Skocz do zawartości

Soaps

Akademia CD-Action [GAMMA]
  • Zawartość

    1996
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    10

Wpisy blogu napisane przez Soaps

  1. Soaps
    Nieco ponad trzy lata temu postanowiłem pochwalić się na łamach jeszcze całkiem żywych wtedy actionowych blogów, że udało mi się przebrnąć przez moje „pierwsze” anime.
    Nie była to oczywiście całkowita prawda, bo za młodu oglądało się to i owo (Król Szamanów, Songi… to znaczy Dragon Ball, Naruto), a telewizje chętnie kilka serii emitowały. Warto tu dodać, iż do momentu zapoznania się w całości z Elfen Lied (to było właśnie to „pierwsze” anime), patrzyłem na ten nurt rozrywki z niesmakiem i lekką pogardą. Może to, dlatego, że poza tymi z Japonii nie przepadam zbytnio za kreskówkami. Po seansie mój pogląd obrócił się kilkukrotnie, wstrząsnął, zrobił susła i ogólnie rzecz biorąc – zmienił. Jakby tego było mało, forumowa brać szybko podsunęła mi kolejne dziesiątki tytułów, które w wolnej chwili mogłem sobie potem obejrzeć. Sekcja komentarzy pękała w szwach od kolejnych osób wymieniających swoje propozycje. Wsiąkałem. Zacząłem interesować się japońską kulturą, kolejne serie lądowały na liście obejrzanych, wycieczka do Japonii stałą się jednym z priorytetowych marzeń, a na półce szybko pojawiły się pierwsze mangi. Niestety, skończyła się gimbaza, pomału zaczynało na przyjemności brakować czasu. Nie żeby liceum było jakieś okrutnie trudne do przebrnięcia, ale z powodu dwóch lewych rąk do matmy i uczęszczania do klasy o profilu właśnie matematycznym, bywało trudno. Jednak i tak udawało mi się gdzieś tam być na bieżąco, po prostu skończyło się oglądanie kilka serii w tygodniu i siedzenie po nocach.
    Dziś wiele rzeczy wygląda dla mnie inaczej. Niektóre serie, które w przypływie chwilowej euforii obdarowywałem „dziesiątkami” już tak nie czarują, a człowiek staje się bardziej wybredny. Coraz częściej dochodzi do sytuacji typu, oglądasz kilka sezonów Dragon Balla po kilkaset odcinków każdy by zaraz znaleźć serię, która pomimo 12 odcinków jakoś ci się dłuży. Zapuszczasz kolejne bliźniaczo podobne anime do tego, co widziałeś już przynajmniej 10 razy, ale czujesz się jak baran, ponieważ znowu ci się podoba, znowu wsiąkasz i znowu chcesz się żenić z główną bohaterką. Damn.

    W sumie sam nie wiem, co chcę tu przekazać. Nie spodziewałem się, że w trzy lata różne japońskie twory staną się tak przyjemnym i ważnym dla mnie hobby. Przecież pamiętam do dziś jak to było. Siedząc któregoś dnia na forum i przeglądając blogi przeczytałem recenzję Xerbera, w, której opisywał on jego wrażenia po obejrzeniu Elfen Lied. Pomimo niechęci do takich animacji fabuła wydała mi się na tyle ciekawa, iż w zaciszu własnego pokoju postanowiłem sam ją sprawdzić. I cóż, wzięło mnie. Po prawdzie to nawet lekko się sobie dziwię, bo patrząc na to dziś, to raczej mocno hardkorowy tytuł dla kogoś, kto chce zacząć. Nie wiem czy powinienem tutaj podziękować, co poniektórym za wdrożenie mnie w ten „świat czy raczej ich przekląć, że zamiast jakiś wybitnych dzieł kina oglądam zboczoną bajkę o dziewczynach skrzyżowanych ze zwierzętami i jeszcze mi się to podoba (Monster Musume polecam, może jak ktoś jeszcze tu zagląda to usmażę jakąś reckę). Szkoda tylko, iż dalej jest mnóstwo osób gardzących anime, mangami etc. Dla zasady, chociaż ich styczność z tym nurtem jest zerowa, a na swoim przykładzie wiem jak bardzo mogą się co do swoich gustów mylić.
    Pomyśleć, że taka przydługa refleksja mnie naszła, bo postanowiłem dziś zaktualizować MAL-a pierwszy raz o iluś miesięcy, bo zaczynałem gubić się już w tym, co oglądam i mam zamiar oglądać.
     
     
  2. Soaps
    Pół felieton, pół historia życia. Wiem, nie każdy lubi czytać takie bzdety, ale jako że to blog i ja sam bzdety poczytać czasem lubię to... 
    Jak pewnie wszyscy wiedzą maj jest miesiącem matur. Chociaż w teorii jest to jeden z najważniejszych (jeśli nie najważniejszy) egzamin w życiu, część osób wybiera kompletne olanie nauki, by następnie trząść portkami dopiero gdy będą przed lub po egzaminach. Ja sam nigdy nie miałem zbytniego zapału do nauki. Ludzie wokół mnie (rodzina, nauczyciele etc.) zwykli mawiać, że stać mnie na dużo więcej niż sobą reprezentuje, ale ja zawsze wolałem poświęcać nauce tyle czasu ile uważałem za potrzebne. Szczerze mówiąc, nie pamiętam sytuacji, aby kiedykolwiek wyszło mi to na złe – podstawówkę przeszedłem gładko z naprawdę dobrymi ocenami, gimnzajum również poszło mi bezproblemowo przy naprawdę minimalnych nakładach pracy, a w liceum męczyłem się jedynie z matematyką. Chociaż to głównie z uwagi na wymagającą nauczycielkę (szczerze, nawet wyszło mi to na dobre, bo nigdy nie byłem ścisłowcem).
     
    Muszę przyznać, że czas matur, mimo wszelkich starań pozostania wyluzowanym, okazał się dość stresujący, nie tylko dla mnie. Nagle niewiedza lub wiedza powierzchowna w niektórych dziedzinach (na przykład moje makabryczne rozeznanie w lekturach, które zawsze wolałem zastąpić czymś bardziej poczytnym) stawała się dość przerażającą wadą, która mogła nieźle zaważyć na mojej przyszłości. Nie powiem, całkowitym laikiem nie byłem, bo też ograniczając Internet, gry, filmy i tym podobne przyjemności, trochę tego czasu na naukę poświęciłem (w 90% na matematykę, ale zawsze). Zdaje sobie sprawę, że z podobnymi odczuciami zmagają się miliony osób na całym świecie każdego roku. Po każdym kolejnym napisanym przeze mnie egzaminie przychodził stres związany z kolejnym, a gdy większość pisemnych była już za mną, na horyzoncie majaczyły ustne.
     
    I wiecie, do czego zmierzam? Może zabrzmi to bardzo morałowo, ale nie warto było marnować nerwów. Matura okazała się egzaminem jak każdy inny i naprawdę nie uważam żeby dobre jej napisanie wymagało gigantycznej wiedzy. Pewnie, nie znam jeszcze wyników matur pisemnych, ale pobieżne sprawdzenie odpowiedzi z Internetem oraz dobre wyniki ustnych napawają optymizmem. Gdzie zatem ten morał? Nie bójcie się. Ci co macie matury dopiero przed sobą – naprawdę nie ma się kompletnie czego bać. Ten wielki zły rogaty papier okazał się wcale nie taki straszny jak go malują, a pewnie im będę starszy tym bardziej dostrzegę, że matura była naprawdę prosta. Szczególnie gdy znajomi studenci straszą sesją. Jasne, minimalnie przygotować się trzeba, bo inaczej mielibyśmy w Polsce zdawalność na poziomie 100%, ale nie warto na pewno zaniedbywać przez to życia towarzyskiego, swoich hobby czy przyjemności. Bez odbioru.
     
     
  3. Soaps
    Wiecie, nieczęsto udaje mi się zasiąść do jakiegoś filmu. Sytuacje, gdy po tygodniu mam obejrzane ze trzy, cztery nowe filmy to naprawdę ewenementy. Dlaczego? W sumie sam nie wiem. Żeby zasiąść sobie spokojnie do telewizora muszę się odpowiednio nastawić. Coś przeczytać, nabrać ochoty, odbyć rytualny spacer do sklepu, równie rytualne rozpakowanie i wreszcie włożyć płytkę do stacyjki odtwarzacza.





    Tak mniej więcej skończyła się moja wielotygodniowa ochota na obejrzenie jakiegoś horroru. Trzeba wam wiedzieć, że bardzo lubię filmy z tego gatunku. Przeważnie nawet, kiedy są denne i nudne, pozostają dla mnie na tyle ciekawe, że daje radę dotrwać do napisów końcowych. Przerobiłem już tysiące dreszczowców oraz obrazów, które próbują takowe udawać i naprawdę nie pamiętam czy jakiś mnie naprawdę wystraszył. Nieważne czy był to motyw mordercy psychopaty, duchów, opętań, wampirów, nadnaturalnych mocy ? większa część obok horroru nawet nie stała. I tak kolejny raz poszukując czegoś na ząb i lądując kolejny raz na amerykańskim tytule, znalazłem wreszcie coś dla siebie. Zachęcony pozytywnymi opiniami w Internecie oraz tymi zaczerpniętymi od znajomych zabrałem się za Sinister. W sumie jak teraz o tym myślę, dziwne, że wcześniej mi to filmidło umknęło, bo ma już ono na karku bite cztery lata. W każdym razie, starałem się podejść do seansu bez uprzedzeń, a sztuka to nader trudna, gdy ze wszystkich stron dochodzą do ciebie same superlatywy. No i co, siadłem, do napisów dotrwałem i kolejny raz się srogo zawiodłem.





    O ile sam motyw przewodni był dość ciekawy i przy odrobinie chęci można było z niego wycisnąć jeszcze więcej (zaznaczam, że sequela jeszcze nie widziałem, ale na pewno zobaczę), tak cała reszta to tragedia. Dłużyzny, tanie chwyty mające nas nastraszyć (gasimy światło, wyłączamy muzykę, robimy tak przez kilkadziesiąt sekund i nagle buuuuu!), po prostu cały animusz utartych scen, które kogoś, kto chociaż trochę orientuje się w dreszczowcach nie są w stanie nastraszyć (chociaż muszę przyznać, zakończenie na tle całego filmu było naprawdę dobre i nastraja na obejrzenie kolejnej części). I w sumie tutaj chyba zrozumiałem sedno problemu. Dzisiaj po prostu ciężko znaleźć porządny horror. Ja rozumiem, iż takie filmy po prostu na jednego wpływają inaczej i na drugiego inaczej. Jeden obgryzie paznokcie razem z palcami ze strachu, drugi w odstępach kilkuminutowych będzie ziewał. Nie zmienia to jednak faktu, że od bardzo długiego czasu, twórcy straszydeł nie próbują się w ogóle wysilać. Ja rozumiem, czasami na bardziej zaawansowane sceny czy scenariusze nie ma czasu albo pieniędzy, ale od czego w takim razie są sequele? Każdy nowy horror, który osiągnie jakąś popularność dostaje minimum jedną następną część, spin-off albo cokolwiek, co kontynuuje w jakimś stopniu jego historię. Tylko, dlaczego w większość przypadków, im dalej w las tym gorzej? Dlaczego jeżeli w pierwszej części zatrybił jakiś koncept i spodobał się odbiorcom musi im się podobać wałkowany jeszcze milion razy? Nawet, jeśli coś było na początku przynajmniej dobre, przemnożone przez reżysera do, za przeproszeniem zrzygania, przestanie takie być.





    Przykładów na to jest mnóstwo, ja podam chociażby Paranormal Activity. O ile części pierwszej nie można nazwać całkowicie oryginalną, odkurzała sprawdzony pomysł i dodała nawet kilka fajnych rzeczy od siebie (chociaż szczerze mówiąc dla mnie zawsze była makabrycznie nudna i niestraszna), o tyle walenie w nas tym samym pomysłem znowu i znowu i znowu sprawiło, że to co mogło podobać się na początku, staje się po prostu nijakie. Ja nie wymagam od twórców oryginalności. Wiadomo przecież, że wszystko już było. Dobry dreszczowiec to niekoniecznie dreszczowiec oryginalny, co najwyżej przerabiający utarty koncept na tyle dobrze, iż nie mamy poczucia deja vu. Jeśli miałbym wskazać teraz serię, która póki co zmierza w niezłym kierunku to byłaby to Obecność. Z całego serca życzę ludziom odpowiedzialnym za następne filmy, aby udało im się coś ciekawego z materiału źródłowego wykrzesać, widać, że mają ku temu umiejętności. Fajnie też zobaczyć jak sequel lub w tym przypadku bardziej spin-off, jest lepszy od pierwowzoru. Problemem pozostaje jednak to, iż taka sytuacja zdarza się dziś naprawdę rzadko i nie ważne czy mówimy o rynku amerykańskim czy jakimkolwiek innym. Chociaż może to ja narzekam? Może po prostu jestem już za stary albo nie potrafię dobrze poszukać? Tu pytanie do was: macie jakiegoś dobrego straszaka pod ręką? Chętnie obadam każdą propozycję.
  4. Soaps
    Moja przygoda z Larą zaczęła się bardzo dawno temu. Na tyle, iż nawet nie potrafię wam dokładnie powiedzieć kiedy, niech wystarczy, że dawno. Jedyną platformą do grania, jaką posiadałem był wtedy PSX (na Boga, co za świetna konsola) z niewielką ilością gier na niego. W jeszcze mniej z nich, umiałem jako tako grać. Tym co zabierało mi wtenczas najwięcej godzin z życia był Pro Skater 2 i Lilo & Stich. Z perspektywy czasu, prześmieszne.
    Świetna grafika przedstawiająca zmiany w Larze na przestrzeni lat.
    Większość fajnych tytułów, jakie miałem okazje dawniej ograć, były pożyczone od kolegów. Jednym z nich był Tomb Raider (musiałem, w ramach wymiany, na jakieś dwa miesiące pozbyć się pierwszego Metal Geara, auć). Spoglądając dzisiaj, gierka była szkaradna nawet ponad dwie dekady temu, ale kto na to zwracał wtedy uwagę. Rozgrywka mnie wciągała, a zwiedzanie grobowców nigdy wcześniej nie było tak fajnym zajęciem jak w towarzystwie panny Croft. To samo przy drugiej części, którą ogrywałem w tym samym czasie na tej samej platformie. Nie chcę tu tworzyć biografii mego życia, wiedzcie więc jedno: naprawdę przez lata uwielbiałem tę serię. Wybaczałem jej absolutnie wszystko i nawet niesławny The Angel of Darkness dał mi masę zabawy. Kiedy ludzie oraz czasopisma spinali się na przeseksualizowany wygląd Lary, powtarzalność czy inne pierdoły, ja doskonale się bawiłem mając to wszystko gdzieś. Zresztą, zawsze nieskrycie lubiłem główną bohaterkę, nawet gdy wyglądała niczym żywcem wyrwana z komiksu.



