Tai, czy masz już wszystkie dane, o które prosiłem? - Jak najbardziej – odrzekł Tai’koves uniżenie – Wraz z imolien Khai’noelem oraz Mon’siaelem omawialiśmy właśnie sytuację. - Ufam się podzielicie się z nami swoimi domysłami. Na razie jednak… zacznijmy od samego początku. Proszę, niech panowie podejdą bliżej. Teraz wszystkich sześciu oficerów skupiło się przy wyświetlaczu, który ukazywał w tej chwili obraz znacznego fragmentu rejonu thoraliańskiego. Na mapie zaznaczone zostały zarówno ich własne pozycje, jak i miejsca dostrzeżenia i zestrzelenia wrogich desantowców, a także lokalizacja wzgórza, gdzie ocaleli komandosi bronili się przed atakiem wojowników Egon’thiera – z zaznaczeniem prawdopodobnej trasy ich ucieczki od miejsca upadku maszyn. - Pierwsze i najważniejsze – podjął Aer’imuel – jest ustalenie, jakim kursem podążali intruzi, zanim zostali przechwyceni. A co za tym idzie, do jakiego celu prawdopodobnie dążyli. - Sprawdziliśmy to na podstawie raportu od pilotów Kevatheli, które ich zestrzeliły, armelien – oświadczył Tai’koves – Nie byli w stanie podać ich dokładnego namiaru, ale stwierdzili, że w chwili wykrycia nieprzyjacielskie desantowce leciały w kierunku północno-północno-wschodnim. Potem skręciły na północ, usiłując zgubić pościg, ale nie zdążyły. - Zakładając, że nie podążali do celu okrężną drogą – odezwał się Khae’avilen – musiał znajdować się w przybliżeniu właśnie na północnym-północnym wschodzie. - Sprawdziłeś to? – zapytał armelien swojego zastępcę – Jakie mamy ważne obiekty, do których mogliby zmierzać? - Cóż, nanieśliśmy na mapę taktyczną ich przybliżony kurs i z naszych obserwacji wynika w sposób jednoznaczny, że najbardziej prawdopodobnym celem ich misji wydaje się być bateria artylerii planetarnej pod zajętym przez nas terrańskim miastem… Agrelią. - Co więcej – wtrącił Mon’siael – po przeszukaniu wraków desantowców, znaleźliśmy na ich pokładach znaczną ilość broni oraz ładunków wybuchowych. Wskutek zniszczeń dokonanych przez rakiety, były w znacznej części bezużyteczne, ale nie zdetonowały. Aer’imuel przytaknął. Używana we współczesnych głowicach bojowych technika była zbyt skomplikowana, aby eksplozja zewnętrznego pochodzenia była w stanie zainicjować ich ładunek. Dlatego właśnie, nawet po całkowitym zniszczeniu terrańskich maszyn, przewożone na ich pokładach uzbrojenie mogło ocaleć. - To wydaje się oczywiste – skonstatował Khai’noel – Ich misja polegała na tym, by zinfiltrować naszą bazę, ustanowioną przy baterii, po czym wysadzić całą artylerię w powietrze. Wtedy nie stanowiłaby już żadnego zagrożenia dla terrańskiej floty, za to wszystkie nasze siły w tym regionie byłyby narażone na ogień orbitalny. - Istotnie, to oczywiste – zgodził się Aer’imuel, pozwalając pozostałym Auvelianom odczuć ogarniające go powątpiewanie – Aż nazbyt, pozwolę sobie zauważyć. Poza tym, to nie ma najmniejszego sensu. - Jakże to? - Po co Terranie i ich alianci mieliby niszczyć tę baterię? – armelien pokręcił głową, nie kryjąc niedowierzania – Oni nie działają w ten sposób. Artyleria planetarna to nie tylko poważna inwestycja, ale także atut w każdej kampanii. O wiele bardziej opłaca się zdobywać takie baterie w otwartej ofensywie, co nasi wrogowie przeważnie robią, jak i my sami. Ich niszczenie to zwykłe marnotrawstwo, oznaka desperacji… albo zwykłej niekompetencji. - Ma pan słuszność – zgodził się Mon’siael – Czyżby zatem cel misji tych żołnierzy był inny? Może mieli przedrzeć się do Agrelii i zorganizować tam ruch oporu? To czasami się zdarza. - Owszem, imolien, ale nie w podobnych okolicznościach – zaoponował armelien – Nie tak blisko linii frontu, teraz, kiedy główne siły terrańskiej armii są o krok od własnoręcznego zdobycia tego miasta oraz tej baterii. Takie operacje są przeprowadzane z reguły w głębi naszych pozycji. Przygotowanie i zorganizowanie słusznej skali rebelii wymaga wielu środków oraz czasu. Nie sprzyjałaby temu bliskość generalnej ofensywy. W takiej sytuacji, ruch oporu w Agrelii byłby pozbawiony realnego znaczenia. - Czyżbyśmy mieli jednak do czynienia z desperacją, lub też niekompetencją? – rzekł Khai’noel; jego mentalny głos był wyzuty z powagi. - Wątpię – odparł krótko Aer’imuel, po czym ponownie zwrócił się do zastępcy – Tai, zebrałeś dane na temat tras przelotowych i rejonów patrolowych naszych myśliwców? - Oczywiście, armelien. Natychmiast naniosę je na mapę taktyczną. Po chwili na wyświetlaczu istotnie pojawiły się nowe obrazy, prezentujące planowane ruchy auveliańskich patroli. Linia wyznaczająca pierwotny kurs terrańskich desantowców prawie mijała region działania jednego z takowych patroli, zbiegającego się w czasie z przelotem ludzkich maszyn. Prawie. - Źle wyznaczyli kurs? – zauważył Khae’avilen – Przecież mogli poprowadzić swoje desantowce na granicy regionów patrolowych, to utrudniałoby ich wykrycie. Na takich namiarach, narażali się na spotkanie z naszymi myśliwcami. - Czyżby istotnie niekompetencja? – zasugerował Khai’noel, nie porzucając wyzutego z powagi tonu. - Także w tym wypadku śmiem wątpić – zaprzeczył Aer’imuel – Zarówno terrańskie, jak i soreviańskie oddziały specjalne mają dostęp do najnowszych danych wywiadowczych. Jeśli zaś idzie o nieprzyjacielski wywiad, nie skierowałby takich komandosów na operację, nie zebrawszy uprzednio wszystkich niezbędnych informacji. Musieli zatem dysponować danymi na temat działań naszych myśliwców patrolowych w tym regionie, to pewne. - A zatem? – wtrącił Khae’avilen. - Patrząc na sposób wytyczenia trasy wnioskowałbym, że dążyli do tego, iż zostaną przez nas wykryci. Lecąc tak blisko granicy regionu patrolowego, zakładali jednak zarazem, że uda im się zbiec. Chcieli, by jedynie ich dostrzeżono, nie przechwycono. - Do czego pan zmierza, armelien? – odezwał się milczący do tej pory Egon’thier. - Zmierzam do tego – odrzekł powoli Aer’imuel – że według mojej teorii, ta operacja specjalna i ten oddział były jedynie przynętą. Miały odwrócić naszą uwagę, skierować z dala od… właściwego celu wroga. - Zakładając, że ma pan rację – odezwał się ponownie Khae’avilen – wydaje się mało prawdopodobne, aby chodziło o ofensywę głównych sił. Do wytropienia i zlikwidowania garstki komandosów wystarczyłyby nam relatywnie niewielkie siły. Nawet jeśli mielibyśmy oddelegować takowe do Agrelii… nic by to nie zmieniło w skali całego odcinku frontu. - Słusznie – zgodził się armelien – Jest tylko jedno wyjaśnienie. Akcja, którą właśnie udaremniliśmy, to nie jedyna operacja specjalna wroga, jaką zamierzał przeprowadzić w najbliższym czasie. Wszystko wskazuje na to, że nie cieszyła się nawet najwyższym priorytetem. Na chwilę zapanowało pełne napięcia milczenie. Przerwał je sam Aer’imuel. - Tai, sprawdziłeś rozmieszczenie naszych sił i obiektów wojskowych w regionie thoraliańskim, tak jak cię poinstruowałem? - Za pozwoleniem, armelien – rzekł oficer z lekkim mentalnym uśmiechem – Jeszcze jedno takie pytanie, a poczuję się urażony. Mówiłem przecież, że przygotowałem wszystko, o co mnie pan poprosił. - Przyjmij moje przeprosiny – odparł dowódca, także uśmiechając się mentalnie – i pokaż wreszcie, co udało ci się znaleźć. - Służę – powiedział Tai’koves, skinąwszy nieznacznie głową, po czym naniósł nowy obraz na wyświetlacz holo; na mapie taktycznej pojawiło się kilka nowych obiektów, które reprezentowane były przez miniaturowe modele, przybliżające ich charakter i funkcję – Poza wspomnianą uprzednio baterią artylerii planetarnej, oraz usytuowaną przy niej bazą, mamy tutaj relatywnie niewiele placówek, których sabotaż mógłby przynieść Terranom wymierną korzyść. Obroniona przez nas baza wojskowa, kierowana przez armelien Vis’maela, to raz. Placówka produkcyjno-zaopatrzeniowa 327 oraz stacjonujący przy niej garnizon, to dwa. Położone nieco dalej od frontu miasto Korath, gdzie nasze siły policyjne musiały niedawno stłumić bunt mieszkańców, to trzy. Jest jeszcze kolejna, mniejsza baza, gdzie stacjonują szwadrony myśliwskie biorące udział w patrolach, numery taktyczne to… - Placówka 327? – przerwał Aer’imuel – To brzmi znajomo… gdzie to jest? - Tu, armelien – Tai’koves zaznaczył punkt na mapie – Z dala od linii frontu. Stanowi główny węzeł zaopatrzeniowy na tym odcinku frontu. To dlatego strzeże jej cały garnizon, łącznie pięć pełnych legionów, choć złożonych jedynie z Shilai’rev. - Istotnie. Grupa komandosów nie pokona całego garnizonu, lecz może dokonać sabotażu, który utrudni funkcjonowanie bazy. Nie to jednak budzi moje skojarzenia. Czyżby Terranie wiedzieli coś, o czym ja sam nie… Nagle dowódcę olśniło. Sięgnął pamięcią wstecz, do trwającego kilka dni, bezczynnego pobytu w kwaterze głównej wojsk inwazyjnych na Aratronie. - Tai – rzekł armelien – Czy byłbyś w stanie sprawdzić jeszcze… rozkład lotów naszego drogiego przełożonego? Chciałbym coś sprawdzić. Mentalny, porozumiewawczy uśmiech zastępcy starczył Aer’imuelowi za odpowiedź. To be continued...
  16. Nieźle teraz wyglądają - z perspektywy czasu - te moje styczniowe deklaracje, nie ma co... Tym razem na drodze do dalszej pracy stanął mi, po prostu, brak czasu. Do wielkiego egzaminu było coraz bliżej i z czasem stwierdziłem, że po prostu nie za bardzo mam jak zabrać się za pisanie, kiedy czeka do zrobienia coś bardziej zobowiązującego. Potem zostałem odesłany na przymusowy urlop, w wyniku czego przez jakiś czas w ogóle nie mogłem się odzywać. Ale przynajmniej w ostatnim czasie wziąłem się do roboty na tyle, aby pociągnąć dalej dwa projekciki naraz. Dzięki temu, mogę teraz wam pokazać ciąg dalszy "Odkrycia" - aby to całe "Wilcze stado" nie było takie samotne. Po części drugiej nastąpi część trzecia i... na tym opowiadanie się zakończy. Od początku planowałem je jako krótkie. Równolegle pracowałem nad kolejnym rozdziałem "Wilczego stada", więc możecie się go spodziewać już jutro. No, najdalej pojutrze. Możecie mnie trzymać za słowo. N'joy. ============================================================================= Okazało się, że aby spotkać się z oficerem dowodzącym soreviańskimi marines, Sawicki tak czy inaczej był zmuszony udać się do pokładowego lazaretu. Skoro i tak miał w oddziale kilku rannych, potrzebujących pomocy medycznej, uznał, iż jest to mu na rękę – i że daje mu to dodatkowy powód, dla którego rozsądnym wyjściem było niewłączanie się do dalszej walki. Kiedy oddział terrańskich żołnierzy wszedł do pomieszczenia medycznego, natychmiast przykuł uwagę wszystkich znajdujących się tam jaszczurów – w tym lekarzy, którzy oderwali się na chwilę od swoich pacjentów. Wbrew sobie, Sawicki poczuł się odrobinę nieswojo, czując na sobie spojrzenia tylu par żółtych ślepi z pionowymi źrenicami. Chciał oznajmić, iż jego żołnierze potrzebują pomocy, ale soreviańscy sanitariusze pojęli w lot, o co chodzi. Zaledwie otrząsnęli się z zaskoczenia, a kilku z nich wyszło Terranom naprzeciw, prowadząc rannych Marines w głąb lazaretu, gdzie było jeszcze kilka wolnych łóżek. Jeden z lekarzy podszedł także do samego Sawickiego, dostrzegłszy ranę w jego nodze, ale Jerzy powstrzymał go ruchem ręki. - Nie teraz – oznajmił, mając nadzieję, że sanitariusz zna esperanto. – Najpierw chcę porozmawiać z waszym dowódcą. Jesteśmy tutaj wraz z flotą, która miała się z wami spotkać. Do przodu wystąpił soreviański oficer, z którym Sawicki rozmawiał wcześniej. Zamienił ze swoim pobratymcem kilka słów, po czym zwrócił się do porucznika. - Za mną – rzucił krótko, podążając w głąb lazaretu. Jerzy, prowadzony przez Poulssona, podążył w ślad za jaszczurem, który zaprowadził go do jednego z pomieszczeń z łóżkami. Wszystko wskazywało na to, że najwyższy rangą soreviański oficer sam został ciężko ranny. Dowódcą kontyngentu marines na Asakei okazała się być shivaren Sarena. Sawicki nie był tym szczególnie zaskoczony – dymorfizm płciowy był u Sorevian mniejszy, niż u ludzi, a ich samice dorównywały samcom pod kątem siły i sprawności fizycznej i były równie wojownicze. Jaszczurzyce powszechnie służyły w armii SVS, na wszystkich możliwych szczeblach i w każdej istniejącej formacji wojskowej – także w oddziałach specjalnych, które stosowały szczególnie ostrą selekcję w doborze rekrutów. W chwili, gdy Sawicki wszedł do pomieszczenia, Sarena leżała na szpitalnym łóżku, ale momentalnie się ożywiła, ujrzawszy dwóch Terran. Usiadła i ostrożnie zmieniła pozycję tak, by być zwróconą w kierunku przybyłych, opuszczając nogi na podłogę. Tak jak inne ciężko ranne jaszczury, była pozbawiona munduru i w ogóle nie nosiła żadnego stroju. Mimo to, Jerzemu z trudem przyszłoby rozpoznanie jej jako samicy, z racji braku widocznych organów płciowych. Od samców odróżniała ją jedynie bardziej wysmukła sylwetka oraz inny głos – wyższy i bardziej dźwięczny, choć wciąż mało kobiecy. Brak ubrania pozwalał natomiast łatwo dostrzec doznane przez nią obrażenia, obecnie opatrzone i częściowo zaleczone. Miała opatrunki na lewym nadgarstku i prawej nodze – usztywnionej, co wskazywało, iż została złamana. Najbardziej niepokojąco wyglądał jednak ten opasujący jej tors na wysokości brzucha. Wyglądało na to, że jeden z „nieumarłych” omal jej nie wypatroszył. - No, dobrze – podjęła w esperanto, kiedy Sawicki stanął tuż przed nią. – Co wy tutaj robicie? Jesteście z tego terrańskiego zespołu, który do nas wysłano? - Zgadza się. Należymy do kontyngentu Marines z ciężkiego krążownika Styks, okrętu flagowego 36. Zespołu Wydzielonego. Jestem porucznik Jerzy Sawicki. Przysłano nas tutaj, by sprawdzić… - Co się z nami, do Kagara, stało? – wtrąciła Sarena. – To trochę skomplikowane, ale wszystko zaczęło się od tego cholernego artefaktu. I od rozkazu mai karimo Kanuvorego, żeby go zbadać przed waszym przybyciem. Wbrew wyraźnym dyrektywom od samej Najwyższej Rady Wojskowej SVS… - Myślę, że później zajmiemy się poszukiwaniem winnych – przerwał Jerzy. – Teraz musimy przede wszystkim opanować sytuację, a moi zwierzchnicy muszą wiedzieć, co się dokładnie stało. - I tak nie zdołacie się z nimi skontaktować – zaoponowała jaszczurzyca. – Wszystkie nasze komunikatory przestały funkcjonować na samym początku tego bałaganu, myślę że wasz kontakt z okrętem flagowym i pozostałymi żołnierzami także się urwał. - To prawda – przyznał Sawicki, odczuwając nagły niepokój – ale to mogą być po prostu tymczasowe… - Niestety, nie. To jakaś forma zakłóceń psionicznych, które staje się utrzymują. Nasze inhibitory, przynajmniej te, które nam pozostały, nie dają sobie z tym rady. Wasze najwyraźniej też. Tak czy inaczej, nie możecie liczyć na pomoc, chyba że tamci z własnej inicjatywy przyślą drugi oddział. Muszą się w końcu zaniepokoić waszym milczeniem. - Pewnie tak – Jerzy odprężył się. – Chciałbym jednak wrócić do tego, co się tu właściwie stało. Sorevianka westchnęła. Przypominało to przeciągły syk. - Jak już mówiłam, wszystko zaczęło się od tego, że mai karimo Kanuvore uznał, że nie będzie czekał na waszą flotyllę i sam przystąpi do zabezpieczenia i wstępnego zbadania artefaktu. Wysłał kilka promów z technikami oraz oddziałem Strażników. Przez prawie alit prowadzili zewnętrzne oględziny niezidentyfikowanego obiektu i w końcu zlokalizowali coś, co wyglądało im na główną gródź. Albo jakiś jej odpowiednik. Nie potrafili jej otworzyć, więc za przyzwoleniem Kanuvorego spróbowali ostrzejszej metody… zamierzali przeciąć poszycie za pomocą lasera. Wtedy właśnie to się zaczęło. - Atak? – zapytał Sawicki. - Mogę się tego tylko domyślać, ale kiedy nasza ekipa użyła lasera, ten artefakt… ten okręt… jakby ożył. Jego osłony uaktywniły się, oświetlił go blask. Wcześniej nie widzieliśmy żadnych istotnych elementów budowy tego obiektu, które bylibyśmy w stanie łatwo rozpoznać, żadnego uzbrojenia… ale nagle w jego kadłubie uformowały się jakiegoś rodzaju wieżyczki. W ciągu jednej chwili zestrzeliły wszystkie nasze promy. Potem było już tylko coraz gorzej. - Doszło do walki – odgadł Jerzy. – Podejrzewaliśmy, że wdaliście się w bitwę z tym niezidentyfikowanym okrętem. - Gratuluję przenikliwości – rzekła cierpko Sarena, po czym kontynuowała. – Byłam wtedy na mostku… na tamtych promach byli moi żołnierze… toteż mogłam obserwować, co się dzieje. Zaraz po tym, jak nasze promy zostały zestrzelone, jeden z naszych niszczycieli, Hasure, otworzył ogień. Kanuvore zabronił im strzelać, ale nie zdążył. Tamten okręt w odpowiedzi zaatakował Hasure. Jedną salwą przeciążył jego osłony i zrobił wyrwę w kadłubie. Wtedy wszystko wymknęło się spod kontroli. Kanuvore chyba bał się, że to coś przeniesie ogień także na pozostałe jednostki zespołu, a może po prostu chciał ratować Hasure… to nieistotne, w każdym razie zmienił zdanie i wydał wszystkim naszym okrętom rozkaz zneutralizowania zagrożenia. Ostrzeliwaliśmy ten artefakt z całej artylerii… ale nie mogliśmy nawet przeciążyć jego osłon. Tymczasem on eliminował nasze okręty jednego po drugim, strzelał w nie aż do całkowitego zniszczenia. Tego nie mógł przeżyć nikt na pokładzie. Myślę, że tym, co nas uratowało, były działa jonowe. Lasery i głowice subatomowe same nie były w stanie wiele zdziałać, a Kanuvore nie wyraził zgody na użycie torped typu Daenture, ale ostrzał z artylerii jonowej Asakei zakłócił działanie osłon nieprzyjaciela, a później jego systemów uzbrojenia. Dopiero wtedy udało nam się go wykończyć. Ale do tego czasu wszystkie okręty zespołu zostały zniszczone, poza Asakei. W wyniku trafień, jakich doznaliśmy, mieliśmy mnóstwo zabitych i rannych, a część systemów przestała funkcjonować. Ale przeżyliśmy i wydawało nam się, że najgorsze już za nami. - Myliliście się, jak mniemam? - Raz jeszcze gratuluję bystrości umysłu – stwierdziła jaszczurzyca sarkastycznie, a Sawicki stłumił uśmiech; słyszał, że Sorevianki potrafią być złośliwe niezależnie od sytuacji i w przypadku Sareny było to prawdą. – Kiedy przystąpiliśmy do szacowania strat oraz naprawy uszkodzeń, zaczęli się pojawiać ci… ożywieni. - Jak to możliwe? Wiecie, co się z nimi dzieje? - A czy wyglądamy na psychotroników? – zapytała Sorevianka. – Mamy tylko pewne domysły. Nie możemy tego w żaden sposób potwierdzić, ale podejrzewamy, że ciała zabitych członków załogi zostały motorycznie opanowane przez jakiegoś rodzaju siłę psioniczną. Poruszają nimi jak marionetkami, przez co nie przejmują się ranami, jakie im zadajemy. Nie wygląda na to, by odczuwały jakikolwiek ból. Niektórzy z nas, w tym ja, mają nawet śmiałą teorię, że… ta siła psioniczna to w rzeczywistości, do pewnego stopnia, świadome byty. Najwyraźniej nie potrzebują żadnej fizycznej postaci, żeby istnieć. Mogą po prostu opętać inne istoty… ale chyba tylko martwe. Nie radzą sobie z kontrolą żywych, choć parę razy tego próbowały. - Świadome byty? – zapytał Sawicki, wstrząśnięty. – Czy to może być… załoga tamtego okrętu? Albo coś, co ją zastępowało? Jaszczurzyca skinęła łbem. - To możliwe. Zniszczyliśmy go, więc przenieśli się do nas. Nie mogą już fizycznie atakować, bo nie mają czym… ale znaleźli inny sposób, żeby nam zaszkodzić. - Czyli nie można ich tak po prostu zabić? - Nie wiemy tego – warknęła Sarena, nagle zirytowana. – Przecież nie mamy psioników, niczego ani nikogo, kto mógłby to sprawdzić. Domyślamy się tylko, że jeśli zmasakrujemy ciało jednego z tych ożywionych tak, żeby nie można już było go kontrolować, ta energia po prostu je opuszcza i szuka innych zwłok. - Krótko mówiąc – stwierdził gorzko Sawicki. – walczymy tutaj z duchami? - Myślę, że można tak to nazwać. Co gorsza, z początku w ogóle nie byliśmy gotowi na tę walkę. Zanim przerzuciliśmy się na plazmowe miotacze płomieni, strzelby kasetowe i amunicję z subatomowym ładunkiem kruszącym, prawie wszyscy nasi Strażnicy byli uzbrojeni standardowo w AGM-42/M2 załadowane zwykłymi nabojami pełnokalibrowymi. Przeciwko tym savashka były bezużyteczne. To dlatego w krótkim czasie mieliśmy wielu zabitych… a każdy z nich tylko zasilał szeregi ich armii. - Okręt widmo, k***a mać – mruknął Jerzy. – Nie próbowaliście stamtąd uciec, ani wysłać w eter zawiadomienia o tym, co się dzieje? - Mostek straciliśmy na samym początku, a wraz z nim główne stanowiska komunikacji – odparła Sarena. – Był tam oddział wojowników garave Atsury. Kiedy zorientowali się, że nie zdołają utrzymać pozycji, Atsura rozkazała im zniszczyć wszystkie najważniejsze stanowiska komputerowe, tak, aby tamci nie mogli przejąć kontroli nad okrętem. - Ale teraz my także nie możemy nic zrobić – zauważył Sawicki z powątpiewaniem. – Nawet jeśli zdołamy opanować sytuację. - My możemy jeszcze przywrócić funkcjonalność najważniejszych systemów. Część techników ocalała, posiadamy niezbędne części. Zresztą… – Sorevianka zawiesiła na chwilę głos – Wasza obecność całkiem zmienia postać rzeczy. - Czyżby miała już pani w związku z nami jakieś plany? - Wcześniej uznaliśmy, że jedynym wyjściem jest odzyskanie kontroli nad okrętem. Dlatego kazałam zebrać kompanię zdolnych do walki Strażników, przekazałam dowództwo suvore Saikanowi i wydałam mu rozkaz odzyskania mostka oraz dziobowych kwater załogi. Liczyłam, że z plazmowymi miotaczami płomieni zdołają się przedrzeć… - Tak, wiem – wtrącił Jerzy. – Spotkaliśmy ich, zanim tutaj przyszliśmy. - Jeśli nie będzie mi pan przerywał, szybciej pójdzie – odwarknęła Sarena. – Szanse na to, żebyśmy zdołali odzyskać okręt, są niewielkie. Jest nas za mało, a tamci mają jeszcze do dyspozycji mnóstwo ciał. Do tego z taką garstką wojowników, nie da rady opanować sytuacji na wszystkich pokładach jednocześnie. Więc planowaliśmy, że jeśli się nie powiedzie, po prostu wysadzimy okręt w powietrze. Wciąż trzymamy dyspozytornię reaktorów fuzyjnych, możemy wywołać w nich reakcję łańcuchową w razie potrzeby. - A teraz, skoro tu jesteśmy? – zapytał Sawicki, choć w gruncie rzeczy domyślał się odpowiedzi. - Możemy po prostu przedostać się do hangaru i ewakuować na wasze okręty. Jeśli wasi przełożeni w końcu wyślą kolejne desantowce, a my zdołamy utrzymać się do tego czasu… - Myślę, że nie będziemy musieli czekać – zaoponował porucznik. – Wystarczy, że skorzystamy z desantowca, który pozostał w hangarze. Zostawiłem z nim dwóch żołnierzy, ale nie mam z nimi kontaktu – Jerzego nagle zmroziło, gdy zdał sobie sprawę z tego, co to może oznaczać. – Mogą już nie żyć… tamci mogli też zabić pilota… opanować jego ciało… - Sihe – warknęła jaszczurzyca, podnosząc się nagle ze szpitalnego łóżka i stając chwiejnie na nogach, co spotkało się z głośnym protestem jednego z sanitariuszy; Sorevianka odprawiła go gestem. – Dlaczego nie dowiaduję się o tym od razu? Myślałam, że desantowiec po prostu was tutaj przywiózł, odleciał… - On wciąż tam jest – Sawicki pokręcił głową – Przynajmniej taką mam nadzieję. - To nas zmusza do zmiany planów – skonstatowała Sarena. – Przenosimy się do hangaru już teraz i czekamy na rezultat akcji Saikana. Muszę wydać rozkazy, wy także się przygotujcie. - Moi żołnierze są ranni – zaprotestował Jerzy słabo. – Ja także oberwałem. Musimy najpierw… - Macie pięć enelitów – ucięła Sorevianka. – Chyba że chcecie tu zostać. Mam mało żołnierzy, a ktoś musi osłaniać rannych i tych, którzy będą ich przenosić. Ilu was tutaj jest? - Weszliśmy tylko jedną drużyną – odparł Sawicki – Druga sekcja znajdowała się na mostku, kiedy straciliśmy z nią kontakt… myślę, że wszyscy zginęli. Ze mną pozostało czterech Marines. Dwóch jest rannych, w tym jeden ciężko. - Mało, cholernie mało – rzekła, wyraźnie starając się, aby zabrzmiało to zdawkowo, choć frustracja w jej głosie była wyczuwalna – Jeżeli to ma być wsparcie, jakiego nam udziela militarna potęga Unii Sprzymierzonych Światów, chętnie napiszę jakąś skargę… jeżeli wyjdę z tego żywa. - Przepraszam… – Jerzy pozwolił sobie na kwaśny uśmiech – ale ile pani sama ma żołnierzy do dyspozycji? I ile ogólnie was ocalało? Sarena przez długą chwilę wpatrywała się w niego niczym rozwścieczony, drapieżny dinozaur. A potem nagle, zupełnie nieoczekiwanie, także wykrzywiła pysk w uśmiechu – sardonicznym i jak gdyby smutnym. Przez wzgląd na obnażone przez jaszczurzycę, ostre kły oraz brak wesołości, uśmiech ten sprawiał dość upiorne wrażenie. - Mam w tej chwili dokładnie stu siedemdziesięciu czterech Strażników – odrzekła, z nagłą melancholią w głosie – w tym stu trzydziestu dwóch zdolnych do walki. Wraz z Saikanem wysłałam ich około setki. Oprócz tego, jest jeszcze sześćdziesięciu dziewięciu ocalałych członków załogi Asakei, którym w razie czego możemy dać broń. - Rozumiem i dziękuję – Sawicki skinął głową, poważniejąc. – Proszę mi wybaczyć brak taktu. Przykro mi z powodu waszych poległych, ale na ich opłakiwanie przyjdzie czas później. Teraz musimy ocalić tych, którzy przeżyli. - Również przepraszam – odrzekła Sarena – Ja również zapomniałam, że tam zginęli wasi towarzysze. Niestety, nie będzie można im wyprawić godnego pogrzebu, jeśli nas zaatakują. * * * - Oni chyba sobie, k***a, żartują – głos McGrudera był niewyraźny, przez wzgląd na krążące w jego organizmie środki przeciwbólowe. – Dopiero co tutaj trafiliśmy, a już mamy się stąd wynosić? - Stul dziób – mruknął Sawicki. – Niektórzy z nich rozumieją esperanto. Poza tym, to nie do końca ich wina. Oni sami też zabierają stąd swoich rannych. Marine leżał na brzuchu na jednym ze szpitalnych łóżek, pozbawiony pancerza wspomaganego, który spoczywał w częściach na podłodze obok. Jeden z soreviańskich sanitariuszy właśnie kończył wyjmować fuzukenowe pociski, które przeszły na wylot przez ciało żołnierza, zatrzymując się dopiero na pancerzu na plecach. Jednocześnie mówił do Chase, która służyła jako tłumacz. - Powiedział, że założy jeszcze prowizoryczne opatrunki, poda stymulanty i to niestety wszystko, co może zrobić – oznajmiła, zwracając się do porucznika. – Kończy nam się czas, a poza tym oni i tak nie mają tutaj zapasów krwi dla człowieka. - Można się było tego spodziewać – burknął Jerzy. – Ty i Knut jesteście w porządku… ja będę mógł jeszcze przez kilka godzin chodzić z tą nogą, jak się nią zajmą… Fuchs wytrzyma chyba równie długo, przy dodatkowej dawce stymulantów, ale lepiej będzie, jak pomoże iść McGruderowi, bo obaj stracili sporo krwi, zwłaszcza McGruder. Czyli jest nas wszystkiego troje zdolnych do walki. Porucznik siedział na podłodze obok łóżka zajętego przez podwładnego Marine, oparty plecami o ścianę, z wyciągniętymi nogami. Sorevianie, instruowani przez niego, zdemontowali pancerz na prawej z nich, pospiesznie zajmując się raną. Na całe