    Co w zasadzie tak mi się w niej podobało? Szczerze mówiąc, chyba sam nie wiem. Była po prostu niesamowita, coś na kształt superbohaterki udającej normalną osobę. Nadludzko sprawna w akrobatyce oraz strzelaniu, nie bojąca się niczego i gotowa każdemu sklepać tyłek. Pomimo, że już zawsze będzie to zlepek pikseli, stara nerdowska miłość nie rdzewieje. Zresztą, jej sympatyków jest i przede wszystkim była, cała masa. Nawet moi rodzice, którzy o grach wiedzą mniej więcej tyle, że takowe istnieją, wiedzieli o kim mowa. Może i za sprawą filmu z Angeliną Jolie, ale wiedzieli. A jakiż tym filmem byłem zbulwersowany! Nie dość, że wstawili mi jakąś Jolie (tak na marginesie, nigdy za nią nie przepadałem jako aktorką), to w dodatku odbiera ona zasługi mojej ukochanej, growej Larze. W rzeczywistości sytuacja tak źle nie wyglądała, ale niestety do dziś, większość moich niezainteresowanych elektroniczną rozgrywką znajomych, kojarzy archeolożkę (albo może ?archeoloszkę? hehe) głównie z kina.
    Co poradzić, sława nie trwa wiecznie i nawet Lara kiedyś musiała zawiesić berety i udać się na urlop. Nie potrafię opisać jak smutno mi było gdy od 2008 roku nie mogłem zagrać w żadnego nowego, Tomb Raidera, a na świecie triumfy święcił hit od Naughty Dog. Co gorsza, Unacharted 2 to rzeczywiście była i jest bardzo dobra gra. Na szczęście, doczekałem się w końcu zapowiedzi, tym razem restartu serii. Nie przyjąłem tego wtedy, jako złej wiadomości. Seria tego potrzebowała, wkroczenia w rynek nowoczesnych gier z większą dozą krwi i akcji. Ale nie zapowiadane rewolucje w gameplayu (z których i tak niewiele wynikło) budziły we mnie największe emocje. Był to nowy wygląd samej Croftówny. To, on prawie dosłownie, ją ożywił. Jasne, w stwierdzeniach, że twórcy łamią tabu i całkowicie odchodzą od konwencji było dużo przesady. Lara dalej jest przepiękna i nadal rozpala wyobraźnię graczy tak jak robiła to lata temu, może po prostu w trochę inny, bardziej poprawny politycznie sposób. Ważne jest to, iż reboot serii sprzedał się na tyle dobrze, aby zapewnić sobie sequel i twórcy są na najlepszej drodze żeby dobrą passę kontynuować. Jeśli chodzi o mnie, kolejne przygody pani archeolog zawsze witam z otwartymi ramionami.



    Czy ta miłosna historia ma szczęśliwe zakończenie? Najpierw jeszcze trochę dramatu. Nie mogę przeżyć, że nowa część zatytułowana Rise of the Tomb Raider wyszła w pierwszej kolejności na Xboxa One i muszę czekać do końcówki stycznia, aby w nią zagrać. Nie zdzierżę tego. Tytuł z 2013 kupiłem w sumie dwa razy: najpierw na PC, później jego rozszerzoną wersję na PS4. A tu? Klops. Idealny przykład jak nie powinno postępować się z fanami. Co z tego, że jedynka była multiplatformowa, trzeba wyłożyć pieniądze na tymczasową ekskluzywność, nie dającą w sumie nic sensownego (sprzedamy kilka konsol więcej, ale przy okazji wkurzymy mnóstwo graczy). Próby Microsoftu żeby uczynić Larę swego rodzaju wizytówką Xboxa też wydają mi się komiczne. Rozumiem, posiadaczom XONE taki stan rzeczy wisi, ale ja i miliony fanów poczułem się wystrychnięty na dudka i zmuszony do czekania.
    Nie ma jednak tego złego, mówią przecież: jak kocha to poczeka. I w tym przypadku rzeczywiście tak będzie. Poczekam, albo w sytuacji kryzysowej (na przykład nowe DLC z majtkami dla Lary) pożyczę konsolę od kolegi i spędzę kolejne godziny ze swego życia w towarzystwie pięknej panny Croft. I już teraz wiem, iż będą to naprawdę dobrze spędzone godziny.
  5. Soaps
    Pewnie niewielu z was o tym wie, ale od wielu lat jestem czynnym widzem piłki nożnej i kibicem Blaugrany. W miarę możliwości, staram się oglądać wszystkie ich ważniejsze i mniej ważne mecze. Zawsze towarzyszy temu typowy dla kibica stresik, nerwówka. Chyba każdy fan futbolu wie o czym mówię. Specyficzny ból brzucha, zimne ręce i chęć zwycięstwa do ostatnich minut.



    Jednak nawet, gdy kibicuje się najlepszym drużynom świata, nie zawsze jest łatwo. Dla sympatyków Barcelony przypomnę chociażby mecz z Celtą Vigo grany pod koniec września. Niby zwykły sparing ligowy, jeden z wielu, jednak kosztował mnie masę nerwów. Najpierw w 26 minucie do siatki trafił Nolito, potem cztery minuty później zrobił to Iago Aspas. O ile do przerwy mogłem mieć jakieś nadzieje, co do końcowego rezultatu, tak w 56 minucie Aspas kolejny już raz trafił do siatki i pogrzebał nadzieje nawet na remis. Nastrojów nie poprawił Neymar ze swoim golem honorowym bo po chwili radości (trwała około 3 minuty), Guidetti doszczętnie pogrzebał szansę Barcy na jakiekolwiek punkty w tym spotkaniu.
    Dlaczego to wszystko piszę? Mimo sromotnej klęski, jaką poniosła moja drużyna i ogólnie pojętego rozczarowania, ten mecz zniosłem wyjątkowo dobrze. Z porażką w zasadzie pogodziłem się już pod drugim trafieniu Aspasa, potem modliłem się już tylko żeby ten koszmar jak najszybciej się skończył. Jasne, przegrana zabolała, ale wstałem od telewizora i starałem się po prostu jak najszybciej wszystko zapomnieć. Kompletnie inaczej było wczoraj.



    Ostatnie mecze Blaugrany napompowały optymizmem. Najpierw na wrogim terenie udało się upokorzyć czterema bramkami odwiecznego rywala ? Real Madryt. Trzy dni później, Szczęsny musiał sześć razy wyciągać piłkę z siatki w meczu Barcelona ? Roma. W kolejnym spotkaniu, tym razem ligowym, Real Sociedad przegrał z Dumą Katalonii 4-0 (po drodze był jeszcze mecz z Villanovense, ale zważając na fakt, iż piłkarska potęga to nie jest, tylko wspominam). Jak tu nie być szczęśliwym? Oczywiście, każdy kto śledzi futbol na bieżąco wie, że nigdy nie warto cieszyć się przedwcześnie i że zimna głowa bywa nieocenionym atutem, ale taka gra zawsze pozytywnie nastraja.
    Wczoraj o 20:25 odbył się sparing pomiędzy FC Barceloną i Valencią na Estadio Mestalla i wierzcie mi lub nie, mecz zdenerwował mnie doszczętnie. Całość zaczęła się bardzo przyzwoicie, bo od wymiany ciosów. Niestety pomimo klarownych sytuacji, piłkarzom Barcy nie udało się żadnej z nich przekuć w bramkę. Im dalej w las, tym spotkanie stawało się nudniejsze i szalę zwycięstwa przechylił dopiero Luis Suárez w 59 minucie, po minimalnym spalonym, niewyłapanym jednak przez sędziego (tak na marginesie, wczorajsze sędziowanie było tragiczne). Można powiedzieć, iż kibice mogli trochę się uspokoić.



    Przyjezdni kontrolowali sytuację na boisku i nic nie wskazywało na to, co stało się na cztery minuty przed końcem regulaminowego czasu. Najpierw długa piłkę świetnie przyjął sobie Alcácer, wystawił ją nadbiegającemu Santiemu Minie, a ten bezproblemowo pokonał Claudio Bravo. Parę minut później setkę zmarnował Leo Messi i niedługo potem sędzia zakończył mecz.
    Siedziałem przed telewizorem i nie mogłem uwierzyć. Można powiedzieć, że w głowie miałem już zwycięstwo, kolejne trzy punkty. Byłem pewny. I nic, remis. Chociaż Barcelona dalej jest najwyżej w tabeli, zagrała dobre zawody ja jestem szczersze rozczarowany. Valencia to nie jest zespół, który darzę jakimiś specjalnymi uczuciami. To nie Real, Getafe czy Athletico gdzie zawsze z całego serca chciałbym oglądać goleadę. Możecie uznać ten tekst za gorzkie żale, bo wczoraj naprawdę byłem zdenerwowany i emocje trzymają mnie do dziś. Co mi i innym pozostaje? Czekać na kolejny mecz, z nadzieją pod koniec sezonu zobaczyć kolejne puchary.
  6. Soaps
    Trzy lata temu, wykonując czynność dla siebie bardzo niecodzienną, czyli oglądanie telewizji (tak, zdarza mi się) trafiłem na pewien film. Pewnie nawet szybko bym go wyłączył, bo szczerze powiedziawszy w telewizji, jak już ją sobie odpalę, najbardziej lubię oglądać albo filmy, które już wcześniej widziałem albo przynajmniej takie, o których coś nie coś słyszałem. O tym nie słyszałem nic, poza tym, że jest. Dlaczego go w takim razie zostawiłem?



    Przez wzgląd na obsadę. Szybki research na Filmwebie nakreślił mi, iż na ekranie zobaczę między innymi Jennifer Lawrence i Josha Hutchersona. Dziś lubienie tej pierwszej nie jest niczym niezwykłym, bo jest jedną z najlepiej zarabiających kobiet w Hollywood i grywa w co drugim boxoffice?owym filmidle, ja z kolei śledziłem jej karierę odkąd, będąc jeszcze dużo młodszym, zobaczyłem Do szpiku kości. W moim mniemaniu, bardzo dobry film, sprawił, iż zapałałem do Jenn sympatią, a po Poradniku pozytywnego myślenia życzyłem Oscara. Josh? Samego aktora nie lubię, ale mam do niego sentyment, bo za dzieciaka lubiłem filmy z jego udziałem (na przykład Zathura - Kosmiczna przygoda). Dziś raczej bałbym się do nich wracać. W skrócie obsada zatrzymała mnie przed użyciem pilota i przełączeniem na inny kanał. I jestem daleki od stwierdzenia, że mam czego żałować.
    Może zacznę od tego, że doskonale rozumiem ludzi nielubiących tego filmu dla zasady. Nawet osobiście, znam takich sporo. Kino dla nastolatków, podniecanie się nie wiadomo czym, typowa papka z Hollywood, drugi Zmierzch, blablabla. Słyszałem to już wiele razy. Nawet przyznam, że jest w tym trochę prawdy, bo gdyby naprawdę chcieć oddać klimat i surowość serii Suzanne Collins na ekranie, film nie załapałby się raczej nikt poniżej 15 roku życia. Czy jednak przeszkadza mu to w czymkolwiek? Nie.
    Już pierwsza część to dobre kino. Ciężko mi tu zachwalać ją pod niebiosa, ale naprawdę dobrze mi się to oglądało. Jasne, można się przyczepić przykładowo do pracy kamery czy masy innych rzeczy, jeśli dobrze zna się oryginał, lecz sam film bardzo fajnie absorbuje widza. Nawet ta wyśmiewana trzęsąca się zbyt często kamer,a daje mi taki efekt swoistego uczestniczenia w obrazie. Do tego dochodzi dobra gra aktorska najważniejszej postaci ? Katniss granej przez wspomnianą Jennifer. Nie ma w niej ani przesadnego patosu, ani przesadnego czegokolwiek, to zwykła, dobra dziewczyna, której przyszło walczyć o przetrwanie. Pierwsza część to film od początku do końca o niej i jej przystosowaniu się do nieznanych, a jednak dziwnie znajomych, warunków. Nie zapominajmy przecież, że z pieniędzmi nie było w jej rodzinie, delikatnie mówiąc, najlepiej. Jak dla mnie Lawrence całkowicie skrada ten film i to dzięki niej oraz dobremu marketingowi oczywiście, stał się on tak popularny. Reszta postaci mogłaby nie istnieć, bo co ciekawsze póki co dostają mało czasu antenowego, a inne, chociażby grany przez Hutchersona, Peeta, są bez wyrazu i jakiegoś oryginalnego charakteru. A sam Peeta jest przy tym po prostu wkurzający. Jednak jak mówiłem, lwia część obrazu to Katniss i świetnie prezentujące się na ekranie Głodowe Igrzyska. Do tego satysfakcjonująca kulminacja i widz odchodzi od telewizora uśmiechnięty.



    Szkoda, że Natalie nie dostała większej roli (nie czuję jak rymuję).
    Uśmiechnięty od ucha do ucha może za to wyjść po drugiej części zatytułowanej W Pierścieniu Ognia. Już kiedyś owy film tu zrecenzowałem, więc w razie czego odsyłam do wrażeń prosto z kina, tu ograniczę się do kilku słów. Po pierwsze: to zdecydowanie moja ulubiona część. Jest w niej najwięcej akcji ze wszystkich czterech i naprawia największe wady pierwszej części. Akcja jest dynamiczniejsza, bardziej zróżnicowana i po prostu lepsza, dostajemy dużo nowych ciekawych bohaterów, a ci starzy dostają trochę więcej okazji na zainteresowanie nas. Widać także jak na dłoni sporo większy budżet, tym razem nie szczędzi nam się efektów specjalnych, jak to miało miejsce w pierwszej części. W ogólnym rozrachunku zatem, sequel stara się zadowolić i typowego amerykańskiego zjadacza chleba (efekty, akcja) i w podobnym stopniu bardziej wymagającego widza (fabuła, postacie). Jest jeszcze jeden ważny powód, dla którego ta część wypada dla mnie najlepiej na tle pozostałych: tytułowe Głodowe Igrzyska. W obu Kosogłosach to arena była tym, czego mi najbardziej brakowało i do czego seria mnie wcześniej przyzwyczaiła. OK, rozumiem, reżyser musiał się w pewnym stopniu trzymać materiału źródłowego, ale... po prostu mi tego brakowało.



    Co jak co, plakaty z filmu wyglądają znakomicie
    Z Kosogłosami mam jeszcze jeden zasadniczy problem: niepotrzebnie rozbito je na dwie części. Pierwsza część jest przez to okropnie nudna, przegadana i ciągnie się jak flaki z olejem. Jasne, że mógłbym ją wybronić gadką o fabule, zawiłym uniwersum i jego niuansach, które też trzeba wyjaśnić, lecz po prostu ciężko to zrobić w sytuacji, gdy duża część dialogów naprawdę jest o niczym. Plus na pewno za dodanie do obsady Natalie Dormer, bo niezmiernie lubię te aktorkę. Jak to jednak z filmami na podstawie książek, podzielonymi na dwa, drugi Kosogłos (który dostanie zresztą osobny tekst) przyćmiewa poprzednika i jest dużo lepszym filmem. Lepiej rozdziela proporcje akcji i fabuły, a ta druga jest bardziej interesująca niż w części pierwszej.
    Na ten moment mój ranking Igrzysk wyglądałbym zdecydowanie tak: W pierścieniu ognia > Kosogłos część druga > Igrzyska śmierci > Kosogłos część pierwsza. Oczywiście przy pamiętaniu jednej ważnej rzeczy: naprawdę lubię tę serię. Jasne ma swoje wady, nawet sporo, ale na tle innych książkowych dzieł dla młodzieży typu Więzień Labiryntu, Niezgodnej, Zmierzchu czy Harry?ego Pottera według mnie jedynie ten ostatni mógłby być lepszy od Igrzysk (nawet pomijając porównanie, film broni się oczywiście również samodzielnie). A nie zapominajmy, że młody czarodziej miał o wiele więcej okazji na wzbudzenie naszej sympatii niż Katniss. Dlatego wiedzcie, że każdą część oglądało mi się przyjemnie i naprawdę gorąco polecam tym, co serii nie widzieli i boją się kolejnej farsy dla amerykańskich nastolatków. Igrzyska mogą (acz nie muszą) was zaskoczyć.
  7. Soaps
    Tekst wolny od spoilerów, postaram się też niczego nikomu przypadkiem nie zasugerować. Czujcie się w tym temacie bezpieczni. Prosiłbym też żeby ci co mają całość już za sobą, większe dyskusje fabularne i tym podobne ukrywali w spoilerach.
    Miała dziś co prawda inna cyfrowa kobitka, ale że dziś cały dzień prawie cisnę w MGS-a to myślę sobie, czemu nie?
    Wysoka, piękna, zgrabna, tajemnicza, skąpo odziana oraz uzbrojona w karabin snajperski. Tak kotś stojący z boku mniej więcej mógłby opisać Quiet (chyba że byłby, a raczej byłaby feministką, wtedy koniecznie trzeba coś dodać o seksualności, wyzywającym wyglądzie i upadku branży gier) ? naszą towarzyszkę z Metal Gear Solid V: The Phantom Pain. Jeszcze zanim gra pojawiła się na dobre w sklepach wywołała ona niemałe kontrowersje z powodu oczywiście wyglądu samej bohaterki. Czarne bikini w połączeniu z rozdartymi rajstopami średnio pasowały do strzelanin w środku Afganistanu. I chociaż ciężko tutaj wyciągać jakiekolwiek argumenty, bo sam Kojima powiedział, że polecił designerom aby uczynili dziewczynę bardziej seksowną (co napędziło nie tylko sprzedaż figurki, ale i zapewne w pewnym procencie samej gry) to ma to swoje uzasadnienie fabularne. Powiem więcej, jest ono sensowne i nawet z jakiś dziwnych przyczyn po prostu mi pasuje, tak samo jak pasują mi nanomaszyny. Szczerze mówiąc, osobiście jakoś nigdy nie miałem z tym problemu. Rozumiem co może powiedzieć taki oburzony czy bardziej oburzona, ty jesteś facetem, inaczej na to patrzysz. Tyle tylko, tak samo jak w większości dzisiejszych gier jako protagoniści nie przeszkadzają mi napakowani testosteronem kozacy, tak nie przeszkadza mi wijąca się ponętnie w helikopterze Quiet.



    W samej grze, snajperkę w nasze szeregi możemy zwerbować w misji 11, by za jakiś czas dostać możliwość używania jej w misjach. Oprócz niej do towarzystwa możemy wziąć sobie konia lub psa o imieniu DD (bo raczej D-Walkera ciężko uznać za towarzystwo). Na wspólne loty z dziewczyną jesteśmy jednak skazani, bo jest ona zdecydowanie najbardziej użytecznym pomagierem w grze i potrafi w pojedynkę wybić (lub uśpić, zależy jak gracie) cały obóz wroga. Nawet w późniejszych etapach gdzie nasi przeciwnicy już noszą hełmy, wciąż jest najskuteczniejszym środkiem na odwrócenie uwagi. Zresztą, koń służy głównie do transportu (ale szybko dostajemy dostęp do aut, więc niejako staje się lekko bezużyteczny, chociaż ma tę przewagę, że mamy go na każde zawołanie), D-Walker kompletnie nie pasuje do skradankowego stylu gry i jedyną sensowną alternatywą dla niemej zabójczyni jest pies. Na większość misji jednak i tak brałem Quiet.
    Szczerze powiedziawszy, ciężko jej nie polubić. Im częściej zabieramy ją ze sobą tym bardziej wzrasta jej wskaźnik, że tak się pokuszę o tłumaczenie, więzi z głównym bohaterem (to samo z innymi towarzyszami, jednak w przypadku Quiet nagrody za wymaksowanie wskaźnika są o wiele ciekawsze). Daje to jej całkiem nowe animacje gdy siedzimy naprzeciw niej w helikopterze (taki mały zachęcacz co byście byli w temacie), dodatkowe sceny (któż by nie chciał wziąć z nią prysznica?) czy nawet misje. Oprócz tego namacalnego wskaźniczka w samej grze jednak, trudno się do niej po prostu nie przywiązać, po spędzeniu z nią na misjach kilkudziesięciu godzin. Nie wiedziałem jak Kojima chce to zrobić, aby z postaci, która nic nie mówi i wygląda jak wygląda, zrobić kogoś kogo da się lubić, ale w moim przypadku można powiedzieć, że mnie kupił. Szczególnie jej historią. Naprawdę dobrze zrobioną i z czasem wyrastającą na jeden z ważniejszych punktów w całej grze. Co warto tu jeszcze wspomnieć, ten wątek ma jak dla mnie jeden z większych ładunków emocjonalnych w całej produkcji, a takich kopnięć ta gra zdecydowanie potrzebowała.



    Oczywiście, nie wszyscy pokochają Quiet. Dla niektórych jej historia może się wydać lekko na siłę, jako pretekst do wsadzenia do gry emanującej seksapilem dziewoi. I pewnie nie jedna osoba z grubsza miała tę postać zasadniczo w dupie, bo uniwersum posiada ciekawsze persony. Mnie jednak niema snajperka kupiła całkowicie i dlatego poświęcam jej ten tekst. Powiem nawet więcej, po skończeniu jej wątku, gdy sobie moje obawy co do tej bohaterki i uśmieszki pod nosem, naprawdę mogę poczuć się zawstydzonym, dokładnie tak jak mówił Hideo. Nie będę tu zawierał opinii o samym TPP bo kiedyś na pewno skrobnę o tym coś ekstra.
    Na koniec chciałbym powiedzieć tylko jedną rzecz, a raczej wyżalić się wam i równocześnie skierować prośbę do ludzi za to odpowiedzialnych. Dodrukujcie więcej figurek Quiet, bo mój portfel płacze i nie lubi się z Ebayem. Bez odbioru.
  8. Soaps
    ACHTUNG! Przygotuj się na dość osobisty tekst, który może wydać się tobie bezsensowny. Plus na dole znajdziesz cycki ;p.

    Cześć wam o ile jeszcze tu jesteście. Jeżeli ktokolwiek czyta wciąż blogi. Jeśli kojarzycie mniej więcej kim jestem. Jeśli kojarzycie tego bloga. Ale od początku.

    Mieliście tak kiedyś? Zasiadacie do komputera i postanawiacie wejść na swoje ulubione forum w celu przeczytania czegoś ciekawego, wymienienia się opiniami czy po prostu zerknięcia ?co nowego?. Mieliście? Na pewno. Jeśli nie to gratuluję, bo ja miałem wiele razy. Zbyt wiele razy.
    Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, jestem człowiekiem niesamowicie uzależnionym od informacji. Dla lepszego przybliżenia sytuacji nasunę wam przykład: będąc przykładowo na cdaction.pl widzę artykuł zatytułowany Kryptydy tematem nowego horroru od Straszne Games. Wchodzę, czytam i myślę sobie: cholera dawno nie czytałem sobie o kryptydach, zatem poszukuję stron o tej tematyce. Mija mi sporo czasu, znajduje dwugodzinny dokument na ten temat. Obejrzę sobie kawałek i biorę się za robotę. Guzik. Zastaje mnie zmrok, a kolejne godziny mijają nieubłaganie. Jasny gwint znowu nic nie zrobiłem.






    Z FA było kiedyś dla mnie dokładnie identycznie. Przyszedłem, siadłem, zacząłem postować, po drodze rozwijała się jakaś ciekawa dyskusja, w międzyczasie postanowiłem coś jeszcze wrzucić na bloga i tak mijał mi dzień. Problem w tym, że kiedyś miałem więcej wolnego czasu. Czasy gimnazjum to czasy w których mogłem znaleźć czas na wszystko bo miałem go bez liku. Przejść długalaśną grę przy kilku posiedzeniach? No problem. Obejrzeć mnóstwo animców w tygodniu? Ja nie dam rady? Posiedzieć na forum? Jasna sprawa. Niestety z czasem to się zmieniło.
    Zaczęło się od tego, iż na bardzo długi czas w krótkich odstępach czasu straciłem całkowity dostęp do Internetu. Jedyne co mi jako tako ułatwiało pogodzenie się z takim stanem rzeczy to słabiuśny pakiet internetowy na komórkę. Tyle że wejście w taki sposób na fejsa i sprawdzenie co mnie czeka w szkole stawało się problematyczne a otworzenie jakiś bardziej skomplikowanych stron ? niemożliwe. No nic, nie ma rady żyje się dalej.

    Wiecie jednak co? To zdarzenie w pewien sposób mnie odmieniło. Przestałem po czasie w ogóle przejmować się tym, iż nie mam Internetu. Zacząłem znów mieć więcej wolnego czasu dla siebie. Pokończyłem książki, które zacząłem dawno temu i nie miałem kiedy do nich wrócić. Poprzechodziłem gry na które nie miałem czasu. Obejrzałem filmy, chodziłem do kina, wróciłem do treningów. Zrobiłęm sobie maratony z ulubionymi seriami gier (ME, Metal Gear Solid, Wiedźminy...) Generalnie same plusy. Nie zrozumcie mnie źle: nie chcę przekazać, że Internet to zła siła, która zabrała mi wolny czas, bo taki stan rzeczy to od początku była moja wina. To tak jak obwinić sprzedawcę w monopolowym o swój własny alkoholizm. No raczej nie tędy droga.
    Po jakimś czasie Internet wrócił, ale jakoś mnie to nie rajcowało tak jak powinno. Odzwyczaiłem się, nie potrzebowałem już tyle na nim siedzieć bo miałem inne zajęcia. Zacząłem myśleć o poważnych sprawach. Szkoła, prawko, studia (w sensie jakie wybrać). Otoczenie napierało na mnie, że muszę spoważnieć. Muszę już wiedzieć co mam w życiu robić. Odstawić głupie gry, przestać wydawać hajs na głupie figurki, zaniechać oglądanie głupich bajek i tak dalej. W końcu zdecydowałem, chcę złożyć papiery na aktorstwo. Zacząłem sporo ku temu robić, zapisałem się na zajęcia z dykcji i barwy głosu, zwiększyłem częstotliwość treningów, więcej angażowałem się we wszelakie występy przed publicznością niż robiłem to zwykle. Po prostu bardzo chcę się dostać, a to nie jest łatwa sprawa.





    Myślami często wracałem jednak tu. Brakowało mi tego, że mogę się z kimś podzielić wrażeniami z danej gry czy książki, bo moi znajomi to niestety często osoby odległe kulturowo ode mnie, że tak to nazwę. No nic, uroki mieszkania w małym miasteczku, nie pierwszyzna. Wiecie jak to jest, przeczytaliście świetną książkę. Myślicie o niej, wasz umysł cały czas wraca do tamtejszego świata i niby opowiadacie o tym swojemu kumplowi, on wam odpowiada, ale na dłuższą metę... ma to w dupie.

    Przejdę do sedna bo nie chcę tu uskuteczniać historii życia. Wiem co pomyśli wiele osób. Po co ja to w sumie piszę skoro #nikogo? Wiecie to jest blog, a żeby wrócić do regularnego blogowania trzeba pewnego przełamania. Niech ten wpis będzie czymś takim. Takim powrotem na poważnie. Bo damnit, głupio to zabrzmi, ale brakowało mi was. Serio. Można orzec, iż pomału znowu się wdrażam bo coś zrozumiałem: ja po prostu nie potrafiłem dobrze rozłożyć sobie czasu. Mam nadzieję, iż teraz będę to potrafił.

    Aha i oczywiście najważniejsze, aby tradycji stało się zadość:



  9. Soaps
    Nie wiem naprawdę, co mam myśleć o tym anime. Jest dziwne, być może trochę trudne w odbiorze, odcinki cały czas jadą na jednym schemacie, a pomimo tego bardzo przyjemnie śledzi się losy bohaterów. Jest tutaj miejsce na akcję, spokojniejsze momenty i duże dawki (we mnie zdecydowanie trafiającego) humoru. Ale od początku.
    Niuanse fabularne
    Głównym bohaterem Bakemonogatari jest licealista imieniem Koyomi Araragi. To raczej typowy młodzieniec i z pozoru niczym nie wyróżnia się na tle rówieśników. Uczy się słabo (co ma przełożenie na jego równie słabe oceny), kontakty rodzinne nie są jego mocną stroną, żyje całkowicie normalnie, nie posiada zbyt wielu przyjaciół (chociaż nie jest to doprecyzowane, przez całą opowieść przewija się tylko jedna jego przyjaciółka - Tsubasa Hanekawa, nie wliczając oczywiście osób, które bohater pozna później), ale za to ma duże tendencje do wtykania nosa w nie swoje sprawy. W taki też sposób poznaję osobę, będącą głównym motorem napędowym opowieści (przynajmniej na początku) ? Hitagi Senjogaharę. Jak mówiłem Araragi jest zwyczajny tylko z pozoru. Szybko bowiem okazuje się, iż posiada on moce regeneracyjne będące spuścizną bo byciu wampirem. Za to jego, wyżej wspomniana, towarzyszka ma dość nietypowy problem. Ktoś odebrał jej wagę, przez co stała się lekka jak piórko. Ku jej początkowej niechęci, jedyną osobą, która może jej pomóc jest Meme Oshino ? znajomy Koyomiego i ekspert od dziwactw.
    Tak mniej więcej prezentuje się historia opowiadana w tym anime. Czy jest dobra? Cóż, zważając na fakt, że co kilka odcinków jesteśmy karmieni schematem ustalonym na początku (Araragi znajduje kogoś z dziwacznym problemem, zaprowadza go do Oshino, potem młodzian pomaga ofierze dziwactwa się go pozbyć i tak w kółko), a historia mimo to jest spójna i wciąż interesuje, to na pewno mocny argument, aby odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Nie wiem jak to się dzieje, ale autentycznie każde dziwactwo (tak są tu nazywane nietypowe przypadłości, najczęściej związane z demonami czy pomniejszymi bożkami) potrafi zaintrygować na tyle, że widz chce dowiedzieć się o nim więcej. Nie jestem oczywiście jeszcze na tyle obeznany, aby móc powiedzieć czy fabuła jest oryginalna, ale jako tło dla wydarzeń jakie mamy przyjemność oglądać ? prezentuje się nad wyraz dobrze. Mimo że, przypominam, przez prawie cały czas jedzie na jednym i tym samym schemacie. Ale nawet pomimo tego, największy wkład w to, iż opowiadana historia jest dobra, mają moim zdaniem postacie. Świetne postacie.