szczęście, choć pocisk i w tym wypadku przeszedł przez ciało na wylot, nie przestrzelił kości. - Ilu ich tam właściwie jest? – rzucił McGruder. – Tych gadów-zombie? - Masz na myśli to, ile te „duchy” mają ciał do dyspozycji? – odparł Sawicki. – Sądząc po randze Sareny, był tu zapewne cały pułk Strażników, około tysiąca żołnierzy. Dodaj do tego jakichś pięciuset członków załogi Asakei, bo mniej więcej tyle jaszczurów standardowo obsadza krążownik liniowy… i odejmij te dwieście kilkadziesiąt, które przeżyło. - K***a mać – warknął Marine. – Przej***ne. Już lepiej chyba wysadzić okręt. - Piep***nie. Z ich pomocą, może damy jeszcze radę się stąd wydostać. - Nie starczy im paliwa do miotaczy, żeby spalić to całe ścierwo. – Jerzy pomyślał, że McGruder albo wpadł w skrajnie pesymistyczny nastrój, albo po prostu chciał za wszelką cenę wyrazić odrębne od jego własnego zdanie, mniej przychylne Sorevianom. – Jest tu tego… - To „ścierwo” – odezwał się ktoś nagle, nieludzkim głosem – to byli niedawno nasi przyjaciele. Nasi towarzysze broni, bracia i siostry sivantien. To nie oni nas teraz atakują, ale savashka z tamtego okrętu. Wszyscy odwrócili się jak na komendę w stronę mówcy – był to jeden z soreviańskich Strażników, który przybył właśnie ze skrzynką narzędzi do ręcznego montażu pancerzy wspomaganych. McGruder, który obrócił głowę w jego kierunku, na dłuższą chwilę zamarł, nic nie mówiąc. - Uprzedzałem – powiedział Sawicki z ironią w głosie. - Karisu Sifure – ciągnął Sorevianin chłodnym tonem. – Znałem go, odkąd wstąpiłem do Strażników. Jeszcze dzisiaj jadłem z nim pemake przy jednym stole, a później musiałem spalić miotaczem jego ożywione ciało, które mnie atakowało. Nie pozostało z niego nic, co można byłoby pochować z honorami. - Navela – rzuciła Chase do jaszczura. – En agrame sarei… - Sai, sai – uciął Sorevianin, machając lekceważąco dłonią. – Et nomide. - Chcesz nam wszystkim powiedzieć – rzekła Jane ze złośliwym uśmiechem, zwracając się teraz do McGrudera – że już się poddajesz? Miałam o tobie lepsze zdanie. Wtedy, gdy te umarlaki nas osaczyły, to ty powiedziałeś, że jeszcze nas nie dorwały. - Masz rację – mruknął Marine. – Co mu powiedziałaś? - To nieważne. W każdym razie, nic obraźliwego, ani nic przykrego. Jaszczur, który wcześniej zwrócił McGruderowi uwagę, teraz kucnął na podłodze, rozkładając skrzynkę z narzędziami. Sanitariusze najwyraźniej również zadawali mu pytanie o to, co powiedział Terranin, gdyż spoglądali na niego znacząco. Zdawkowa odpowiedź Strażnika wskazywała, iż postanowił udzielić wymijającej odpowiedzi, podobnie jak Chase. Sanitariusz, który zajmował się McGruderem, oczyścił mu już rany i – nie mając czasu na założenie normalnego opatrunku – zabezpieczył je antyseptyczną, szybko tężejącą pianką w aerozolu. Właśnie przygotowywał uniwersalny injektor, by podać rannemu stymulanty, kiedy z oddzielnej części lazaretu przybyli Poulsson i Fuchs. Ten drugi na samym początku otrzymał pomoc medyczną – Sorevianie, pod kierunkiem obu Marines, zdążyli mu nawet z powrotem założyć część pancerza wspomaganego, osłaniającą tors. - Chodźcie tu i pomóżcie – ponaglił ich Sawicki. – Mamy już cholernie mało czasu, a wy szybciej założycie McGruderowi kombinezon z powrotem. Samym porucznikiem mogli zająć się Sorevianie – jemu brakowało tylko tej części zbroi, która osłaniała nogę. Zerkając na chronometr, Jerzy stwierdził ze zdenerwowaniem, że przekroczyli już dany im przez Sarenę limit czasu pięciu enelitów – czyli w przybliżeniu siedmiu i pół minuty. Nie obawiał się, że Sorevianka może faktycznie kazać ich pozostawić, szczególnie że część jaszczurów też była jeszcze niegotowa. Lecz sam rozumiał konieczność jak najszybszego zebrania żołnierzy i wyruszenia w kierunku hangaru. Oddział soreviańskich marines pod komendą suvore – majora, pomyślał w duchu Sawicki – Saikana zapewne toczył jeszcze walkę, ale nie było wiadomo, czy w ogóle zostanie zwieńczona sukcesem. Ani też jak długo wytrzymają. Krótko po tym, jak porucznik sprawdził czas, do pomieszczenia weszła shivaren Sarena. Miała już na sobie brązowy, polowy mundur Strażników, a także pas z przytroczonym pistoletem – dużego kalibru, nieregulaminowym EG-45 – oraz długim nożem bojowym, bardziej przypominającym krótki miecz. Szła ostrożnie, oszczędzając usztywnioną nogę i trzymając lewą rękę na brzuchu, jak gdyby mogło to w czymkolwiek pomóc, gdyby jej rana się otworzyła. Sorevianka zamieniła najpierw kilka słów ze swoimi oficerami, po czym skierowała się do terrańskich Marines. Wyglądała na zaniepokojoną, co wcale nie dodawało Jerzemu otuchy. - To wszystko idzie zdecydowanie za wolno – mruknęła, kiedy już się zbliżyła. – Kiedy wy będziecie gotowi? - Tylko założymy kombinezony – odrzekł Sawicki. – Dwie minuty, góra. W rzeczywistości porucznik nie był tego pewien. Zakładanie pancerzy wspomaganych z pomocą automatycznych monterów było dziecinnie proste i szybkie, ale teraz musieli wykonać pracę ręcznie. Robili to wprawdzie już wcześniej – trening Marines obejmował ćwiczenia we wkładaniu zbroi w każdych warunkach – ale tak czy inaczej, musiało to zająć kilka minut. Jerzy zerknął na Chase, Poulssona i Fuchsa, którzy pomogli już McGruderowi włożyć izolacyjny kombinezon i teraz montowali na nim elementy pancerza. Zanim skończyli, przy głównym wejściu do lazaretu nastąpiło lekkie zamieszanie. Do środka wszedł jeden ze Strażników, w pełnym ekwipunku bojowym. Był ciężko ranny w tors – Jerzy z łatwością dostrzegł w nim wypalone pręgi od pazurów „nieumarłych” – i krwawił obficie z piersi i pyska, ale wydawało się, że niespecjalnie przeszkadza mu to w sprawnym poruszaniu. Inni Sorevianie ustępowali mu z drogi, kiedy on przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu. W końcu odnalazł wzrokiem Sarenę, która zaraz wyszła mu naprzeciw. - Czy to jeden z tych, którzy poszli na mostek? – zapytał Fuchs. – Skąd on się tutaj wziął, do cholery? I o czym teraz gada? - Jeśli sam nie będziesz gadał, może ci powiem – warknęła Jane, po czym skierowała spojrzenie na przybyłego jaszczura, który najwyraźniej zdawał raport dowódcy. - To nie brzmi zbyt optymistycznie – mruknął Sawicki z niepokojem. - Bo takie nie jest – burknęła Chase, po czym zaczęła pospiesznie tłumaczyć monotonnym głosem. – Powiedział, że… mostek nie jest opanowany… tamci zaszli grupę Saikana od tyłu, poruszając się od pokładu do pokładu… odcięli ich… wyrwali się na chwilę z okrążenia, ale mają spore straty… Saikan nie żyje, teraz dowodzi suvore Hinoda… zajęli pozycje, ale nie mogą już wykonać zadania… zabiją tylu, ilu zdołają, żeby dać nam czas… - Dlaczego mnie to, k***a, nie dziwi? – odezwał się McGruder. - Oczekujesz gratulacji za udane proroctwo? – rzekł Sawicki, po czym dodał, podnosząc głos i zwracając się do Poulssona i Fuchsa – Szybciej, do cholery! Załóżcie kombinezon temu kretynowi, a potem zbierajcie broń i przygotujcie się do akcji. Przynieście też mój karabin. Zaledwie skończył mówić, a zajmujący się nim Strażnik – ten sam, który wcześniej zwrócił uwagę w esperanto – zapiął ostatni zatrzask na jego nodze, kończąc ponowny montaż pancerza. W tej samej chwili do Terran ponownie podeszła Sarena. - Nieważne, czy ktoś jest gotowy, czy nie – rzekła z irytacją – wyruszamy teraz. Hinoda długo się nie utrzyma, amunicja jej wojowników jest już pewnie na wyczerpaniu. - Jesteśmy gotowi – oznajmił Sawicki, wstając powoli na równe nogi; prawa kończyna wciąż pulsowała lekkim bólem, ale pod wpływem stymulantów mógł na niej stać bez niczyjej pomocy – McGruder zaraz dołączy. - Mam taką nadzieję – odrzekła Sarena, wyjmując z kabury pistolet i odbezpieczając go; towarzyszył temu narastający, niski dźwięk, gdy wbudowany w broń generator pola magnetycznego nabierał mocy. – Lżej ranni, którzy mogą sprawnie się poruszać, będą przenosili ciężej rannych. Ci w dobrym stanie osłaniają grupę. Prowadzi pięciu naszych z miotaczami płomieni, po prostu idziemy ustaloną wcześniej trasą. Trzymajcie się nas, jeśli nie chcecie tutaj zostać. Wszystko jasne? - Oczywiście – odparł Jerzy, po czym dodał, tchnięty nagłą myślą. – A co z reaktorami? Nie możemy tak po prostu wywołać reakcji łańcuchowej, a nie da się tego zrobić zdalnie, ani z nikim porozumieć przez komunikator, żeby zainicjował ją na komendę… - W dyspozytorni pozostawiłam Konaia, jednego z inżynierów – odrzekła jaszczurzyca, wyraźnie siląc się na obojętny ton. – Osłaniają go Eshiren, Itsare i Nakora. Utrzymają się, jak długo będą mogli i uruchomią sekwencję samozniszczenia. Kazałam im to zrobić najpóźniej za dwa ality. To znaczy około pół godziny, przeszło przez myśl Sawickiemu. - Zostawiamy ich tam? – rzekł grobowym głosem. – Oni nie zdążą się uratować… - Zgłosili się do tego zadania na ochotnika – syknęła Sarena. – Wolą zginąć honorową śmiercią, niż oddać ten okręt wrogowi. Żałuję ich losu, ale wierzę, że Feomar wynagrodzi ich poświęcenie, przyjmując do swego królestwa jako sivafarów. Porucznik miał co do tego poważne wątpliwości, lecz wolał nie wyrażać własnego zdania. Wprawdzie stosunek jaszczurów do własnej religii był daleki od fanatyzmu, ale lepiej było nie obrażać otwarcie ich wierzeń poprzez głośne podważanie istnienia bóstw oraz życia pozagrobowego. - Jeszcze jakieś pytania? – rzuciła jaszczurzyca. - Żadnych. Jesteśmy do waszej dyspozycji. - Dobrze. Jeżeli dwaj wasi ranni… Jak oni się nazywają? - Starsi szeregowi McGruder i Fuchs. - Rozumiem. W każdym razie, jeżeli ci… McGruder i Fuchs – Sarena zniekształciła nieco brzmienie nazwisk, ale zasadniczo powtórzyła je prawidłowo – nie są zdolni do walki, ale wciąż mają siłę, żeby samodzielnie iść, niech poniosą rannych. Z tymi cholernymi pancerzami wspomaganymi, nawet wy Terranie dacie sobie chyba radę. - Tak jest, pani pułkownik – odrzekł Sawicki, ignorując zawoalowany przytyk pod adresem wrodzonej fizycznej słabości ludzkiej rasy. – Zrobią to, jeżeli będą w stanie. Zaraz im przekażę. - Byle szybko. Sanitariusze pokażą wam, kogo trzeba przenieść. * * * - McGruder, Fuchs – rzucił Sawicki – Jesteście z nami? - Jesteśmy – odrzekł Fuchs, który wraz z drugim Marine niósł na noszach jednego z Sorevian. – Na całe szczęście, zdążyliśmy się zabrać z ostatnią grupą. Cholera, całkiem zapomniałem, że oni ważą z dwieście kilo. - Przestań biadolić – mruknął Jerzy, choć w gruncie rzeczy było oczywiste, że Fuchs nie mówi poważnie; porucznik uznał to za dobry znak. – Nosisz pancerz wspomagany, jedziesz na solidnej dawce stymulantów i nie bez kozery wpakowali ci w mięśnie kilogram drutów w trakcie szkolenia. Powiedz lepiej, w jakim jesteście stanie i czy sobie radzicie. - Staramy się za wami nadążyć – odrzekł Marine – ale musimy podążać z jaszczurami. Jest nas za mało, żeby osłaniać całą grupę, nawet nie chcę sobie wyobrażać, co się stanie, jeżeli jeden z tych… - No to sobie nie wyobrażaj – przerwał Sawicki – i streszczaj się, bo potrzebuję jasnej oceny sytuacji, bez żadnego piep***nia. Uważasz, że macie siłę donieść tego gada do hangaru i nie zostać w tyle? - Potwierdzam, panie poruczniku – odparł Fuchs. – Damy radę, niech się pan o nas nie martwi. - Świetnie. Do zobaczenia na miejscu. Jerzy ponownie ujął w lewą dłoń uchwyt karabinu i wyrwał naprzód, mijając po drodze kolejne jaszczury z rannymi na noszach, by powrócić na swoją pozycję, obok Chase i Poulssona. Ci przeszli już dalej z innymi Sorevianami i kiedy porucznik wreszcie do nich dotarł, obserwowali właśnie jeden z bocznych korytarzy. Korowód, w jakim uczestniczyli, był co najmniej osobliwy. Sznur rannych i opatrzonych Sorevian, niosących na noszach swoich ciężej rannych pobratymców, zdawał się ciągnąć bez końca. Choć jaszczurów wymagających przenosin było relatywnie niewiele, ciasnota korytarzy okrętu utrudniała poruszanie się w takiej grupie, szczególnie że należało pozostawić nieco przestrzeni, aby sprawni żołnierze mogli eskortować pozostałych i posuwać się naprzód lub wstecz, zależnie od tego, gdzie wystąpiłyby problemy. Na razie nic ich nie zaatakowało i Sawicki był pewien, że Sorevianie dziękują za to Feomarowi czy też innemu z wyznawanych przez nich bóstw. Podobnie jak Fuchs, nie był w stanie wyobrazić sobie, jak mieliby zapewnić rannym ochronę w razie napaści, przy tak niewielkiej liczbie żołnierzy oraz przestrzeni, na jakiej rozciągnięty był korowód rannych. Nie chciał tego głośno mówić, ale podejrzewał, że część z nich po prostu nie przeżyje tego marszu. - Kiedy mnie tu nie było – Jerzy zwrócił się do Jane – nie mieliście niczego na swoich sensorach? - Nie, panie poruczniku – odrzekła Marine. – Cisza i spokój. - Oby tak pozostało – stwierdził Sawicki, nie kryjąc niepokoju. – Tamci żołnierze, których Sarena wysłała na mostek, długo nie wytrzymają. W tej chwili pewnie nie mają już amunicji, nawet jeżeli jeszcze żyją. - Nie będziemy nawet wiedzieli, kiedy konkretnie zginęli – zauważyła Chase – ani od kiedy będziemy mogli się spodziewać towarzystwa, w związku z tym. - Chyba nas o tym jakoś zawiadomią? – zapytał Knut. - Komunikatory nie działają, zapomniałeś? W tym momencie porucznik dostrzegł, że korytarzem od strony lazaretu zbliżają się do nich dwaj Strażnicy z miotaczami płomieni, którzy najwyraźniej skończyli już osłaniać poprzednie skrzyżowanie. Dał znak swoim żołnierzom, aby także przeszli do przodu, by zmienić soreviańskich żołnierzy w dalszej części korowodu. Eskorta starała się w ten sposób postępować stopniowo w ślad za rannymi i zapewniać im ochronę na tyle szczelną, na ile pozwalały okoliczności. Jednak wojowników zdolnych do walki było tak mało, że jedno skrzyżowanie mogły osłaniać naraz bardzo małe oddziały, po dwóch, trzech żołnierzy. Sawicki wątpił, że zdołaliby powstrzymać natarcie „nieumarłych”, gdyby ci zaatakowali nagle w dużej grupie. Starał się zatem nie myśleć o takim scenariuszu. Powtarzał sobie, że dotrą na miejsce bez szwanku, że cała ta ostrożność okaże się zbędna. - Ile minęło czasu? – zapytała Chase, kiedy zajęli już miejsce przy kolejnym bocznym korytarzu. – Powiedział pan, że tamci w dyspozytorni reaktorów mieli uruchomić sekwencję samozniszczenia za pół godziny. - Dopiero jedenaście minut – odrzekł Sawicki – a sama reakcja łańcuchowa pewnie też zajmie parę minut, zanim reaktory eksplodują. Nie obawiałbym się, że okręt wyleci w powietrze, nim zdążymy uciec. Bardziej martwi mnie… Urwał, dosłyszawszy nieludzkie okrzyki dochodzące z korytarza, którym poruszali się ranni. Odwrócił się gwałtownie w tamtym kierunku, odruchowo unosząc broń. To, co zobaczył, sprawiło, że w pierwszej chwili zamarł w bezruchu. U stóp dwóch członków załogi Asakei spoczywały nosze z ciężko rannym Strażnikiem, którego jeszcze przed chwilą nieśli. Jego ciało było teraz rozświetlone upiorną, błękitną poświatą. Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Leżący na noszach jaszczur gwałtownie kopnął w goleń stojącego przed nim pobratymca, jednocześnie uderzając drugiego z nich uzbrojoną w pazury dłonią. Jego szpony, jarzące się błękitnym blaskiem, rozerwały skórę i mięśnie na nogach obu Sorevian, którzy upadli na podłogę z rykami bólu. Ożywieniec natychmiast się poderwał i dopadł jednego z nich, rozrywając mu szyję, zanim ten zdążył zareagować. Drugi z niedawnych nosicieli rannego odsunął się gwałtownie, stając na nogi, przez co wpadł na innego jaszczura, który niósł nosze jako poprzedni. Natychmiast powstało zamieszanie, kiedy wszyscy nieuzbrojeni Sorevianie usiłowali teraz odsunąć się od „nieumarłego”. Na miejsce zajścia przepchnął się uzbrojony Strażnik, jeden z dwóch, którzy wcześniej zajęli miejsce terrańskich Marines na skrzyżowaniu. Uniósł posiadany miotacz, ale nie wypalił. Musiał zdać sobie sprawę, że jeśli użyje broni, może zabić lub zranić także inne jaszczury, stojące w korytarzu, więc teraz zawahał się. Ta chwila wahania kosztowała go życie. W momencie, gdy „nieumarły” stanął już na równe nogi, Strażnik porzucił miotacz i sięgnął do rękojeści noża, ale nie zdążył. Ożywieniec dopadł go i chlasnął szponami po szyi. Wojownik cofnął się, lecz niedostatecznie szybko, przez co pazury cięło go w gardło. Pomimo tego, jaszczur zablokował kolejny cios napastnika i zaczął się z nim mocować, najwyraźniej ignorując ból. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zaraz umrze. Ujrzawszy, jak błękitna poświata ogarnia kolejnego Sorevianina – tego, któremu napastnik rozerwał gardło – Sawicki wreszcie oprzytomniał i uznał, że pora interweniować. Nie mógł strzelić z obecnej pozycji, nie ryzykując trafienia jednego z jaszczurów, więc ruszył naprzód, szarżując na „nieumarłego”, który w końcu przezwyciężył słabnący opór soreviańskiego wojownika i zadał mu cios w pierś, po czym powtórnie ciął po szyi, tym razem całkiem rozrywając gardło. Strażnik osunął się na kolana, gdy do walki włączył się Jerzy. Nie tracąc czasu, porucznik po prostu natarł ramieniem na ożywieńca, przypierając go do ściany. Przeszło mu przez myśl, że zapewne połamał przeciwnikowi kilka żeber, ale to nie mogło zrobić na „nieumarłym” żadnego wrażenia. Opętany jaszczur tylko przez bardzo krótką chwilę sprawiał wrażenie oszołomionego atakiem i zaraz sięgnął Sawickiemu do gardła. Marine jednak zdążył już wycelować karabinem w nasadę jego ramienia i odciął je, zanim padł cios. Odtrącił drugą kończynę i cofnął się dwa kroki wstecz, tym razem celując w uda. Beznogi ożywieniec padł na podłogę, a błękitna poświata opuściła wreszcie jego ciało w momencie, gdy Sawicki odciął mu łeb. Natychmiast odwrócił się w stronę drugiego „nieumarłego”, gotów rozprawić się także z nim, ale ku swojej uldze stwierdził, że Chase już się nim zajęła. Właśnie stała nad jego pozbawionym rąk i nóg korpusem, który także nie jaśniał już błękitem. Blask zaraz pojawił się jednak ponownie – tym razem dochodził od ciała Strażnika, który interweniował jako pierwszy. - Nie, wy skur****ny – warknął Jerzy i natychmiast pozbawił ciało rąk, a potem głowy. Jane zajęła się nogami i na tym się skończyło. Sawicki rozejrzał się, ale nie dostrzegł już żadnego innego „nieumarłego”. Odetchnął, po czym sięgnął do ładownicy, wyjmując nową baterię do karabinu. - K***a – rzucił, nie kryjąc wściekłości i frustracji. – Jak to się, do cholery, stało? Mieli nie opanowywać ciał żywych… - Tamten był już martwy – rzekła Chase ponurym głosem; widocznie musiała zrozumieć okrzyki Sorevian. – Po prostu zmarł od ran. - Świetnie, naprawdę zaku***ście – wycedził Jerzy, po czym opanował się. – Dołącz do kumpla tego zabitego, ja zostanę z Knutem. Nadal osłaniamy tę ekipę. Jaszczury dość szybko się otrząsnęły i na powrót zaprowadziły porządek w swoich szeregach. Lecz teraz poruszały się znacznie szybciej, jak gdyby chcąc ewakuować rannych możliwe wcześnie, by nie dopuścić do kolejnych śmierci. Na początku spowodowało to lekki tłok – z braku odpowiedniej komunikacji, nie można było przekazać wszystkim Sorevianom na przedzie, aby zwiększyli tempo. W efekcie ci z tyłu napierali w pośpiechu na swoich pobratymców, powodując bałagan. Wieści o incydencie rozeszły się jednak dość szybko i wkrótce cały korowód poruszał się znów jednostajnym tempem. Sawicki i Poulsson opuścili sektor z pomieszczeniami mieszkalnymi – dalej znajdowały się już magazyny i główna winda do hangaru. Przez ten czas porucznik nie był świadkiem żadnego nowego ataku, ale odgłosy walki dochodzące od strony dziobu nie nastrajały go optymistycznie. Grupa uderzeniowa Strażników najwyraźniej została już wybita i teraz awangarda eskorty stawiała czoło natarciu „nieumarłych”. Oznaczało to, że ożywieńcy mogą lada chwila zaatakować z dowolnej innej strony – nie stanowiło problemu obejście pozycji bronionej przez Sarenę i jej podwładnych. Na całe szczęście, nie byli już całkiem osamotnieni. Z przedniej części korowodu zaczęli ku nim ściągać dodatkowi soreviańscy marines. Trzech z nich dołączyło do Jerzego i Knuta. Porucznik rozpoznał w jednym z przybyłych oficera, który zaprowadził go do Sareny. Sorevianin osłonił swoją twarz, dzięki czemu Sawicki mógł go zidentyfikować po jego kate – niewielkiej plamie z jaśniejszych łusek na czole, przypominającej nieco końską gwiazdkę. - Znów się spotykamy – rzekł jaszczur sarkastycznie. – Czy działo się coś jeszcze, poza tym rannym, który umarł na noszach? - Na szczęście, nie – mruknął Jerzy w odpowiedzi. – Co się tam dzieje na przedzie? - Idą głównym korytarzem, ale trzymamy ich w ryzach. Pewnie zaraz zaatakują z innej strony, ale to już nie potrwa długo. Większość rannych zjechała już na dół, do hangaru, więc mogliśmy się przenieść do tyłu, żeby wam pomóc. - Dziękuję. Zaczynam mieć nadzieję, że wszyscy wyjdziemy z tego żywi. – Sawicki milczał przez krótką chwilę, po czym dodał – Tak przy okazji… widzimy się już drugi raz, a pan wciąż się nie przedstawił. - Derian Zakure – odrzekł Sorevianin – i nie jestem żadnym „panem”. Ty, człowieku, także do tej pory się nie przedstawiłeś. W każdym razie nie mnie. - Porucznik Jerzy Sawicki. Już to mówiłem, może i nie tobie, ale kiedy obaj byliśmy u Sare… - An kevasa! – zawołał nagle jeden z towarzyszących Zakuremu Strażników. Sawicki nie potrzebował tłumacza, aby wiedzieć, o co chodzi – widział odczyty sensorów, a po chwili z załomu korytarza, którego właśnie pilnowali, wynurzyła się cała grupa „nieumarłych”, wśród których dostrzegł także uzbrojonych żołnierzy. Natychmiast uniósł karabin, koncentrując się właśnie na nich i wespół z Poulssonem i Zakurem celując tak, aby uszkodzić ich broń. Tylko oni stwarzali realną groźbę – mogli razić na odległość, której plazmowe miotacze płomieni nie dosięgały. Dwaj inni przybyli Sorevianie byli gotowi, by spalić tych wrogów, którzy podeszliby zbyt blisko. Dochodzące go teraz z różnych kierunków odgłosy uświadomiły mu, że „nieumarli” przypuścili ostatni atak, ze wszystkich stron. Zostało już bardzo niewielu rannych do ewakuacji, ale czas zdawał się teraz ciągnąć niemiłosiernie. Nie mieli tak dużo amunicji, by móc długo stawiać opór przeciwnikom. - Itsake! – zawołał Zakure, po czym dodał w esperanto – Muszę zmienić magazynek! W tym momencie Jerzy usłyszał za plecami znajomy głos. - Panie poruczniku! To koniec ewakuacji! Sawicki odwrócił się odruchowo i dostrzegł Fuchsa, który podążał korytarzem, wciąż trzymając za nosze. Ku zdumieniu oficera, z drugiej strony trzymał je jakiś Sorevianin. Przez chwilę zastanawiał się gorączkowo, co mogło się stać z McGruderem, ale wkrótce otrzymał odpowiedź na to pytanie. Zaraz za rannym, którego pomagał przenosić Fuchs, pochód zamykali dwaj Strażnicy, przenoszący ostatniego rannego, którego po prostu wlekli ze sobą, z ramionami założonymi za ich szyje. Rannym był właśnie McGruder. - Poruczniku! – zawołał nagle Fuchs – Niech pan strzela, do cholery! Jerzy zignorował ten przejaw niesubordynacji, gdyż momentalnie uświadomił sobie z przerażeniem, że wpatrzony w Fuchsa i McGrudera, zaniedbał obronę bocznego korytarza. Idioto! – ryknął na siebie w myśli, oddając strzał do „nieumarłego”, który już w niego mierzył. Skrzyżowanie było już zajęte tylko przez uzbrojonych żołnierzy. Strzelali we wszystkich trzech kierunkach, z których tłumnie nadchodzili wrogowie. Ci byli już na tyle blisko, że wreszcie odezwały się plazmowe miotacze płomieni. - Surita! – rozległy się krzyki – Surita! Domyślając się, o co chodzi, Sawicki sięgnął do pasa po granat. Sorevianie uzbrojeni w miotacze podtrzymywali ogień, podczas gdy ich pobratymcy – wespół z Jerzym, Knutem oraz Jane, która dołączyła wreszcie do kolegów – cisnęli ładunki wybuchowe w głąb korytarzy. Podmuch z trzech stron jednocześnie omal nie powalił Sawickiego na ziemię, lecz porucznik utrzymał równowagę i zaraz dołączył do Sorevian, którzy zaczęli wycofywać się w ślad za rannymi, ponaglani okrzykami oficerów. Terranie podążyli już w głąb korytarza i teraz wyłącznie Strażnicy podążali w ariergardzie, osłaniając całą grupę, która podążała już wprost do magazynu z główną windą. Na miejscu Jerzy zastał shivaren Sarenę, która wyszła z walki bez żadnych nowych obrażeń. Nie miała już pistoletu, który najwyraźniej porzuciła po wyczerpaniu amunicji. W ręce dzierżyła nóż. Krew na klindze wskazywała, że jeden z „nieumarłych” podszedł zbyt blisko niej. - Do windy! – zawołała, powtarzając podobne polecenie we własnym języku. Nie trzeba było tego nikomu dwa razy powtarzać. Znów padły okrzyki „surita!” i jaszczury cisnęły w obu kierunkach korytarza pozostałe posiadane granaty. Terrańscy Marines nawet nie czekali na efekt, tylko od razu wpadli do tego samego magazynu, poprzez który jeszcze niedawno dostali się na pokład Asakei. Winda już do nich jechała, choć Sawickiemu wydawało się, że robi to zdecydowanie zbyt wolno. Ostatni spośród Sorevian w końcu dołączyli do nich, zaś ostatni żołnierz zamknął i zablokował drzwi wejściowe. Jerzy obawiał się, że to nie powstrzyma „nieumarłych” na długo i wkrótce się przekonał, że faktycznie tak jest. Po kilku chwilach od zamknięcia drzwi, usłyszał dźwięk rozdzieranego metalu. Najwyraźniej pazury ożywieńców – wzmocnione, jak podejrzewał Sawicki, ciemną energią – potrafiły przedostać się przez materiał, z jakiego wykonane były grodzie. W drzwiach pojawiła się wyrwa, przez którą można było dostrzec otoczoną błękitną poświatą, szponiastą dłoń. Na całe szczęście, do tej chwili wszyscy ocaleli żołnierze zajęli już miejsca w windzie i zanim „nieumarli” zdążyli ich dopaść, zjeżdżali na dół. Wszyscy spoglądali, jak nad nich głowami zamykają się grube, zbrojone wrota, oddzielające hangar od pomieszczeń załogi. - Przez to już się nie przedrą – stwierdziła Sarena – a nawet jeśli to zrobią, nieprędko im się uda. – Sorevianka spojrzała na Sawickiego i zapytała – Macie jeszcze jakieś straty? - Nikt nie zginął – odrzekł porucznik. – Tylko McGruder znów został ciężko ranny. Po tym, co zobaczyłem… sam nie wiem, czy to przeżyje. Jaszczurzyca zwróciła się teraz do jednego ze swoich oficerów, podczas gdy Jerzy odwrócił się od niej, spoglądając na hangar. Na posadzce spoczywali ułożeni na noszach ranni, usytuowani w równych rzędach. W ich pobliżu znajdowali się ich pobratymcy, którzy odnieśli mniej poważne obrażenia, a także sanitariusze. Uwagę Sawickiego zwróciło jednak całkiem co innego. Okolica elektromagnetycznej katapulty, gdzie pozostawili swój desantowiec, była zupełnie pusta. Porucznik nie widział ani samej maszyny, ani pilnujących jej wcześniej Fincha i Huanga, nawet ich ciał. Niczego. To be continued...