    Festiwal osobowości
    Na pierwszy ogień niech pójdzie duet Hitagi i Koyomi. On ? trochę ciamajdowaty i łatwo bulwersujący się ex-wampir i ona ? złośliwa, inteligentna i przebiegła. Wybuchowe połączenie, jak najbardziej udane. Sposoby w jakie się ze sobą sprzeczają są naprawdę zabawne, a jakby tego było mało, naprawdę czuć, że tam jest chemia! Serio, połączenie wody i ognia w jedno było znakomitym pomysłem i z pełną odpowiedzialnością tych słów, stwierdzam, iż relacja tych dwoje to najmocniejszy punkt fabuły i jednocześnie jedna z tych rzeczy, jakie ogląda się w tym anime z największą przyjemnością. Przyznaję, na samym początku prawie w ogóle nie czuć, że z ich znajomości będzie romans, lecz nie trzeba ekspertów, aby odkryć, iż coś wisi w powietrzu. A im dalej w las tym to uczucie się pogłębia.
    Oprócz tych dwojga mamy też oczywiście inne postacie, których również nie sposób nie polubić. Wiem, iż strasznie wychwalam ten element, ale każda z nich ma swoje własne, unikatowe cechy, wyróżniające się na tle reszty i nie sposób tego nie zauważyć. Nawet ci mniej sympatyczni bohaterowie (co może być jedną z wad ? jest ich tu jak na lekarstwo) mają w sobie ten rodzaj uroku, który sprawia, że na pewno znajdą swoich wielbicieli. Nie tylko każda z nich ma swoje przysłowiowe pięć minut, ale także, autorzy korzystają z bohaterów na każdym kroku, nawet wtedy, gdy zejdą już z głównej sceny ustępując miejsca następnym. Intrygują, śmieszą i przede wszystkim ubarwiają opowieść dodając jej kolorów. Szczerze powiedziawszy, twórcy nie silili się nawet zbytnio, aby przedstawiać nam ich życiorys, w większości przypadków ograniczając się tylko do niezbędnych informacji (chociaż zdarza się kilka wyjątków od tej reguły więc również nie mogę postrzegać tego jako wadę). Są fajne i już.



    Technikalia
    Kreska jest dość specyficzna. Postacie są wykonane bardzo ładnie i, chociaż nie obfitują w szczegóły, wyglądają dobrze. Tła również są często mało szczegółowe, co mógłbym uznać za wadę, gdyby nie fakt, że całość jednak prezentuje się miło dla oka i mam wrażenie, iż twórcom chodziło dokładnie o taki efekt. W ruchu wszystko prezentuje się jeszcze lepiej. Bohaterowie podczas licznych dialogów poruszają się naturalnie (oczywiście, jeśli pozwala na to sytuacja) i jedynymi rzeczami na jakie bym tutaj psioczył są, po pierwsze: plansze z tekstem. Gdy pojawiają się na odpowiednią ilość czasu i nie zawierają zbyt dużo tekstu (gdybym miał bronić tego rozwiązania na pewno nadmieniłbym, iż zwykle plansze te zawierają jeden lub maksymalnie kilka wyrazów) ? OK. Ale w sytuacji gdy mam ułamek sekundy na przeczytanie ściany tekstu, robi się lekko nieprzyjemnie. Niby można to na wszelakie sposoby obejść (przeczytać później, przewinąć, zrobić pauzę), ale jest to lekko irytujące i wybijające z rytmu.
    Druga sprawa: nie lubię, gdy postacie robią nagminnie dziwne, nienaturalne miny. Owszem, jestem gotów to znieść i jeśli nie występuje w kuriozalnych ilościach ? nie mam nic przeciwko. Tutaj natomiast, co parę chwil postaciom znikają nosy, oczy się powiększają, zaczynają dziwnie wymachiwać rękami i tak dalej. Chyba ktoś tu przedobrzył.



    Warstwa dźwiękowa to kolejny mocny element Bakemonogatari. Muzyka jest rytmiczna i pasuje do oglądanych przez nas wydarzeń. Minusem tutaj może być to, że po jakimś czasie utwory zaczynają często się powtarzać. Ale jako że dotychczas nigdzie indziej mi to nie przeszkadzało, tak i tutaj, przez wzgląd, iż muzyka jest przyjemna i fajnie dopełnia akcję ? nie narzekam. Głosy są dobrane znakomicie i każdy z aktorów spełnia równie znakomicie swoje zadanie. Wszelakie emocjonalne uniesienia naszych bohaterów, mimo wszystko, brzmią dobrze i ani razu nie miałem wrażenia sztuczności, jakiej nie łatwo uniknąć przy takich produkcjach.
    Słowem zakończenia
    Chyba nikt nie zdziwi się jak powiem (przecież jasno wynika to z tekstu): podobało mi się. Może i całość jest specyficzna i umysł przeciętnego Europejczyka może nie wytrzymać natłoku dziwactw, ale mnie to odpowiadało. Losy Araragiego śledzi się z przyjemnością (o ile Hitagi jest czasem przez scenarzystów odsuwana od głównych wydarzeń, o tyle Koyomi towarzyszy nam przez niemal cały czas) i zainteresowaniem. Dużo tutaj humoru, akcji i jeśli tylko ktoś zaakceptuje specyfikę tego anime, powinien być zadowolony.
  10. Soaps
    Mirai Nikki było jednym z tych anime które pomimo tego, że kilka osób mi tą przygodę odradzało, miałem największą ochotę obejrzeć. Czy był to właściwy wybór? Na moje nietypowe (a może typowe?) gusta ? strzał w dziesiątkę. Innymi słowy: zostałem kupiony. Znowu.
    One more story
    Historia jaką ma do opowiedzenia Mirai Nikki kręci się wokół młodego chłopca imieniem Yukiteru Amano. Jest on typem zamkniętym w sobie, do tego dosyć niechętnie zawiera nowe znajomości. Od totalnej depresji ratuje go pisany w telefonie pamiętnik jak również świat wyobraźni ? w który to, w chwilach smutku jak i ciemiężącej samotności, z lubością ucieka. We wspomnianym świecie bohaterowi towarzyszą dwaj wymyśleni przyjaciele: bóg czasu i przestrzeni zwany Deus Ex Machina jak i jego służąca Muru Muru. Nie trzeba długo czekać aby bóstwo okazało się całkiem realnym bytem, a telefonowy pamiętnik Amano zaczął przepowiadać przyszłość. Jak się później okazuje, nie tylko Yuki posiadł taką moc, do tego, aby przeżyć musi on brać udział w grze wymyślonej przez Deusa ? wspomniane pamiętniki otrzymało łącznie dwanaście osób, ta która ostatnia pozostanie żywa, będzie nowym bogiem. W zwyciężeniu gry pomaga naszemu bohaterowi Yuno Gasai ? dziewczyna obłędnie w nim zakochana i będąca motorem napędowym całej opowieści. Przynajmniej na moje oko. I tak mniej więcej prezentuje się opowiadana tu historia. Mamy dwunastu rządnych władzy użytkowników Pamiętnika Przyszłości i walkę o ostateczne przejęcie po Deusie statusu boga. Czy jest ona dobra? By odpowiedzieć sobie na to pytanie wystarczy przyjrzeć się jej z bliska.
    Fabuła ma bardzo dopracowaną budowę. Pozwala nam zapoznać się z każdą postacią i wyrobić sobie o niej własne zdanie. Możemy je polubić, znienawidzić, ale raczej mało osób pozostaje nam obojętnymi. Gdy już to zapoznanie nastąpi ? dopiero wtedy zostają wprowadzeni nowi bohaterowie. Nie powiem, chciałbym aby podobny zabieg był stosowany przy okazji każdego anime. Tak więc dochodzimy do pierwszego dużego plusa czyli odpowiedniego przedstawienia uczestników opowieści. Druga rzecz: opowieść przez cały czas ciekawi raz po raz wprowadzając nowe wątki i uzupełniając te stare. I o ile duże nagromadzenie wspomnianych wątków i tajemnic w wielu przypadkach bardzo łatwo może historię pogmatwać, tutaj coś takiego absolutnie nie ma miejsca i sprawia, że do samego końca niczego nie możemy być pewni wprowadzając tym samym efekt nieprzewidywalności. Nie będę też owijał w bawełnę, iż fabuła jest jakoś przesadnie głęboka i skomplikowana. Z przyjemnością się ją chłonie i z równie wielką przyjemnością śledzi wydarzenia dziejące się na naszych oczach. Może można było kilka spraw rozwiązać lepiej (finał sprawiał wrażenie jakby twórcy nie mogli do końca zdecydować w którą chcą pójść stronę), ale efekt końcowy jest satysfakcjonujący i, jak już mówiłem, bardzo dopracowany. Więc powtórzę się: czy historia jest dobra? Na moje oko tak i zamierzam się tego zdania kurczowo trzymać.



    I'm the only friend you need right?
    Niemniej ważne niż opowiadana historia są dla mnie postacie o których to już kilka zdań napisałem, tutaj natomiast przybliżę je trochę bardziej. Zacznę zatem od głównego bohatera ? Amano. Znienawidziłem go. Szczerze i z pasją. Po pierwsze jest bezużyteczny i całą brudną robotę zwala na barki Yuno. Ilość razy w których pokazał to, iż nie jest tylko tchórzliwym mazgajem policzyłby na palcach jednej ręki pijany drwal. Oczywiście zdaje sobie sprawę o co chodziło tutaj autorom. Kontrast pomiędzy ciapowatym Yukim, który z czasem staje się coraz bardziej odważny i przydatny (ale dopiero pod koniec mogłem się z nim jako tako pogodzić), i szaloną Gasai jaka z zabijaniem nie ma najmniejszego problemu. Ale to nie zmieni faktu, że główny bohater oprócz bycia iście wkurzającym przez niemal całą opowieść, tragicznie traktuje swoją wybawicielkę. Potrafi dostrzec nawet najmniejszą jej skazę czy błąd, a nie potrafi zrozumieć ile ta dla niego robi i, przede wszystkim, jest gotowa zrobić. Ano właśnie, skoro już przy niej jesteśmy, co mam do powiedzenia o samej Yuno? Gdybym miał to ująć w jednym zdaniu napisałbym coś w stylu: gdyby nie ona, to anime prawdopodobnie byłoby do niczego.



    Jest świetna! Serio, strasznie ją polubiłem, a do tego agresywnym susem wskoczyła do listy moich ulubionych postaci. Po pierwsze: cała jej historia i motywacje są niesamowicie zajmujące, do tego stopniowo je poznając nie raz było mi jej żal i nie raz się wzruszyłem (nie jest to u mnie rzecz ani normalna ani tym bardziej częsta, ale do tego jeszcze dojdę). Stąd też pewnie moja szczera niechęć do samego Yukiteru, który przez większość opowieści traktuje ją z góry. Ale wracając, oprócz całej tragedii jaką musiała przeżyć ta postać wywołującej u widza smutek, jest ona po prostu młodą zakochaną dziewczyną i nieraz udowadnia, że pomimo swoich szaleńczych zachowań, jej uczucia są szczere, a do tego jest po prostu przesłodka. O jeny, aż mnie zęby bolą jak to piszę, ale tak jest.
    Co więc z resztą postaci? Jak już wcześniej mówiłem, są świetne. Chyba naprawdę żadna nie była mi obojętna (no dobra znajdzie się kilka wyjątków), do tego twórcy chętnie raczą nas retrospekcjami ujawniającymi przed nami przeszłość bohaterów przez co nasze ich postrzeganie z każdą minutą zmienia się diametralnie. Niestety całe to słodzenie tyczy się głównie osób dzierżących Pamiętniki Przyszłości ? reszta jest raczej potraktowana po łebkach. Co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe przez wzgląd na fakt, iż żadna z postaci nie spada poniżej pewnego, narzuconego na początku, poziomu. Więc ujmując to wszystko w literalnym skrócie: osobie odpowiedzialnej za charaktery osób biorących udział w opowieści jak i ich burzliwe życiorysy, należą się gromkie brawa bo odwaliła kawał świetnej roboty.



    I see it
    Oprawa całości ? nic do zarzucenia. Kreska jest ładna i szczegółowa (chociaż, jeśli już miałbym doszukiwać się jakiś wad na siłę, nie wyróżnia się raczej niczym oryginalnym), a sceny akcji odpowiednio dopakowane i dynamiczne. Mimo to i tak rzeczą która w tym aspekcie prezentuje się najlepiej są, znów, postacie. Każda z nich ma w sobie jakąś dozę indywidualności, coś co odróżnia jej styl od wyglądu innych i czyni ją jeszcze lepszą. Cóż tu więcej pisać, aspekt wizualny to po prostu dobra robota i nie ma się nad czym zbytnio rozwodzić.
    To samo z dźwiękiem. Mamy świetny opening, odpowiednio energiczne kawałki w momentach zawieruchy i smutniejsze brzmienia podczas emocjonalnych scen. Wszystko to buduje odpowiednio duszny klimat i dopełnia wysokojakościową oprawę całości.



    Recommendation
    Wiem, wiem, nawychwalałem się, a pewnie nie każdy podzieli mój entuzjazm. Spróbujcie mnie zrozumieć: nie spodziewałem się, że Mirai Nikki aż tak mi się spodoba. Oczywiście ma swoje wady, historia pomimo swojego wysokiego poziomu jest lekko pokręcona, znajdzie się nawet miejsce na mindfuck, co nie zmienia faktu, że anime bardzo, bardzo mi się podobało, oglądałem je z wielką przyjemnością, byłem ciekawy tego co się stanie, pokochałem Yuno i? rozkleiłem się pod koniec. Niech samo to będzie dla was wystarczającą rekomendacją.
  11. Soaps
    Można się ze mnie śmiać, że zachwycam się seriami o których inni zapominają w tydzień. Można się ze mnie śmiać, iż piszę im rekomendacje i sam wystawiam się na ostrzał. Można się ze mnie śmiać z powodu gustowania w postaciach mało kogo obchodzących. Ale jak ktoś się lub śmiać to dlaczego mam mu zabraniać?
    Wiecie, powiem wam coś. Pewnie gdybym pisał tę reckę za dwa tygodnie, po obejrzeniu jeszcze jednej/dwóch serii, byłaby inna. Na pewno nie mniej pozytywna, ale bardziej oszpecona z emocji. Dlaczego zatem nie wolę odczekać, poukładać myśli i dopiero potem zasiąść do tekstu? To proste, chcę abyśmy, i ja i wy, mieli jasny obraz tego jak czuję się ledwo po obejrzeniu. A jestem pełen pozytywnych emocji, niekoniecznie podpartych super mocnymi argumentami. Że bredzę? Tak, wiem, zatem od początku.



    Głównym bohaterem naszej opowieści jest Sorata Kanda. Nie wyróżnia się on na tle rówieśników niczym szczególnym poza zamiłowaniem do zwierząt (co mnie trochę zadziwiło, odgrywa to znikomą rolę w fabule, pomijając początek). A że akademik w którym mieszka niezbyt przychylnie patrzy na chłopaka codziennie przyprowadzającego nowego kota, daje mu jasno do zrozumienia: albo wywali zwierzaki na zbity łeb, albo będzie musiał przenieść się do specjalnego akademika dla problematycznych dzieci.
    Jak myślicie co wybiera nasz protagonista? Wybiera oczywiście drugą opcję, czyli Sakurasou. I to właśnie wokół tego miejsca będą kręcić się wydarzenia w serii. Jakby oprócz szukania właścicieli swoim kotom Sorata miał mało problemów, nauczycielka nadzorująca dormitorium pewnego dnia karze mu przyprowadzić nowego lokatora do Sakurasou. Jest to dziewczyna, Shiina Mashiro. Czy czymś się ona wyróżnia? Powiedzmy, nie wie jak się ubrać, a to czubek góry lodowej. Mam nadzieję, iż chociaż trochę was zaciekawiłem.



    Cóż, fabuła. Zacznę od tego, że jest dobrze wyważona i poprowadzona. O co mi chodzi? Nie ma zbyt wielkiej przepaści pomiędzy scenami komediowymi, a tymi dramatycznymi. A i jednych i drugich jest dość sporo, ja zacznę od tych pierwszych. Autentycznie mnie one śmieszyły, chociaż dowcip opiera się przez większość czasu na tym samym triku: nieświadomej kompletnie niczego co się wokół niej dzieje, Shiinie. Wierzcie mi lub nie, zdarzały się momenty w których śmiałem się na głos. No i takie w których ryczałem jak bóbr. Dobra przesadzam, ale łezka parę razy się w oku zakręciła. Co warto podkreślić, mimo wszystko seria porusza dość realne tematy i wychodzi jej to nad wyraz dobrze. Wydarzenia nie raz nam ukazane potrafią zaskoczyć swoją autentycznością i uczuciem, że o coś takiego łatwo i w prawdziwym życiu.
    Mamy tutaj dążenie do sukcesu, gorycz porażki, dezaprobatę otoczenia, zazdrość, ranienie innych wcale tego nie chcąc... można się pozytywnie zaskoczyć. Jako Okruchy życia seria jak najbardziej daje radę tyle, że niekoniecznie jako romans. Nie zrozumcie mnie źle. Próbując na siłę spiknąć bohaterów można było wyrządzić całości dużo większą krzywdę niż utrzymując wątek w pewnych granicach. Jednak nie zamierzam ukrywać faktu, że takie podejście, najzwyczajniej wkurza, bo od romansu oczekuję jednak czasami... romansu, jakkolwiek głupio to brzmi. Żeby było gorzej, twórcy bardzo wyraźnie zostawili sobie furtki na kontynuacje na którą szanse są albo bardzo marne albo znikome. Szkoda.



    Jeśli chodzi o postacie chciałbym zacząć od protagonisty. Nie lubiłem go. Z prostego powodu: czasami zachowywał się jak zwyczajny kretyn. OK, przez większość czasu myślałem nawet, iż go polubię, ale tak się nie stało, jak już mnie wkurzał to robił to porządnie i umiejętnie. Mimo, że jego dramy miały sensowne uzasadnienie to już jego niektóre zachowania, niekoniecznie. To tyle w temacie, narzekam, ale i tak pewnie większość widzów mimo wszystko go polubi. Z postaci bliższych planów trzeba koniecznie wymienić także bardzo ciekawych mieszkańców Sakurasou: energiczną (zdecydowanie za bardzo) Misaki zakochaną bez pamięci w cichym, stonowanym i inteligentnym Mitace. Oprócz tej dwójki (ich relacje kilka razy zaznaczają swoją obecność) jest jeszcze typowy odludek Ryuunosuke kontaktujący się ze światem za pomocą komputera, doklejona nieco później Nanami i wspomniana już Shiina Mashiro.
    Na niej na chwilę przystanę bo jak dla mnie to ona jest główną bohaterką serii. W końcu większość wydarzeń kręci się wokół niej. Tak zatem, jak pisałem, dziewczyna jest kompletnie niesamodzielna i w sumie prawie jedyne co umie robić to malować i rysować. Przepięknie malować i rysować. Może dlatego przypadła mi do gustu? W każdym razie, oś fabularna jest na niej skoncentrowana praktycznie cały czas i to Mashiro jest sprawcą większości scen komediowych (oczywiście, twórcy parę razy przesadzają z ?upośledzeniem? Shiiny, ale jakoś mnie to nie gryzło). Nie mam pojęcia czy to oryginalna postać, ale powiedziałbym, iż na pewno nietypowa. Nie przesadzę jeśli napiszę, że jeśli komuś wyjątkowo się ta bohaterka nie spodoba, prawdopodobnie cała seria będzie dla niego do kitu. I to działa w obie strony. Szczerze powiedziawszy warstwa postaciowa jest dobra, ale nie jak dla mnie tylko dzięki blondwłosej malarce. Może i mam plebejski gust, whatever.



    Warstwa techniczna jest w porządku mimo nie wyróżniania się niczym szczególnym. Kreska to ogólnie przyjęty standard i w sumie jedyna wyróżniająca ją rzecz to oświetlenie, czasami dość kolorowe, utrzymane w fioletach oraz różach ? widać przywiązanie wagi do światła przez twórców. Muzyka jest przyjemna i dobrze współgra z całością chociaż żaden opening ani ending szczególnie nie przypadł mi do gustu. Jest solidnie i w sumie wiele więcej pisać nie trzeba.
    Pewnie zostanę pojechany w komentarzach, ale naprawdę bardzo podobała mi się ta seria. Powtarzam, nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale naprawdę bardzo przyjemnie mi się ją oglądało i najzwyczajniej w świecie polubiłem postacie, samo uniwersum. Nie ukrywam, bardzo chciałbym zobaczyć kontynuację tyle, że nie mam złudzeń: gdyby miała powstać to pewnie już ktoś by chociaż o niej słówko pisnął. Dobra fabuła, ciekawe postacie, feelsy ? jak kogoś jeszcze nie nudzą szkolne komedie/romanse albo jak je po prostu lubi, powinien zobaczyć. Szczególnie gdy jak ja polubi Mashiro ? nie każda dostaje ode mnie fava na MAL-u .



  12. Soaps
    Knock knock? jest tu kto? Jeżeli tak to przysiądź bo mam dla ciebie ważny komunikat. Tak właśnie do ciebie mówię. Nie, nie udawaj, że masz ciekawsze rzeczy do roboty i ambitniejsze wpisy do przeczytania. To ważne. Sprawa państwowa.
    Do rzeczy: jak pewnie większość z was zdaje sobie sprawę w miarę regularne pisanie i rzetelne prowadzenie bloga nie jest łatwym zadaniem. Nie każdy ma na to czas, a czasem i ochotę. Mimo wszystko jednak, ja i wiele osób mi podobnych uważa, że jeśli już ktoś się tego podejmuje to warto go jakoś wypromować.
    Tak, jak mniemam, powstała inicjatywa Piątkowych Przeglądów Blogów zapoczątkowana przez Berlina przetransformowanych później przeze mnie w weekendowe. Ale wiecie, bywa różnie i po prostu w którymś momencie zaczęło mi brakować czasu. Pałeczka przeszła zatem do innego chętnego, bielika, jakiego większość z was doskonale zna.
    Odwalił on kawał dobrej roboty przy przeglądach i należą mu się gromkie brawa, zwłaszcza, iż równocześnie prowadził i swojego własnego bloga. Do czego zmierzam?
    Jeżeli jesteś tutaj, czytasz moje słowa i orientujesz się co w tutejszych blogach piszczy, właśnie ty możesz zostać osobą, która będzie robić przeglądy blogów.
    Czujesz się zainteresowany, albo po prostu wiesz, że to musisz być ty? Zapraszam do mnie na PW . Trzymajcie się!
  13. Soaps
    Pierwszy Gundam jakiego zobaczyłem. 50 odcinków. Udało się, przebrnąłem. I wiecie co wam szczerze powiem? Chociaż nie zawsze wszystko było różowe jak włosy Lacus, mam ochotę na więcej!
    Może już na wstępie powiem: gdyby mnie Sefnir nie namawiał pewnie albo bym w ogóle nie tknął Gundamów albo zrobiłbym to dopiero za spory szmat czasu. Dlaczego? Nie jestem wielkim fanem mechów. Lubię je jako skłądową, produkcje z gatunku też dobrze mi się ogląda, ale to mniej więcej tyle. Muszę przyznać, iż po tej serii mój apetyt na tłukące się gigantyczne roboty dość mocno... wzrósł. No dobra, to z czym to się w ogóle je?



    Całość zaczyna się w roku CE 71, 11 miechów od rozpoczęcia batalii między ZAFT (Zodiac Alliance for Freedom Treaty) i Sojuszem Ziemskim. Co to w ogóle za organizacje i o co w tym wszystkim chodzi? Jak się dowiadujemy, ludzie z pomocą genetyki i utalentowanych naukowców postanowili zabawić się w stwórców. Tak powstali Koordynatorzy, jednostki przewyższające zwykłych homo sapiens we wszystkim w czym się da. A że nie każdemu takie eksperymenty przypadły do gustu, szybko rozpoczęły się zamieszki, atak na kolonię gdzie osiedlali się wspomniani nadludzie i w efekcie wybuch wojny. Aby powołany właśnie przez Koordynatorów ZAFT miał jakiekolwiek szanse w walce z Sojuszem dostaje on zadanie przejęcia sterowalnych kostiumów bojowych mobile suit. No, w skrócie mechów.
    To co może podobać się w fabule (i mnie się osobiście podobało) to niepewność, która ze stron ma rację: niby, powinniśmy machinalnie stawiać się po stronie Ziemian (czy raczej Sojuszu Ziemskiego), lecz z drugiej strony oni też okazują się mieć nie jedno za paznokciami. W każdym razie, jestem pod wrażeniem. Mnogość wątków, postaci i ogólnie pojętej fabuły (mamy tu chyba wszystko co dość logicznie dało się dołożyć: politykę, walkę dobra ze złem, rozmyślania nad sensem wojny, przyjaźń... mógłbym tak wymieniać baaardzo długo) jest tutaj wręcz przytłaczająca i wymaga pełnego skupienia od widza, a z drugiej strony zachowuje spójność i dobrze wywarza sceny akcji z tymi spokojniejszymi. Oczywiście, przy serii posiadającej tyle odcinków znalazło się miejsce dla niemałej liczby filerów, ale jakoś specjalnie mnie nie uwierały. Po prostu wciąż oglądałem z zaciekawieniem. Dlatego śmiem sądzić, że historia jest wyśmienita. Bardzo umiejętnie skonstruowana i poprzez swoje skomplikowanie, zmuszająca widza do myślenia. Ten element zdecydowanie na kolosalny, największy plus.



    Jak już pisałem oprócz meandrów fabuły mamy bardzo pokaźną liczbę bohaterów. I chociaż tutaj jakoś bardzo się nie zachwyciłem, jedno muszę twórcom przyznać. Jeśli ktoś już się pojawia, to nie pojawia się dla samego faktu wystąpienia. O co mi konkretnie chodzi? Nawet postacie epizodyczne odgrywają tutaj ważne role, a fabuła dba o odpowiedni rozwój gwiazd pierwszego planu. Tak więc zacznijmy od głównego bohatera, Kiry Yamato. Średnio go polubiłem. Nie wiem konkretnie czym to jest spowodowane, ale był jakiś taki, irytujący. O ile na początku przedstawiał jakieś sensowne cele czy motywacje (jak na przykład ochrona przyjaciół) o tyle im dalej z nim w las, tym bardziej mi on uwierał. Kolejną jak dla mnie dość średnią i nawet trochę schematyczną (przyjaciel z dzieciństwa, który staje się twoim wrogiem, mający przez cały czas wahania po której stoi stronie, gdzieś to już widziałem, kilkakrotnie) jest Athrun. Oprócz tej dwójki z głównych bohaterów warto jeszcze nadmienić Cagalli (na początku miałem o niej średnie zdanie, ale trochę się rozwinęła no i wiążę się z nią dość ciekawa rzecz) i Lacus. Ją akurat polubiłem i fajnie śledziło się jej poczynania. Oprócz tej czwórki mamy jeszcze z tysiąc innych postaci, ale nie ma sensu ich tu opisywać z osobna, po prostu, obejrzyjcie.



    http://youtu.be/JDBhUaSSJIE
    Warstwa techniczna już swoje lata ma, ale wciąż dzielnie się trzyma. Detale są oddane z niesamowitą wręcz pieczołowitością, a gra świateł i cieni karze zdjąć czapki z głów. Spójrzcie zresztą sami na projekty postaci, czy samych Gundamów. Wyglądają naprawdę świetnie, a w ruchu prezentują się jeszcze lepiej. Jedyne co mnie trochę uwarło (chociaż to kwestia gustu) to dość specyficzna kreska. Nie wiem konkretnie jak to opisać lecz jest po prostu taka, na swój sposób inna. No i czasami zdarzyło się trochę mniej dopracowane tło. Tyle tylko, to błahostki, zwłaszcza jak przypomnimy sobie, iż seria debiutowała w 2002 roku. Muzyka natomiast jest na tyle dobra, że ze sporym zacięciem cały czas ją sobie puszczam (openingi i endingi to absolutny majstersztyk). Pierwszy ending (nie tylko on, po prostu najbardziej mi się spodobał) najprościej mówiąc, wgniata w fotel. Przynajmniej mnie. Co ja mam wam więcej mówić? Technikalia to mocna strona, tyle zapamiętajcie.



    Jakie wrażenia wynieśliście po tekście? Pozytywne. Mam nadzieję, bo nie ma innej opcji. Być może zachwycam się bo to po prostu pierwszy Gundam jakiego widziałem? Albo po prostu nie miałem jeszcze do czynienia z anime tak mocno stojącym na mechach? Nie wiem. Na chwilę obecną odnotowałem doskonałą fabułę (naprawdę, nie mogę wyjść z podziwu upchnięcia tylu wątków i nie spowodowania wybuchu nieścisłości), dobre postacie, których losy wciąż mam ochotę śledzić (SEED Destiny w końcu sam się nie obejrzy) i wiem, że będę to robił z wypiekami na twarzy oraz świetną warstwę techniczną dopełniającą całość. To po prostu trzeba zobaczyć. Nie zrażajcie się liczbą epizodów i początkową nudą, naprawdę warto.
  14. Soaps
    Na pierwszy rzut oka jest to najzwyczajniejsza bohaterka romansu przyprawiona po prostu nutą zadziorności przez którą czasami może sprawiać wrażenie bycia tsundere. Mimo to fani SAO ją uwielbiają (a może nie tylko oni) i wygrywa ona w kolejnych ankietach dotyczących najlepszej waifu. Czy i ja uległem jej niewątpliwemu czarowi?
    UWAGA PRZEZ TRZY WYKRZYKNIKI! Chorobliwie uczuleni na spoilery, którzy boją się nawet zdradzenia koloru spodni bohatera w 20 odcinku są tradycyjnie przeze mnie ostrzeżeni. Reszta może spać spokojnie, raczej nie będę mocno wybiegał poza podstawowy zarys fabularny. No i tradycyjnie polecam przed lekturą odświeżyć sobie mój tekst o SAO.
    No dobra, ostatnie pytanie postawione we wstępie to takie małe puszczanie oczka, bo gdyby odpowiedź na nie była przecząca w ogóle nie powstałby ten tekst. Zdaję sobie sprawę, że fakt lubienia Sword Art Online z góry zapewnia mi dezaprobatę wielu osób, ale co na to poradzę, obdarzyłem sympatią tę serię. W każdym bądź razie, Asuna. Poznajemy ją już w drugim odcinku i nie wiele się o niej dowiadujemy. Walczy sama, nie jest członkiem żadnej gildii, ale z mieczem radzi sobie równie dobrze co z patelnią. I w sumie po tak zdawkowych informacjach wraca po kilku epizodach z powrotem na drugi plan. I w sumie tyle powinniście wiedzieć o ile nie oglądaliście.
    Jeśli tak, to resztę poznaliście już sami. Z samego początku bohaterka charakterem wpisuje się dość wyraźnie w tsundere: jest zadziorna, niedostępna, wyraźnie trzyma Kirito (protagonistę SAO) na dystans. Brzmi znajomo? Zapewne. Gdy jednak zaczyna działać chemia, osobowość Asuny ulega wyraźnej zmianie: na bardziej miłą, ciepłą, życzliwą. Wiecie o co chodzi. Nie znaczy to, iż dziewczyna jest przez to mniej charakterna: komu trzeba przyłożyć, temu przyłoży, a przynajmniej w dogodnej dla niej sytuacji. Dlatego też, jej wizerunek może być dla wrogów... mylący.