  17. A co tu niby jest explicite, poza samym faktem, że to nie ci sami goście? Przecież jak na razie i tak nie wiesz, o co z nimi chodzi.
  18. A kto cię tam wie. Owszem, ale psionicy i ich umiejętności, generalnie rzecz biorąc, nie są treścią tego opowiadania. Gdyby byli, wzmianka o nich w takim miejscu byłaby faktycznie kompletnie bez sensu. A tak, służy jeno podkreśleniu, że telepaci w tym świecie istnieją i że mimo wszystko to ma znaczenie w relacjach między postaciami. A to od razu musi zrobić coś wspaniałomyślnego? Trudno o wspaniałomyślność na wojnie. Nie tylko wtedy, gdy ktoś autentycznie lubi zabijać. Swoją drogą, z tymi "Przypadkami Robinsona Kruzoe" to się jednak pomyliłem. To było kilka zdań, nie jedno.
  19. A dlaczego ty w ogóle zakładasz, że to zapomnienie, a nie zwykła maniera językowa? Kiedy konkretnie OGame "opatentował" drony i inne bezzałogowe środki zwiadu czy przekazu informacji? Albo, mówiąc prościej, "mądrować się". Myślę, że o wiele więcej sensu ma ograniczenie przestrzeni, jaką mogą te rzeczy osobiste zajmować - a nie listowanie rodzajów takich rzeczy. Wyjąwszy oczywiście sytuacje, gdyby któryś z zabójców chciał tam umieścić, dajmy na to, kontrabandę czy inne rzeczy, których trzymanie byłoby ze zrozumiałych względów niedopuszczalne. Tak, ale sam fakt, że w ogóle istnieją jakieś osoby czytające w myślach, nie jest już taki oczywisty. W skrócie: bo założyłeś (niezgodnie z prawdą), że jest nieuleczalną sadystką, która lubi znęcać się nad swoim ofiarami.
  20. Przypomniałem sobie, że zapomniałem we wstępie do tego wpisu obwieścić jedną dość istotną rzecz. Mianowicie fakt, że zrobiłem w swoim uniwersum małą rewolucję, jeśli idzie o klasy okrętów. Choć od dziecka fascynuję się militariami i wojskowością, całkowicie umykało mojej uwadze, że w rzeczywistym świecie okręty danej klasy nazywa się według ustalonej konwencji, przez co na przykład Amerykanie nazywają swoje niszczyciele nazwiskami admirałów i innych dowódców marynarki, krążowniki nazwami miejsc bitew, pancerniki nazwami stanów, et cetera. Uświadomił mi to dopiero Mass Effect. Nie wiedząc jednak o tym jeszcze przy projektowaniu podstaw uniwersum, nieświadomie spowodowałem mały bałagan z tymi nazwami klas. Od dłuższego czasu próbowałem to jakoś odkręcić, ale w końcu uznałem, że bez małej rewolucji się nie obejdzie. Zwlekałem z tym dość długo, ale w końcu to zrobiłem. Teraz część wiadomości, jakie zapewne co niektórzy mają odnośnie mojego uni, jest nieaktualna. Zmiany są już wprowadzone do mini-kompendiów terrańskiego i soreviańskiego, a także do opublikowanych tutaj tekstów (w tym "Paktu na Aradiel" - lotniskowiec, który wcześniej zwał się Archimedes, teraz nosi nazwę Midway). I tak, teraz u Terran niszczyciele noszą nazwy przywódców wojskowych (stąd nazwy okrętów wiodących dwóch klas - Aleksander i Halsey), lotniskowce - miejsc bitew, kutry torpedowe w ogóle wyrzuciłem (po prawdzie, w ogóle nie pasowały do konwencji) i wprowadziłem fregaty rakietowe, które noszą z kolei nazwy uczonych i odkrywców. U Sorevian nazwy pochodzące od sivafarów zarezerwowałem dla krążowników (ciężkich, lekkich i liniowych), natomiast niszczyciele otrzymały nazwy pochodzące od innych mitologii (stąd ten "panteon malafeański" z "Nieba i piekła" przestał już mieć sens; obecnie z okrętów soreviańskich pierwszej generacji tylko niszczyciele noszą nazwy malafeańskich bóstw, natomiast krążowniki ciężkie i liniowe dostały nazwy po sivafarach). Jak już powiedział Akode, to graniczy z cudem. Zwłaszcza, jeśli w pobliżu nie ma żadnych Auvelian, którzy mogliby taką wewnętrzną transmisję przechwycić. Poza tym, interkom służy tutaj niejako ułatwieniu konwersacji. Przyjmując, że poszczególnych żołnierzy - w szczególności tych, którzy idą w awangardzie i ariergardzie - dzielą spore odległości, musieliby się głośno drzeć, aby dobrze się nawzajem słyszeć. Meh. A ja sądziłem, że po przeczytaniu tego rozdziału będzie już jasne, że te dwa zestrzelone desantowce i komandosi na nim to NIE jest ten sam oddział, którym dowodzą Akode z Matsonem... Ale może to nawet i lepiej. Z tłem osobistym jest trudno o tyle, że przeszkadza w nim upływ czasu. Od regularnej wojny terrańsko-soreviańskiej minęło już sto kilkadziesiąt lat, żadni "ludzcy" jej uczestnicy już nie żyją, a jaszczury, jeśli jakieś przeżyły, zapewne są już staruszkami (lub starowinkami) w stanie spoczynku. W najlepszym razie - wysokimi rangą oficerami, którzy nie będą wchodzili w nazbyt częste interakcje z żołnierzami drugiej strony (vide Kaseia z "Paktu na Aradiel", która pamięta jeszcze wojnę z Terranami, wtedy była zwykłym marynarzem, a teraz jest admirałem floty). Więc nie ma tak naprawdę za bardzo kto z kim wchodzić w prywatne zatargi. Nie uważasz, że "chłopcy i dziewczynki" zabrzmiałoby w tej sytuacji dość dziwnie? Bo ja wiem? W "Przypadkach Robinsona Kruzoe" na przykład, główny bohater też wypowiedział do samego siebie jedno ironiczne zdanie i narrator (zresztą w osobie samego bohatera) też nazwał to "przemową". Ponieważ dopiero za trzy dni zajmie pozycję sonda szpiegowska, za pośrednictwem której można im bezpiecznie przekazać nowe dane. Co: "co"? Jeśli nie znasz znaczenia słowa "rezonować", wystarczy przecież zajrzeć do słownika. Przepraszam, a to musi być jakiś specjalny magazyn, twoim zdaniem? Magazyn jak magazyn - trzymają tam zapasy, sprzęt, ewentualnie rzeczy osobiste, których nie można tak po prostu wetknąć do dormitorium, a które wolno im tam trzymać. Zhack na przykład ma tam z kolei dwa motory antygrawitacyjne (kiedyś bardzo lubił na nich jeździć). Znaczy co - zakładasz, że jest całkowicie zbędne? Nie za bardzo wiem, jak mam to inaczej nazwać, żeby pretensjonalnie nie wyszło. Jakie szanse, że znów zaczniesz ją lubić? To nie tragedia, po prostu... A, zresztą, z czasem sam zobaczysz.
  21. Jeeezu... Powiem tyle - jak już wreszcie uda mi się zamknąć to opowiadanie, chyba odkorkuję szampana, albo chociaż piwo. Chciałbym mieć to już za sobą i zająć się innymi projektami, zwłaszcza że czasu jest coraz mniej. W każdym razie, witam ponownie. Trzynastka tym razem okazała się dla mnie pechowa - a miałem pierwotnie plany, żeby równocześnie z nią zamieścić ciąg dalszy "Odkrycia". Niestety, to będzie jednak musiało poczekać. Muszę się przyznać, że tym razem obsuw w publikacji nowego kawałka wynikł nie tyle z niemocy twórczej, co ze zwykłego lenistwa. Odkąd stałem się szczęśliwym posiadaczem czytnika e-booków, ogarnął mnie szał kupowania książek (doszło ich parę także w wersji papierowej), a co więcej, w moim domu pojawił się nareszcie nowy komputer, na którym mogę zagrać w gry, o których mogłem wcześniej (z racji zbyt słabego konfigu poprzedniej maszyny) tylko pomarzyć. Dlatego ostatnimi czasy wolę czytać książki, zamiast je pisać, oraz nadrabiać growe zaległości. Niemniej, ciąg dalszy w końcu napisałem. N'joy. ======================================================================== - XIII - - To pewne? – rzucił Yaron, z ledwością hamując emocje. - Tak jest, panie pułkowniku – odrzekł oficer po drugiej stronie łącza – Sygnał z Kondorów urwał się definitywnie, a skan przeprowadzony z orbity tylko potwierdził, że zostały zniszczone. Przestały nadawać także transpondery niemal wszystkich żołnierzy z grupy specjalnej. Pułkownik siedział właśnie w swoim biurze, starając się nie przejmować zbytnio losem wysłanych nad ranem do akcji komandosów – terrańskich i soreviańskich – gdy nagle odebrał transmisję, z której wynikało, iż jego obawy się sprawdziły. Zamarł na krótką chwilę za biurkiem, usiłując się opanować. Głos dochodzący z usytuowanego na blacie komunikatora był rzeczowy i opanowany, kontrastując z nastrojem dowódcy, a zarazem uprzytamniając mu, że również powinien zachować spokój. - Czyli są jeszcze jacyś ocaleli? – zapytał Yaron ze słabą nadzieją – Ilu? - Ośmiu operatorów, panie pułkowniku, w tym trzech naszych i pięciu Sorevian. Ale nie mają szans wydostać się ze strefy zagrożenia, zważywszy częstotliwość auveliańskich patroli oraz zgromadzone tam przez nich środki. - Jakie są szanse, żeby ich stamtąd wyciągnąć? - Myślę, że to nierealne, panie pułkowniku, poza tym oni sami by tego chyba nie chcieli. - Jak to? - Zaraz po katastrofie, przed zerwaniem łączności, odebraliśmy od ocalałych kodowaną transmisję, według ustalonego przez nas szyfru. Zameldowali, że zamierzają wykonać swoje zadanie, w miarę możliwości. - To szaleństwo – stwierdził Yaron, kręcąc głową z niedowierzaniem – W obecnej sytuacji, ich misja straciła właściwie rację bytu. Musimy podjąć… - Za pozwoleniem, panie pułkowniku – wtrącił oficer – w ich własnej ocenie, odwrót jest teraz nierealny, a ponieważ przebywają w tej chwili na terenie kontrolowanym przez wroga, mamy nikłe szanse na ewakuowanie ich stamtąd poprzez wysłanie kolejnego desantowca. Mając do wyboru albo siedzieć i czekać, aż Auvelianie ich zgarną, albo mimo wszystko kontynuować pierwotną misję, zdecydowali się na to drugie. Byli co do tego bardzo zdeterminowani, pragnę zauważyć. - Rozumiem – Yaron powoli wstał z krzesła – Przenoszę się do centrum operacyjnego. Kiedy już tam będę, miejcie dla mnie gotowy pełen raport. Chcę wiedzieć, jak do tego doszło i znać listę poległych. Podejrzewam, że Sorevianie z dowództwa OSA też będą tym bardzo zainteresowani. - Tak jest, panie pułkowniku. Czekamy na pana. Oficer rozłączył się, a Yaron – powolnym krokiem, jak gdyby całkiem poddał się już nieszczęściu – podążył w stronę drzwi. Nadal starał się zachować spokój i powtarzał sobie, że jeszcze nie wszystko jest stracone. - Oby tylko to wszystko było tego warte – mruknął w przestrzeń – Oby się nie okazało, że zginęliście na próżno, chłopcy. Zaledwie zakończył tę gorzką przemowę, a od strony drzwi, od których dzieliło go obecnie tylko parę kroków, dobiegł go sygnał dźwiękowy. - Wejść! – rzucił. Do gabinetu, w wyraźnym pośpiechu, wkroczył młody oficer, którego Yaron rozpoznał jako porucznika Marqueza – adiutanta generała Fergussona. Przybysz wyprężył się w salucie, na który pułkownik niedbale odpowiedział. - Co pana do mnie sprowadza? – zapytał ze zmęczeniem. - Generał Fergusson polecił mi przekazać panu to – odparł Marquez, podając Yaronowi nośnik danych – To ostatnie dane od wywiadu, wraz z dyrektywami od generała, panie pułkowniku. Kodowane, tak jak poprzednio, na szyfr zaprogramowany w pańskim e-padzie. Generał kazał przeprosić, ale to nie mogło przyjść wcześniej. - Czy to ma związek z kryptonimem „Wilcze stado”? – w głos Yarona wkradł się lekki niepokój. - Tak, panie pułkowniku. Generał sugerował, że byłoby wskazane wtajemniczyć w to członków zgrupowania Epsilon Jeden. - Lepiej późno, niż wcale – mruknął Yaron ironicznie – Dziękuję, poruczniku, może pan odejść. Marquez zasalutował powtórnie i w niewiele mniejszym, niż uprzednio pośpiechu opuścił pomieszczenie. Tymczasem pułkownik sięgnął do kieszeni po służbowy e-pad i wprowadził w odpowiedni slot otrzymany pakiet danych. Przez chwilę obserwował, jak program deszyfrujący odblokowuje zabezpieczenia plików, po czym otworzył świeżo udostępniony folder. Już pobieżne przejrzenie nowych danych sprawiło, iż poczuł ogarniający go chłód. Uczucie to w przedziwny sposób mieszało się z narastającą irytacją na zwierzchników oraz wywiad wojskowy, który jeszcze nieco ponad dwa tygodnie temu chwalił za dobrze wykonaną pracę. - Wygląda na to, że się myliłem – mruknął – Lepiej by było wcale, niż późno. – Yaron odruchowo zerknął na chronometr – A możemy nawiązać kontakt dopiero za trzy dni. Niech to szlag. * * * - Wciąż nie mogę uwierzyć – mruknął Inored – że Terranie nazywają to lasem. Mnie bardziej przypomina to park na Placu Safu… - Nie rezonuj, tylko idź – przerwał Zhack – I kontroluj okolicę poprzez sensory, bo wcale nie jesteś teraz na Placu Safukury. - Poza tym, co ty sam wiesz o lasach? – wtrąciła Zera – Byłeś tam kiedyś, próbowałeś polować na dziką zwierzynę? - Spokojnie, Zera – powiedział na to Akurave – Wiemy wszyscy, gdzie i jak spędzasz swoje przepustki. Przynajmniej część z nich. Oddział soreviańskich wojowników – z zabójcami Genisivare w szpicy – parł szybkim krokiem przez dzikie ostępy terrańskiej planety, utrzymując szyk. Żołnierze szli zasadniczo w dwuszeregu, lecz zachowywali przy tym dość spore, idealnie równe odstępy. Każdy pilnował swojego rewiru, omiatając okolicę wzrokiem oraz – w niektórych przypadkach – lufą posiadanej broni. Żadnego z Terran nie było w pobliżu, jako że ich grupy rozdzieliły się wkrótce po lądowaniu, z zamiarem nawiązania ponownego kontaktu w wyznaczonym punkcie. Obserwując uważnie okolicę, Zhack pomyślał mimo wszystko, że w gruncie rzeczy zgadza się z Inoredem. Sorev – rodzima planeta sivantien – była światem pięknym i bujnym, lecz jednocześnie niegościnnym i niebezpiecznym. Tamtejsza fauna prowadziła intensywną walkę o przetrwanie i wykształciła w sobie doskonałe przystosowania, czyniące soreviańskie drapieżniki idealnymi zabójcami, zaś roślinożerców skrajnie trudnymi do ubicia ofiarami. Łuskowata skóra niektórych spośród tych zwierząt – jak na przykład nedury czy engary – odznaczała się taką wytrzymałością, że była odporna nawet na starodawną, małokalibrową broń palną na proch strzelniczy, używaną niegdyś przez sivantien. Także roślinność na Sorev bywała niebezpieczna dla podróżników tego świata, ze względu na wydzielane przezeń toksyny. Ewoluując w takim środowisku, sivantien osiągnęli nadzwyczaj wysoki poziom fizycznej sprawności i naturalnej odporności, niedostępny dla przedstawicieli obcych ras. Środowisko terrańskie dla tle soreviańskiego wypadało conajmniej blado – zdawało się przez to odzwierciedlać słabość i wątłość samych Terran. Roślinność była niezbyt bujna w porównaniu z soreviańską dżunglą, nie wykształciła też żadnych mechanizmów obronnych, w związku z czym przedzieranie się przez nią nie wymagało żadnego trudu. Jeśli chodziło o lokalne drapieżniki, większość z nich sivantien mogliby uśmiercić gołymi rękami, a zatem nie obawiali się w najmniejszym stopniu ich napaści. Podążając w niewielkiej grupie przez dzikie ostępy planety Sorev, woleliby zachowywać czujność, pomimo faktu, że drapieżna zwierzyna nie miałaby szans w bezpośrednim starciu z najnowocześniejszą bronią, jaką dysponowali. Bez posiadanej technologii, to sivantien mieliby z reguły w takiej walce niewielkie szanse na przetrwanie – zwłaszcza, jeśli napastnikiem byłby potwór pokroju kovai, bądź stada hakade. - Swoją drogą – powiedział sarkastycznie Inored – na co właściwie polujesz, kiedy akurat nie ma kogo zabijać na wojnie? Na rigeredy? - Wolne żarty – odrzekła Zera z pogardą – Czy ja wyglądam na dostawcę produktów spożywczych? Tym małym bydlętom można zwyczajnie ukręcić łeb, niepotrzebna broń. Oczywiście, to trochę trudniejsze, gdy opadnie cię cała ich zgraja, ale… - Sądzę, że myśliwi polujący na nie dla mięsa, którzy padli ofiarą swojego zawodu, w pełni by się z tobą zgodzili – przerwał Zhack karcącym tonem. - Z pewnością – zgodziła się Idrack, udając, że nie dostrzega przygany w głosie dowódcy – Ale oni, na całe szczęście, muszą się zmagać tylko z rigeredami. Gdyby przyszło im zmierzyć się, tak jak mnie, z ragerami, byłoby zapewne więcej ofiar. - Polowałaś na ragery? – niedowierzanie w głosie Inoreda było wyraźne – Przecież one żyją w stadach. - Co ty powiesz? – Zera udała zdziwienie – Ale i tak są sposoby, żeby jednego z nich odciągnąć od reszty. A nawet wybrnąć z kłopotów, jeśli już coś pójdzie nie tak i będziesz miał bliskie spotkanie z kilkoma takimi bestyjkami. - Domyślam się, że już ci się coś takiego przytrafiło? – wtrącił Akurave – To bliskie spotkanie, znaczy? - Raz – przyznała Idrack, jakby z lekkim wstydem – i to było dawno. Gdybym, tak jak nasz Egzekutor, poprosiła lekarzy, żeby pozostawili mi bliznę, może miałabym przynajmniej jakąś pamiątkę. - Trzymasz już w swoim dormitorium wystarczająco wiele trofeów – zauważył Zhack – Nie masz już nawet na nie miejsca i część tego zbiera kurz w magazynie. - Ty powinieneś wiedzieć, że to nie to samo – Zera parsknęła z rozbawieniem – Z jakiegoś powodu chciałeś, żeby pozostała ci ta szrama na oku. - Chciałem, żeby mi pozostała – burknął Khesarian – bo byłem wtedy młodszy, głupszy i wydawało mi się, że groźnie z nią wyglądam. - Ale w tym wypadku miałeś rację – skonstatowała Zera z chichotem – No, nie wiem, czy wygląda to akurat groźnie, ale ma swój urok. - Nie obraź się – Zhack spojrzał na nią – ale wcale mnie nie pociesza świadomość, że ze wszystkich to akurat tobie podoba się ta blizna. - Nie żartuj – Idrack machnęła ręką – Gdzieżbym śmiała się obrażać? Już od lat pracuję przecież na reputację wrednej savashke. - Tu Katai jeden – odezwał się nagle Akode poprzez interkom – Do Czarnych, nie powinniście być teraz w zaem? - Tu Czarny jeden – odpowiedział Zhack – Pragnę zauważyć, że werbalne rozmowy dużo mniej zwiększają podatność na wykrycie, niż używanie do tego komunikatora, by dać wrogowi możliwość przechwycenia transmisji. - A ja pragnę zauważyć, że przechwycenie komunikacji wewnętrznej, na tak krótkim dystansie, graniczy z cudem – Akode odbił piłeczkę – Natomiast werbalne rozmowy mogą absorbować na tyle, że przestaje się zwracać uwagę na odczyty sensorów. - Cuda się zdarzają – odparował Khesarian – I nie doceniasz podzielności uwagi Genisivare. Pozwala nam nawet ocenić, gdzie polecą strzały od kilku wrogich żołnierzy jednocześnie, no i jaką przyjąć pozycję, żeby ich uniknąć. - Chyba się nie przegadamy – westchnął Akode – Ufam, że mimo wszystko kontrolujecie sytuację? Idziecie przecież w szpicy. - Lepiej martwcie się o własne ogony, bo wy z kolei idziecie w ariergardzie. Dość już próbowałeś pouczać Matsona i innych Terran na odprawach, nie zaczynaj teraz z nami. A poza tym, rozluźnij się. Dostaliśmy potwierdzenie, że desant nie został wykryty. Naprawdę spodziewasz się tutaj auveliańskich patroli? Możemy się tu natknąć najwyżej na myśliwce, a one nie wyłapią nas przy pobieżnym przelocie. Nie przy naszym maskowaniu. - No dobra, wystarczy – Sivume przerwał ten potok słów – Chyba rzeczywiście ostatnio za dużo naradzałem się z Terranami. Ciężko teraz pozbyć się przyzwyczajeń. - Skoro już mowa o naszych żyworodnych przyjaciołach – wtrąciła Zera – Kiedy w końcu mamy się z nimi ponownie spotkać? - Idziemy dopiero od dwóch alitów – stwierdził Zhack – Czyli widzimy się za pięć hadelitów, osiem alitów. Może wtedy nawet się zatrzymamy i coś przegryziemy. - A Terranie koniecznie napiją się wody – Akurave roześmiał się pogardliwie – Czy widzieliście, ile jej wzięli? - Nie dziw się tyle – osadził go Khesarian – Oni potrzebują jej więcej. Nawet ci z Sekcji Gamma, na to wygląda. - Terranie! – powiedział z oczywistą pogardą jeden z sivantien, którego Zhack po chwili rozpoznał jako komandosa OSA z sekcji Akodego, karisu Bakurego – Wciąż nie mogę uwierzyć, że z nimi tu jesteśmy. Do dziś nie ponieśli odpowiedzialności za swoje zbrodnie. A mimo to, mają czelność żywić do nas pretensje o to, że ich zabijaliśmy, by zażegnać zagrożenie z ich strony. Chociaż to oni sami byli najeźdźcami! Na krótką chwilę wszyscy sivantien zamilki, słysząc tak gwałtowne wyznanie, dalece wykraczające poza bieżące sprawy. Pierwsza odezwała się garave Dakura, na co dzień dowódca kompanii, do której należał Bakure. - Karisu – warknęła – jeszcze jeden taki wybuch, a ktoś zostanie wydalony z jednostki zaraz po zakończeniu tej operacji i to będziesz ty. I nie chcę nawet słyszeć, jak znów bluźnisz przeciwko Feomarowi i zachowujesz się w sposób niegodny wojownika walczącego w Jego imieniu. Czy wyrażam się jasno? - Jak najbardziej, garave – odrzekł podoficer, nie okazując skruchy. Zhack westchnął w duchu. Miał świadomość, iż choć jedynie Bakure wyraził się w równie nieprzychylny sposób o Terranach, wcale nie jest jedynym sivantien w oddziale, który tak myślał. Jako wojownicy Feomara, soreviańscy żołnierze na ogół stosowali się do wymogów etykiety i zachowywali uprzejmość w kontaktach osobistych, nie dopuszczając do głosu wrogich uczuć. Czasami wynikało to ze szczerej sympatii do interlokutorów – w tym wypadku Terran – innym razem jednak stanowiło wyłącznie maskę, podobną do tej, jaką przybierał Akode. Jedynie psychotronicy czy też zabójcy Genisivare mogli wiedzieć, co w głębi ducha czuje każdy sivantien i czy jego uprzejmość nie jest jedynie przyjętą manierą. Większość Sorevian w oddziale rozważnie nie podjęła poruszonego przez Bakurego tematu. Tylko większość. - Za pozwoleniem, garave, on ma rację – odezwał się inny komandos OSA, mai faze Hasukei – Walczymy razem z nimi i udajemy, że nic się nie stało, a przecież Pustynia Amva do dziś nie została pom… - Przestańcie wymawiać tę nazwę, jak jakieś przekleństwo – warknęła Nosuvara, wtrącając się do tej wymiany zdań – Jak nie Pustynia Amva, to getta w Likarze. - A zbiorowe mordy w okupowanej części Genamei? – wypalił ponownie Bakure – Masakra w Panverze? O nich już zapomniałaś? - Udzieliłam ci ostrzeżenia, karisu – powiedziała zimno Dakura – To już twoja ostatnia akcja w tej jednostce. - To nie będzie konieczne – zaoponował Akode – A do was niech wreszcie dotrze, że osoby odpowiedzialne za to wszystko dawno już nie żyją i nie ma kogo za to karać. A już na pewno nie tych Terran, którzy nie mieli nic wspólnego z tym, co działo się na długo przed ich narodzeniem. - Więc nadal udawajmy przy nich, że nic nie zaszło – wtrąciła ironicznie jeszcze inna wojowniczka z oddziału OSA – i traktujmy ich, jak gdyby byli nam równi… - Jesteście żałośni – do kłótni niespodziewanie włączył się Kilai, przemawiając pełnym pogardy, lodowatym głosem – Stawiacie siebie ponad nimi, zapominając, iż uczyniono nas istotami wyższymi nie po to tylko, abyśmy się z tym obnosili. Spoczywa na nas wielka odpowiedzialność. A wy nie potraficie nawet zdusić w sobie takich płytkich sądów i uczuć, które sivaroni uznaliby za godne potępienia. Znałem Terran, który mieli więcej wspólnego z prawdziwymi sivantien, niż wy. - Odpowiesz za tę zniewagę, kiedy już wrócimy z akcji – rzekł w odpowiedzi Bakure – W rytualnym pojedynku. - Z rozkoszą – w głosie Kilaia czaiło się coś, co można było uznać wręcz za zapowiedź śmierci. Zhack, który od dłuższego czasu odczuwał narastające zażenowanie całą tą kłótnią, już chciał osadzić podwładnego i pozostałych, ale ubiegł go Akode. - Dosyć tego! – ryknął z wściekłością – Zamknijcie wreszcie pyski, natychmiast! Jesteście elitarnymi wojownikami Feomara, a zachowujecie się gorzej, niż rekruci po czternastce! - Popieram – odezwał się Zhack, bardziej spokojnym, lecz również nieprzychylnym tonem głosu – Kilai, puszczę mimo uszu twoje słowa, ale jeśli znów usłyszę od ciebie lub kogokolwiek innego coś, co mi się nie spodoba… dopilnuję, żeby ktoś tego pożałował. - Tak jest, Egzekutorze – odrzekł młodszy zabójca, już opanowanym tonem – Żałuję, iż nie zapanowałem nad sobą. Atmosfera wciąż była napięta i żaden z sivantien nie odezwał się przez około alit. Cała sytuacja budziła w Khesarianie nie tyle oburzenie, co zobojętnienie. Chciałby móc szczerze powiedzieć, iż zgadza się z Kilaiem – gdyż istotnie uważał postawę swoich pobratymców, podobnych Bakuremu, za godną pożałowania. Z drugiej strony, zastanawiał się, czy ich oponenci istotnie są od nich o wiele lepsi, przyjmując w obecności obcych ras fałszywą maskę, podczas gdy w rzeczywistości także stawiali siebie ponad nimi. Było to oczywiście bardziej szlachetne w przypadku takich sivantien, jak Kilai. Sam Zhack nie czuł jednak z nimi zbytniej solidarności z prostego względu – dawno już stracił wiarę we wszystko, co mu wpajano. Na czele z podziałem na wyższe i niższe rasy – jego przyjaciel Danure, choć nie wyrażał głośno podobnych poglądów, również uważał takowy podział za wierutną bzdurę. Jego działania były motywowane tylko i wyłącznie chęcią walki w imię czegoś moralnie dobrego, a nie przeświadczeniem o własnej wyższości i związanej z nim poczuciem misji. Pytanie brzmiało, ilu sivantien myślałoby podobnie, jak Danure czy Kilai, gdyby pozbawić ich wiary. Szedł dalej przed siebie, idealnie równo z innymi członkami oddziału, ale całkowicie machinalnie, niczym automat. Nie chcąc po raz kolejny roztrząsać tego, co go dręczyło, całkiem oczyścił umysł. * * * McReady klęczał nieruchomo obok kaprala Krafta, który dzierżył w rękach wyrzutnię kierowanych rakiet subatomowych MRL-580. Wodził nią niedbale za auveliańskimi maszynami, lecz nie aktywował jeszcze układu namierzania, aby systemy defensywne nieprzyjaciela nie ostrzegły go, iż stał się celem. Pozostali Marines, jak i żołnierze Sekcji Gamma, tkwili w zupełnym bezruchu. Gdyby wrogie myśliwce dostrzegły znajdujących się na dole Terran, dwaj operatorzy ciężkiego uzbrojenia byli gotowi natychmiast je zestrzelić. Każdy z ludzi miał jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie – nawet gdyby zestrzelili oba auveliańskie Kevathele, całe zajście natychmiast zdradziłoby nieprzyjacielowi ich obecność. McReady przez dłuższą chwilę trwał w napięciu, lecz jego obawy okazały się zbędne – nieprzyjacielscy piloci przelecieli nad nimi, w ogóle nie dostrzegając ich obecności. Wkrótce byli znów daleko od terrańskich żołnierzy. Gestem nakazał Kraftowi opuścić broń. Kapral wykonał polecenie, a następnie, po krótkim wahaniu, zabezpieczył wyrzutnię i zawiesił ją na ramieniu. Po chwili u boku kapitana pojawił się major Matson. - To już trzeci auveliański patrol w ciągu ostatniej godziny – skonstatował po cichu, jak gdyby obawiał się, że Auvelianie jakimś cudem mogliby ich usłyszeć z tej odległości – Albo jesteśmy bliżej celu, niż myśleliśmy, albo oni po prostu coś wiedzą. - Myślisz, że się domyślają? – zapytał McReady z niepokojem. - Nic nie myślę – odrzekł Matson – Mam tylko nadzieję, że są po prostu nadmiernie ostrożni teraz, kiedy front przesunął się już tak blisko nich. Richard jeszcze przez chwilę klęczał na ziemi, po czym stanął na równe nogi. - Czysto – oznajmił przez interkom, choć każdy z żołnierzy mógł dostrzec to samo dzięki własnym sensorom – Idziemy dalej. Wszyscy inni żołnierze również wstali, powracając do szyku i podejmując marsz. McReady postanowił na chwilę wyłamać się z szeregu, by zamienić jeszcze kilka słów z Matsonem. - Skoro te patrole robią się coraz bardziej intensywne – rzucił – może skontaktujemy się z jaszczurami i powiemy im, że zmieniamy plany? Pozostaniemy rozdzieleni i spotkamy się dopiero pod celem. - Dobrze wiesz, że nie możemy teraz naruszać ciszy radiowej – odrzekł major – Na razie nadal postępujemy według planu. Kiedy już spotkamy się z tymi gadami oko w oko, porozmawiamy o tym i zdecydujemy, czy ponownie rozdzielimy się na mniejsze oddziały. Dla bezpieczeństwa, moglibyśmy nawet iść czterema odrębnymi grupami, wszystkie formacje w swoim własnym gronie. McReady powstrzymał się od komentarza, iż Akode – formalnie ich dowódca – wiele razy kładł nacisk na to, by nie pozostawiać żołnierzy Sekcji Gamma bez wsparcia i nie dopuścić do tego, by zginęli lub ponieśli poważne straty. - Skoro już przy tym jesteśmy – powiedział zamiast tego – ile czasu w przybliżeniu nam jeszcze zostało do spotkania z Sorevianami? - Zakładając, że idziemy w równym tempie – mruknął Matson – zobaczymy się z nimi za około trzy kwadranse. Jeżeli nie mieli takich problemów z auveliańskimi patrolami, jak my, pewnie będą już na nas czekać. Ale jeśli oni mieli pod tym względem jeszcze gorzej, to my sobie na nich poczekamy. - Wciąż jesteś niezadowolony, że musisz z nimi współpracować? – zapytał retorycznie Samuel, znów powstrzymując się od komentarza, iż major tak naprawdę najchętniej działałby bez niczyjej pomocy – Mógłbyś sobie dać już na wstrzymanie. - Nie mów, że tobie się to podoba – rzucił Richard. - Ani tak, ani nie – odparł McReady – To po prostu kolejne zadanie, które musimy wykonać, a jaszczury nam w tym pomagają. Podchodzę do sprawy profesjonalnie, nic więcej. - Praktyczne – skomentował major. - Być może. A poza tym to najrozsądniejsze, co można w tej sytuacji zrobić – stwierdził Marine, po czym dodał – Ty z kolei wyraźnie masz z czymś problem, ale nigdy nie podzieliłeś się z nami swoją historią. - Bo nie ma żadnej historii – odrzekł Matson i Samuel poznał, iż jest to zupełnie szczera odpowiedź – To byli nasi wrogowie. - Już nimi nie są, do cholery. Nie byli nimi tak naprawdę już wtedy, gdy walczyli z Auvelianami czy Ildanami na naszych koloniach. - Ale byli nimi wtedy, gdy wyrzynali tych z ruchu oporu i szczuli na nich swoich zabójców. To bez sensu, przejść po tym do porządku dziennego i udawać, że nic się nie stało. - Jeszcze bardziej bez sensu jest zachowywać się tak, jakby nic od tamtej pory się nie zmieniło. Zwłaszcza, jeśli żaden z nich nie zrobił ci nic złego. Co innego kapitan Scott. Matson wypuścił powietrze z ciężkim westchnieniem. - Po prostu nie czuję do nich sympatii, przyjmij to do wiadomości – odrzekł po krótkiej pauzie – Jak to powiedział niedawno sam Akode, czasem uczucia podpowiadają co innego, niż rozum. - Czyli jesteś po prostu rasistą? – rzekł McReady sarkastycznie, unosząc brwi, choć ten gest nie był widoczny poprzez hełm. - Nazywaj to, jak chcesz – odparł major lekceważąco, po czym dodał – Myślę, że możesz już wracać na swoje miejsce w formacji. Mieliśmy zachowywać odstępy. Marine raz jeszcze powstrzymał się od pierwszego komentarza, jaki nasunął mu się na myśl i posłusznie zajął swoją pierwotną pozycję. Cała sytuacja nie budziła jego aprobaty. Jak sam stwierdził, nie należał wcale do sympatyków Sorevian, ale z drugiej strony, nie żywił do nich żadnej niechęci z góry. Ci, z którymi teraz pracował, nie dali mu ku temu żadnego ważnego powodu. W odróżnieniu od Matsona, McReady nigdy nie obawiał się jednak, że taka postawa u żołnierzy może zagrozić ich misji. Operatorzy uczestniczący w operacji byli co do jednego członkami elitarnych jednostek, profesjonalistami, którzy mieli za sobą niejedną akcję. Należało się zatem spodziewać, że i tym razem zrobią swoje. Z drugiej strony, takie wrogie zachowanie było całkowicie niepotrzebne i mogło jedynie wpłynąć negatywnie na morale. Samuel sprzeciwiał się mu więc w duchu – nie z sympatii do Sorevian, której nie odczuwał, lecz po prostu dlatego, że tak podpowiadał mu pragmatyzm. Zaledwie Matson wrócił na pozycję, a musiał doprowadzić do porządku dwóch spierających się Marines ze swojego oddziału – Xianga i Krafta. Najwyraźniej także wdali się w dyskusję na temat podejścia do jaszczurów, która przerodziła się w kłótnię. W jej trakcie poruszona została kwestia przynależności pierwszego z nich do oddziałów samoobrony w okresie soreviańskiej okupacji. Zagadnienie to do dziś budziło niemałe kontrowersje. Żołnierze walczący niegdyś w tej formacji byli postrzegani różnie – jedni widzieli w nich patriotów, którzy skrzętnie skorzystali z danej im przez Sorevian szansy podjęcia walki z najeźdźcami, inni zaś zwykłych sprzedawczyków, dobrowolnie dających się wykorzystywać jaszczurom. Kraft zaliczał się zdecydowanie do tej drugiej grupy. - Sto razy ci, k***a, mówiłem – żachnął się Xiang – że wygadujesz bzdury, bo sam nigdy nie byłeś w oddziałach samoobrony. To, że wykorzystywali nas do najgorszych zadań, to, że wysługiwali się nami w walce z ruchem oporu, to wszystko brednie. Nie wierzę, że można być takim kretynem, żeby tak myśleć. - Te piep***ne jaszczury wam tylko wmówiły – warknął w odpowiedzi Kraft – że biorą na siebie główny ciężar walki, a tak naprawdę… - Przymknij się, bo nie mogę tego słuchać – przerwał Xiang – To ja tam byłem, a nie ty. Ale tobie się oczywiście wydaje, że wiesz lepiej, bo nasłu… - Przymknijcie się obaj – odezwał się McReady – To, że nie prowadzicie tej durnej kłótni przez komunikator i nie dajecie Auvelianom szansy namierzenia nas, jeszcze was nie usprawiedliwia. I zachowujcie cholerny odstęp. Żołnierze dostrzegli wreszcie, że aby ułatwić sobie prowadzenie sporu, podeszli zbyt blisko siebie. Kiedy wracali do formacji, Samuel odszukał wzrokiem pozostałych dwóch Marines z sekcji. - Linde, Bukanow, co wy wyprawiacie? – zapytał – Następnym razem nie czekajcie na mnie, tylko sami uciszcie tych durniów. - Tak jest, panie kapitanie – odrzekli Marines. McReady westchnął ze zmęczeniem, ponownie skupiając całą swoją uwagę na marszu i obserwowaniu okolicy. Miał nadzieję, że spotkanie z Sorevianami nastąpi już wkrótce. Odnosił bowiem wrażenie, że przebywając we wzajemnym towarzystwie, przedstawiciele obu ras lepiej pamiętali o poprawnym zachowaniu. Mimo wszystko, z dwojga złego wolał sceny takie jak ta, która rozegrała się podczas ostatniego wieczoru w klubie oficerskim. To be continued...
  22. No cóż, witam ponownie. Aby pokazać raz jeszcze, że nie byłem gołosłowny. Tym razem zdołałem uniknąć poważniejszego obsuwu w publikacji nowego kawałka. Mam szczerą nadzieję, że uda mi się utrzymać takie tempo - szczególnie że następny planowany kawałek będzie już trudniejszy do napisania. W aktualnym, już dwunastym, znów odwiedzamy na chwilę Auvelian. Ten kawałek nie jest tak długi, jak poprzedni, ma też dość spokojny charakter... Aczkolwiek powiem tyle, że pojawia się tutaj pewien "łącznik" z treścią rozdziału jedenastego (gwoli ścisłości, jego końcówką). Od tego momentu napięcie ma już stopniowo rosnąć. Z drugiej strony, zastanawiam się, czy nie zrobić celowo lekkiego opóźnienia - mój czołowy krytyk bowiem, straciwszy wątek, zabrał się za toto od początku, a ja liczę, że nadgoni materiał i coś jednak rzeknie. Pożyjemy, zobaczymy. Tymczasem, N'joy. ============================================================================== - XII - Obserwując z zewnątrz uszkodzenia, jakich doznał „Arnael 178”, Aer’imel nie mógł się nadziwić, że prawie wszyscy obecni na pokładzie – włącznie z nim samym – przeżyli trafienie i upadek maszyny. Niemniej, było już oczywiste, że jednostka dowodzenia armeliena w najbliższym czasie nigdzie nie poleci. Wprawdzie reduktory grawitacyjne były w większej części sprawne, co zresztą pozwoliło im bezpiecznie wylądować, ale główne silniki, wraz z większością rufowego segmentu kadłuba, zostały całkiem zniszczone. Naprawa doznanych przez „Arnaela 178” uszkodzeń nie wchodziła w grę, nie w obecnej sytuacji, kiedy tkwili wciąż w głuszy, rozbiwszy nowy prowizoryczny obóz. Wprawdzie mieli ze sobą sprzęt naprawczy – w tym nanospawarki – ale nie posiadali wystarczająco dużo materiałów, aby odtworzyć zniszczone elementy okrętu dowodzenia. Było oczywiście jeszcze całe mnóstwo innych uszkodzeń – Aer’imuel otrzymał już na ten temat dokładny raport – ale nie trzeba było się wdawać w szczegóły. Wystarczał rzut oka na „Arnaela 178” aby domyślić się, że jest uziemiony. - Obawiam się, że chwilowo będziemy musieli skorzystać z jednego z Akile – rzekł stojący obok dowódcy Tai’koves – Myślę, że będzie możliwe zmodyfikowanie oprogramowania jego pokładowego komputera plikami z „Arnaela 178”, aby dało się z niego koordynować oddziały. - Później – odparł Aer’imuel, nieco lekceważąco – Na razie musimy przywrócić porządek. Część rannych żołnierzy z legionów Khai’noela i Mon’siaela wciąż czeka na ustabilizowanie i transport do głównych sił, wiele pojazdów wymaga jeszcze naprawy, nadal też nie otrzymałem pełnego raportu po akcji ani listy strat. - Już wkrótce je panu udostępnię – odezwał się Khae’avilen – Na chwilę obecną, może się pan pocieszać myślą, że odnieśliśmy sukces. Terranie są w odwrocie i próbują się przegrupować daleko za linią frontu. Zyskaliśmy dużo czasu, nim podejmą ponowną próbę ataku. Natomiast nasze własne straty są… akceptowalne. - Ile z reguły trwają uzupełnienia do waszych jednostek? – zapytał armelien, wkładając lekką troskę w swój mentalny głos. - To zależy od wielu czynników – odrzekł oficer – Przede wszystkim od dostępnych rezerw oraz zakresu szkolenia, jaki muszą przebyć rekruci. Dobrze pan wie, że tylko nieliczni wyrażają chęć dołączenia do Arm’imdel, przy czym ci z Avn’khor ustanawiają limity dla naszej formacji. Nawet, jeżeli komuś zależy na akcesie doń, ale chwilowo brak wolnych miejsc, przechodzi do rezerwy i czeka, aż zostanie mu dana szansa. A jeśli w danym okresie… - W porządku – przerwał Aer’imuel – Nie potrzebuję na ten temat wykładu. Chciałem jedynie usłyszeć szczerą odpowiedź. - Nie jestem w stanie udzielić takowej. Na razie proponuję, abyśmy nie liczyli na żadne uzupełnienia, lecz zatroszczyli się o tych, którzy wciąż są z nami. Będą nam jeszcze bardzo potrzebni i o ile możności, nie możemy ich stracić. Już teraz straciliśmy ich wielu. Armelien spojrzał na Khae’avilena. - Skoro o tym mowa – podjął ostrożnie – jakie są nastroje wśród żołnierzy? - Nie jestem pewien, jakiej odpowiedzi pan oczekuje – odparł imolien – Śmierć w walce jest dla nich codziennością. To, co się wydarzyło, nie jest niczym, do czego by już nie przywykli. Są też psychicznie gotowi do kolejnej bitwy, jeżeli zajdzie konieczność wydania takowej. - Domyślam się tego – oznajmił Aer’imuel – Chciałbym jednakowoż usłyszeć o nastrojach żołnierzy w innej, bardziej… osobistej dziedzinie. Mianowicie, jaka jest ich opinia na temat nowego dowódcy. Khae’avilen odwzajemnił spojrzenie dowódcy. - Chce pan wiedzieć, jakiej ocenie poddali pana podwładni? – mentalny głos oficera barwiło lekkie zdziwienie – Nie spotkałem jeszcze Aon’emua, ani tym bardziej nikogo z Avn’khor, kto tak bardzo by o to dbał. - Jak już mówiłem, wywodzę się z niższych warstw społecznych, tak jak wy. Poza tym, jestem dostatecznie doświadczony, aby zdawać sobie sprawę, że opinia podwładnych o dowódcy ma znaczący wpływ zarówno na dyscyplinę, jak i na morale. Obowiązkiem żołnierza jest słuchać rozkazów, ale z drugiej strony ma, z mego punktu widzenia, pełne prawo żywić wątpliwości co do nieracjonalnych czy też oczywiście błędnych decyzji dowódcy. Decyzji, które mogą być równie, jeśli nie bardziej szkodliwe, jak insubordynacja. Khae’avilen zrobił krótką pauzę, jak gdyby przetrawiał słowa dowódcy. Albo też czekał, aż wzrośnie w nim napięcie. Aer’imuel czekał jednak na odpowiedź z zupełnym spokojem, nie okazując żadnych emocji. - Rozumiem – powiedział wreszcie – że i tym razem zależy panu na szczerej odpowiedzi? - Zakładam, iż jest to pytanie retoryczne. - Istotnie. A zatem mogę rzec, iż wśród naszych Arm’imdel cieszy się pan już opinią ryzykanta. Wrażenie takie wywołała w szczególności pańska decyzja, aby przypuścić atak bezpośredni na wrogą artylerię. Atak, który tylko dzięki znacznemu łutowi szczęścia nie okazał się samobójczy. Poza tym, nasi żołnierze ogólnie nie są przyzwyczajeni do frontowych uderzeń na oddziały, które w równie znacznym stopniu przeważałyby nas tak liczebnie, jak i pod względem posiadanego sprzętu oraz wsparcia. Sam podejście pod cel musiało się wiązać ze stratami, i to dość znacznymi. Oficer znów przerwał na chwilę, jak gdyby obserwując reakcję dowódcy. Ten jednak wciąż pozostawał spokojny – w milczeniu przyjmował do wiadomości słowa podwładnego, nie nabierając jednak do nich emocjonalnego stosunku. - Z drugiej strony – ciągnął Khae’avilen, a armelien mógłby przysiąc, iż jego mentalny głos jest teraz łagodniejszy – uwadze żołnierzy nie umknął fakt, że sytuacja, w jakiej pana postawiono, również była dość nietypowa, patrząc przez pryzmat operacji, jakie zwyczajowo prowadzimy. Rozkazy nadeszły pospiesznie, nie mieliśmy bezpośredniego wsparcia klonów, które wzięłyby na siebie ostrzał, byliśmy ogólnie zdani na siebie. Prawdziwą winę, jeśli chodzi o rozmiary strat, ponosi według nas Isal’umaven oraz jego brak zdecydowania, przez który nie dokonał prawidłowej alokacji dostępnych sił. Wiadomo, że wytracił uprzednio wiele frontowych jednostek w wyniku terrańskiego, ale powinien był przecież zaplanować właściwe użycie Arm’imdel do obrony granic. Khae’avilen raz jeszcze zrobił pauzę, nim kontynuował. - Nade wszystko, uwadze naszych żołnierzy nie umknął fakt, iż przy pańskiej skłonności do nadmiernego ryzyka, jest pan również gotów do poniesienia owego ryzyka na równi ze zwykłymi żołnierzami. Nakazując „Arnaelowi 178” bezpośredni atak, naraził pan także własne życie. Oczywiście, to nie do końca chwalebne, gdyż łatwość w stawianiu na szalę swego życia, nie daje jeszcze moralnego prawa do pociągania za sobą innych… ale niemniej, było to imponujące. Gdyby pan to rozważył, mógłby pan sam zostać Arm’imdel, prawdziwym wojownikiem. - Dziękuję za tak szczerą i wyczerpującą wypowiedź – odrzekł Aer’imuel, nieznacznie skinąwszy głową – Wnioskuję zeń, iż Arm’imdel na chwilę obecną… akceptują mnie jako dowódcę? - Zasadniczo tak właśnie jest – potwierdził Khae’avilen – Ponadto, abstrahując od wszystkiego, co powiedziałem, oraz od poniesionych strat, poprowadził nas pan przecież do zwycięstwa, i to nad przeważającymi siłami wroga. To chyba najbardziej istotne. Żołnierz jest w stanie przetrzymać nawet ogromne trudności, jeżeli zwycięża w walce. - Innymi słowy, zdałeś ten egzamin, Aer – wtrącił Tai’koves z rozbawieniem – Choć nie przygotowały cię do tego bitwy, jakie stoczyłeś na czele zwykłych Shilai. - Można to tak ująć – zgodził się imolien – Teraz, skoro już to uzgodniliśmy, chciałbym zapytać, jakie ma pan dla nas rozkazy na chwilę obecną. - Nie sądzę, aby chwila obecna wymagała nowych rozkazów – odparł Aer’imuel – Nic nie zrobimy, dopóki nie nadejdą instrukcje ze sztabu. Terranie nie zaatakują ponownie w najbliższym czasie, nasze myśliwce patrolują okoliczne sektory, a my musimy przecież zainteresować się zregenerowaniem sił. - A co z terrańskimi jeńcami, armelien? – zapytał Tai’koves – Wciąż tutaj są, nasi żołnierze ich pilnują, ale musimy coś postanowić w ich kwestii. Co zatem uczynimy? Aer’imuel pomyślał o więźniach – frontowych terrańskich żołnierzach, którzy albo nie zdołali wycofać się z pola walki i złożyli broń przed Auvelianami, albo też byli ranni i z tego względu nie byli w stanie zbiec. Ich liczebność szła w setki i na razie nie było pomysłu, co z nimi zrobić. Wydzielono jedynie obszar obozu, na którym ich umieszczono. - Na razie nic – powiedział wreszcie – Skoro w najbliższym czasie i tak nie będziemy opuszczali tego miejsca, Terranie z równym powodzeniem mogą zostać z nami. Później możemy jedynie wyselekcjonować wyższych rangą oficerów i odesłać ich, na pokładach Akile, do kwatery głównej na przesłuchanie. - Nie możemy ich tak długo trzymać – zauważył Khae’avilen – W odróżnieniu od nas, za to na podobieństwo zwykłych zwierząt, Terranie potrzebują pożywienia. My nie możemy im takowego udzielić z własnych zapasów, a zaopatrzenie przejęte od samych Terran jest zbyt skąpe, abyśmy mogli żywić jeńców dłużej, niż przez dwa dni. I to przy minimalnych racjach, na ile jestem w stanie ocenić. - Dlaczego nie wyselekcjonujemy oficerów już teraz – zasugerował Tai’koves – i nie zabijemy pozostałych więźniów? Dla Aer’imuela taka propozycja była absolutnie nie do przyjęcia – i to bynajmniej nie dlatego, że żywił do Teran jakąkolwiek sympatię czy też żałował ich losu. - To głupota – skonstatował krótko – Naprawdę, Tai, nie posądzałbym cię o takową. Powinieneś zdawać sobie doskonale sprawę, iż jeśli mamy kiedykolwiek przewodzić Terranom, nie powinniśmy ich przekonywać, że jesteśmy zwykłymi barbarzyńcami. Zbędna i niecelowa przemoc nie jest kluczem do właściwych rządów. Tyle mogę stwierdzić nawet ja, który nie zajmuję się polityką, ani też socjologią. - Ma pan słuszność, oczywiście – Tai’koves skłonił się pokornie – Co zatem należy uczynić z jeńcami? To, o czym powiedział imolien, jest również ponagleniem. Trzeba podjąć decyzję. - Dajcie mi czas do namysłu – odrzekł Aer’imuel – Powiadasz, imolien, iż mamy jeszcze, szacunkowo licząc, dwa dni? - Zgadza się – potwierdził Khae’avilen. - Zatem odczekajmy ten czas. Jeżeli rozkazy nie zmuszą nas do zmiany miejsca bazowania, wykorzystamy dostępne desantowce i inne statki, aby przenieść jeńców dalej za linię frontu, najlepiej do okupowanych już przez nas, terrańskich miast. Tam powinni otrzymać wikt oraz schronienie. Jeżeli natomiast wyjdzie na to, że nie pozostaniemy tutaj na dłużej, wówczas porzucimy jeńców. - Porzucimy? – powtórzył Tai’koves – Jak to? - Po prostu pozostawimy ich tutaj. Będą mieli możność przedostać się na własną rękę do swoich oddziałów, albo też oddadzą się w ręce innej naszej jednostki, która zajmie się nimi wedle uznania dowódcy. - Czyż ich powrót na terrańską stronę nie będzie oznaczał, że już wkrótce ponownie staną do walki z naszymi żołnierzami? – zauważył Khae’avilen. - Wątpię. W takim stanie, ranni i zdemoralizowani, nie przyniosą większego pożytku swoim dowódcom, przynajmniej w bliskim czasie. - Czy nie możemy przenieść ich za naszą linię frontu już teraz? – zapytał Tai’koves. - Wolałbym tego nie robić, o ile sytuacja mnie nie zmusi. Desantowce mogą być nam potrzebne w każdej chwili, nie chcę ich angażować do dalekich lotów z terrańskimi jeńcami na pokładzie. Mam natomiast wątpliwości co do tego, czy Isal’umaven zgodzi się użyczyć nam w takowym celu inne statki. - Może wyselekcjonujemy chociaż jeńców, abyśmy od razu wiedzieli, kogo nie warto odsyłać Terranom? – zasugerował Khae’avilen. - To w gruncie rzeczy dobry pomysł. Zajmie się pan tym? - Jak najbardziej, armelien. Zaledwie jednak oficer ruszył się z miejsca, a uwagę jego – a przede wszystkim samego Aer’imuela – odwrócił przekaz, jaki przyszedł niespodziewanie na podręczny komunikator dowódcy. Ten natychmiast odebrał transmisję. - Armelien – Aon’emua momentalnie rozpoznał mentalny głos Egon’thiera – Myślę, że mam coś, co pana zainteresuje. - Cóż takiego? – zapytał Aer’imuel beznamiętnie. - Za pozwoleniem… myślę, że będzie prościej, jeżeli przekażę to panu poprzez aparaturę na pokładzie „Arnaela 178”. - Niechaj tak będzie. Proszę się ze mną skontaktować powtórnie, za około jeden loan. Będę na mostku. * * * Mostek na okręcie Aer’imuela – choć obecnie niektóre terminale komputerowe oraz stanowisko sternika były niesprawne – zasadniczo nadal sprawdzał się jako centrum dowodzenia podległej mu armii. Zasadnicza różnica polegała oczywiście na tym, że było to w tej chwili centrum dowodzenia o charakterze stacjonarnym, a nie mobilnym. Niemniej, armelien już od wejścia postępował tak, jak zwykle – zlustrował wzrokiem tych techników, którzy wciąż byli obecni, a następnie zasiadł na swoim starym stanowisku dowódcy. Nie musiał czekać długo na transmisję od Egon’thiera. - Armelien – odezwał się oficer, przemawiając poprzez łącze telepatyczne – Zgłaszam się do pana z meldunkiem od zwiadu. - Domyślam się, iż wykryto coś istotnego? – zapytał Aer’imuel, w dalszym ciągu nie okazując żadnych emocji. - Jeden z naszych szwadronów myśliwskich zgłosił kontakt bojowy na północ od naszego centrum dowodzenia. Dwa zmodyfikowane terrańskie desantowce typu D-44 Archanioł. Leciały w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, kiedy je przechwycono. - Działanie naszych myśliwców? – armelien ożywił się nieznacznie. - Oba wrogie desantowce zestrzelone. Próbowały lądować awaryjnie, ale wobec stopnia doznanych uszkodzeń, nie miały na to szans. Przypuszczalnie nikt nie przeżył. Uznałem, że powinien pan o tym wiedzieć. Transmituję nagranie miejsca upadku wrogich maszyn, jakie wykonały nasze myśliwce. Na jednym z ekranów holo konsoli komunikacyjnej po chwili pojawił się obraz, który bez wątpienia pochodził z jednej z zewnętrznych kamer myśliwca klasy Kevathel. Pilot maszyny krążył wokół miejsca, gdzie pośród leśnej gęstwiny tkwiły dwa roztrzaskane transportery. Były tak zniszczone, że z trudem dało się je rozpoznać – przypuszczalnie zostały zestrzelone rakietami subatomowymi. Z każdego z wraków unosił się słup dymu. - Dziękuję za troskę – rzekł Aer’imuel – Jest to bowiem istotnie godne uwagi. Dwa samotne desantowce, lecące gdzieś za linię frontu. Wszystko wskazuje na wrogą operację specjalną. - Istotnie, armelien – zgodził się Egon’thier – Wygląda na to, że ją udaremniliśmy. - Wygląda – powtórzył dowódca – ale pozory mogą mylić. Nagranie nie potwierdza bowiem, że zginęli wszyscy, którzy przebywali na pokładach tych desantowców. - Jakie są rozkazy, armelien? - Niech pan wyśle tam swoich ludzi i nakaże im zbadać miejsce upadku maszyn. Niech sprawdzą, co lub kogo przewoziły i poszukają ocalałych. Myślę, że dwa oddziały powinny ku temu wystarczyć. - Jak najbardziej, armelien. Zgłoszę się do pana ponownie, kiedy będziemy mieli już pełny raport. Oficer rozłączył się, a Aer’imuel musiał przyznać, że poczuł swego rodzaju ulgę, że rozmowa już się zakończyła. Nie zapomniał utarczki, w jaką wdał się z Egon’thierem jeszcze w kwaterze głównej. Imolien przeprosił wówczas za swoje zachowanie, ale było oczywiste, że w kontaktach personalnych traktuje obecnego dowódcę z rezerwą. Teraz zaś, choć mentalna samokontrola Egon’thiera była niemal doskonała, Aer’imuel mógł przysiąc, że wyczuł w jego głosie lekką urazę. Legion imoliena otrzymał rozkaz odłączenia się od głównych sił, przez co musiał zetrzeć się w walce z południowym skrzydłem terrańskiej armii i na własną rękę odciążyć wojska Vis’maela. Armelien nie zakładał wcześniej, że będzie to przesadnie trudne – walczący w tej sytuacji na dwa fronty Terranie nie powinni byli sprawić wojownikom Arm’imdel zbytnich trudności. Czyżby jednak się pomylił – i legion Egon’thiera poniósł w efekcie poważne straty? W dalszym ciągu nie dysponował na ten temat szczegółowym raportem. Otrzymał tylko dość ogólne meldunki o poziomie strat. Powrócił myślami do niedawnej rozmowy z Khae’avilenem, na temat panujących wśród Arm’imdel nastrojów. Aer’imuel powtarzał sobie, iż nie powinien poświęcać takim sprawom nadmiernej uwagi, lecz mimo to odczuwał lekkie zaniepokojenie. Czyżby wyznania Khae’avilena nie były jednak do końca szczere? Aczkolwiek, w takiej sytuacji armelien zapewne by to wyczuł. Czy zatem po prostu nie miał pełnej świadomości o opinii swoich żołnierzy na temat nowego dowódcy, zaś Egon’thierem kierowało uprzedzenie? Pomyślał, że powinien później porozmawiać na ten temat także z pozostałymi oficerami. Ich zaufanie było mu potrzebne, jeżeli nadal miał przewodzić Arm’imdel. * * * - Imolien, cel w zasięgu – zameldował jeden z żołnierzy poprzez łącze konwencjonalne. - Bądźcie ostrożni – odrzekł Egon’thier – To może być zasadzka. Ktoś mógł przeżyć, istnieje też możliwość, że teren został zaminowany. - Spokojnie, imolien. Nic na to nie wskazuje. My zaś tak czy inaczej zachowujemy ostrożność. - Doskonale. Raportujcie na bieżąco. Oficer, odziany w pancerz wspomagany jak zwykli żołnierze, trzymał się nieco z tyłu grupy, jednak nawet z tej pozycji widział dość dobrze, co się dzieje. Gdy postąpił jeszcze kilkanaście kroków, także on mógł ujrzeć wrak jednego z terrańskich desantowców. Pocisk odpalony przez Kevathela poważnie go uszkodził, unicestwiając prawy silnik i rozpruwając przedział ładunkowy. Z tego względu, Arm’imdel powątpiewali, czy ktokolwiek przeżył upadek maszyny. Rozrzucone po okolicy, zmasakrowane ciała, tylko powiększały owe wątpliwości. - Zajrzyjcie do przedziału desantowego – zarządził Egon’thier – i sprawdźcie jeszcze okolicę. Sam wciąż obserwował bieg wydarzeń z dystansu, na wszelki wypadek – ale widział na wzierniku przeziernym swojego hełmu obraz, transmitowany przez systemy optyczne jednego z żołnierzy. Ten, zbliżywszy się do maszyny, ostrożnie rozejrzał się po jej wnętrzu. Było tam jeszcze kilkunastu martwych żołnierzy, zmasakrowanych w stopniu nie pozostawiającym wątpliwości, iż nie żyją. - Wstępna identyfikacja ciał? – zapytał imolien, choć w gruncie rzeczy domyślał się odpowiedzi, bazując na własnych obserwacjach. - Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z oddziałem specjalnym – odrzekł jeden z żołnierzy – Tak, jak zakładał to armelien. - Istotnie – zgodził się Egon’thier, maskując lekki chłód w swoim mentalnym głosie – Nasz nowy dowódca znów miał rację. - Jest w tym jednak coś dziwnego, imolien – dodał wojownik – Ten desantowiec przewoził Sorevian. Wiemy również, że przy drugim wraku znaleziono zwłoki żołnierzy terrańskich. - Trudno tego nie dostrzec. Czy jednak jesteście w stanie określić formacje? - Również i to jest dostrzegalne, imolien, dla każdego, kto miał z nimi do czynienia. To terrańscy Marines oraz soreviańscy komandosi z OSA. Znaleźliśmy też jednego zabójcę Genisivare. - Musimy przeszukać całą okolicę – oznajmił Egon’thier, rozglądając się dookoła – oraz ustalić, ilu żołnierzy dokładnie przewoziły te desantowce. Jeśli będzie to konieczne, ustanowimy perymetr, aby zapobiec ucieczce ocalałych. Będę musiał to zasugerować dowódcy i poprosić o dodatkowych żołnierzy… - Imolien – wtrącił jeden z wojowników, badający miejsce upadku drugiej z terrańskich maszyn – Sprawdziliśmy już bezpośrednią okolicę wraku. Znaleźliśmy łącznie dwadzieścia jeden ciał, sami Terranie. Przeszukujemy jeszcze okolicę w poszukiwaniu tych, którzy mogli zostać wyrzuceni z pokładu desantowca, zanim uderzył o ziemię. - W porządku – odrzekł Egon’thier – Będę czekał na wasz raport. Wtem uwagę oficera momentalnie przykuł kolejny meldunek, tym razem od członka grupy, której sam towarzyszył. - Imolien – powiedział, nieznacznie uniesionym głosem – Wykryliśmy jednego, który chyba ocalał. Sensory wykazują funkcje życiowe. - Gdzie? – rzucił Egon’thier, ożywiony. - Za desantowcem. Nie widać go jeszcze, leży gdzieś na ziemi, z dala od maszyny. - Zajmijcie się nim. Ustabilizować, o ile będzie to możliwe, a potem przygotować do transportu jako jeńca. Może dowiemy się od niego, o co tu chodzi. - Tak jest, imolien. Egon’thier podążył śladem swoich żołnierzy, tym razem podchodząc bliżej. Ominął wrak desantowca i przebył małą nieckę, w jakiej ten wylądował, by ostatecznie stanąć na okalającym ją, delikatnym zboczu. Z tej pozycji mógł dostrzec leżącego na ziemi, soreviańskiego wojownika, do którego podchodzili już z uniesioną bronią Arm’imdel. Błyskawiczny rzut oka pozwolił oficerowi stwierdzić, iż ocalały jaszczur należy do zabójców Genisivare. Wskazywał na to noszony przezeń, czarny kombinezon, który był obecnie w większej części zniszczony. Sam gad odniósł straszliwe obrażenia – dolna połowa jego ciała praktycznie nie istniała, pozostały jedynie kikuty nóg oraz ogona. Nie mogąc wstać, pełzał jedynie po ziemi. Zakrawało na cud, że nadal żyje. Podziw Egon’thiera z żywotności Sorevianina nie odwrócił jednak jego uwagi od czegoś dużo ważniejszego – on i inni Arm’imdel weszli na wzniesienie akurat na czas, by ujrzeć, jak jaszczur po raz ostatni dotyka pazurem panelu sterowniczego na nadgarstku. Zaledwie to zrobił, a rozległo się głośne, miarowe pikanie. - Uciekać! – zawołał Egon’thier. Ci Auvelianie, którzy mieli ku temu sposobność – w tym dowódca – cofnęli się do niecki. Inni po prostu rzucili się płasko na ziemię. Mieli na to zaledwie parę alnów, po których umieszczony w kombinezonie zabójcy Genisivare ładunek wybuchowy eksplodował, unicestwiając Sorevianina i przy tym raniąc znajdujących się zbyt blisko żołnierzy. Kiedy przebrzmiał już huk, Egon’thier ostrożnie podniósł się z ziemi. - Sanitariusz – oznajmił jeden z Arm’imdel, zdumiewająco spokojnym w tej sytuacji głosem – Potrzebujemy sanitariusza, mamy rannych. - Shial – zaklął Egon’thier – Wezwijcie dodatkowe drużyny. Musimy przyspieszyć nasze poszukiwania. Znajdźcie ocalałych… i tym razem upewnijcie się, że przeżyją, byśmy mogli się czegoś od nich dowiedzieć. To be continued...