    Jeśli zaś już przy wyglądzie jesteśmy, nie wyróżnia się on niczym szczególnym. Jej włosy są koloru, który ciężko mi opisać. Powiedzmy, że to coś pomiędzy ciemnym blondem a jasnym brązem. Oczyska koloru piwnego, ich wyraźnie agresywniejsza kreska dodaje błysku upartości. Z bardziej charakterystycznych rzeczy wymieniłbym jeszcze brwi: nie wiem dlaczego, ale poprzez dopasowanie ich pod kolor włosów rzucają mi się w oczy. W Sword Art Online Asuna ma 17 lat (jest rok starsza niż Kirito) i nosi biało-czerwoną zbroję będącą symbolem przynależności do gildii Rycerzy Krwi (której zostaje wicedowódczynią). Warto napomknąć, że bohaterkę widzimy w naprawdę wielu kreacjach: we wspomnianej zbroi, w mundurku szkolnym, *khem* w bieliźnie, w ubraniu codziennym plus do tego dwa awatary z Alfheim Online (Undine i Tytania). Z ciekawostek powiem wam, że głosu Asunie użyczyła Haruka Tomatsu ? ta sama, która użyczyła go również jednej z bohaterek Accel World, anime o podobnej do SAO tematyce. Ach, warto jeszcze nadmienić, że babka potrafi gotować.
    No i czas na moją opinię czyli najtrudniejszą rzecz ze wszystkich. Dlaczego? Bo cokolwiek napiszę będę brzmiał albo abstrakcyjnie albo nie końca zdrowo. Ale w sumie kogo to obchodzi? Zatem, zacznę od końca, czyli od wyglądu. Twierdzę, że ta postać jest bardzo fajnie narysowana i zaprojektowana. Na pewno nie jakoś strasznie oryginalnie, ale ładnie. Ciężko mi powiedzieć co konkretnie urzekło mnie w jej wyglądzie lecz wiedzcie, iż coś w nim jest i to coś mnie urzekło (best quote evah). Dalej mamy zróżnicowany charakter.



    by enjelia
    Jak już pisałem, dziewczynę możemy pooglądać w kilku odcieniach i większość z nich jest dobra. Poza tym, to dość twarda laska. Chociaż w anime znajdziemy motyw ratowania księżniczki z tarapatów (że tak to sobie skrzętnie nazwę) to jednak wiele razy to właśnie Asuna ratuje Kirito z opałów, nie na odwrót. A nawet jak jest na odwrót, trzeba nam pamiętać, że protagonista to OP badass madafaka więc w sumie dlaczego miałoby tak nie być? Co jeszcze... wstyd mi się przyznać, ale cholernie dobrze ogląda mi się romanse. Te animowane oczywiście, filmowymi komediami romantycznymi robionymi taśmowo, łagodnie mówiąc, gardzę. W każdym razie, jak relacja pomiędzy bohaterami jest dość wiarygodna to ciężko mi nie zapałać sympatią do żeńskiej połówki. Nie zawsze tak jest, ale mi się zdarza. No i na koniec, po prostu lubię tę serię. Wiem, iż ma mnóstwo wad, dla niektórych większych, dla innych mniejszych, ale najzwyczajniej w świecie mi się podobała. Kręciłem parę razy nosem, ale z niecierpliwością oczekuję na drugi sezon i na przyjście nowelki pod mój dom. Z Asuną na okładce (i Kirito też, tak dla ściemy).

    by enjelia
    Ostatni i przedostatni art są dziełem użytkownika enjelia. Koniecznie zajrzyjcie, robi zarąbiste prace: KLIK!
  15. Soaps
    Jakby nie patrzeć, moje (jak ktoś nie pamięta, pozytywne) odczucia co do animowanej wersji Shingeki no Kyojin (do papierowej też, ale to już inna historia) są wciąż całkiem żywe. Zrobiłem sobie jakiś czas temu rewatch, obejrzałem pierwsze OVA i czas przyszedł zasiąść do drugiego. I do teraz nie mogę pozbyć się niesmaku.
    Powiem tak, pierwszy z odcinków specjalnych (chyba, że do takowych zaliczyć też picture drama) podobał mi się. Chociaż wciąż nagromadził więcej pytań niż odpowiedzi to manga jakoś zatyka ten niedosyt. Dla kogoś kto jej nie czyta, albo jeszcze tak daleko nie doszedł, epizod na pewno był bardzo interesujący. Na coś podobnego nastawiłem się i przy kolejnym specialu. Trochę tajemnic, ciekawych wydarzeń... dostałem tajtanowe (dzięki muzyce, inaczej mógłbym nie poznać albo nie uwierzyć) wydanie MasterChefa. Pierwsze słowo jakie przychodzi mi do głowy gdy myślę o drugim OVA to niechlujność. Całość jest tak zła i grubymi nićmi szyta jak tylko może. Ja wiem, to odcinek bardziej na boku, można pozwolić sobie na humor i tak dalej: ale naprawdę, to co jest nam tu serwowane to potwarz. Zacznę od końca, bo od wyglądu. Niby kreska wciąż ta sama, a jednak całość wygląda o kilka klas gorzej niż oryginał.





    Oto emocjonujące jedzenie ziemniaka. Czysta akcja.

    Nagminnie są powtarzane te same kadry, statyczne obrazki i niechlujnie narysowane twarze w niektórych miejscach. Może to ja jestem przesadnym estetoą, ale kilka razy zastanawiałem się czy wciąż oglądam SnK. Może to kolejna picture drama? W każdym bądź razie, fabuła. Tak zatem możemy bliżej zapoznać się z Jeanem. Jeśli go nie lubicie to dobrze, na pewno nie zaczniecie. Ogółem przez większość czasu bardzo chce wszystkim pokazać jakim to jest dupkiem by potem magicznie się odmienić. Ech. Niech wam wystarczy, że lwia część odcinka to pojedynek kucharski naszego protagonisty i Sashy udekorowany narkotycznymi wizjami admirała Pixisa i scenami rodem z kreskówek CN, jak również humorem na tym samym poziomie. Nawet polowanie na gigantycznego dzika, potencjalnie jedyna szansa na jakąś sensowną akcję, kończy się szybko i idiotycznie, pozostawiając na twarzy grymas.
    Szczerze powiedziawszy, do samego końca miałem nadzieję, iż za chwilę skończą się te wszystkie pierdoły i znów zobaczę to co w oryginale: ciekawą historię, dobrze zrobione walki, intrygę. Tak się nie stało. Ta OVA to najzwyklejszy w świecie zapychacz, a nawet jako on jest strasznie marna. Nawet przedłużacz powinien zachować jakieś resztki honoru i klimatu. Tak się jednak nie dzieje. Dno i wodorosty. Czy jest tutaj coś co można zaliczyć na plus? Dwie rzeczy. Najpierw muzyka, chociaż wlepiona w idiotycznych momentach i chyba tylko po to aby na siłę upchnąć oryginalne (i świetne) utwory, wciąż jest przeepicka i mógłbym jej słuchać godzinami (co zresztą robię). Co na drugi plus? Przez jakieś 5 sekund możemy sobie pooglądać kaloryfer Mikasy. No, to byłoby na tyle.



    Przed seansem nie lubiłem tego bohatera. Teraz nie lubię go jeszcze bardziej.

    Wiem że trochę przesadzam. Obejrzałem odcinek robiony na boku, pewnie przez innych ludzi, nie mający zbytnio ingerencji w oryginał, a psioczę. Tyle tylko, po pierwszym ze speciali miałem też oczekiwania co do drugiego. Nie jakieś wygórowane, ale jednak. To co tutaj dostajemy to cyrk, całkowicie odcięty klimatycznie od serii i ogółem mogłoby tego odcinka w ogóle nie być. Byłoby z korzyścią dla wszystkich. Nie będę wam odradzał abyście to obejrzeli. Ci którzy oczekują z niecierpliwością na drugi sezon albo z zapartym tchem czytają mangę i tak to zrobią. Wiedzcie po prostu, że to co widziałem było złe. Chyba (na pewno) nawet twórcy o tym wiedzieli wklejając do całości, całkowicie z czapy (serio, do teraz nie wiem co miała znaczyć ta scena, bo pojawiła się znikąd i w sumie nie wiadomo po co), trenującą Mikasę. Podsumowując, nie podobało mi się i lepiej bawiłem się przy drugim sezonie Date A Live, który niedawno się zaczął. Tak swoją drogą, zdaję sobie sprawę, iż ten cały cyrk dział się pierwotnie na papierowych kartkach. Tyle tylko, nawet na to zważając, powtórzę się, całość jest po prostu niechlujna.



    Tak wyglądałem gdy odcinek się skończył.

  16. Soaps
    Siedzę, czytam, klikam. Siedzę, czytam, klikam. Siedzę, czytam, klikam. Siedzę, czytam, klikam... I wiecie co jest w tym najpiękniejsze? Dostarcza mi to od groma emocji. Bo co z tego, że praktycznie nie ma tu gameplayu, jak jest świetny scenariusz? Oczywiście, ktoś nie zagłębiający się emocjonalnie w historię prawdopodobnie umrze z nudów, ale może po prostu taki ktoś nie powinien w to grać?
    Jeśli jakaś osoba jeszcze tego nie wie, można powiedzieć, iż gra w jakimś stopniu powstała dzięki 4chanowi. OK, nie każdy go lubi, nie każdy ma na tyle dystansu aby na niego wchodzić, wiem o tym. Nieważne. Najpierw pojawiły się tam szkice z niepełnosprawnymi dziewczynami w roli głównej. Jakiś czas potem, gdy zdobyły one względną popularność, cały projekt zaczynał nabierać jakichś kształtów by w końcu dać początek narodzinom Four Leaf Studios. I chociaż, jakby nie patrzeć, to tylko grupa zapaleńców, Katawa Shoujo wyszło im znakomicie. Oczywiście, jak pisałem we wstępie, od tytułu można boleśnie się odbić. Ja jednak zacisnąłem zęby, aby finalnie poznać całość trzy razy. Na nowo, odkrywając całkiem inne historie.




    Najkrócej mógłbym tę grę (i błagam darujmy sobie kłótnie o to czy jest to gra, interaktywny film czy jeszcze co innego) określić jako VN-kę o ludziach niepełnosprawnych. Jest to wręcz barbarzyńskie uproszczenie, lecz na pewno intrygujące dla kogoś szukającego oryginalnych tytułów. Historia nam przedstawiona kręci się wokół chłopaka imieniem Hisao Nakai. Poznajemy go podczas pewnego felernego dnia, którego to oczekując na przyjście dziewczyny, kumulowane w środku nerwy i zawstydzenie postanawiają puścić, a wraz z nimi ujawnia się coś innego, mianowicie arytmia serca. Niestety całe zdarzenie okazuje się poważniejsze niż mogłoby się wydawać, kończąc się dla głównego bohatera długim pobytem w szpitalu. Jakby nieszczęśliwych zdarzeń było mało, rodzice postanawiają wysłać Hisao do szkoły dla osób niepełnosprawnych. Gdy pierwszy raz tam trafiamy mamy szansę poznać klasy, nauczycieli i oczywiście uczniów będących sednem tej historii.
    Nie będę kłamał, opowieść naprawdę jest długa i wielowątkowa. Gdyby nie liczyć okazjonalnych wyborów jakie czasem gra przed nami stawia, nasza rola ogranicza się do czytania kolejnych linii dialogowych i poznawania historii. Zdaję sobie sprawę, że Visual Novel to gatunek nie dla każdego. Poza tym niesamowicie łatwo się od niego odbić ? wystarczy znaleźć tytuł ze słabym scenariuszem i możemy usnąć na śmierć. Cóż, tutaj też nie uświadczymy zbyt wielu fajerwerków lecz uwierzcie mi, fabuła daje w kość nawet pomijając kontrowersyjną tematykę. Szczerze mówiąc możemy ją różnie interpretować. Jako opowiastkę o tym, iż osoby niepełnosprawne nie różnią się w sumie wiele od nas samych, o byciu napiętnowanym, o kochaniu, byciu kochanym, akceptowanym... naprawdę każdy może tu odnaleźć coś dla siebie.




    Pisałem wcześniej o okazjonalnych wyborach i wielu w tym momencie na pewno zapaliła się lampka zwiastująca nieliniowość. I w zasadzie owszem, tytuł jest dość nieliniowy i pozwala nam kroczyć wybraną ścieżką. Nie jest to zrobione na wielką skalę, bez pierdół pokroju systemu moralności i tym podobnych. Po prostu wybieramy, którą z postaci chcielibyśmy bliżej poznać. Tylko tyle i aż tyle chciałoby się rzec. Dla mnie to nawet dość śmieszne, że grupa amatorów, połączonych tylko chęcią stworzenia Katawa Shoujo mogła wyczarować tak bardzo angażującą historię z tyloma całkiem różnymi postaciami. Może zacznijmy o samego protagonisty. Pierwsze co przyszło mi na myśl jak zacząłem nad nim rozmyślać to przymiotnik ?normalny?. Nieśmiały, dość otwarty, szczery, tak po prawdzie ciężko nawet zauważyć jego obecność, po jakimś czasie po prostu tak wpasowuje się w całość, iż najzwyczajniej w świecie wskakujemy w jego buty. A przynajmniej ja tak się czułem. Inni bohaterowie to oryginalne indywidua ? każdy z nich ma własne problemy, słabe strony i tematy, które mogą urazić. Tak zatem, jak możemy się domyślić przez wzgląd na poważne oparzenia skóry, jest straszliwie skryta i zamknięta w sobie Hanako, jej przyjaciółka, ślepa od dziecka Lilly, biegająca na protezach Emi, głuchoniema Shizune, jej tłumaczka Misha (chociaż to tylko jej przydomek, przypadł mi do gustu) czy kontynuująca swoją malarską pasję pomimo braku rąk, Rin.




    Ja bliżej poznałem póki co (w tej kolejności) Emi, Hanako oraz Lilly i jak na razie mi to wystarczy, chociaż chciałbym zobaczyć wszystko co Katawa Shoujo ma do zaoferowania. Co do samych wątków pojedynczych bohaterów: autentycznie poruszają, wzruszają i ogółem wydzierają nasze emocje na wierzch. Niesamowite jak historia złożona z samego tekstu i obrazków (bardzo rzadko ruchomych) może na nas wpływać. Jako ciekawostkę powiem, że początek troszeczkę mnie znużył i potrzebowałem czasu aby się wciągnąć, ale gdy to już nastąpiło, naprawdę chodziłem roztargniony. Bezwzględnie polecam każdemu spróbować, nawet jak odstrasza go lekko mangowa otoczka całości.