  23. No, w końcu. Cóż mam rzec? Praca, obowiązki domowe, giercowanie w Fallouta, nadto jeszcze nadzieja, że mój czołowy krytyk (i nie tylko on) coś skrobnie odnośnie opublikowanych ostatnio rozdziałów, no i jeszcze tego kawałka całkiem innego opowiadania. Postaram się, żeby następnych takich obsuwów już nie było. Tymczasem kolejny rozdzialik jest, jeszcze mała odrobina rozluźnienia przed akcją jest... a nawet są dwa małe nawiązania do dwóch różnych filmów. Fani fantastyki powinni jedno z nich bez trudu wyłapać, a co do tego drugiego... to raczej do ludzi interesujących się filmami wojennymi. Mam też nadzieję, że zbuduję w tym i w następnym rozdziale nieco napięcia, ale... No cóż, po prostu rzućcie okiem. ============================================================================= - XI - Zhack Khesarian musnął pazurem holograficzny ekran swojego prywatnego e-pada i w ten sposób uruchomił żądaną funkcję. Odczekał chwilę, stojąc z zamkniętymi oczami, po czym spojrzał na stojącą kilka kroków dalej Zerę, pozbawioną munduru i dopiero zabierającą się do wkładania kombinezonu bojowego. Odprężył się, stwierdziwszy, iż widok ten – jak również wydzielane przez Soreviankę feromony – nie budzi w nim tym razem większych emocji, po czym powrócił do przywdziewania własnego kombinezonu. Aktywowane przed chwilą poprzez e-pad implanty skutecznie blokowały wydzielanie u Zhacka niepożądanych hormonów, ułatwiając skupienie. Cała sytuacja była w gruncie rzeczy kłopotliwa i nieco krępująca – tak się bowiem złożyło, że termin rozpoczęcia operacji specjalnej, w której brali udział soreviańscy żołnierze, zbiegł się w czasie z okresem rui u większości z nich. W odróżnieniu od Terran, których cykl seksualny był całkowicie rozregulowany, sivantien okazywali szczególną czułość osobom przeciwnej płci tylko w konkretnym czasie. Oczywiście, jako istoty rozumne, potrafili panować nad swoimi popędami – nie chcieli jednak, by te ich rozpraszały podczas zadania. Dlatego właśnie komandosi OSA oraz zabójcy Genisivare, biorący udział w misji, zaaplikowali sobie specyfiki tłumiące czasowo popęd płciowy, bądź też – jak w przypadku Zhacka – aktywowali posiadane, służące ku temu implanty. Khesarian pomyślał o Terranach i przez krótką chwilę zastanawiał się, w jaki sposób są w stanie opierać się pierwotnemu popędowi, odczuwanemu znacznie częściej, niż tylko w specyficznym okresie roku. Zaraz jednak przypomniał sobie, że wcale się nie opierali – często oddawali się przecież kopulacji dla samej rozrywki. Dla Zery Idrack cała sytuacja stanowiła oczywiście powód do niewybrednych żartów. - Przypomnij no mi, Inored, jak to było poprzednim razem, gdy zapomniałeś włączyć implanty i na dokładkę gdzieś posiałeś swój e-pad – mówiła do wtóru chichotu Akuravego i Kilaia, którzy także zakładali stroje bojowe – Z kim powiedziałeś, że się wtedy obudziłeś? - Przestań, bo jeszcze uwierzą – mruknął Inored, wkładając nogi i ogon w dolną część kombinezonu. - Nie widzę problemu – wtrącił Zhack – Zawsze możesz wtedy powiedzieć, że obudziłeś się właśnie z Zerą. Ciekawe, czy to potwierdzi, czy będzie zaprzeczała. Zera roześmiała się wesoło. Miała już na sobie dolną część kombinezonu i teraz nakładała górę. - Niezła riposta – stwierdziła – ale ja jestem z kolei ciekawa, co wy byście powiedzieli, gdybym potwierdziła. I opisała wszystko ze szczegółami. - Musiałabyś najpierw znać jakieś szczegóły – zauważył Zhack, podpinając rękawice do mankietów, dzięki czemu zaczęły funkcjonować wszyte weń łącza neuronowe. - No, niestety – przyznała Sorevianka z udawanym zawodem – Ale zawsze mogłabym się z tym zwrócić do ciebie. W końcu ty jeden zapłodniłeś już samicę, nie mylę się? Zhack zamarł na ułamek sekundy, gdy zalała go fala wspomnień. Nie mógł zapomnieć o zabójczyni Genisivare, z którą służył jeszcze wtedy, gdy należał do Gildii Cieni. Ich znajomość zaczęła się mało obiecująco – od wzajemnej wrogości – a jednak skończyła na zażyłej przyjaźni. Nie byli kochankami w sposób, w jaki mogliby to nazwać na przykład Terranie, ale pomimo tego pozostawali sobie bliscy, jak brat i siostra. Aż do tamtego dnia, trzynaście lat temu. Kirena. Tak miała na imię. - Nie mylisz się – odrzekł – ale wolałbym, żebyś mi o niej nie przypominała. - Ach tak – Idrack machnęła ręką – Kolejna strata sprzed kilkunastu lat. Ile można opłakiwać… - Jeśli Zera nie ma rozprawiać o takich sprawach – wtrącił Akurave, z wyraźną intencją zmiany tematu – bo Inored się boi, że uwierzymy w te bzdury, a jeśli chodzi o naszego Egzekutora, to są jego prywatne sprawy… to o czym ma gadać? Znowu podawać przepisy na koktajle z krwią? - W imię Feomara – jęknęło jednocześnie kilka osób – Tylko nie to. - No, właśnie – powiedziała uradowana Zera, nie zważając na irytację pozostałych zabójców – Tyle razy wam powtarzam, żebyście jednak na wszelki wypadek brali termoszczelną flaszkę i środek przeciwkrzepliwy, bo może jednak zmienicie zdanie. A choć jesteście nowicjuszami, możecie przecież zacząć od najprostszych koktajli. Odrobina mocnego alkoholu, jedna miarka na dwadzieścia miarek krwi. Nie wiem, czy uwierzycie, ale najlepiej nadaje się do tego terrańska wódka… - Zera, możesz łaskawie się zamknąć? – przerwał Inored, po czym zwrócił się do Akuravego, który jako jedyny poza Zerą uśmiechał się od ucha do ucha – A ty przestań ją wreszcie podpuszczać, żeby patrzeć, jak tańczy. - Obawiam się – powiedziała Idrack z udawaną troską – że to wy bardziej dajecie się podpuszczać. - Nie widzisz jeszcze – wtrącił Akurave – że ona gada takie rzeczy po to tylko, żeby zrobić wam na złość? Nie potrzebuje do tego zachęty ode mnie. - Co nie zmienia faktu – dodała Zera – że wciąż mam nadzieję, iż kiedyś zmienicie zdanie co do tych… koktajli. - Na to nie ma szansy – Akurave wykrzywił pysk w wyrazie lekkiego zniesmaczenia – Idź z tym lepiej do swoich starych znajomych ze Skrwawionej Dłoni. Idrack roześmiała się pogardliwie. - Jesteście hipokrytami, wszyscy – oświadczyła, uśmiechając się złośliwie – Przeczycie swojej własnej naturze, temu, co może wam dać siłę. Temu, jakimi nas uczynił Feomar. - Skoro ty nie zamierzasz jej przeczyć – odezwał się Zhack, który był już teraz niemal kompletnie ubrany i sięgał właśnie po hełm – to może będziesz konsekwentna i przestaniesz przeczyć własnej naturze także w sprawach intymnych? - Nie prowokuj mnie – odrzekła Zera, unosząc w ostrzegawczym geście okrytą już czarną rękawicą dłoń – bo mogę to potraktować poważnie też po to, aby zrobić komuś na złość. Bo wiesz… – Idrack przestała się uśmiechać, patrząc na Zhacka jak zahipnotyzowana – nie dostrzegłam tego wcześniej, ale jesteś naprawdę atrakcyjny. No i masz doświadczenie w takich sprawach. Khesarian prychnął. - Kiepski dowcip, jak na ciebie – mruknął, nakładając na głowę hełm i łącząc go z ochronnym kołnierzem napierśnika – szczególnie, że wszyscy widzieli, jak włączasz swoje implanty. - Zawsze mogę je wyłączyć – przypomniała Zera, na powrót się uśmiechając. Zhack pozostawił to bez komentarza i zapiął ostatni zatrzask na hełmie, sięgając następnie po przyłbicę wizjera i zamykając go. System optyczny aktywował się po krótkim opóźnieniu, dając Khesarianowi całkiem inne pole widzenia, niż na co dzień. Wizjery używane w soreviańskich hełmach, choć z pozoru wyglądały na zwykłe osłony z czarnego poliglesu, były w rzeczywistości znacznie bardziej zaawansowanymi urządzeniami. Zostały skonstruowane tak, aby noszący je sivantien patrzyli całą ich powierzchnią – jak gdyby wizjer był ich jednym wielkim, cybernetycznym okiem. Peryferiami tego układu były dwa okulary, przylegające do bocznie osadzonych oczu użytkownika. Khesarian patrzył przez chwilę, jak pozostali zabójcy także kończą wkładanie swoich kombinezonów. Komputer jego własnego stroju przez ten czas zawiadamiał go monotonnym, niskim głosem o stanie poszczególnych systemów. - Gotowi? – zapytał, a kiedy wszyscy skinęli głowami, obecnie skrytymi pod czarnymi wizjerami ich hełmów, rzucił – Zabieramy graty i idziemy na miejsce zbiórki. Ci z OSA chyba też są już gotowi. Zabójcy Genisivare chwycili stojące obok szafek karabiny snajperskie EG-64, a także uprzęże taktyczne – z podpiętymi do nich, wyciszonymi pistoletami AGM-19/D oraz długimi nożami, wykonanymi z kheterium. Następnie skierowali się do wyjścia z szatni, zabierając przygotowane wcześniej plecaki z zapasami i resztą wyposażenia. Wychodząc na korytarz, natknęli się na komandosów Akodego, którzy zgodnie z przewidywaniami Zhacka także byli już w pełnym ekwipunku bojowym. Mieli kombinezony podobne do tych używanych przez zabójców, lecz mniej zaawansowane technicznie, i byli uzbrojeni w standardowe, lekkie hipersoniczne karabiny pulsacyjne AGM-14/K z tłumikami, a także snajperki AGM-36, o mniejszym kalibrze i gabarytach niż EG-64. - To już wszyscy? – zapytał retorycznie Zhack, kierując swoje słowa do Akodego, którego twarz także była ukryta pod czarnym wizjerem – Gdzie Terranie? - Pewnie jeszcze męczą się z monterami pancerzy wspomaganych – stwierdził suvore – Zaczekamy na nich już w miejscu zbiórki. * * * - Ruszajcie d**y, panienki! – rzucił McReady – Sygnał do rozpoczęcia operacji może nadejść w każdej chwili! Ci z Gammy są gotowi, jaszczury pewnie też, a wy tutaj kwitniecie! Chcecie, żeby jeszcze przed akcją wyszło na to, że jesteście od nich gorsi? - Nie, panie kapitanie! – odkrzyknęli chórem żołnierze, ustawiający się w kolejce do monterów pancerzy. - Mam taką nadzieję! Ruchy! Po prawdzie, Samuel sztorcował swoich żołnierzy właściwie dla zasady, gdyż wynikłe opóźnienie nie było ich winą. Przynajmniej nie wyłączną. Część monterów, z których mieli skorzystać, doznała lekkich usterek, przez co należało wezwać techników, by się z tym uporali. Jednak zamiast przenieść się do innej sali, oficerowie dowodzący oddziałami Echo i Foxtrot – porucznicy Stavros i Eckhart – postanowili zaczekać, aż inżynierowie uporają się z problemem, licząc, że zajmie to niewiele czasu. Usunięcie usterek trwało około pięciu minut, czyli relatywnie mało – ale nie w obecnej sytuacji, gdy w każdej chwili mógł nadejść rozkaz wymarszu. W efekcie McReady i reszta oddziału Delta – porucznik Linde, sierżant Bukanow oraz kapralowie Xiang i Kraft – czekali teraz, w pancerzach wspomaganych, aż pozostali Marines się przygotują. Na całe szczęście, dzięki monterom pancerzy wspomaganych założenie kombinezonów było kwestią kilku minut. Dlatego Samuel czekał dość krótko, nim pozostali podlegający mu żołnierze dołączyli do Delty. Marines z własnej inicjatywy ustawili się w szeregu, z pobraną już bronią oraz przytroczonymi plecakami z resztą ekwipunku. Kapitan dwukrotnie przeszedł wte i wewte wzdłuż szpaleru żołnierzy, mierząc ich wystudiowanym, surowym spojrzeniem – choć nie miało to znaczenia z tego względu, iż jego twarz nie była widoczna z uwagi na noszony hełm. - No, chłopcy? – zagaił – Wszystko w porządku? - Tak jest, panie kapitanie! – odkrzyknęli Marines unisono. - Doskonale. Na wasze szczęście, technika pomogła wam nadrobić opóźnienie, więc może nie zjawimy się w punkcie zbiórki jako ostatni. Marines opuścili salę monterów w nieregularnej grupie, na czele której podążał McReady. Wspomnianym wcześniej przezeń punktem zbiórki była w istocie usytuowana przy lądowiskach przebieralnia pilotów, gdzie ci normalnie wkładali przechowywane tam, noszone na czas lotu kombinezony. Bezpośrednio łączyła się z sektorem, gdzie znajdowały się szatnie dla żołnierzy i montery pancerzy, toteż Marines nie musieli nawet wychodzić na dwór, żeby się tam dostać. Po przebyciu wiodącego na miejsce korytarza, McReady przeżył niemiłe rozczarowanie, stwierdzając, że są tu już wszyscy żołnierze oprócz jego własnych. Niektórzy z nich – tylko Sorevianie, którzy nosili lżejsze kombinezony – siedzieli na ławach pod ścianami, większość jednak przechadzała się po pomieszczeniu lub stała w niewielkich grupkach, prowadząc luźne rozmowy. Samuel zaklął pod nosem, po czym odnalazł w tłumie Akodego, który stał z otwartym wizjerem, gawędząc z garave Dakurą. Zhack i Matson byli tuż obok. Wszyscy spojrzeli na oficera Marines, kiedy już się zbliżył. - Długo na nas czekaliście? – zapytał McReady ponuro. - Może z enelit – rzekł Akode w odpowiedzi, po czym dodał, jakby czytając w jego myślach – Daj już spokój swoim żołnierzom. To nie wyścigi. - Chyba masz rację – stwierdził Samuel – ale mimo wszystko, chłopcy powinni dbać o dyscyplinę. - Powiedziałbym – odezwał się Matson – że powinieneś się bardziej skupić na ważnych sprawach, jak wykonanie zadania. A nie na takich pierdołach, jak to, którzy z nas będą tutaj pierwsi. - Przecież nie o to chodzi. Słyszeliście chyba, co się dzieje. Myśliwce już ruszyły, a ich meldunki przychodzą na bieżąco. W każdej chwili może się okazać, że mamy się stąd wynosić i pakować na desantowce. - Nieprędko – skonstatował Akode – Najpierw muszą mieć pewność, że znaleźli nam okno, przez które przedostaniemy się na terytorium Auvelian. To zajmie jeszcze trochę czasu. - Chyba znów masz rację – powtórzył McReady, po czym zapytał – Swoją drogą, jak się czują wasi chłopcy… i dziewczynki? – dodał, spoglądając znacząco na Sorevian. - Też pytanie – mruknął Richard – Niecierpliwią się przed akcją, jak zwykle. No, może z wyjątkiem naszych z Gammy. - Czułem, że nie będziesz mógł się powstrzymać – skomentował Samuel – Mam nadzieję, że podczas prawdziwej akcji radzicie sobie równie dobrze, bo inaczej… cała ta heca z Sekcją Gamma okaże się g***o warta. - Przestańcie – wtrącił Akode – Jeszcze parę hadelitów temu mieliście do co mnie wątpliwości, a wygląda na to, że powinniście się bardziej przejmować rywalizacją pomiędzy własnymi formacjami wojskowymi. To nie pierwsza taka wasza rozmowa. - Nie przejmuj się – powiedział spokojnie Matson – Głupie gadanie to jeszcze nie rywalizacja. A jeśli chodzi o nas, to możemy przecież zrobić tak, aby emocje nie miały do nas dostępu. McReady był skłonny się z tym zgodzić. Podczas ćwiczebnych akcji żołnierze z Sekcji Gamma sprawiali wrażenie wypranych z uczuć, co kontrastowało z ich codziennym zachowaniem. Nie reagowali emocjonalnie w żadnej sytuacji, także w razie zagrożenia życia. Nawet Jean Perrin, którego Samuel uważał za beztroskiego wesołka, podczas akcji przeistaczał się w maszynę do zabijania. - Tak na marginesie, skoro już mówimy o panowaniu nad sobą – odezwał się znów Richard – jesteście pewni, że wzięliście wszystko? Chodzi mi głównie o racje żywnościowe. - Nie ma powodu uważać, że jest inaczej – odrzekł Akode, unosząc bezwłose brwi – Do czego zmierzasz? - Słyszałem różne historie… o tym, jacy się robicie, kiedy pozostajecie parę dni bez jedzenia. Podobno stajecie się bardziej drażliwi, ale nie tylko o to chodzi. Jesteście mimo wszystko mięsojadami, więc… Matson mówił całkowicie beznamiętnie, zachowując powagę – jednak chyba wszyscy wyczuli, że w rzeczywistości żartuje, by rozluźnić atmosferę. Akode w odpowiedzi na jego słowa wyszczerzył zęby w uśmiechu. - O to się nie martw – powiedział z sarkazmem w głosie – Nie jem byle czego. * * * - Kilai, nie chciałbym zostać źle zrozumiany – rzekł Jaworski ze zmęczeniem – Ale wolałbym, żebyś się odwalił. Nie mam ochoty o tym teraz gadać. Rzadko mam taką ochotę, a teraz chwila jest wyjątkowo nieodpowiednia. Kapitan z Sekcji Gamma, pozbawiony hełmu, stał naprzeciwko zabójcy Genisivare i mierzył go dość melancholijnym spojrzeniem. Kilai nie po raz pierwszy widział go takiego – na co dzień Terranin zdawał się niezbyt chętnie prowadzić luźne rozmowy, rzadko żartował i praktycznie nigdy się nie uśmiechał. Przypominał pod tym względem Zhacka Khesariana, choć z tym ostatnim było oczywiście o wiele gorzej. - Rzeczywiście tego nie rozumiem – skonstatował Sorevianin – Co innego, gdyby chodziło o Scotta – jaszczur wskazał na stojącego obok Jamesa, który obserwował całą scenę z twarzą pozbawioną wyrazu – ale ty przecież nas nie… - Nie o to chodzi – przerwał kapitan – Nic do was nie mam, wręcz przeciwnie. Ale to, co wtedy widziałem, lata temu… to było coś strasznego. A miałem wtedy tylko dwanaście lat. Jak dla was, to byłoby osiem czy dziewięć. Wyobrażasz sobie małego dzieciaka, widzącego takie rzeczy? Nie ma nic dziwnego w tym, że nie lubię o tym rozmawiać. - Chodzi pewnie o Ragnery? – zapytał Kilai, zwężając oczy. - Tak, chodzi o nie – odparł Jaworski – Rozumiesz już, w czym rzecz? - Chyba rozumiem – przyznał jaszczur, po czym dodał – Wychodzi więc na to, że szybciej dowiem się o tym od Scotta? - Nie licz na to – odrzekł James, najwyraźniej nie wyczuwając ironii w głosie Sorevianina – Jeśli przez cały ten czas nie wyraziłem się dostatecznie jasno, mogę to teraz zrobić. Odp***rz się, bo nie zamierzam z tobą o niczym rozmawiać. - Czego chcesz, do Kagara? – warknął Kilai – Nie mam nic wspólnego z tymi, którzy cię skrzywdzili. Należę tylko do tej samej rasy. - I to wystarczy – burknął Scott – Tylko pracujemy razem, to nie oznacza, że mamy się kumplować. - Mógłbyś nie kryć tego, co myślisz – odrzekł jaszczur z irytacją – ale jednocześnie zachowywać się w sposób cywilizowany. - Przez cały ten czas tak się zachowywałem – odparował James – ale ty w ogóle nie łapiesz aluzji i wciąż do mnie przyłazisz. - A teraz wszyscy razem – rzekł ironicznie Perrin, który niespodziewanie pojawił się u boku soreviańskiego zabójcy – miłość i pokój. A ty, Jim… chcesz może, żeby nasz major pożałował tego, że jednak włączył cię do tej operacji? - Nie, Jim, to ty zacząłeś – wtrącił Jaworski, w chwili gdy Scott już otwierał usta, by odpowiedzieć – Więc teraz się zamknij. Ty też lepiej to zrób, Kilai. - No, właśnie – zgodził się Jean, również zwracając się teraz do jaszczura – Zamiast się kłócić, zajmijmy się czymś weselszym, żeby się odprężyć przed akcją. Jeśli cię to interesuje, to chciałem ci pokazać jeszcze parę klasyków sprzed wieków. Druga połowa dwudziestego i początek dwudziestego pierwszego stulecia. - Namawiasz go, żeby słuchał tego g***a? – powiedział Jaworski z niedowierzaniem – Jak on może to wytrzymać? - Jakoś nie mam z tym problemu – Kilai wyszczerzył zęby w uśmiechu – Ale to chyba nic dziwnego. Jestem sivantien o dość prostym poczuciu smaku. Bardzo możliwe, że niektórzy z nas tu obecnych byliby równie zdziwieni, jak ty. - Nie słuchaj go, on się kompletnie nie zna – rzekł Perrin do Sorevianina, po czym zwrócił się do Jaworskiego – To twoje „g***o” to prawdziwa klasyka. Nie dla profanów. Profani nie potrafią docenić muzyki. - Zgadza się, a zatem nie dotyczy to jazgotu, który tylko próbuje udawać muzykę. - Jak już mówiłem – stwierdził Jean z pogardliwym uśmieszkiem – ty się kompletnie, zupełnie nie znasz. Chodź, Kilai, może uda nam się zgrać te kawałki do pamięci komputera twojego kombinezonu. - To wprawdzie nieregulaminowe – zaoponował jaszczur – ale z drugiej strony, kogo to będzie obchodziło, jeżeli tylko nie będę tego słuchał w trakcie samej akcji? - No, właśnie! A tak przy okazji, bo do tej pory o to nie zapytałem… Jak tam soreviańska liga kai haiken? - Miałem nadzieję, że jednak nie zapytasz – Kilai skrzywił się boleśnie – bo wygląda to kiepsko. Wygląda na to, że w tym roku Ickanurańczycy zajmą wszystkie miejsca na podium, bo nie dają konkurencji większych szans. Za to prawie wszyscy zawodnicy faveliańscy odpadli już w eliminacjach. Został nam jeszcze Dasuke Sazane, ale w następnej walce ma się zmierzyć z Likaranką, Ashirą Imaviran i... no, nie sądzę, żeby dał jej radę. Widziałem ją wcześniej w akcji, walczyła z jednym Aderiańczykiem i dosłownie go zmiażdżyła. - To rzeczywiście fatalnie – stwierdził Perrin ze współczuciem – Może powinniście tam przemycić, incognito, kogoś od was, z Genisivare… na przykład Zerę? - Mówisz o oszustwie – Sorevianin był oburzony. - Przecież żartuję, cholera – odparł Jean. - Wiem, że żartujesz – odrzekł jaszczur, nie sprawiając wrażenia udobruchanego – Ale to nie jest temat do drwin. - Czasami zapominam, jacy wy sivantien jesteście zasadniczy – Perrin skrzywił się, wyjmując e-pad – Dobra, zwolnij tylko na chwilę zabezpieczenia swojego kombinezonu i prześlę ci te dane. - Nie tak głośno – syknął Kilai – Nie chcę nawet zgadywać, co by zrobił nasz Egzekutor, gdyby się dowiedział, co teraz robię. Zanim jednak Terranin zdołał przekazać jaszczurowi zapowiedziane pliki z muzyką, w ich komunikatorach – a także w komunikatorach wszystkich innych obecnych w szatni żołnierzy – odezwał się niespodziewanie obcy głos. - Uwaga, Wilcze Stado. Kod Grace. Powtarzam, kod Grace. - To już – oznajmił krótko Perrin. - Na to wygląda – odrzekł Sorevianin – Do zobaczenia na miejscu. Człowiek nałożył na głowę hełm dokładnie w tym samym momencie, w którym Kilai sięgnął dłonią, opuszczając i zamykając przyłbicę wizjera. Jego pole widzenia zmieniło się momentalnie, ale nie zaburzyło to jego orientacji – nie zastanawiajac się, ruszył truchtem do wyjścia, równocześnie z Jeanem. Inni żołnierze także opuszczali teraz szatnię, wychodząc na zewnątrz. Podany właśnie komunikat był bowiem umówionym sygnałem, nakazującym załadunek na desantowce. Lada chwila mieli wystartować. Wojownicy dwóch ras ruszyli w kierunku dwóch oczekujących na lądowisku maszyn w nieregularnej grupie. Kiedy jednak znaleźli się przy rampach wejściowych, momentalnie zapanował wśród nich większy porządek – zaczęli wchodzić do luków desantowców w ustalonym porządku, idąc dwoma szeregami. Żołnierze z każdego z nich zajmowali siedziska odpowiednio przy lewej i prawej burcie, zakładając następnie trzymające ich w miejscach obejmy. Kilai przewidywał, że dla niego i innych sivantien będzie to nieszczególnie komfortowy lot, gdyż lecieli mimo wszystko desantowcem terrańskiej produkcji. Siedzenia nie były w związku z tym zaprojektowane z myślą o Sorevianach. Kilai zdążył już jednak oswoić się wcześniej z tą myślą – bez słowa zajął, wespół z innymi zabójcami Genisivare, miejsce w głębi przedziału desantowego, blisko kabiny pilotów. - Graaace! – krzyczał właśnie jeden z nich, z entuzjazmem – Piep***na Grace! - Ruszać się i zajmować miejsca! – stojący tuż obok Zhacka Khesariana suvore Akode ponaglił sivantien, po czym zmierzył wzrokiem wszystkich obecnych w przedziale – To już wszyscy? Dobrze! Jesteśmy gotowi, możemy startować! Te ostatnie słowa oficer wygłosił już do komunikatora, zasiadając jednocześnie na swoim miejscu i zakładając osłony. Zaledwie zdążył to zrobić, a rampa wyładunkowa desantowca uniosła się i zamknęła. W chwilę później dobiegł ich odgłos nabierających mocy silników, po czym maszyna poderwała się dość gwałtownie w górę. Nabrawszy nieco wysokości, pilot obrał właściwy kurs i ruszył naprzód. Kilai odprężył się nieznacznie, zamykając oczy – byli już w drodze. * * * Przednia część luku desantowca rozbrzmiewała dźwiękiem muzyki, odtwarzanej przez Perrina poprzez jego prywatny e-pad. Poproszono go już wcześniej, żeby ją ściszył, ale wciąż była na tyle głośna, by poza Jeanem słyszało ją całkiem sporo innych żołnierzy. Zapewne wyłączyłby ją całkowicie, gdyby nakazał mu to Matson, ale major zdawał się kompletnie ignorować całą sytuację. I’m gonna tell aunt Mary about uncle John, He said he had the misery but he got a lot of fun, Oh, baby, yeah, now, baby, Ooh, baby, some fun tonight! - Jean, naprawdę musisz słuchać tego szajsu? – zapytał Jaworski z błagalną nutą – Nie sądzisz chyba, że to polubię, jeśli będzie grało przez całą drogę? - Nie będzie – odrzekł Perrin – Nie jest na tyle długie. - A ile jeszcze tego jazgotu masz zakolejkowane w odtwarzaczu? - Nie przejmuj się – w głosie Jeana pobrzmiewał sarkazm – Wystarczająco dużo. - Ty się naprawdę prosisz o strzał w łeb, jak już wrócimy z akcji. - Po tobie spodziewałbym się większej oryginalności – skomentował nieoczekiwanie Matson – Obserwuj Perrina uważniej, a z pewnością w końcu zauważysz, co denerwuje jego równie mocno, jak ciebie ta muzyka. Wtedy odegrasz się znacznie lepiej. - Pan też twierdzi, że to niby jest muzyka? – zapytał kapitan ze słabo skrywanym politowaniem. - A czemu miałbym twierdzić inaczej? Jaworski jęknął rozdzierająco. - Panie majorze, właściwie to jak daleko do punktu docelowego? - Chcesz, to pytaj pilotów. Albo może spróbuj się zdrzemnąć, obudzimy cię. Oficer chciał powtórnie zaprotestować, ale w tym momencie zorientował się, że siedzący naprzeciw niego Scott ledwo dostrzegalnie kiwa głową w rytm melodii. Ten widok ostatecznie skłonił go do kapitulacji. Well, long tall Sally’s built pretty trick, she’s got Everything that uncle John needs, oh, baby, Yeah, now, baby, Ooh, baby, some fun tonight, ah! Lot przebiegał zupełnie spokojnie, lecz pomimo tego – a może właśnie z tego powodu – dłużył się oczekującym żołnierzom. Podobnie jak Jaworski i inni oficerowie, część z nich prowadziła wciąż rozmowy w miarę możliwości, pozostali po prostu siedzieli cicho, niektórzy nawet drzemali. Na tym tle wyróżniał się kapral Ramirez, który wyjął swój prywatny e-pad i zabijał czas, grając w planszową grę strategiczną. - Nie masz tego wystarczająco dużo na co dzień w pracy, kapralu? – zawołał do niego Scott. - Pan żartuje, kapitanie? – odpowiedział Ramirez – Musiałbym awansować co najmniej do rangi pułkownika, żeby mieć na co dzień w pracy to, co mam tutaj na e-padzie. - To ma sens, wiecie – odezwał się Jaworski – Nawet gdyby się zgodził, że w pracy ma tego wystarczająco dużo, to jest przecież rzeczywistość filtrowana. - Ale ty piep***sz – skomentował James – Zaraz wyplujesz z siebie jakiś slogan o bezsensie i okrucieństwie wojny. - Uwaga, Wilcze Stado, tu Kondor jeden – odezwał się nieoczekiwanie pilot prowadzącego desantowca – Auveliańskie myśliwce w zasięgu naszych detektorów, chyba umknęły naszym myśliwcom. Spróbujemy je ominąć. Przygotujcie się. Wszyscy żołnierze momentalnie umilkli. Jedynym słyszalnym dźwiękiem – wyjąwszy oczywiście te wydawane przez sam desantowiec – była teraz wciąż odtwarzana przez Perrina muzyka. I saw uncle John with long tall Sally, He saw aunt Mary comin’ and he ducked back in the alley, Oh, baby, yeah, now, baby Ooh, baby, some fun tonight, ah! - Jean, wyłącz to – rzucił Matson – Natychmiast. To be continued...
  24. A teraz mała niespodzianka. W oczekiwaniu na następny rozdział "Wilczego stada"... nie, nie, bez obaw - to nie nawrót twórczej niemocy. Po prostu - o czym nie raczyłem swoich wiernych fanów (taaa... marzenia...) poinformować, przez cały poprzedni tydzień spędzałem urlop w Italii. A zatem... w oczekiwaniu na następny rozdział "Wilczego stada" postanowiłem zamieścić inszy kawałek mojej twórczości, który powstał po prawdzie, w tak zwanym międzyczasie, już dużo wcześniej. Pierwotnie tworzyłem go z intencją, by podjąć próbę opublikowania na łamach Nowej Fantastyki. Dość szybko jednak zrezygnowałem, dochodząc do wniosku, że generalny koncept opowiadania jest nazbyt sztampowy i stojąca za nim intryga raczej go nie uratuje. Ale wciąż można toto pokazać na moim blogu - z tego dodatkowego względu, iż "Wilcze stado" jest, póki co, jakieś takie samotne. A takiego "Nieba i piekła" zamieszczać nie chcę, odkąd uznałem, że może uda się jednak toto kiedyś wydać (po prawdzie, żałuję teraz nieco, że publikowałem tę powieść, gdzie popadnie). Opowiadanie, podobnie jak "Wilcze stado", jest osadzone w moim autorskim uniwersum, które co niektórzy mieli już możność poznać. Również opowiada o perypetiach oddziału specjalnego, ale tym razem są to całkowicie inne klimaty. Zresztą, sami się przekonajcie. N'joy. ============================================================================== Ocean krwi, przemknęło przez myśl kapitanowi Bowersowi, kiedy wpatrywał się z uwagą w obraz z zewnętrznej kamery. Cała otaczająca ich przestrzeń miała upiorną barwę ciemnej czerwieni, co zdawało się w opinii oficera odzwierciedlać jej obcą i niebezpieczną naturę. Wobec tego widoku oraz wszechobecnego, przenikliwego promieniowania, koniec ich trasy zdawał się być obietnicą ulgi. Matthew Bowers stłumił westchnienie i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu, doskonale oświetlonym zarówno przez lampy ksenonowe, jak i przestrzenne wyświetlacze komputerów. Mostek Styksu – jednego z ciężkich krążowników klasy Minotaur – był w tej chwili względnie zatłoczony, gdyż oprócz kapitana okrętu, jego pierwszego oficera oraz zwyczajowej obsady, przebywali tu także kontradmirał Helmut Weiss, sam Bowers – kapitan Marines, oraz jeden z psychotroników – mężczyzna znany wszystkim jedynie pod imieniem Gideon. - Jak daleko do portalu wyjściowego? – rzucił komandor Jones, dowódca Styksu. - ETA jedna minuta, panie komandorze – odrzekł pierwszy oficer, porucznik Copper. Bowers wiedział, że owe sześćdziesiąt sekund będzie się mu niemiłosiernie dłużyło. Skok nadprzestrzenny, jakiego dokonywali, był wprawdzie krótki, ale wobec panujących w tym wymiarze warunków, nawet niezbyt długi w nim pobyt mógł stanowić zagrożenie dla zdrowia i życia. Podejrzewał ponadto, że kiedy już opuszczą nadprzestrzeń, wcale nie będzie lepiej. Ich niewielka flotylla – 36. Zespół Wydzielony, część składowa VII Floty – miała pierwotnie przeprowadzić rutynowy patrol w kilkudziesięciu obrzeżnych układach Unii, ale zamiast tego, skierowano ją do innego zadania. Zmierzali właśnie do niezagospodarowanego systemu planetarnego, gdzie ich przybycia oczekiwała inna flota – a także znalezisko, które odkryła. Flota owa należała do Sorevian – obcej rasy, niegdyś wrogiej Terranom, obecnie z nimi sprzymierzonej. Natomiast obiekt, który odkryto, był najprawdopodobniej porzuconym statkiem kosmicznym, który nie należał do żadnego ze znanych typów u jakiejkolwiek z ras. O sprawie szybko dowiedzieli się Terranie, którzy jak najszybciej postanowili wysłać na miejsce własny zespół, by wraz z Sorevianami zabezpieczyć miejsce znaleziska. Zadanie to przypadło właśnie 36. Zespołowi Wydzielonemu. Na pokład Styksu – który w chwili odebrania nowych rozkazów przebywał na orbicie planety Aratron IV – zaokrętowano nawet pospiesznie kilku psychotroników z Zakonu. Z raportu dowódcy soreviańskiej floty wynikało bowiem, iż na nieznanym okręcie mogą zachodzić zjawiska o nadprzyrodzonym charakterze. Obcy nie mieli własnych psioników, zatem pomoc Terran w tej materii była nieodzowna. - Wychodzimy z nadprzestrzeni, komandorze – znów odezwał się pierwszy oficer. – Przekraczamy bramę za pięć sekund… cztery… trzy… dwie… jedną… Wydawało się, że przez cały okręt przebiegają wyładowania elektryczne, gdy Styks począł wchodzić w wyrwę pomiędzy wymiarami, przenikając ją jak w osmozie. W ślad za nim czyniły to pozostałe okręty zespołu. - Raport – rzucił kontradmirał Weiss, kiedy na powrót znaleźli się w normalnej przestrzeni, a otaczająca ich czerwień całkowicie ustąpiła znajomej, upstrzonej ognikami gwiazd czerni próżni. - Nie doznaliśmy żadnych uszkodzeń, panie admirale – odrzekł Jones, odebrawszy meldunek od pokładowego komputera. – Wszystkie systemy funkcjonują na poziomie optymalnym, hangar szczelny. - Odbieramy transmisje od pozostałych jednostek zespołu – wtrącił oficer komunikacji. – Niszczyciele Koriolan, Belizariusz i Perseusz zgłosiły już pełną gotowość, podobnie jak lotniskowiec Kadesz i niszczyciele rakietowe Hoplita i Dragon – oficer zamilkł na krótką chwilę, po czym dodał – Korwety Brunhilda, Atropos i Olrun także zgłaszają gotowość. Żadnych meldunków o uszkodzeniach, ani o kolizjach przy wyjściu z nadprzestrzeni. - Świetnie – skonstatował Weiss. – Teraz odnajdźcie w systemie te gadziny i wywołajcie je przez komunikator. Mówiąc o „gadzinach”, kontradmirał miał na myśli Sorevian. Byli oni zasadniczo niczym innym, jak uczłowieczonymi dinozaurami. Obok zadawnionych konfliktów, stanowiło to tylko dodatkowy powód, dla którego wielu Terran nie przepadało za swoimi sojusznikami. Weiss – sądząc ze sposobu, w jaki się o nich wyraził – zaliczał się do takich osób i zapewne nie uśmiechała mu się perspektywa bliskiej współpracy z Sorevianami. Pod tym względem, Bowers czuł solidarność z kontradmirałem. - Panie admirale – rzekł pierwszy oficer po kilku długich chwilach – melduję, że nasze sensory nie wykrywają floty soreviańskiej na podanych wcześniej współrzędnych. - Co takiego? – zapytał Weiss ze zdziwieniem, spoglądając ponad ramieniem Jonesa na odczyty widniejące na wyświetlaczach holo. – Przecież podawali wyraźnie, gdzie będą czekać. Nie ma tam nikogo od nich? - Skanujemy jeszcze układ w poszukiwaniu jednostek Sorevian – odparł oficer. – Ale w rejonie planowanego spotkania wykrywamy na razie tylko flagowy Asakei. Wygląda na uszkodzony, jego sygnatura energetyczna jest bardzo słaba. - Dajcie zbliżenie na Asakei. Cały zespół ma już teraz lecieć do punktu spotkania, niezależnie od tego, co wykażą sensory. Jeden z techników, obsługujących zewnętrzne kamery Styksu, wykonał polecenie i po chwili na jednym z wyświetlaczy holo pojawił się zawieszony w powietrzu, dwuwymiarowy obraz, na którym widniał soreviański okręt. Asakei był jednym z krążowników liniowych klasy Kaitan, które – obok okrętów starszego typu Sivaron – stanowiły kręgosłup floty obcych. Były doskonale uzbrojone i mogły konkurować nawet ze swoimi terrańskimi odpowiednikami. Dysponowały wystarczającą siłą ognia, aby zniszczyć planetę – a także opancerzeniem i osłonami zdolnymi wytrzymać podobnie potężny ostrzał. Bowers poczuł więc lekki, mimowolny niepokój, gdy ujrzał, w jakim stanie jest Asakei. Kadłub mierzącego dwa kilometry długości okrętu był dosłownie rozpruty w kilku miejscach. W pancerzu ziały przerażające wyrwy, jak gdyby potężna broń promienista pocięła krążownik, niczym masło – najgroźniej wyglądała widoczna w dziobowej części szczelina, która powodowała wrażenie, iż okręt został nieomal przecięty na pół. W efekcie niektóre pomieszczenia były zapewne odizolowane od reszty. Zakrawało w tej sytuacji na cud, że stanowiska artyleryjskie – baterie dział laserowych i jonowych – były w większości nietknięte. Brakowało jednak, znajdującej się normalnie w tylnej części górnego pokładu, wysmukłej wieży, najeżonej lekkim uzbrojeniem – defensywnymi działkami laserowymi oraz wyrzutniami rakiet subatomowych. Wyglądało na to, że została po prostu odstrzelona. - Jasna cholera – mruknął Weiss. – Pewnie nie odpowiadają na żadne wezwania? - Nie, panie admirale – odrzekł Copper. – Ale energosensory wykazują, że okręt nadal ma zasilanie i część systemów wciąż działa. Możliwe, że na pokładzie jest jeszcze ktoś żywy. - W porządku – kontradmirał odwrócił się do Bowersa. – Kapitanie? - Panie admirale! – szczeknął Marine, stając na baczność. - Wygląda na to, że plany uległy zmianie. Przygotuje pan swoich ludzi już teraz. Wejdziecie na pokład tego krążownika i poszukacie ocalałych. Musimy się dowiedzieć, co się tu stało. - Tak jest, panie admirale – odrzekł Matt służbiście, kierując się do wyjścia. Bowers szedł niespiesznie, toteż zdążył jeszcze usłyszeć kolejne pytanie Weissa. - Mamy Asakei – mruknął Helmut. – A gdzie pozostałe okręty? - Chyba je znaleźliśmy, panie admirale – odrzekł Copper grobowym głosem. Bowers przekroczył już próg mostka, ale odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na komputerowe wyświetlacze holo przy stanowiskach dowodzenia. Zanim zamykające się drzwi zasłoniły mu widok, ujrzał na kolejnych dwuwymiarowych obrazach kilka rozszarpanych i poskręcanych wraków czegoś, co niedawno było eskadrą soreviańskich okrętów wojennych. * * * Porucznik Jerzy Sawicki spojrzał na zamykający się główny właz desantowca, po czym odwrócił się do swoich Marines, odzianych w pancerze wspomagane ET-400 i przypiętych do foteli w przedziale ładunkowym. Wszyscy spoglądali na niego, a chociaż twarze mieli ukryte pod noszonymi hełmami, oficer widział oczami wyobraźni ich wyczekujące spojrzenia. - No dobra, chłopcy i dziewczynki – rzucił Sawicki, stojąc pośrodku przedziału i trzymając jedną z usytuowanych w górze poręczy; systemy sztucznej grawitacji niwelowały w większości jakiekolwiek efekty związane z poruszaniem się desantowca, ale nadal można było upaść na podłogę w razie nieuwagi. – Nie mogliśmy was odprawić przed tą akcją, a i teraz nie mamy na to zbyt wiele czasu, więc będę się streszczał. Jak już się zapewne domyśliliście, plany uległy zmianie. - Za pozwoleniem, panie poruczniku – odezwał się kapral Finch. – Czy to prawda, że coś rozwaliło cały soreviański zespół? - Jeżeli nie będziecie mi przerywać, szybciej pójdzie – rzekł Jerzy nerwowo. – Ale w tym przypadku plotki są prawdziwe. Tylko krążownik liniowy Asakei ocalał, ale jest poważnie uszkodzony. Mamy na niego wejść, poszukać ocalałych i uzyskać dostęp do pokładowego komputera. Musimy się dowiedzieć, co się tutaj stało. Ale zanim dokładnie spenetrujemy wrak, nasza drużyna musi zrobić rekonesans i sprawdzić teren. Wchodzimy przez hangar i stamtąd przejdziemy najpierw na mostek i do centrum bojowego, jeżeli będzie to możliwe. - Jak wejdziemy do hangaru – wtrącił starszy szeregowy Poulsson – to nie skoszą nas działka systemu bezpieczeństwa? - I znowu nie udało ci się błysnąć inteligencją, Knut – odrzekł Sawicki zgryźliwie, czemu towarzyszył śmiech pozostałych Marines. – Jeśli zapomniałeś, jesteśmy sojusznikami Sorevian. Systemy Asakei rozpoznają nas jako sprzymierzeńców, a nie wrogów. O ile coś ich nie przejęło, w co wątpię. Jerzy zorientował się, że to ostatnie zdanie zabrzmiało dość złowróżbnie i przez chwilę miał złe przeczucia. Zignorował je jednak, przeklinając w duchu swoją przesądność. - Kiedy już wylądujemy, Finch i Huang zostaną w hangarze i popilnują desantowca – ciągnął Sawicki. – Reszta pójdzie ze mną. Sprawdzimy okolicę i gdy uznam, że jest bezpiecznie, dam znać kapitanowi Bowersowi, żeby przysłał pozostałych Marines. Dołączy też do nas przynajmniej jeden z tych psychotroników. A skoro o tym mowa… nasi psionicy polecili was poinformować, że wyczuwają jakieś emanacje na tym soreviańskim okręcie. Powinniście zatem włączyć inhibitory psioniczne, na wszelki wypadek. - Soreviańscy psychotronicy? – rzekła kapral Jane Chase ze zdziwieniem. – To raczej niemożliwe, oni musieli coś spiep***ć. - Niczego nie można być pewnym – stwierdził Sawicki. - Panie poruczniku, a co z tym statkiem obcych, który odkryły jaszczury? – ponownie odezwał się Finch. - Oficjalnie nie wiadomo – odparł Jerzy. – Nigdzie go nie wykryto. Ale zdaje się, że znaleziono jakieś szczątki, które nie pochodzą z żadnego soreviańskiego okrętu. To może być to, co pozostało z tego cholerstwa… Wszystko wskazywałoby na to, że to coś zaatakowało Sorevian, więc je rozwalili… z trudem. Na chwilę w przedziale ładunkowym zapanowała cisza. Przerwał ją komunikat od pilota desantowca. - Za minutę siadamy w hangarze – oznajmił. – Przygotujcie się. - No, dobra – rzucił Sawicki. – Broń w gotowości, zaraz wyskakujemy. Sekcja alpha – Chase, McGruder, Poulsson i Fuchs – idzie ze mną. Windows, prowadzisz sekcję bravo – Crawford, Petersen, Thorne i Agius. - Tak jest – odrzekł sierżant Windows. Dzięki ruchom desantowca Jerzy wyczuł, że maszyna znajduje się już wewnątrz hangaru – który w soreviańskich krążownikach liniowych był usytuowany w spodniej części okrętu – i niebawem będzie lądować. Marines najwyraźniej także to odgadli, bowiem zaczęli odpinać trzymające ich w fotelach zabezpieczenia i brać w garść zasztauowaną w specjalnych chwytakach broń. Ponieważ nie spodziewano się żadnego ciężkiego sprzętu na pokładzie soreviańskiej jednostki, każdy Marine był uzbrojony jedynie w standardowy, szturmowy karabin laserowy M-264. W pewnej chwili desantowiec opadł w dół, przyziemiając gwałtownie na wysuniętych płozach do lądowania. Zanim jeszcze ustały spowodowane tym wibracje, główny właz zaczął się stopniowo otwierać. - Jazda! – zawołał Sawicki, zbiegając truchtem w dół po rampie wyładunkowej. – Do wyjścia! Utworzyć perymetr wokół desantowca! Gdy Jerzy opuszczał względnie bezpieczne wnętrze maszyny, ogarnął do lekki niepokój na wspomnienie niedawnych słów Poulssona. Wbrew sobie, obawiał się, iż działka mogą istotnie otworzyć do nich ogień. Zaraz jednak stwierdził, że to niemożliwe, znów przeklinając się za tak łatwe uleganie własnym przesądom. Gdyby działka systemu bezpieczeństwa uznały ich za wrogów, już dawno ostrzelałyby desantowiec. Jerzy wypadł na zewnątrz, opadając na kolano z uniesionym do oka karabinem i rozglądając po okolicy. Obok niego zajmowali pozycje pozostali Marines. Każdy sprawiał wrażenie gotowego do walki, chociaż nic nie wskazywało na to, aby mieli z kim walczyć. Hangar był wciąż oświetlony, ale zupełnie opustoszały. Terrański desantowiec stał niemal w centrum pustej przestrzeni, tuż obok jednej z elektromagnetycznych katapult, które nadawały przyspieszenie startującym maszynom. Soreviańskie myśliwce i desantowce tkwiły zabezpieczone na pozycjach pod ścianami. Nigdzie nie było widać członków załogi, ani nawet ich ciał. Także sensory, zaimplementowane w kombinezonie Sawickiego, nic nie wykrywały. - Tu dowódca, pytam o namiary detektorów – rzekł przez komunikator. – Żadnych kontaktów? - Potwierdzam – odparł Windows. – Jesteśmy tu sami, panie poruczniku. - W porządku – Sawicki stanął na równe nogi. – Postępujemy zgodnie z planem. Finch, Huang, meldujcie na bieżąco o sytuacji. - Tak jest, panie poruczniku. - Pozostali, zająć windy i jedziemy na górę. Sekcja alpha do magazynu rakiet, bravo do pomieszczenia pilotów. Nie pozostawało im w tej chwili nic innego, jak ruszyć tłumnie, lekkim truchtem, w stronę jednej ze ścian hangaru, pod którą mieściły się dwie windy. Większa z nich wiodła do znajdującego się powyżej składu amunicji, skąd zazwyczaj przewożono na dół pociski dla myśliwców, a także do magazynów na kolejnych pokładach. Z mniejszej windy korzystali natomiast piloci – wiodła wprost do niedużego pomieszczenia, gdzie przechowywano kombinezony zakładane na czas lotu. Jadąc nią wyżej, można było także przedostać się do pomieszczeń mieszkalnych na centralnych pokładach. Sawicki szedł na czele oddziału i kiedy zbliżył się już do większej z wind, czujnik wykrył obecność jego oraz pozostałych Marines – wskutek czego barierka odgradzająca platformę windy opadła. To, co Jerzy wówczas zobaczył, sprawiło, że na chwilę zamarł w bezruchu. Podłogę zdobiły liczne kałuże czerwonej cieczy, która mogła być tylko zakrzepłą krwią. Było jej tu mnóstwo, jak gdyby kilkanaście osób, znajdujących się w windzie, doznało poważnych obrażeń, być może nawet wykrwawiło się na śmierć. Brakowało jednak ciał. - Co się tu stało, do cholery? – wyrwało się Jane. - Tego właśnie mamy się dowiedzieć – burknął Sawicki, zwalczając niepokój irytacją. – Właźcie do windy i nie zachowujcie się, jakbyście nigdy nie widzieli na oczy krwi. - Ale, panie poruczniku – zaczął McGruder, wchodząc posłusznie na platformę – to jest jakieś popiep***ne. Jeśli ktoś tu zginął… to w jaki sposób? I dlaczego… - Spokój – uciął Sawicki. – Windows, co u was? - Nasza winda jest czysta, panie poruczniku – odrzekł sierżant. – Możemy jechać na górę. Oby tylko windy wciąż działały. Na całe szczęście, tak właśnie było. Holograficzny panel sterowniczy był nadal aktywny i kiedy Fuchs na polecenie Jerzego musnął „przycisk” nakazujący przewiezienie pasażerów poziom wyżej, barierka okalająca platformę na powrót się uniosła, po czym winda ruszyła. Usytuowana w suficie, masywna gródź otworzyła się, pozwalając im przejechać. Równolegle, w oddali, poruszała się winda wioząca Marines z sekcji bravo. Na miejscu sytuacja wyglądała zdaniem Sawickiego identycznie, jak w hangarze. Nigdzie nie było widać żywej duszy, a rakiety tkwiły na swoich miejscach, starannie poukładane i gotowe do zebrania w razie potrzeby. Marines natychmiast dostrzegli na podłodze kilka kolejnych kałuż zaschniętej krwi. Mało tego – szybko również zauważyli, że ściany w tym pomieszczeniu zdobią dziury po kulach, jak gdyby miała tu miejsce strzelanina. - Strzelali do siebie nawzajem? – rzucił Fuchs. - Tak to wygląda – stwierdził Sawicki. – Ktoś chyba wystrzelał wszystkich, którzy jechali tą windą, stąd krew. Tylko dlaczego nie ma ciał? I dlaczego, k***a, w ogóle strzelali? Nagle przez komunikator odezwał się kapitan Bowers, pozostający wciąż na pokładzie Styksu. - Tu Rosomak – oznajmił spokojnym, rzeczowym głosem. – Do Szarego Wilka jeden, melduj o sytuacji. - Rosomak, tu Szary Wilk jeden – odrzekł Sawicki. – Weszliśmy bez problemu na pokład Asakei. Dwóch Marines pilnuje desantowca, my jesteśmy już w pomieszczeniach powyżej. Na razie nie znaleźliśmy żadnych ocalałych, ani ciał. Jest za to mnóstwo krwi, jakby ktoś tu ostro walczył. - Przyjąłem, Szary Wilk jeden. Melduj natychmiast, gdybyś znalazł coś ciekawego. - Zrozumiałem, Rosomak. - Co teraz, panie poruczniku? – zapytał McGruder. – Nie powinniśmy ściągnąć tutaj reszty? - Windows? – rzekł Sawicki, ignorując podwładnego. – Macie coś? - Nic, panie poruczniku – odrzekł sierżant. – Żadnych ciał, ani żadnej krwi. Tylko cholerny bajzel, jak gdyby wkładali kombinezony w pośpiechu. I opuścili to miejsce w trakcie ubierania, też w pośpiechu. - Czyli rzeczywiście nic dziwnego – skonstatował Jerzy. – Sprawdźcie jeszcze pokój odpraw obok, a jak to zrobicie, idźcie na mostek i do centrum bojowego. Musimy sprawdzić ich systemy komputerowe i dowiedzieć się, o co chodzi. Meldujcie natychmiast, gdy tylko zauważycie coś dziwnego. - Zrozumiałem, panie poruczniku – odparł Windows. – Będziemy w kontakcie. Sawicki zwrócił się teraz do McGrudera. - My, kapralu, pójdziemy na rufę – oznajmił. – Do dyspozytorni przedziału reaktorów. Musimy się dowiedzieć, czy coś tu jeszcze działa. Potem dopiero, kiedy będziemy mieli jakieś pojęcie o sytuacji, wezwiemy resztę Marines. - Tak jest, panie poruczniku – odrzekł McGruder. - A skoro tak ci spieszno – dodał Jerzy – idź przodem i sprawdź korytarz. Fuchs, ubezpieczaj go. Marine mruknął coś pod nosem i podszedł do dużych, podwójnych drzwi, otwierając je. Jego śladem podążył Fuchs i po chwili obaj żołnierze wypadli na korytarz, stając plecami do siebie i sprawdzając obydwa kierunki. - Czysto, panie poruczniku – zameldował McGruder. Po chwili wszyscy Marines byli już na korytarzu, który istotnie okazał się zupełnie pusty. Oświetlenie wciąż działało, ale wszystko wskazywało na to, że w okolicy nie ma żywej duszy. Wszyscy żołnierze mieli aktywne sensory, a na obraz ich odczytów, wyświetlony na wziernikach przeziernych wizjerów, nałożyli wgrany z bazy danych Styksu rozkład pomieszczeń i korytarzy soreviańskiego okrętu. Detektory nie wykrywały jednak nikogo. - Którędy teraz? – zapytał Fuchs. - W prawo – zarządził Jerzy. – Do maszynowni i przedziału reaktorów. Korytarze były na szczęście wystarczająco szerokie, aby drużyna Marines mogła się nimi swobodnie poruszać. Szli w szyku ubezpieczonym, z bronią gotową do strzału, jak gdyby spodziewali się ataku. Wprawdzie na okręcie należącym do sojuszniczej rasy wydawało się to mało realne, ale ślady walki, jaka miała tu miejsce, odbierały żołnierzom poczucie bezpieczeństwa. Jeżeli Sorevianie z jakiegoś powodu strzelali do siebie nawzajem, mogliby otworzyć ogień także do nich. Sprawy nie ułatwiał fakt, że również idąc korytarzami, napotykali ślady masakry – kiedy tylko przekroczyli pierwszy załom, ujrzeli kolejne miejsce, gdzie ściana była podziurawiona kulami oraz ozdobiona plamami krwi. Wyglądało to tak, jakby ktoś dostał serię i osunął się na podłogę po ścianie. Lecz również tutaj brakowało zwłok. - To wszystko jest ku***sko dziwne – stwierdziła Chase, kiedy minęli już to miejsce, idąc dalej. – Mnóstwo krwi, ale żadnych ciał… - Brzmi jak historia twojego życia intymnego, co, Jane? – rzucił Fuchs złośliwie. - Zamknij pysk, kretynie – warknęła Marine. – Sam mógłbyś… - Nie zwracaj na niego uwagi – wtrącił McGruder – Pewnie gada tak z frustracji, że ty mimo wszystko możesz… a on nie. - Możecie się uspokoić? – rzekł Sawicki, zanim Fuchs zdążył odpowiedzieć – Może już zapomnieliście, ale jeśli ktoś tu jeszcze ocalał, musimy mu pomóc. Możliwe, że im szybciej sprawdzimy teren, tym mniej Sorevian zginie. - Uwaga, ludzie – odezwał się Poulsson. – Nasz pan porucznik przecież lubi jaszczury. Jerzy z początku się zirytował, ale szybko zdusił pierwszą odpowiedź, jaka przyszła mu na myśl. - To może za dużo powiedziane – oznajmił. – Ja ich… po prostu szanuję. Mają o wiele więcej powodów, by żywić do nas nienawiść, a jednak nie żywią, przynajmniej na ogół. Nigdy nie żywili. Nigdy też się nie zemścili ani nie odpłacili nam tym samym. - Nie powiedziałbym, że nigdy, panie poruczniku – zaoponował McGruder. – Sam pan doskonale wie, że byli tacy, którzy robili wszystko, by się… odegrać. - Prawda, ale przecież wszędzie zdarzają się wyjątki. Poza tym, niezależnie od tego, czy lubię Sorevian, czy nie, mamy tu robotę do wykonania. Jasne? - Oślepiająco, panie poruczniku – odrzekł McGruder, po czym rozejrzał się na boki, wkraczając na kolejne skrzyżowanie. – Gdzie my w ogóle teraz jesteśmy? - Tam jest chyba kambuz – stwierdziła Chase, spoglądając w głąb lewego korytarza. – W każdym razie tak jest napisane na oznaczeniach. Czyli jesteśmy w części mieszkalnej. Pewnie miniemy jeszcze mesy, pomieszczenia załogi… - Może sprawdzimy, czy jest tam jeszcze ktoś żywy? – zapytał McGruder, zwracając się do Jerzego. - Gdyby tak było, widzielibyśmy już coś na sensorach – odparł Sawicki. – Patrzysz, co się wokół dzieje, czy nie? Poza tym, wciąż jest tu głucha cisza, jakbyśmy byli zupełnie sami. - Ale co się stało z tymi gadami, do cholery? – wtrącił Poulsson – Może im odbiło, przez coś, co było na tamtym statku? - Wygląda na to, że w końcu powiedziałeś coś z sensem, Knut – skomentował Jerzy. – Ale to wiele nam nie tłumaczy. Windows i jego oddział powinni zaraz być na mostku, a jak sprawdzą komputery, wszystkiego się dowiemy. Skończywszy mówić, Sawicki spostrzegł, że zgodnie z przypuszczeniem Jane, on i jego Marines minęli duże pomieszczenie, które mogło być tylko mesą PO. Zauważył to, bowiem drzwi doń prowadzące były otwarte na oścież, a zamek elektroniczny wyraźnie zniszczony. Przechodząc obok korytarzem, Sawicki mimowolnie zajrzał do środka. Dzięki temu momentalnie dostrzegł, że coś jest nie tak. - Chwila – rzucił, zatrzymując się gwałtownie i dając swoim Marines znak, aby także stanęli. – Co, do jasnej… Nie mówiąc ani słowa, Jerzy – wraz z podążającymi za nim krok w krok żołnierzami – wkroczył powoli do mesy. Ślady rzezi, jaka się tutaj rozegrała, wstrząsnęły nim – pomimo że wiele już w życiu widział. W całej mesie leżało łącznie kilkanaście ciał, niektóre straszliwie zmasakrowane. Sawicki spojrzał najpierw na to, które spoczywało najbliżej drzwi. Noszony przez zabitego kombinezon skrywał jego fizjonomię, ale długi jaszczurzy ogon, nogi o szponiastych stopach i palcochodnej postawie, a także okryty hełmem, wydłużony łeb, wskazywały wyraźnie na soreviańskiego żołnierza. Poległy gad spoczywał bezwładnie na brzuchu, z przetrąconym karkiem i potwornie poranionym grzbietem. Wyglądało to tak, jakby ktoś – lub coś – próbowało się dostać bezpośrednio do jego kręgosłupa. W rękach nadal dzierżył szturmowy karabin hipersoniczny typu AGM-42/M2, skróconą wersję standardowego w soreviańskiej formacji Strażników karabinu AGM-42. Wskazywało to, iż prawdopodobnie walczył do końca. Żołnierze rozeszli się po mesie, oglądając inne zwłoki. Wszystkie znajdujące się tu martwe jaszczury należały do soreviańskich oddziałów marines ze Strażników. Krocząc powoli naprzód, wzdłuż jednego ze stołów, Jerzy podszedł do kolejnego ciała – to spoczywało w pozycji siedzącej, oparte plecami o ścianę. Sorevianin miał rozszarpane gardło oraz szereg paskudnych ran na torsie – były to ślady po głębokich cięciach, układające się w cztery równoległe pręgi. Sprawiało to wrażenie, iż śmiertelne ciosy zadało jaszczurowi jakieś zwierzę. Najdziwniejszy był jednak fakt, iż powstałe w ten sposób rany były skauteryzowane, jak gdyby spowodowały je nie pazury – jak się z pozoru wydawało – lecz rozpalone do czerwoności noże. Sawicki zauważył teraz, że tak samo wyglądały obrażenia u innych Sorevian. Nie rozumiał, jak to się stało. Nie rozumiał także, dlaczego nie pozostał żaden ślad po przeciwnikach jaszczurów. Przecież wyraźnie do kogoś strzelały – ściany i umeblowanie mesy były podziurawione kulami. Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważył jeszcze, że przy drugim wyjściu znajduje się silnie wypalony obszar. Po chwili doszedł do wniosku, że musiał być to efekt użycia przez jednego z Sorevian plazmowego miotacza płomieni. - Panie poruczniku! – zawołał nagle Fuchs. – Ten tutaj może być jeszcze żywy! Sawicki momentalnie się ożywił i szybkim krokiem podszedł do Marine. Ten klęczał przy ciele Sorevianina, który w odróżnieniu od pozostałych nie nosił żadnych śladów obrażeń. Obok niego leżał karabin – znajdujący się u boku jego lufy wyświetlacz wskazywał, iż podpięty doń magazynek jest pusty. Kiedy Jerzy stanął obok, Fuchs właśnie obracał jaszczura na wznak. Wyglądało na to, iż gad wyszedł z walki bez szwanku, ale nosił lekki, uszczelniony kombinezon, który skrywał całkowicie jego ciało – co utrudniało dokładne oględziny. Także wydłużony łeb był osłonięty długim hełmem, z podłączonymi przewodami układu cyrkulacji powietrza. Górną połowę owego hełmu zajmował w większej części czarny wizjer, zakrywający twarz jaszczura. - Otwórz hełm – nakazał Sawicki – i sprawdź, czy oddycha. Fuchs zaczął ostrożnie podważać krawędź wizjera. Dopiero po kilku chwilach udało mu się rozszczelnić hełm i otworzyć go, ukazując w całej krasie jaszczurzy pysk Sorevianina. Widok, jaki ukazał się oczom Jerzego, wprawił go w konsternację. Obcy wyglądał z pozoru zwyczajnie, jak na przedstawiciela swojej rasy. Jego głowa do złudzenia przypominała łeb drapieżnego dinozaura i odznaczała się łuskowatą skórą, garniturem ostrych kłów oraz bocznie osadzonymi oczami, z których każde było żółte, z czarną pionową źrenicą. Sawicki zaniepokoił się jednak śladami obrażeń, jakich nie mogły ujawnić zewnętrzne oględziny. Na twarzy jaszczura zaschły strugi krwi, która wypłynęła mu wcześniej obficie z oczu, uszu oraz płaskich nozdrzy na czubku pyska. Jego oczy, szeroko otwarte i o dziwnie pustym spojrzeniu, także wyglądały nienaturalnie. - Czyli chyba jednak nie przeżył – odezwał się McGruder, który także obserwował poczynania Fuchsa. – Nadal żadnych ocalałych, za to mnóstwo trupów. - Dziękuję za spostrzeżenie, kapralu – rzucił Sawicki z sarkazmem w głosie. – Jak będę potrzebował twoich błyskotliwych wniosków, osobiście o nie poproszę. I nie kłopocz się sugestią, że warto o tym zameldować kapitanowi, sam o tym pomyślę. Jerzy już zamierzał połączyć się z przełożonym na Styksie, lecz zanim zdążył to zrobić, nagle zgłosił się Windows. - Tu sekcja bravo – rzekł sierżant, nieco nerwowym głosem. – Słyszycie mnie, sekcja alpha? - Głośno i wyraźnie – odparł Sawicki. – Macie coś nowego? - Tak, panie poruczniku. Dotarliśmy już na mostek i rozejrzeliśmy się trochę. Jestem tu teraz z Petersenem. Crawford i pozostali sprawdzają centrum bojowe poziom niżej. - Znaleźliście coś? - Mnóstwo ciał. Sprawdzamy jeszcze, czy któryś z tych jaszczurów wciąż żyje, ale nie wygląda na to, by którykolwiek przeżył. - Rany cięte, skauteryzowane? – zapytał Jerzy, domyślając się odpowiedzi. - Zgadza się, niektórzy z Sorevian takie noszą. Skąd pan… - Jesteśmy w jednej z mes podoficerskich – Sawicki wszedł sierżantowi w słowo. – Była tu jakaś walka, znaleźliśmy kilkanaście trupów. - Tutaj wygląda to podobnie, panie poruczniku. Ale część z nich zginęła po prostu od kul. Wygląda na to, że oni faktycznie walczyli między sobą. Musiało się to dziać już dawno temu, ciała są już chłodne. - Idiota – mruknął pod nosem Poulsson, nie używając komunikatora. – To są przecież jaszczury. Nic dziwnego, że ciała mają chłodne. Zimnokrwiste… - Człowieku, co ty bredzisz? – rzucił Fuchs z politowaniem. – Oni mogą być gadami, ale są stałocieplni, jak my. Nie do wiary, że można być takim skończonym… - Czego się czepiasz? – wtrąciła Chase. – Mam ci przypomnieć, jak mi próbowałeś kiedyś wmawiać, że wcale nie zobaczyłabym Sorevianina w termowizji? I też twierdziłeś, że to ja niby jestem idiotką? - Dobra, dzieciaki, uspokójcie się – rzucił Sawicki, kiedy McGruder i Poulsson już wybuchli śmiechem, a Fuchs zaczynał formułować ripostę. – Nie wiem, co wykończyło tych Sorevian, ale wiem, że jak się wam dobierze do d**y, przestanie wam być tak wesoło. Żołnierze umilkli, a Jerzy ponownie zwrócił się do Windowsa. - A co z systemem komputerowym? – zapytał. - W proszku, panie poruczniku – odparł sierżant. – Część stanowisk komputerowych jest silnie uszkodzona lub całkiem zniszczona. Crawford mówi, że w centrum bojowym wygląda to podobnie. Nie działają stanowiska nawigacyjne, ani komunikacyjne. Komputery systemu bezpieczeństwa okrętu także są rozwalone. Wygląda na to, że część systemów uzbrojenia jeszcze działa, podobnie jak stery, ale nie możemy liczyć na szczegółowy raport, bo nie mamy dostępu do pokładowej SI. Możliwe, że przez zniszczenia w systemie komputerowym po prostu przestała funkcjonować. - Super – mruknął ironicznie Sawicki. – Coś jeszcze? - Na razie sprawdzamy dokładnie, co tutaj nadal działa, a co nie, więc radziłbym się wstrzymać z meldunkiem dla Bowersa, zanim… – sierżant urwał nagle, po czym znów się odezwał, wyraźnie wstrząśniętym głosem. – Co jest, do k***y nędzy… - Windows? – rzekł Jerzy z niepokojem. – Co się tam dzieje? - Oni wsta… – zaczął sierżant zduszonym głosem, by po chwili krzyknąć, tym razem z wyraźnym przestrachem. – O ja pier**lę! Jens, uważaj! - Windows! – zawołał Sawicki. – Zgłoś się! Mów, co się u was dzieje! Poprzez komunikator dochodziły do niego teraz odgłosy wystrzałów z broni laserowej, a także inne, niemożliwe do zidentyfikowania dźwięki. Po chwili dołączył do nich także wrzask Petersena. - Jesteśmy atakowani! – ponownie usłyszał krzyk sierżanta. – Oni… oni oży… - Co takiego? – zapytał Jerzy. Nie usłyszał odpowiedzi, a kontakt z Windowsem po chwili całkiem się urwał. Sawicki nie zwrócił jednak na to uwagi – zaalarmowały go okrzyki towarzyszących mu Marines. Wszyscy żołnierze odstąpili gwałtownie od ciała Sorevianina, które jeszcze przed chwilą sprawdzali. Teraz ogarnęła je nagle dziwna poświata. Martwe oczy jaszczura zapłonęły błękitnym światłem, które zdawało się sączyć ze zwłok. Zwłok, które po chwili – ku wstrząsowi Sawickiego – zaczęły się poruszać. Obcy błyskawicznie stanął na nogi i wyprostował się, spoglądając po Terranach, którzy cofnęli się jeszcze bardziej. Jerzy odwzajemniał spojrzenie, ale nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Pomyślał, że oszalał – to nie działo się naprawdę. To musiało być złudzenie, zły sen. Powstały z martwych Sorevianin przekonał go jednak, że się myli. Stał jeszcze przez ułamek sekundy w miejscu, po czym – bez żadnego ostrzeżenia, nie wydając nawet dźwięku – rzucił się na stojącego najbliżej Fuchsa. Marine wciąż stał w osłupieniu i zareagował zbyt późno. Odskoczył do tyłu, ale pazury jaszczura – jaśniejące tym samym błękitnym światłem, co oczy – i tak go dosięgły, trafiając w tors. Noszony przez żołnierza pancerz wspomagany był zbudowany ze stopu atlastalowego, ale szpony gada i tak się przezeń przedarły, pozostawiając cztery równoległe pręgi. Krzyk bólu, jaki wydał z siebie Fuchs, wskazywał, iż pazury przeorały mu klatkę piersiową. Nie zastanawiając się ani chwili, Marines unieśli broń. Każdy z żołnierzy oddał kilka strzałów, masakrując ciało jaszczura. Sam Sawicki trafił w głowę, odstrzeliwując sporą jej część. Wstrząs porucznika pogłębił się jeszcze bardziej, gdy stwierdził, że strzały nie zrobiły na obcym żadnego wrażenia. Jaszczur ponownie doskoczył do Fuchsa, który, opanowując ból, nabrał dystansu i uniósł już broń do strzału. Sorevianin jednak natychmiast wytrącił mu z rąk karabin i zadał mu kolejny cios szponami, który Marine w ostatniej chwili zablokował. Chase, McGruder i Poulsson strzelali, ale obcy nie reagował i właśnie przezwyciężał opór Fuchsa. W akcie desperacji Sawicki zmienił tryb prowadzenia ognia w karabinie z pulsacyjnego na falę ciągłą – i przytrzymał wciśnięty spust, mierząc w nasadę ramienia obcego. Liliowa wiązka lasera gładko odcięła kończynę, która wylądowała na podłodze. Jaszczur nadal jednak się poruszał, więc Jerzy – a także pozostali Marines, idący za jego przykładem – zaczął dosłownie ciąć napastnika na kawałki. Obcy stracił drugą kończynę i głowę, a kiedy Fuchs kopnięciem odrzucił go od siebie, McGruder przeciął tors Sorevianina na pół. Nie było to łatwe, ze względu na chroniący jaszczura kombinezon, ale ostatecznie jego zmasakrowane ciało znieruchomiało na podłodze. Emanowana przez nie poświata także zanikła. Przez długą chwilę Marines wpatrywali się ze wstrząsem w poćwiartowane zwłoki Sorevianina. Ciszę przerwał ostrzegawczy okrzyk Chase. - Na lewo! - krzyknęła. Jerzy odwrócił się w kierunku, w którym Jane strzelała już ze swojej broni. W pewnej odległości od nich właśnie podnosił się inny nagle powstały z martwych jaszczur. W rękach dzierżył karabin, którym wkrótce wymierzył w Chase. Porucznik włączył się do walki i przejechał wiązką laserową po ramieniu obcego. Upadło na podłogę, odcięte w łokciu, razem z dzierżonym przezeń karabinem. Sawicki nie czekał, tylko ponownie skierował na napastnika wiązkę, która przeorała mu tors. Jaszczur upadł na kolana, ale porucznik w tej samej chwili skonstatował z rozpaczą, że inni leżący w tym pomieszczeniu Sorevianie także podnoszą się z podłogi. Marines strzelali do nich, ale ich ogień nie robił na obcych większego wrażenia. Strzały powstrzymywały ich tylko na chwilę, po której się otrząsali i znów ruszali w stronę Terran. - K***a! – krzyczał Fuchs, który stał nieco z tyłu, słaniając się na nogach i także ostrzeliwując nadciągające jaszczury. – K***a! Co się dzieje!? - Opanuj się – warknął Sawicki. – Knut, zabierz Fuchsa, wynosimy się stąd! Windows! – rzucił do komunikatora. – Jeśli mnie słyszysz, uciekajcie stamtąd! Wycofać się do de… Jerzy urwał, tchnięty nagłą myślą. W hangarze pozostali tylko Finch i Huang. Czy oni też zostali zaatakowani przez „nieumarłe” jaszczury? Nie mieli od nich żadnych meldunków, Sawicki nie miał pojęcia, co się tam teraz może dziać. Nie miał jednak czasu nad tym rozmyślać – coraz więcej Sorevian powstawało z martwych, a część z nich wciąż miała zdatne do użycia karabiny. Porucznik dostrzegł kolejnego, który już unosił broń, co momentalnie go otrzeźwiło. Oddał strzał do napastnika, jednocześnie kierując się do wyjścia. - Wynoście się stąd! – ryknął. – Bo nas tu zaraz wykończą! Chase, McGruder i Poulsson – prowadzący ze sobą rannego Fuchsa – wypadli błyskawicznie na korytarz. Porucznik podążył za nimi, ostrzeliwując się w drodze. Przekraczał już próg, kiedy nagle poczuł ból w prawej nodze. Zachwiał się i byłby upadł, gdyby McGruder nie pomógł mu utrzymać się na nogach. Tymczasem system medyczny kombinezonu natychmiast zaczął podawać mu do krwi środki przeciwbólowe i stymulanty. - Uwaga, granat! – zawołał Poulsson, ciskając ładunek wybuchowy do wnętrza mesy. - Nie, czekaj! – krzyknęła Chase. Marines w ostatniej chwili odsunęli się od wejścia, z którego po chwili buchnęły płomienie. Fala uderzeniowa rozeszła się nawet do korytarza, wskutek czego Sawicki tym razem padł na podłogę. Żadnemu z Marines nic się jednak nie stało – pancerze wspomagane ich ochroniły. Zyskawszy chwilę wytchnienia, żołnierze przystąpili do wymiany baterii w swoich karabinach – tryb fali ciągłej szybko zużywał w nich zasilanie, które było teraz na wyczerpaniu. - Uważaj, do cholery, z granatami w zamkniętych pomieszczeniach! – ryknęła Jane na Poulssona.. - Spokój! – zawołał Sawicki, po czym spojrzał na swoją nogę. Trzy kule trafiły go w udo, ale system medyczny kombinezonu, ku jego uldze, nie stwierdził, iż przestrzeleniu uległa jakakolwiek ważna arteria. Chwycił wyciągniętą rękę McGrudera, który pomógł mu wstać – Co z tymi… - Sprawdzam – rzekł Poulsson, zaglądając ostrożnie do mesy, z uniesionym do strzału karabinem. – Niezła demolka, ale… cholera… kilku z nich znowu wstaje! - Wynośmy się stąd jak najszybciej – nakazał Jerzy, odzyskując zimną krew. – Do hangaru, korytarzem. Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że z dwoma rannymi nie będą w stanie szybko stąd uciec. Dotyczyło to szczególnie jego samego – Fuchs mógł przynajmniej normalnie chodzić. - Knut, strzelaj do tamtych – rozkazał – Musimy to obejść… - Psiakrew! – odezwał się McGruder – Idą następni! Korytarzami, z drugiej strony! Sawicki spojrzał na odczyty sensorów i także to dostrzegł. Detektor ruchu wyraźnie wskazywał, że od strony dziobu – z sektora z pomieszczeniami mieszkalnymi – ciągną ku nim nowe postaci. Pojawiły się one także w korytarzach, którym Marines wcześniej tu przyszli, odcinając im drogę ucieczki. - Którędy teraz? – zapytał Fuchs – Oni są wszędzie! Nie damy rady! - Bzdura! – warknął Sawicki – Obejdziemy ich pozycje, w razie czego przejdziemy do wind i spróbujemy przedostać się przez inne pokłady! Podążył naprzód chwiejnym krokiem, idąc korytarzem okalającym mesę. Zastanawiał się gorączkowo nad tym, co teraz zrobić. Do hangaru wiodło wiele korytarzy, ale „nieumarłe” jaszczury mogły już teraz zajmować wszystkie z nich. Co gorsza, jedna z ich grup zbliżała się szybciej, niż zakładał. Korytarz, którym szli, wiódł wzdłuż mesy podoficerskiej do dwóch skrzyżowań, skąd mogli się przedostać dalej. Tymczasem Jerzy dostrzegł, że pod skrzyżowanie, do którego właśnie zmierzał, podchodzi już jedna z grup napastników. - Rosomak, tu Szary Wilk jeden! – zawołał poprzez komunikator, mając zamiar ostrzec Bowersa – Zostaliśmy zaatakowani przez… nieznane siły! Asakei nie jest zabezpieczony, wycofujemy się! Proszę o wsparcie! Czekał chwilę, ale nikt mu nie odpowiedział. - Rosomak! – zawołał – Zgłoś się! Tu Szary Wilk jeden! Kiedy i tym razem nie otrzymał odpowiedzi, zaklął siarczyście, zaprzestając dalszych prób. Nie ulegało wątpliwości, że coś zakłóciło ich łączność. - Poruczniku! – krzyknął McGruder – Musimy poruszać się szybciej! Oni zaraz odetną nam drogę! - No to pomóż mi iść! Wspierany przez podwładnego Marine, Sawicki szedł teraz trochę sprawniej. Lecz mimo to zdawał sobie sprawę, że już nie zdążą – odczyty sensorów wskazywały wyraźnie, że obcy osiągną skrzyżowanie pierwsi. Narastającą rozpacz porucznika tylko pogłębił meldunek od Chase. - Panie poruczniku! – krzyknęła, idąc tyłem i strzelając – Oni są za nami! Przeszli przez skrzyżowanie! Jesteśmy odcięci! Sawicki zaklął. Po chwili zaklął powtórnie, gdy ujrzał, że obcy podchodzą już pod usytuowane przed nimi skrzyżowanie z dwóch kierunków. Mniejsza grupa, idąc od strony rufy, przeszła przez pomieszczenia, od których odgradzała Marines lewa ściana korytarza. Lada chwila mieli wypaść na korytarz i spotkać się z resztą obcych, nadciągającą od dziobu. Było oczywiste, że Terranie nie zdążą im się wymknąć. - Miło było was poznać – rzekł, uśmiechając się smętnie. - Zamknij się – warknął McGruder, z emocji ignorując rangę. – Jeszcze nas nie dorwali. - W kiepskich filmach – wtrącił Fuchs z goryczą – takie kwestie wypowiadają postacie tuż przed cudownym ocaleniem. - Przydałoby się to, k***a, właśnie teraz – dodał Poulsson. Obcy byli tuż, tuż, a Marines do skrzyżowania wciąż pozostawało kilkadziesiąt metrów. Nie mieli szans. Sawicki liczył już sekundy, jakie im pozostały. - Zająć pozycje! – krzyknął, zatrzymując się i unosząc karabin do strzału. – Strzelajcie, jak tylko wyjdą zza rogu. McGruder także stanął w miejscu. Obcy wychynęli z bocznego korytarza w sekundę później. Sawicki przed upływem tej sekundy miał jeszcze nierealną nadzieję, że się myli, że widoczne na detektorze ruchu odczyty to w rzeczywistości Marines ze Styksu, przybyli im na pomoc. Jednak jaszczury-zombie, które wynurzyły się zza rogu, pozbawiły go i tej nadziei. - Zabijcie sku****eli! – ryknął, dodając sobie animuszu. Pierwszym strzałem z karabinu laserowego idealnie trafił w głowę najbliższego obcego, po czym zamarł, nie oddając już następnego strzału. Zaledwie napastnicy wyszli zza rogu, a z przeciwnego kierunku buchnęła w ich stronę struga płynnego ognia. Ci, którzy się z nią zetknęli, natychmiast parowali, nie pozostawały po nich żadne szczątki. Po chwili podobne strugi zaczęły siać rzeź wśród napastników, którzy, wbrew przewidywaniom Sawickiego, zignorowali Terran i podążyli w stronę korytarza, z którego buchały plazmowe płomienie. Ktoś jednak szybko zmusił je do odwrotu. Sawickiego ogarnęła cudowna ulga, kiedy zobaczył, jak na skrzyżowanie wkraczają znajome sylwetki. Od napastników odróżniał je przede wszystkim brak owej upiornej, błękitnej poświaty, a także wydawane przez nie, głośne okrzyki i komendy. - Sorevianie – powiedział McGruder z niedowierzaniem – K***a mać, nigdy nie sądziłem, że aż tak się ucieszę na ich widok. Tak było. Jaszczury, które właśnie włączyły się do walki, należały najwyraźniej do ocalałych marines z załogi Asakei. Każdy z nich był uzbrojony w plazmowy miotacz płomieni EG-24, który w tej sytuacji sprawdzał się nieporównywalnie lepiej, niż standardowa broń. Jerzy momentalnie zrozumiał swoją wcześniejszą omyłkę – uznał, że nowe kontakty, idące od strony rufy, to kolejne „nieumarłe” jaszczury. Tymczasem byli to Sorevianie żywi i prawdziwi. - Szybko – rzekł Jerzy, zbierając się do biegu – Dołączyć do nich. I tak musieli to zrobić – nadchodzący od tyłu obcy deptali im po piętach, a ogień Chase, Fuchsa i Poulssona nie był w stanie ich powstrzymać. Jeśli Sorevianie byli zaskoczeni widokiem Terran, to nie dali tego po sobie poznać. Ujrzawszy ich, natychmiast zaczęli zapraszać ich do siebie gestami. Jednocześnie zajmowali obronne pozycje, wykorzystując do tego narożniki. Część „nieumarłych” była uzbrojona i odgryzali się w miarę możliwości. Sawicki ujrzał, jak jeden z jaszczurów, idący środkiem korytarza, pada na podłogę, rażony celną serią. Po chwili został trafiony drugi, ale tym razem nie śmiertelnie – zdołał się schronić za załomem. Zaledwie Marines dopadli swoich sprzymierzeńców, a natychmiast odwrócili się w głąb korytarza, który przebyli. Poulsson i Fuchs musieli teraz zmienić baterie w karabinach, więc Sawicki i McGruder otworzyli ogień w stronę nadciągających z drugiego kierunku obcych. Ci byli już bardzo blisko, ale znaleźli się przez to w zasięgu rażenia dwóch soreviańskich żołnierzy, którzy natychmiast ostrzelali ich z miotaczy. - Sihe! – ryknął jeden z nich – An savashka kevasa sa uve as sano soe! - Surita! – krzyknął inny, rozkazująco – Surita! Po chwili u boku terrańskich Marines stanął jeszcze jeden jaszczur, uzbrojony tym razem w ręczny miotacz granatów SR-40. Opadł na kolano i mierzył przez krótką chwilę, po czym wystrzelił w stronę „nieumarłych” dwa granaty. Przeleciały nad głowami napastników, lądując w głębi ich grupy. Jeszcze zanim eksplodowały, Sorevianin z granatnikiem upadł na plecy, wydając z siebie ryk bólu. Jerzy mimowolnie obejrzał się na niego, chcąc sprawdzić, czy żyje, ale wtedy dobiegł go krzyk McGrudera, który także padł. Marine został trafiony w pierś, ale nie śmiertelnie. - Cholera – wycharczał, próbując stanąć z powrotem na nogi. Zanim mu się to udało, za ramiona chwycił go jeden z Sorevian, odciągając do tyłu. Inny, uzbrojony w standardowy karabin AGM-42/M2, ostrzelał najwyraźniej tego z „nieumarłych” który ugodził jego pobratymcę oraz McGrudera. Sawicki dostrzegł, że trafiony jaszczur-zombie upuszcza postrzelaną broń. Walka utknęła w czymś w rodzaju krwawego pata – wrogowie nie mogli podejść bliżej, gdyż natychmiast ginęli od ognia miotaczy. Z kolei Sorevianie uzbrojeni w karabiny uważnie wypatrywali teraz napastników również noszących broń – i natychmiast ich unieszkodliwiali. Sawicki nie wiedział jednak, jak długo może to potrwać. Jaszczurom mogła się przecież wkrótce skończyć amunicja. Obawy te okazały się jednak zbędne. W pewnej chwili, jak gdyby wiedzeni przez jakąś siłę, „nieumarli” zaczęli się odwracać i uciekać. Po chwili cała ich armia, jeszcze parę sekund temu nacierająca uparcie na Terran i Sorevian, była w odwrocie. Jaszczury ryczały wyzywająco za uchodzącymi wrogami. Trwało to krótko, po czym ze strony oficerów padły komendy i gady w zorganizowanym szyku ruszyły dalej. Najwyraźniej realizowały jakiś plan, mający na celu odzyskanie kontroli nad okrętem. Zdaniem Sawickiego, było oczywiste, że nie pojawiły się tutaj po to, by ocalić kilku terrańskich Marines. Jerzy odprowadził wzrokiem jaszczury, zastanawiając się, czy nie pójść za nimi. Lecz gdy spojrzał powtórnie na ciężko rannego McGrudera, zrezygnował z tego pomysłu. Także on sam oraz Fuchs potrzebowali pomocy medycznej. Było tu również kilku ciężko rannych Sorevian. W pewnej chwili na ramieniu Sawickiego spoczęła szponiasta dłoń. Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy jednemu z jaszczurów, który stał przed nim z otwartym wizjerem hełmu. Jego kombinezon nosił insygnia wskazujące na szlify oficerskie. Przez chwilę wpatrywał się tylko w Jerzego, po czym odezwał się niskim, chropawym głosem. - Skąd się tutaj, w imię Feomara, wzięliście? – zapytał, przemawiając płynnym, choć źle akcentowanym esperanto – Kim jesteście i co tu robicie? - Jesteśmy z 36. Zespołu Wydzielonego – odrzekł Sawicki. – Wysłano nas tutaj, żeby sprawdzić, co się stało. - To… długa historia. - Czy mogę zatem o tym porozmawiać z waszym dowódcą? To be continued... ============================================================================= Tłumaczenie soreviańskich fraz: Sihe - bardzo wulgarne soreviańskie przekleństwo, pozbawione dokładnego ekwiwalentu An savashka kevasa sa uve as sano soe - "ci dranie idą tutaj także z prawej" Surita - "granaty"