  17. Soaps
    Czy to co małe zawsze jest piękne? Nie. Ale nader często. A czy z wrodzonym pięknem lub byciem przez ludzi określanym jako osoba urocza musi w parze iść chęć szerzenia uśmiechu i miłości. Nie, w ogóle.
    WARNING!Jak zwykle staram się moimi opisami zbyt głęboko nie babrać się w fabule, ale jednak jeśli ktoś nie widział i ma chorobliwą obsesję na punkcie jakichkolwiek spoilerów (jak ja), niech czuje się ostrzeżony. No i polecam też zapoznać się najpierw z TYM wpisem ^^.
    Przytoczony na początku opis mógłby z łatwością podsunąć komuś na myśl Aisakę Taigę ? bohaterkę serii Toradora! i dziewczynę jaką chciałbym wam bliżej przedstawić. Aby zbytnio nie szerzyć szowinizmu i uniknąć ataku feministek zacznę od jej charakteru, a i jest o czym opowiadać. Tak więc Taiga przeważnie traktuje innych jak pomyje i nieobca jej agresja wobec bliźnich. Co gorsza, jest zakochana po uszy w chłopaku, który... próbował ją poderwać, ale dostał kosza. Na jej wyboistej drodze do przypodobania się Kitamurze Yuusaku staje jednak pewna osoba o imieniu Ryuuji. W jaki sposób? Powiedzmy, iż znajduje list nieadresowany do niego, przy okazji zapoznając się z Taigą, nazywaną również Małym Tygrysem. Chociaż dziewczyna z początku traktuje go jak wszystkich, czyli niezbyt dobrze gdybyście zapomnieli, to otaczający ją opieką chłopak zdaje się pomalutku przekonywać do siebie zadziorne dziewczę. Wiecie, kto się czubi, ten się lubi. Zresztą, z powyższego może jasno wyniknąć, że mamy do czynienia z typową laską klasy badass. Cóż, nie do końca. Niby do samego zwieńczenia nie traci nic ze swojej zadziorności, złośliwości i nieprzystępności, ale odkrywa także tę jaśniejszą stronę siebie. Czyli lekko zagubionej i po prostu nauczonej przez życie by walczyć o swoje. Typowa tsundere! Krzykniecie. Być może, ale jedna z moich ulubionych. *ruda panienka w czerwonym lateksie spogląda zza winkla*




    Jak nasza tygrysica prezentuje się z zewnątrz? Otóż, drobniutko. Jest chuda (czy tam szczupła, jak kto woli), ma nieco ponad 140 cm wzrostu, 34 kg wagi i niesamowicie długie, jasnobrązowe włosy. Albo coś w tym typie, specjalistą od kolorów nie jestem. Oczy pozostają w barwnej harmonii z fryzurą, a bohaterkę najczęściej oglądamy w czerwonej marynarce i czarnej spódniczce. W skrócie: mundurku szkolnym. W ramach ciekawostki powiem, że głosu Taidze użyczyła Rie Kugimiya - ta sama, która użyczyła go także Shanie (Shakugan no Shana) i Louise Françoise Le Blanc de La Valli?re (Zero no Tsukaima). Co w tym takiego ciekawego? Wszystkie trzy bohaterki są niskie, wszystkie są w podobnym wieku i wszystkie są tsundere. Ale Aisakę lubię z nich najbardziej.
    Ważnym elementem dla którego da się ją lubić jest idealnie dobrany Takasu Ryuuji. Całkowite przeciwieństwo fajtłapowatych nieudaczników z ubytkami w inteligencji jacy czasem są w romansach serwowani. Takiego głównego bohatera potrzebowała ta seria i jest jedną z rzeczy uprzyjemniających oglądanie. Może to trochę dziwne, że jako powód dla jakiego lubię jakąś postać wymieniam inną lecz jest jak jest. Kto widział, ten wie. Dopóki nie przypomni sobie o Małym Tygrysie, to na nim skupia się fabuła. Bo do skupiania się na panience jesteśmy my. Tak przynajmniej było w moim przypadku, ale pewnie zatrzęsienie sprzecznych opinii też się znajdzie. W przypadku wszystkiego się znajduje. Kto mnie zna, lub czytał moją reckę pewnie wie, że tej serii będę bronił na ubitej ziemi z mieczem w ręce i tarczą wzniesioną ku niebiosom. A jak nie wie to teraz tak. Ale może przejdźmy do komplementów dla samej Taigi.




    Co mi się w tej postaci podobało? Jeśli mam być szczery, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po pierwszym odcinku raczej nie myślałem, że tak bardzo ją polubię. W sumie nie myślałem też, iż tak bardzo polubię samą serię. Lecz im dłużej siedziałem oglądając, nie raz z wypiekami na twarzy, tym bardziej utożsamiałem się z protagonistą i tym samym kibicowałem wkurzonej tygrysicy. W sumie mógłbym stwierdzić, że to domena romansów ? niesamowicie dobrze mi się je ogląda i bardzo często do gustu przypada mi główna bohaterka. Może to trochę dziwne bo jakby ktoś kazał mi obejrzeć w kinie jakąś komedię romantyczną to pewnie błagałbym go o wybaczenie, ale w wersji animowanej (+ japońskiej), jak najbardziej jestem na tak. Wracając do samej serii Toradora!, Aisaka po prostu idealnie wpasowała się w moje gusta. Wierzcie lub nie, śmiejcie się lub bardzo się śmiejcie, ale jak płakała to autentycznie miałem szklanki w oczach. A to jest u mnie prawdziwa rzadkość. No i co poradzić, uległem, wciągnąłem się po uszy, zaangażowałem w historię, to efekt się odbił na emocjach. Specjalnie się tego nie wstydzę, wiedzcie jak było.






    Sam nie wiem dlaczego, ale uwielbiam ten obrazek.

    Kończąc nie chce wam już po raz enty pisać abyście obejrzeli, bo pewnie wiecie, że powinniście albo przynajmniej w moim mniemaniu powinniście, jeśli chociaż trochę interesuje was japońska animacja i szkolne romanse wam nie straszne. Po prostu wiedzcie, że gdzieś tam, w tej serii, zatytułowanej Toradora! jest dziewczyna, która strasznie przypadła mi do gustu i zasłużyła na miano waifu. Koniec komunikatu, widzimy się następnym razem.


  18. Soaps
    Różowe włosy, oczy tego samego koloru, przeważnie uśmiechnięta, tryskająca energią i przesłodka. Ale czy na pewno? Czy dopiero do od momentu w którym sięga za nóż?
    ACHTUNG! Dwie sprawy: po pierwsze z oczywistych względów w tekście mogą znaleźć się spoilery bo bez nich raczej mało możliwe staje się opisanie postaci. Jeśli jednak kogoś to nie zraża (mimo wszystko nie będę przesadzał i zdradzał bardzo kluczowych rzeczy) zapraszam do zapoznania się z TĄ recką. Po drugie: pozostawiam do waszej interpretacji czy ten tekst jest pisany do samego końca na poważnie ^^.
    Czy przepiękna dziewczyna wręcz tryskająca pozytywną energią może mieć swoją ciemną stronę? Chyba każdy kto miał do czynienia z jakąkolwiek kobietą wie, iż tak, to wielce prawdopodobne. Jednak rzadko jest ona tak hardkorowa jak tutaj. Bo chyba nie każda przedstawicielka płci pięknej przed pójściem do domu chłopaka zabezpiecza się ostrymi narzędziami na wypadek pójścia czegoś nie po jej myśli? Chociaż co ja tam wiem. Ważne, że panienkę poznajemy już w pierwszym odcinku Mirai Nikki i prosto z mostu dociera do nas krótka wiadomość: lubi ona protagonistę serii, czyli bijącego rekordy wkurzalności Amano Yukiteru. Chociaż powiedzieć, że Yuno go lubi to trochę jak powiedzieć, iż Sandler chętnie uczestniczy w idiotycznych komediach. Łapiecie?



    Ale wracając do tematu przewodniego, co jeszcze wiemy o różowowłosej piękności oprócz posiadania alter ego i podkochiwania się w głównym bohaterze? Na jaw szybko wychodzi fakt jej szaleństwa gdyż kochać to jedno, a zdzielić dla ukochanego drugą osobę tasakiem to już trochę inna historia. Z drugiej strony trudno ukryć fakt, że o ile w swojej wesolutkiej i rozkosznej (w niektórych momentach wręcz podchodzącej pod moe) wersji bohaterka jest świetna o tyle jej psychopatyczna wersja jest najbardziej sexy. Zwłaszcza, iż nawet zabijanie zdaje się nie potrafić zdjąć uśmiechu z jej ślicznej buzi. Taki stan rzeczy też ma swoją przyczynę: pannica nie miała w życiu łatwo i to właśnie ciężkie życiowe doświadczenia zrobiły z niej groźną osobniczkę. Nieszczęśliwa miłość sprawiła tylko, że stała się yandere.
    Co doprowadziło psychikę Yuno do opłakanego stanu? Słuchanie 1D? Dobra, spokojnie, aż tak źle nie było. Generalnie przybrana matka o imieniu Saika lubiła znęcać się nad córką. Może i nie dochodziło do rękoczynów, ale zamykanie w klatce też nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Zwłaszcza gdy dostaje się przy tym mało jedzenia. Psychologiem nie jestem (może jedynie hobbystycznie) lecz iście więzienne warunki raczej dobrze nie wpływają na umysł czternastolatki.



    Jej Pamiętnik Przyszłości (czyli kluczowy przedmiot, którego używają bohaterowie serii) to Pamiętnik Miłosny. Ma on bardzo ciekawą umiejętność. Przewiduje przyszłe wydarzenia związane z ukochanym Yuno czyli Amano. Dzięki temu ta przeważnie wie co musi robić aby uchronić go przed niechybną śmiercią z rąk innych uczestników gry (jak ktoś pomimo spoilerów postanowił przeczytać i nie wie o co chodzi, to zachęcam do zapoznania się z serią!). Sprytne rozwiązanie nieprawdaż? Dodatkową zmyłką dla przeciwników może być już w sumie sam wygląd dziewczyny: jest młoda, piękna, niewinna, niezbyt wysoka (żeby nie rzec niska, liczy sobie około 160 cm wzrostu) i ogółem nic nie wskazuje na to, że potrafi zamienić się w niebezpieczną maszynę do zabijania. A taką dla ukochanego staje się dosłownie w sekundę, kiedy wymaga tego sytuacja. W końcu jak już pisałem Yuno to yandere do kwadratu. Tylko bardziej. Stała się nawet w sumie symbolem tej osobowości.



    W sumie jeśli miałbym pod groźbą śmierci zgadywać dlaczego padło akurat na Yukiteru pewnie szybko zakończyłbym swój żywot, bo jest on tak fajtłapowaty, rozhisteryzowany i ogólnie wkurzający nieporadnością jak tylko można. Z tego co możemy dowiedzieć się z serialu (i równie dobrej mangi) bohater dawno temu, w ramach zadania robionego na lekcji, za sprawą manipulacji Yuno obiecał jej, że kiedyś się pobiorą. Żeby dodać całości większego dramatyzmu (dam, dam, dam!) panienka wzięła to sobie porządnie do serca i w swoim niezbyt szczęśliwym życiu, uznała za iskierkę nadziei na lepsze jutro. Tak zatem nie ma też problemu z wyeliminowaniem każdego kto mógłby jej w jakikolwiek sposób zagrozić, to znaczy jej planom. Chociaż i one nie są tak oczywiste jak mogłoby się wydawać...
    Na koniec to co mi się w niej podobało. W sumie odpowiem, jak to się mówi, na chłopski rozum: ta dziewczyna jest pierwiastkiem dla którego albo się Mirai Nikki lubi albo nie. A Yuno jest po prostu idealną waifu: wepcha się w kolejkę po mangę, wywalczy rabat w Empiku i pozwoli się pogłaskać po różowowłosej główce. Do tego tak idealnie dopasowany głos, który bohaterce podkłada Tomosa Murata. Czego więcej chcieć?
  19. Soaps
    Jako ludzie egzystujemy w dość nudnym i szarym świecie. Najlepszym dowodem na to będzie zapewne to, że... nawet dość lubimy powtarzać jaki jest szary i nudny. Ale wyobraźcie sobie, że z niebios spada wam zaproszenie do całkowicie innej krainy, a wita was w niej seksowna dziewczyna w króliczych uszach. Czego chcieć więcej do szczęścia?
    Zanim jednak poznamy wspomnianą już na wstępie krainę (a przede wszystkim, dziewczynę), widzimy trio naszych protagonistów czyli Izayoi?ego, You i Asukę. Generalnie każdy z nich jest całkiem ciekawy, ale nie o tym. Zanim ich rutynowe życie zdążyło utonąć w hektolitrach nudy dostają szanse na zmianę otoczenia ? w ich ręce wpada list będący czymś pomiędzy wejściówką i zaproszeniem do Little Garden. Jest to magiczny świat dość wyraźnie stylizowany na grę MMO, a jak MMO to mamy też gildie, tu zwane społecznościami. Aby wspinać się po drabince sławy i jako tako dobrze żyć, każda społeczność musi brać udział w Gift Game. Każde ugrupowanie coś stawia, a zwycięzca zgarnia stawkę. Nadążacie? We wspomnianej magicznej krainie naszych bohaterów wita panienka o imieniu równie wdzięcznym co jej wygląd (chociaż to czy to jej imię to sprawa sporna): Kurousagi (albo, jak wolicie, Black Rabbit). Niestety jak się okazuje jej społeczność zadarła nie z tymi gościami co trzeba i straciła dużo ze swojej dawnej świetności. Czy trójca niesfornych dzieciaków ściągniętych do nieznanego im miejsca zdecyduje się pomóc tajemniczemu królikowi? Jak się domyślacie, tak i właśnie na tym opierany jest główny wątek.



    Fabuła ma szybkie tempo (w końcu dostaliśmy tylko 10 odcinków i OVA z czego nie jestem do końca zadowolony, a o drugim sezonie cisza), przeplata akcję z komedią i raczej nie sili się aby prezentować wielkie zwroty akcji czy wywoływać przesadne emocje. Mam wrażenie jakby twórcy postawili sobie na początku zadanie aby historia była dla widza przyjemna i nie nudził się na żadnym odcinku. Powiem szczerze, udało się. Być może kilka rzeczy dałoby się poprawić, bo o postaciach przykładowo wiemy niezbyt wiele, nie zachodzą też pomiędzy nimi głębsze relacje, ale jak na 10 epizodów, można to wybaczyć (poza tym od czego są pairingujący na potęgę fani?). Poza tym dostajemy ciekawe miejsce akcji o którym już napisałem kilka zdań i zaskakująco dobrych bohaterów jakich oprócz wspomnianej czwórki, trochę się przez ekran przewija.



    Pierwszy niech będzie Izayoi. Po pierwsze jest przepakowany jak tylko można. O ile na przykład Kirito z Sword Art Online jest zawsze o krok przed wszystkimi i bez problemu radzi sobie z większością przeciwników, tak tutaj mamy do czynienia z półbogiem. Co dość ciekawe, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Dlaczego? Bo tak dokładnie miało być. Już dosłownie pierwsza scena całej serii jasno mówi nam, iż mamy do czynienia z rasowym kozakiem i do samego końca o tym nie zapominamy. Nie znaczy to, że sama postać przestaje nas ciekawić, przeciwnie, oprócz swojej siły Sakamaki jest też inteligentny, uczciwy i ogółem da się go lubić. Pewnie dla wielu będzie nawet najmocniejszą częścią warstwy postaciowej. Asuka i You ? mimo, że z założenia powinno być ich więcej i obie posiadają ciekawe cechy (ta pierwsza to arystokratka z umiejętnością kontrolowania ludzi, a ta druga, outsiderka gadająca ze zwierzętami) tak jest ich wyjątkowo mało i nie odznaczają obecności niczym szczególnym. Nie mówię, że ich nie lubię, po prostu nie dostałem szansy na bliższe poznanie. Teraz czas na wisienkę na torcie, króliczka, Kurousagi. Tak więc jej głównym zadaniem jest wyglądanie nieprzyzwoicie seksownie, bycie moe i słodką. Oprócz tego musi koniecznie wywoływać natychmiast sympatię widza. I udaje jej się wszystko znakomicie, przynajmniej w moim przypadku. Poważnym niedomówieniem byłoby też nie wspomnieć o bohaterach pobocznych jak np. Shiroyasha mająca podobne fantazje jak zapewne większość widzów czy wampirza Leticia bardzo przypominająca (przynajmniej z wyglądu) Shinobu z serii Monogatari.