  25. Witam, witam i o zdrowie pytam. Aby pokazać, że nie jestem gołosłowny, publikuję następny - dziesiąty - rozdział "Wilczego stada" w tydzień (plus jeden dzień) po wklejeniu poprzedniego. Jak dobrze pójdzie, następny kawałek pojawi się w równie małym odstępie czasu - no, może większym, bo są mimo wszystko starsi czytelnicy, którzy wraz z nagłym pojawieniem się "dziewiątki", po tak długim okresie przerwy, postanowili odświeżyć sobie rozdziały wcześniejsze i ogólnie całą historię. Nowy rozdział jest w sumie takim trochę fillerem, choć postarałem się wnieść w nim jeszcze to i owo do motywacji poszczególnych postaci oraz relacji pomiędzy nimi. ============================================================================= - X - Atmosfera panująca w klubie oficerskim była diametralnie różna od tej, jaką Matson pamiętał z dnia, w którym przybył do bazy. Wynikało to głównie z faktu, iż wzajemne stosunki żołnierzy z dwóch różnych ras uległy zupełnej zmianie – wcześniej pozostawali we własnym gronie, teraz przy każdym stoliku zasiadali zarówno Terranie, jak i Sorevianie. W większości spędzali czas na luźnych rozmowach, niektórzy z nich pili także koktajle – tylko niewyskokowe. Akode zabronił żołnierzom pić alkohol tak krótko przed akcją, z którym to zarządzeniem Matson zgadzał się zresztą w całej rozciągłości. Major rozglądał się po pomieszczeniu z mimowolnym zdumieniem – widok, jaki przedstawiali sobą Perrin i Kilai, teraz nie był postrzegany jako nic nadzwyczajnego. Oni dwaj siedzieli przy stoliku usytuowanym obok tego zajmowanego przez Richarda i dla zabawy siłowali się na ręce. Miało to zresztą publikę w postaci dwóch innych Sorevian z Genisivare – Inoreda i Zery – oraz porucznika Suareza z Sekcji Gamma. W zmaganiach Jeana i Kilaia od kilku minut panował pat, ich ręce pozostawały połączone w pozycji wyjściowej, dragając nieznacznie i żaden nie był w stanie przezwyciężyć oporu oponenta. Niemniej, wcale ich to nie męczyło, ani też zbytnio nie absorbowało – przez cały czas rozmawiali między sobą, z uśmiechami na twarzach. O stolik dalej zebrała się podobnie różnorodna publika, z której większość była wpatrzona w mai derian Nosuvarę – jaszczurzycę z OSA, która trzymała w dłoniach coś wyglądającego na krótki, wąski kij. Sam Matson zasiadał przy stole, przy którym zajmowali miejsca inni starsi rangą oficerowie w osobach Akodego, McReady’ego oraz Zhacka. Był z nimi także jeden z psioników, przysłanych do tutejszej bazy – znali go jedynie pod imieniem Ezekiel. Nosił służbowy uniform, przypominający wojskowy mundur, lecz bardziej zdobiony. Mimo swojej profesji, nie nosił żadnych cech, jakie odróżniałyby go zewnętrznie od normalnego człowieka. Niemniej, na samym początku rozmowy w dość niezwykły sposób zapalił papierosa – strzelił palcami, przez co na końcu jego palca wskazującego wykwitł płomyk. Zaciągnąwszy się dymem, strzelił ponownie, wskutek czego płomień zgasł. - Wiecie już, że pierwsze testy z inhibitorami psionicznymi, jakie zainstalowaliśmy w kombinezonach soreviańskich, nie wypadły zbyt obiecująco – mówił psychotronik, głosem niemal pozbawionym emocji – Ale zrobiliśmy od tamtej pory postępy i chcę was zapewnić, że podczas akcji wszystko powinno działać, jak należy. - Doskonale – odrzekł zdawkowo Akode, który przez cały czas wpatrywał się intensywnie w Ezekiela. Psionik odwzajemniał spojrzenie, sprawiając wrażenie, jakby Sorevianin z jakiegoś powodu przykuwał jego uwagę – Inhibitory psioniczne nie są u nas wyposażeniem standardowym, choć wciąż dostępnym. Niemniej… wasze modele są mimo wszystko doskonalsze, ze zrozumiałych względów. - Zapewne. W każdym razie… – psychotronik zawiesił na chwilę głos, spoglądając na Akodego; Matson odnosił wrażenie, że między tymi dwoma, z niezrozumiałych dla niego powodów, narasta napięcie – …przyszedłem tutaj również, aby zapytać czysto formalnie, czy jest coś jeszcze, czego panowie potrzebują. - To byłoby spóźnione pytanie, gdybyśmy czegoś potrzebowali – Akode uśmiechnął się, ale był to uśmiech wymuszony – Za około dwa hadelity stąd odlatujemy, cały niezbędny ekwipunek przygotowaliśmy już wcześniej. - Skoro o tym mowa… pułkownik Yaron kazał jeszcze panom przekazać, że sondy szpiegowskie będą w zasięgu za dwa dni, toteż wasze przenośne łącza do tego czasu i tak nie będą się do niczego nadawały. Dopiero trzeciego dnia podejmijcie próbę kontaktu. - W porządku – Akode wzruszył ramionami – I tak nie mielibyśmy z tej sondy pożytku przez pierwsze dwa dni. Musimy najpierw w ogóle dotrzeć w pobliże celu. - Rozumiem to – Ezekiel skinął głową – Pułkownikowi chodziło o to, byście nie pomyśleli, że wasz sprzęt jest wadliwy. Na krótką chwilę zapanowało milczenie, po czym Akode – wciąż wpatrzony w psionika – zwęził oczy, a w jego gardle wezbrało ledwie słyszalne warknięcie. - Przestań to robić, człowieku – rzucił nagle jaszczur nieprzyjaźnie, niespodziewanie okazując złość. Zaskoczyło to Matsona. Nigdy do tej pory nie widział rozgniewanego Akodego. - Nic nie robię – odrzekł psychotronik, wciąż zachowując beznamiętny ton – Jest pan po prostu łatwy do odczytania, jak… przepraszam za to banalne porównanie… jak otwarta księga. - Chyba umiecie hamować swoje zdolności telepatyczne, jeśli trzeba? – rzekł Akode wyzywająco. - Umiemy – odparł Ezekiel, wzruszając ramionami – Mogę to zrobić, jeśli to pana tak drażni. Musi mi pan wybaczyć. Łatwo odczytać to, co pan tłumi… choć muszę przyznać, że doskonale się pan maskuje. - Nie maskuję się – odparował jaszczur – Nie dopuszczam do głosu niepożądanej części umysłu. - No, cóż… można to nazwać i tak. - Przepraszam – odezwał się Matson, nie mogąc już się powstrzymać – ale o co tu chodzi? Jednocześnie major spojrzał po pozostałych oficerach. McReady wyglądał na równie zaintrygowanego, co on sam. Natomiast Zhack obserwował całe zajście bez większego zainteresowania, okazując jedynie lekkie zażenowanie – jakby uważał zachowanie swojego pobratymcy oraz terrańskiego psionika za godne pożałowania. - Chodzi o to, panie majorze – odrzekł Ezekiel – że wasz soreviański dowódca w duchu nie jest tak przyjazny Terranom, jak to na co dzień okazuje. - Tylko niektórym Terranom – warknął Akode – Ja nie mierzę wszystkich z waszej rasy jedną miarą, nawet jeśli uczucia podpowiadają co innego, niż rozum. - Dlatego właśnie tak dobrze się pan maskuje. Albo, jak sam pan to ujął, nie dopuszcza tej części umysłu do głosu. - Jakiej części umysłu? – zapytał Matson – O co chodzi z tymi „niektórymi Terranami”? - O to, co zwykle – odezwał się Zhack – Tak, jak w przypadku twojego oficera, kapitana Scotta. Różnica tkwi w podejściu. - Siedź cicho, do Kagara – wywarczał Akode, całkiem porzucając postawę jowialnego, opanowanego oficera, jaką dotychczas prezentował – Wy z Genisivare niby nie jesteście psionikami, ale czasem wydajecie się wiedzieć za dużo. - Jak już powiedział Ezekiel – rzekł Zhack ponuro, zakładając ramiona na piersi – jesteś czytelny dla każdego, kto nie używa wyłącznie wzroku. - Dziękuję za podniesienie mnie na duchu – wycedził Akode. - To o co konkretnie chodzi? – zapytał Matson możliwie pojednawczym tonem, choć w gruncie rzeczy zaczynał domyślać się odpowiedzi. - Chodzi o kogoś bliskiego – odrzekł psionik – Więc chyba brata. Oczy wszystkich osób przy stole były teraz skierowane na soreviańskiego majora, który z kolei patrzył przed siebie pustym wzrokiem. - Suride – powiedział wreszcie, a Richard domyślił się, że jest to imię – Terrańscy rebelianci zakatowali go na Calibanie IV. Po tym, jak został postrzelony i nie mógł się dobrze bronić. - Ty i twój brat byliście na Calibanie IV? – rzekł Matson z lekkim niedowierzaniem – Całe szczęście, że Scott o tym nie wie. - Nie ja – burknął jaszczur – Tylko on. Ja należałem już wtedy do OSA, on był jeszcze w Milicji. - A pan zapewne chętnie pomściłby śmierć brata – dodał Ezekiel – Z nawiązką zresztą. - Mój brat… – warknął Akode, uderzając dłonią w stół; znów był rozgniewany – Mój brat sprzeniewierzył się Feomarowi. Spotkały go tego konsekwencje. - Tak pan mówi sobie samemu – stwierdził psionik – Ale wciąż darzył go pan miłością i nie może pan się pogodzić z tym, że… - Może niech pan znów poczyta mi w myślach? – przerwał Akode – Wolałbym już to, niż rozprawianie o tym na głos. - Przykro mi z powodu twojego brata – powiedział Matson, znów przybierając pojednawczy ton – ale do tej pory wydawało się, że sobie z tym radzisz. Majora ogarnęło momentalnie poczucie deja vu i wspomnienie analogicznej sytuacji, kiedy to Akode składał krótkie kondolencje Scottowi. Jego reakcja była teraz podobna – spojrzał wrogo na Richarda, zaciskając dłonie w pięści, a jego gardła wydarł się groźny pomruk, prawie warkot. Po długiej chwili jednak jaszczur opanował się. Wydał z siebie syczące westchnienie, po czym oparł się w krześle, kładąc dłonie na pysku i zamykając oczy. - Cholera, chciałbym móc się napić – mruknął, a przez wzgląd na te słowa oraz ogólną postawę wyglądał teraz tak ludzko, że Richard niemal uśmiechnął się mimowolnie. - Co mam przez to wszystko rozumieć? – zapytał McReady – Że jak patrzysz na mnie czy kogoś innego, to masz ochotę nas wszystkich pozabijać, jak Scott was? Że uśmiechasz się tylko na pozór? - To nie tak – burknął Akode, otwierając oczy i kładąc dłonie na blacie – Nie nienawidzę waszej rasy. Nikogo z was, jako osób. Staram się nie oceniać nikogo przez wzgląd na jego przynależność rasową, ani na zbrodnie, jakie popełniali inni z jego rodzaju… Ale bardzo często zdarza się, że gdy widzę kogoś z was, widzę tych, którzy zabili mojego brata. To nieracjonalne, wbrew naukom sivaronów, więc nie pozwalam, aby takie myśli mną kierowały. Ale nie jestem w stanie ich w sobie zagłuszyć. Matson chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie jego uwagę odwrócił dźwięk muzyki. Melodia była grana na instrumencie dętym, przypominającym flet i major z początku pomyślał, że ktoś w klubie włączył odtwarzacz. Kiedy jednak spojrzał w stronę źródła muzyki – jednego ze stolików zajmowanych przez oficerów, przy którym siedziała Nosuvara – zamarł na chwilę, zaskoczony. Przedmiot dzierżony przez Soreviankę, który z początku wziął za rodzaj kija, okazał się instrumentem muzycznym. Jaszczurzyca, trzymając ów instrument, przytknięty do boku pyska, wygrywała usłyszaną przez Matsona melodię. Major momentalnie zorientował się, że nie tylko osoby towarzyszące Nosuvarze przy jej stoliku, ale także wszyscy w klubie zamilkli, spoglądając w stronę Sorevianki i słuchając melodii. Dla Matsona był to niezwykły widok – nigdy nie widział Sorevianina zajmującego się czymś, co nie byłoby związane z wojną. Wiedział tylko ze słyszenia, że jaszczury, podobnie jak ludzie, lubią dla rozrywki czytać e-książki, oglądać holofilmy, czy też właśnie słuchać muzyki. Było to jednym z czynników sprawiających, że ze wszystkich obcych ras postrzegano ich jako najbardziej ludzkich – pomimo potwornej aparycji. Lecz Richard w życiu nie spotkał żadnego z nich, zajmującego się takimi rzeczami – w czym zresztą nie było nic dziwnego, zważywszy na fakt, iż nie żywił do Sorevian sympatii i unikał kontaktów z nimi, wyjąwszy oczywiście te o charakterze służbowym. Teraz więc wpatrzył się w Nosuvarę jak zahipnotyzowany, z równie wielką uwagą słuchając wygrywanej przez nią muzyki. Był to bowiem bez wątpienia wyrafinowany utwór, przywodzący na myśl dzieła starodawnych terrańskich kompozytorów. Sorevianka wydawała się znajdywać w tym źródło pasji – grała w pełnym skupieniu, z zamkniętymi oczami. Inni oficerowie obecni w klubie także musieli być pod wrażeniem jej zdolności – kiedy tylko skończyła, natychmiast rozległy się oklaski. Siedzący blisko Nosuvary porucznik Linde natychmiast zaczął ją prosić, by zagrała coś jeszcze. - Imponujące – powiedział Matson na tyle głośno, aby jego słowa doszły do Sorevianki. Usłyszawszy go, młodsi rangą oficerowie zamilkli – Nigdy do tej pory nie widziałem, żeby ktoś z was grał. - Interesowałam się tym od pisklęcia, panie majorze – odrzekła jaszczurzyca, obracając w szponiastych palcach swój instrument – Znam całkiem sporo utworów, zarówno naszych, jak i waszych. - Mam tylko nadzieję – stwierdził Richard sucho – że nie będziesz grała podczas akcji. - Ależ skąd, panie majorze – Nosuvara wyszczerzyła kły w uśmiechu – Jak tylko osiągniemy cel, stanę na obrzeżach tej auveliańskiej bazy i dam cały koncert. Kiedy wy wszyscy trenowaliście do akcji, ja ustalałam program występu. Kilka osób – zarówno Sorevian, jak i Terran – wybuchło śmiechem na jej słowa. - Chyba czasami zapominam, że wy też macie poczucie humoru – rzekł Matson, zachowując powagę – Graj dalej, dopóki możesz i dopóki tutaj jesteśmy. - Tak jest, panie majorze – odparła jaszczurzyca, salutując żartobliwie na sposób terrański, co wzbudziło kolejną salwę śmiechu. Po chwili w klubie oficerskim znów rozległy się dźwięki muzyki z instrumentu Nosuvary. Utwór brzmiał równie pięknie, co poprzedni, ale tym razem Matson postanowił nie zwracać na niego uwagi. - Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz – rzekł, zwracając się do Akodego – Jeśli masz dowodzić tym oddziałem, wolałbym mieć pewność, że panujesz nad sobą znacznie lepiej, niż Jim. Jaszczur spojrzał na niego ponuro. - Parę enelitów temu sam powiedziałeś – mruknął z wyrzutem – że do tej pory całkiem dobrze sobie z tym radziłem. Poza tym, to nie pierwszy raz, gdy współpracuję w ten czy inny sposób z Terranami. Matson westchnął ze zmęczeniem, po czym zwrócił się do Zhacka. - A ty? – zapytał – Też masz jakąś historię, którą mógłbyś się z nami podzielić? - Chyba nasz drogi psychotronik już by o tym powiedział – wtrącił McReady. - Niekoniecznie – zaoponował Ezekiel pozbawionym emocji głosem – Ci z Genisivare są zdumiewająco odporni na mentalną infiltrację. Dlatego zresztą tak skutecznie likwidowali naszych podczas… niefortunnej wojny pomiędzy naszymi rasami. Nawet jeśli wyczuwam, że wasz zabójca ma z czymś problem, to i tak nie mam pojęcia, o co chodzi. - Jeśli to was uspokoi, człowieku – odezwał się Khesarian ironicznym tonem, zwężając oczy – to nie miałem nigdy żadnych zatargów z członkami waszej rasy. Właściwie to swego czasu wręcz wam współczułem, widząc, jak musicie radzić sobie z trudami walki, pomimo waszej wrodzonej słabości. Tak naprawdę, przykrości dotknęły mnie z rąk moich własnych pobratymców. A skoro, w odróżnieniu od suvorego, mogę to zachować dla siebie, bez wątpienia tak zrobię. - No dobra, zapomnij, że o coś pytałem – mruknął Matson – Po prostu się tym martwię, tak samo, jak martwiłem się, czy Scott sobie poradzi. - Zdecydowanie za dużo się martwisz – skonstatował Zhack – Jeżeli wątpisz w swoich własnych żołnierzy, czemu w ogóle przyjąłeś dowództwo nad nimi? - Gdyby mogli panowie przerwać na chwilę tę dyskusję – wtrącił Ezekiel, nim Richard zdążył odpowiedzieć zabójcy – jest jeszcze jedna sprawa, którą pułkownik Yaron polecił mi panom przekazać. Ale ze względu na jej poufny charakter, nie zamierzam przekazywać jej ustnie. - Telepatia? – zapytał Akode, jakby z lekkim niepokojem. - Spokojnie, to niegroźne – rzekł psionik, po czym dodał, spoglądając na Khesariana – Choć byłoby łatwiej, gdyby Egzekutor nie blokował dostępu do swojego umysłu. - Ukrywam tylko swoje własne myśli – oznajmił Zhack – Jeżeli ktoś chciałby przekazać mi swoje, nie ma żadnego problemu. - Istotnie. A teraz prosiłbym panów, żeby się panowie odprężyli. To ułatwia sprawę. Matson posłusznie oparł się w krześle, usiłując nie myśleć o niczym – w szczególności o wątpliwościach, jakie miał co do Akodego. Sam jaszczur sprawiał w tej chwili wrażenie wypranego z emocji – jego pysk był całkowicie pozbawiony wyrazu. I nagle Richard poczuł, jak w jego głowie pojawiają się obce myśli, jak gdyby naszło go nagle wspomnienie należące do kogoś innego. Część owego wspomnienia była znajoma – dotyczyła planu, nad którym pracowali on i inni żołnierze oddziałów specjalnych, którzy tu byli. Niemniej, plan ów stanowił jedynie część większej całości, jak pojedyncze rozegranie na całej planszy do gry. Całości, którą Matson się nie przejmował, skupiony na własnym zadaniu. Teraz jednak w jego umyśle pojawiła się jasno sprecyzowana wieść o innej części tej całości – która mogła mieć istotny wpływ na ich własne poczynania. W pewnej chwili połączenie telepatyczne z Ezekielem urwało się, a Richard otworzył wreszcie oczy – sam nie wiedział, w którym momencie je zamknął. Pozostali oficerowie także otrząsali się z transu. Sprawiali wrażenie lekko zaskoczonych – z wyjątkiem Zhacka, który sprawiał ogólnie wrażenie, jak gdyby telepatyczny kontakt z psionikiem był dla niego rutynową czynnością. - Czyli że… – odezwał się niepewnie McReady – Jest jeszcze drugi oddział… - Stul dziób – syknął Matson – Nie sądzę, żeby Yaron wzywał psionika do przekazania poufnej informacji po to, żebyś teraz głośno o tym mówił. - Pan pułkownik powiedział, że w gruncie rzeczy nie musieliście o tym wiedzieć, żeby wykonać zadanie – powiedział Ezekiel – Uznał jednak, że mimo wszystko warto, byście o tym wiedzieli. To jeszcze jeden sposób, by ułatwić wam misję. - W porządku – skonstatował Akode – Od razu czuję się pewniej z tą świadomością. Oby tylko to poskutkowało. - I oby tamtym chłopcom i dziewczynkom też się udało – dodał Matson – Wypiłbym za to, ale niestety nie mogę. * * * - To może ten – powiedział Jean, chichocząc – Jak Terranin, Sorevianin i Fervianin wchodzą do baru i… - To też już było – przerwał Kilai, szczerząc kły – I też nie było śmieszne. W ten sposób mnie nie rozproszysz. Obaj byli wpatrzeni w siebie i wydawali się nie poświęcać większej uwagi toczonemu wciąż dla zabawy pojedynkowi – ich ręce w dalszym ciągu tkwiły w tej samej pozycji, co w chwili, gdy zaczęli się siłować. Nie zanosiło się na to, by cokolwiek miało się w tej materii zmienić. Obydwaj byli bowiem, z różnych względów, nadzwyczaj odporni na zmęczenie. Perrin ze względu na swoje genetyczne modyfikacje oraz wspomagające go implanty, Kilai zaś ze względu na naturalną odporność członków jego rasy, oraz specjalny trening, jakiemu został poddany w Genisivare – nawet gdyby odczuł zmęczenie, mogłby po prostu zablokować ten bodziec. - Może ja ci pomogę – odezwała się Zera, która od dłuższego czasu sprawiała wrażenie znudzonej panującą wciąż sytuacją patową – Idzie sobie facet przez las i nagle widzi na poboczu rozbitego grawitona, z trupem kierowcy za… - Zera – przerwał jej Kilai – nie wszyscy mają równie czarne poczucie humoru, jak ty. Ja na przykład poza czasem pracy wolę posłuchać o czymś weselszym. - Taaa, jasne – rzuciła ironicznie Sorevianka, uśmiechając się złośliwie – I właśnie dlatego, kiedy nie masz akurat nic do roboty w świątyni, włączasz na swoim wyświetlaczu holo te seriale z Sakerodem? - Wciąż to ogląda? – zapytał Perrin. - Po prostu wypuścili niedawno odświeżoną wersję – wyjaśnił Kilai – Kupiłem od razu całą kolekcję. - Żadne odświeżenie nie poprawi aktorstwa Sakerodego – stwierdziła Zera – Ani tego banalnego jak życie davury scenariusza. Wystarczy spróbować zgadnąć, co główny bohater mówi, kiedy podrzuca granat tym złym. - „Mam dla was prezent, skur****ny?” – wypalił Suarez. - Skąd wiedziałeś? – Zera uniosła bezwłose brwi, udając zdziwienie – Oczywiście, zamiast „skur****nów” było „savashka”, ale poza tym się zgadza. - No, to jestem w stanie sobie wyobrazić, co to za dzieło – stwierdził porucznik z jawnym sarkazmem. - Powiedzmy, że po prostu lubię przaśne formy rozrywki – wyznał Kilai – Jestem tylko wojownikiem Feomara, nie jednym z filozofów, sławiących imię Saneora. - Ja też nie jestem, a jednak wolę obejrzeć na holo coś mądrzejszego – stwierdziła Zera, wykrzywiając pysk w kolejnym złośliwym uśmiechu. - Żarty na bok – wtrącił Inored – Może dokończycie to kiedy indziej? Mamy już, lekko licząc, mniej niż dwa hadelity na sen, zanim będziemy musieli wkładać kombinezony i biec do desantowców. - Może i masz rację – stwierdził Kilai – Ale zanim to przerwiemy… Powiedziałbym, że dręczy mnie pewna sprawa – tu jaszczur zwrócił się do Terran – Mogę o coś zapytać? - Strzelaj – rzucił Jean. - Wiecie może, co właściwie stało się kapitanowi Scottowi na Calibanie IV? Kilka razy próbowałem z nim o tym rozmawiać, ale on zwyczajnie nie chce się do mnie odezwać więcej, niż dwoma słowami. - Nie ma w tym nic dziwnego – burknął Suarez – Nie mów nam, że nie wiesz, co się działo na Calibanie IV. - Oczywiście, że wiem – obruszył się Kilai – Trudno, żebyśmy mogli tak po prostu to przeoczyć. Ale widzę, że to musi być coś osobistego, że coś spotkało go bezpośrednio. Gdy odwołuję się do zaem, wyczuwam wyraźnie jego nienawiść, której nie jest w stanie zwalczyć. Mimo że my sami jesteśmy przecież po jego stronie, walczymy przeciwko jego wrogom. - Powinieneś wiedzieć, że to nie takie proste – westchnął Perrin – Jeśli chodzi o historię życia Jima, to jest dość typowa. Co prawda on wolałby, żebym o tym nie opowiadał, ale… - …ale on nie musi o tym wiedzieć – wtrącił Suarez ze skąpym uśmiechem. - No, właśnie. Więc w czasach, kiedy Saier jeszcze sprawował swoje krwawe rządy na Calibanie IV, pewni członkowie rodziny Jima współpracowali z lokalnym ruchem oporu. Kiedy został odkryty ich udział w jakimś zamachu, rzeźnicy Saiera zareagowali z właściwą sobie bezwzględnością. Postanowili się rozprawić nie tylko z samymi zamachowcami, ale także ze wszystkimi, którzy mieli z nimi coś wspólnego. - Kapitan Scott był wtedy młody – teraz głos zabrał Suarez – Nie angażował się w żadne awantury, siedział cicho, starał się nie szkodzić soreviańskim wojskowym. Jego rodzice zresztą sami mu podobno powtarzali, żeby nie narażał bez sensu życia. Ale nie na wiele się to zdało, kiedy do ich drzwi załomotali żołnierze. Wywlekli siłą z mieszkania całą rodzinę, a potem zabrali do katowni. Nie dowiedzieli się od nich wiele, bo wiecie… poza samym faktem, że rodzice Jima byli spokrewnieni z zamachowcami, nie mieli nic wspólnego z ruchem oporu, nie mieli o tym pojęcia. Ale to nie docierało do tych sku***eli. Nie tylko podawali im serum prawdy, ale jeszcze na dokładkę torturowali, jakby miało to cokolwiek zmienić. - Kiedy już do nich dotarło, że nic się nie dowiedzą – kontynuował Jean – Zaciągnęli ich na plac, wraz z paroma innymi „winowajcami” i rozstrzelali karabinami hipersonicznymi. Na oczach Jima. Oczywiście, wszystko to w imię tego waszego Feomara. - To bluźniercy – warknął Kilai, a jego ręka nagle zaczęła stopniowo przezwyciężać opór Perrina – Nigdy nie dostąpią zaszczytu zostania sivafarami. Niech ich wszystkich Kagar pochłonie. - Miejmy nadzieję – powiedział ponuro Jean – Ale sam widzisz, że ta historia jest typowa. Scott i jego najbliżsi nie chcieli się angażować w działania ruchu oporu, liczyli po prostu, że jeśli nie będą w tym maczali palców, Saier i jego banda psychopatów zostawią ich w spokoju. Ale się przeliczyli. Zamordowali ich, choć nie byli niczemu winni. Swoją drogą, to prawdziwa ironia. Saier chciał takimi metodami zdusić całkowicie ruch oporu, a zamiast tego spędzał rekrutów rebeliantom. Jim po śmierci rodziców też zupełnie zmienił swoje nastawienie, jeśli o to chodzi. - Ta opowieść jest bardziej typowa, nic wam się wydaje – wtrąciła Zera z powagą – Kiedy słyszę o historii waszego kapitana, mam wrażenie, jakbym słyszała historię samego Saiera. Wiecie może, co Terranie zrobili jemu w młodości? - Słuchaj, Zera – Perrin westchnął, stopniowo opanowując napór Kilaia w miarę, jak jaszczur się uspokajał – Nikt z nas nie zaprzecza, że to, co działo się na Calibanie IV, było chlebem powszednim na tych terenach soreviańskich planet, które opanowaliśmy. Ale zauważ, że Jima odróżnia od Saiera to, że teraz nie próbuje w zemście pozabijać wszystkich Sorevian, nawet tych, którzy nie mieli nic wspólnego z wydarzeniami na jego planecie. Tylko was nienawidzi, ale nie zrobiłby żadnemu krzywdy… bo dla niego i tak byłoby to bez sensu. Ani nie przywróciło życia jego bliskim. - Tak czy inaczej – Zera uśmiechnęła się sardonicznie – Chyba nie będę na nim polegać, jeśli chodzi o strzeżenie moich pleców. Oczywiście, pomijając fakt, że nikogo do czegoś takiego nie potrzebuję… Ale wasz kapitan Jaworski budzi większe zaufanie. - No, właśnie – Jean spojrzał na Kilaia – Rozmawiałeś z nim może? - Nie – odrzekł jaszczur – Jakoś nie było okazji… - Możecie sobie pogadać podczas akcji, w drodze do celu. Pamiętaj, że nie wszyscy z nas mieli z wami przykre doświadczenia… i Jaworski jest tego żywym dowodem. No i może powie ci na ten temat więcej, niż dwa słowa. - Bardzo dobrze, tak trzymać – powiedziała Zera ironicznie – Niech żyje przyjaźń międzyrasowa! - Zera, tobie jednak kompletnie brak subtelności – mruknął Inored. - Wypraszam sobie – odrzekła Zera, udając oburzenie – Jestem subtelna, kiedy sytuacja naprawdę na to zasługuje. A na mnie przecież nie tak łatwo zrobić wrażenie. Chyba, że miałabym po prostu spojrzeć w lustro. - Fascynujące – mruknął Indene, po czym zwrócił się do Jeana – Chyba i tak nie zdołamy dzisiaj tego dokończyć, więc może damy sobie spokój? - W takim razie – rzekła Zera z rozbawieniem – skoro już i tak nie będę nikogo rozpraszać… chcecie może jednak usłyszeć tamten dowcip? - Nie – odrzekł Kilai, puszczając dłoń Perrina. - Och, dajcie spokój! – zaprotestowała Zera z zawodem w głosie – To może o tym, jak kiedyś, gdy byłam jeszcze w Skrwawionej Dłoni… - Zera, lepiej ty sama daj nam spokój – przerwał Inored – Nie bawią nas twoje historie o przyrządzonych przez ciebie koktajlach z krwi. - Nie umiecie się bawić – mruknęła jaszczurzyca, wstając od stołu – To ja idę do siebie, skoro tak stawiacie sprawę. Do zobaczenia podczas odlotu. Przez chwilę wszyscy odprowadzali wzrokiem oddalającą się Soreviankę, po czym znów spojrzeli na siebie. - Koktajle z krwi? – zapytał Suarez z niepokojem. - Nie zwracaj na nią uwagi – Kilai machnął ręką – To kompletna wariatka, ale poza tym, robi swoje tak, jak powinna. - Może my też róbmy swoje i idźmy za jej przykładem – zasugerował Jean – Skoro i tak nie można się teraz po prostu napić, a mnie po historii życia Jima i Saiera nie chce się już o niczym gadać… lepiej chodźmy do łóżek, odespać te parę godzin przed akcją. - Popieram – dodał Suarez – Zresztą, po tych „koktajlach” Zery i tak bym niczego nie przełknął, nawet gdybym mógł się napić. - Zwłaszcza Krwawej Mary, jak mniemam – powiedział Perrin z uśmiechem. - Zwłaszcza – przyznał porucznik, nie okazując rozbawienia. W tym momencie Kilai uniósł łeb, spoglądając w stronę stolika, przy którym zasiadała mai derian Nosuvara. Perrin i pozostali także skierowali tam wzrok, orientując się nagle, że Sorevianka przestała grać. W klubie zrobiło się przez to nagle bardzo cicho. Słuchający jej wcześniej oficerowie podnosili się z miejsc i po kolei odchodzili. Także Kilai wstał teraz ze swojego krzesła. - No, dobrze – mruknął – A zatem do jutra. I niech was wszystkich Feomar prowadzi. - A Daerion przebaczy – dodał Jean – że czynimy to, co czynić musimy? Jaszczur uśmiechnął się serdecznie, szczerząc kły. - Dokładnie – powiedział z sympatią. To be continued...
×
×
  • Utwórz nowe...