    O postaciach można napisać tylko tyle i aż tyle, że są dobre. Oczywiście, całość wrażenia psuje trochę bardzo krótki czas antenowy, ale na pewno nie na tyle abym zmienił swoje zdanie. W sumie najbardziej wybija się główny bohater i króliczek, ale jestem prawie pewny, że jeśli dostalibyśmy następne sezony to reszta zyskałaby moją większą sympatię. Tak na marginesie po OVA spodziewałem się chociaż jakiegoś cliffhangera dającego nadzieję na następny sezon, ale to tylko poboczna historia przyprawiona większą ilością ecchi niż sama seria (czasami nie odbierzcie tego za zarzut!).
    A kreska i muzyka również są dobre. Zacznę od tej pierwszej i dużego plusa za projekty postaci. Nie znaczy to, iż są jakoś super oryginalne, po prostu pozostają ładnie narysowane. Jak na serię fantasy przystało, w dodatku jak wspominałem na początku, stylizowanej na MMO, świat przypomina coś na kształt przekolorowanej wersji średniowiecza i jest w nim rzeczywiście co podziwiać bo tła są zrobione starannie (szczególnie podobał mi się projekt jednego z miast). Do animacji również nie mam zastrzeżeń, może walki mogłyby być dłuższe. Za sprawą uszatej (głównie za jej sprawą) dostaliśmy nawet trochę fanserwisu podanego z dobrym wyczuciem smaku. A dobry fanserwis to i dobry dodatek. Muzyka. Cóż, szczerze powiedziawszy nie utkwiła mi w pamięci jakoś mocno, lecz mówi się, że to znak, iż idealnie zgrała się z resztą. Może zostańmy przy tym. Opening jest za to zaskakująco dobry, a ending dość nijaki.



    Czy po tym tekście mógłbym zrobić coś innego niż polecić wam tę serię? Pewnie nie. OK, całość ma wady nawet pomijając małą ilość odcinków, ale zręcznie zamyka w nich ciekawą i rozluźniającą historię, którą oglądałem ze sporą przyjemnością. Koneserzy pewnie spluną z niesmakiem, ale dla mnie jak coś się przyjemnie ogląda bez zgrzytania zębami i uśmiechu politowania to musi być dobre. Albo przynajmniej doskonale udawać, że takie jest. W każdym razie, bardzo dobra chociaż krótka seria fantasy i królicza moe jako wisienka na torcie, polecam.
  20. Soaps
    Kolejna manga, znów forma obrazkowa. Piszcie co sądzicie, czy przyjemnie się takie coś chłonie itd. Bo zawsze mogę przejść na formę pisaną. Tak jeszcze zanim zaczniecie, jakby ktoś chciał sobie odświeżyć to TU macie moją opinię o wersji animowanej Highschool of the Dead.
    Tym razem pracowałem w innym programie więc nadmienię: tak, zapewne w używaniu Photoshopa jestem laikiem. Ale mimo wszystko miłej lekturki .



  21. Soaps
    Ciężko czasem podejść do czegoś bez uprzedzeń. W morzu pochwał i nad wyraz wysokiej oceny na MyAnimeList, niestety obiło mi się o uszy kilka na wskroś negatywnych opinii o Sword Art Online. Szczerze mówiąc, lekko mnie one zniechęciły i odciągnęły w czasie seans. Na chwilę obecną, SAO, przepraszam.
    Tak wiem, znajdzie się sporo osób, które są gotowe próbować na siłę przekonać mnie, iż ta seria jest zła albo przynajmniej nie tak dobra jak mi się wydaje. Od razu nadmienię, nie uda wam się. Przy tym anime bawiłem się świetnie i trzy odcinki wystarczyły abym się wciągnął. A ci którzy nie oglądali? Was również spróbuję zachęcić do spróbowania. Tak zatem historia toczy się w nieodległej przyszłości, roku 2022, kiedy to na salony weszła maszynka pozwalająca nadać nowe znaczenie pojęciu wirtualnej rzeczywistości ? NerveGear, stworzona przez geniusza Akihiko Kayabę. Żeby jego najnowszy wynalazek nie pozostał zabawką bez zastosowań tworzy na niego także pierwszą grę, tytułowe Sword Art Online. Jedną z dziesięciu tysięcy osób, które miały (nie)szczęście się zalogować jest nasz główny bohater używający pseudonimu Kirito.
    A on sam w tych sprawach całkiem zielony nie jest, ponieważ przed wystartowaniem pełnej wersji był beta testerem. Wracając do głównego wątku szybko okazuje się, iż świat do jakiego trafili pechowcy nie służy zabawie i nie da się z niego po prostu wylogować. Jak głosi komunikat rozesłany do wszystkich grających, warunkiem opuszczenia gry jest jej przejście czyli pokonanie bossa znajdującego się na ostatnim, setnym piętrze zamku Aincrad ? będącego miejscem akcji. A co jeśli walka pójdzie nie po naszej myśli i nasze HP spadnie do zera? Wtedy żegnamy się tak samo ze światem wirtualnym jak i tym realnym. Brzmi to może dość dziwnie i pojawia się tutaj sporo terminów używanych w grach sieciowych, ale to nie przeszkadza aby dobrze się bawić.



    Niektóre postacie można było bardziej rozwinąć.
    Być może jestem na straconej pozycji ponieważ nie znam oryginalnej powieści i czekam z niecierpliwością na możliwość zakupu*, ale nawet z obecnej perspektywy jestem w stanie powiedzieć, że historia jest dobra, a jeśli w nowelach znajdę jej uzupełnienie i dopełnienie będę usatysfakcjonowany. Tak więc po odcinkach wprowadzających dostajemy serię historii pobocznych, także tych w niedużym stopniu zagłębiających się w przeszłość protagonisty. Zgodzę się na pewno, że można to było zrobić lepiej. Dostajemy w krótkich odstępach czasu nowe postacie by za chwilę się z nimi pożegnać i raczej mała jest szansa na szczególne zżycie się z którąś. W sumie większość bohaterów poznanych na początku okazuje się postaciami epizodycznymi i dopiero później dostajemy charaktery z większą ilością czasu antenowego. Jaka zatem jest fabuła? Dobra.
    Nie wyśmienita, ale dobra. Potrafi zaciekawić widza i wywołać emocje, dobrze przeplata akcję ze spokojniejszymi momentami przez co ani razu nie miałem uczucia dłużyzn. Dodatkowo dostajemy całkiem sporo wątków i przyznam, że o ile ktoś nie lubi romansów to mógł poczuć się rozczarowany rozwojem późniejszych wydarzeń. Na pewno nie ja, bo kto zna moje gusta wie, iż takie rzeczy to dla mnie przeważnie wielki plus, a nie wada. OK, fabuła mogłaby lepiej wykorzystać bohaterów, których ma w posiadaniu, ale w sumie szybko okazuje się, iż mamy do czynienia z historią skupiającą się w głównej mierze na Kirito i jedynej osobie z którą stroniący od wszelkiego towarzystwa bohater godzi się spędzać czas ? Asunie.



    Walki są naprawdę dobrze zrobione. Swoje dodaje także muzyka.
    Warto też wspomnieć, iż całość dzieli się na wyraźnie oddzielone od siebie dwie części dość znacznie różniące się klimatem i występującymi na pierwszym planie postaciami. I chociaż przez tę drugą połowę całość mimo wszystko zalicza spadek poziomu to i tak nie jest tak źle jak się z początku spodziewałem. Zwłaszcza, że na plan wchodzi całkiem nowy, bezsprzeczny czarny charakter (bo pierwsza połowa jako takiego nie posiada, a nie nazwałbym nim na pewno Akihiko), którego szczerze nie znosiłem i mdliło mnie na jego widok. Niby twórcy zastosowali prosty zabieg abym go znienawidził, ale im się udało. Na koniec rozważań o meandrach fabularnych pozostawiłem zakończenia ? pierwszej i drugiej połowy serii. Finał pierwszej połówki był bardzo dobry i dość zaskakujący. Do tego dostałem feelsy, a pierwsze odcinki drugiej połowy, również nie oszczędziły mi kilku moralnych kopniaków. Jeśli zaś chodzi o zakończenie całości ? z początku myślałem, że będzie takie sobie, ale to co wziąłem za faktyczną kulminację tak do końca nią nie było i całościowo zostałem usatysfakcjonowany. Tylko czekać na potwierdzony drugi sezon.



    Główny bohater to jeden z niewielu jacy mnie do siebie w całości przekonali.
    No, historia za nami więc wróćmy jeszcze do samych postaci i protagonisty, bo to jeden z mocniejszych punktów opowieści. Niby można powiedzieć, iż jest on za bardzo dopakowany, ale znajduje to uzasadnienie w fabule i nie o tym chciałem. Cieszę się, że z pełnym przekonaniem potrafię przyznać, iż Kirito był fajnym głównym bohaterem. Ani zbyt nadętym ani zbyt prawym, potrafił zachowywać się odpowiednio do danej sytuacji i ogółem bardzo go polubiłem. A to ostatnio zdarza mi się coraz rzadziej. W końcu dostałem osobę z jaką bez problemu przychodzi widzowi identyfikacja pomimo, że nie zawsze postępuje w całości słusznie, nie stroniąc całkowicie od pokazywania wszem i wobec swojej mocy i rozwiązań siłowych. Dalej Asuna, czyli bohaterka, której zobaczymy na ekranie sporo.
    Pewnie nikt nie musi być jasnowidzem aby stwierdzić, iż mi się ona podobała. Bardzo. Niby nikt specjalny ? ot z początku oschła piękna niewiasta pokazuje swoje dobre strony i tak dalej. Nie mam zamiaru na siłę przeczyć, że nie widać tutaj schematów. Widać. Ale nie przeszkadzało mi to. Ukazany nam związek wygląda dobrze, czuć chemię i tą prawdziwość relacji. No i ten, Asuna jest naprawdę fajną postacią, można dopisać kolejnego jej wielbiciela (ma dobre serce, jest waleczna, potrafi przyznać się do porażek, oddać życie za ukochanego, zawsze zachowuje dumę etc.). Oprócz tego w drugiej połowie, aby niczego nie zdradzać, dochodzi bohaterka o pseudonimie Leafa, która mnie do siebie nie przekonała (nie wspominając o Yui), a przez całość przewija się kilka fajnych charakterów jak Klein czy Agil.



    Kolejny powód dla którego nigdy nie znajdziesz dziewczyny.
    Zaskakująco dobra jest też warstwa techniczna. Zacznę od muzyki bo obiecałem sobie, że skrobnę o niej miłe słówko lub dwa. Utworów nie jest jakoś szczególnie dużo, ale są bardzo dobre, dynamiczne, a najbardziej do gustu przypadły mi te puszczane podczas walk. Openingi nie robią szczególnego wrażenia, chociaż mimo wszystko pierwszy podobał mi się bardziej. Endingi także w pamięć raczej nie zapadają. Mimo wszystko w większości przypadków i tak bym je pomijał więc jakoś specjalnie na to nie chcę narzekać. Kreska ? jest świetna. Tła są niezwykle dopracowane i bogate w szczegóły, postacie również ładnie zaprojektowano ? w końcu w grze MMO nie ma nic przyjemniejszego niż szpanowanie nowiutką zbroją. Animacja jest bardzo płynna i najlepszą stronę pokazuje oczywiście przy licznych scenach walk. Dobra, są anime z dużo lepszymi, ale te tutaj wyjątkowo mi przypasowały.
    Jeszcze raz to powtórzę, tak na wszelki wypadek: całość bardzo mi się podobała. Sprawiła mi masę radości z oglądania, potrafiła wywołać we mnie na zmianę śmiech i płacz, zaciekawić, po prostu utrzymać przy sobie. Wiem, że ma wady. Wiem, iż niektórych te wady zabolały bardziej niż mnie. Nie każdemu też seria musiała podobać się jako romans. Cóż, przykro mi, ja przy SAO spędziłem świetnie czas i jest to nieoczekiwana druga po Golden Time rzecz, jaka ostatnio dała mi najwięcej funu.



    Kolejna polecanka. Nie czekać, oglądać!
    * Za namówienie mnie żebym czytnął nowelkę dzięki dla Sefnira ;p.
  22. Soaps
    Jedna rzecz strasznie mnie boli przy tym filmie. Nie ma ona bezpośredniego związku z nim samym, tylko raczej z ludźmi, którzy go oglądają. Niestety coraz częściej słyszę jakoby są to osoby, jakie nie widziały na oczy części pierwszej. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie takie coś jest po prostu mało zrozumiałe. Mam nadzieję, że nie popełnicie tego samego błędu i na sequel czym prędzej pognacie do kina (póki jeszcze można), bo warto.
    WITRAŻ FABULARNY
    Zanim wezmę się jednak za Catching Fire kilka słów o pierwszej części. Jej wizerunek był krzywdzony jeszcze zanim zdążyła ujrzeć światło dzienne. Dlaczego? Ponieważ jest ekranizacją książki docelowo przeznaczonej dla młodzieży. Co więc w tym takiego złego? Cóż, powiem tylko tyle, iż podobnym ogólnikiem można by opisać sagę Zmierzch. W każdym bądź razie, gdy dzieło Gary?ego Rossa weszło wreszcie do kin, większość osób mogła przekonać się jak dobry był to film. Niby nie robił nic innowacyjnego, ale pokazał, że ekranizacja książki dla młodzieży nie tylko może nie być szmirą, ale ponadto naprawdę dobrym filmem. I za taki część pierwszą uważam. Oczywiście, spoglądając chłodnym okiem znajdzie się w nim sporo poważnych wad, ale raczej nie są one zbyt bolesne na pierwszy rzut oka. No i w sumie dopiero po tym filmie zacząłem się bliżej przyglądać Lawrence jako aktorce (szczególnie po udanej roli w X-Men: Pierwsza klasa).



    Jak to dwie kolejne części?
    Po tym wszystkim co powyżej napisałem, jestem gotowy aby nakreślić jak się sprawy mają w sequelu. Postaram się to zrobić bez nawet najmniejszego spoilera więc w razie czego, nie ma strachu. Zaczynamy dokończeniem zaległości z części pierwszej czyli poruszeniem tamtejszych wątków. Ogółem przez pierwszą połowę mamy do czynienia głównie z psychologią głównych bohaterów, polityką i naprawianiem tego co pomijała poprzedniczka. Dla wielu osób może się to wydać straszliwie nudne i zdaję sobie z tego sprawę. Jak dla mnie, taka lekko przegadana pierwsza połowa wypadła dobrze. Buduje napięcie do zbliżających się wielkimi krokami wydarzeń wprowadzających do całości akcję, rozwija sylwetki bohaterów, wprowadza nowych, rozbudowuje wątki... takie momenty są po prostu fabule potrzebne, szczególnie tutaj.
    Po zwycięstwie w Igrzyskach śmierci (nie przepadam za tym tłumaczeniem, ale niech będzie) główni bohaterowie: Katniss i Peeta zdobywają sławę. Muszą wygłaszać przemówienia, pocieszać rodziny poległych, zachwalać panujący w państwie reżim i dostarczać świeżych newsów z życia zakochanych zwycięzców. Jak nietrudno się domyślić, żadnemu z dwójki protagonistów takie zachowanie nie jawi się jasnymi kolorami, zwłaszcza bacząc na fakt, iż coraz wyraźniej widać jak system Kapitolu upada, a co za tym idzie, ludzie się buntują. Co gorsza władza uważa, że winowajcami sprzeciwień systemowi są właśnie zwycięzcy Igrzysk. Nie powiem, fabuła jest dobra i bardzo sensowna, po czasie to zauważyłem. Mamy tutaj logiczny ciąg przyczynowo skutkowy, więc nie ma mowy aby narzekać na nieścisłości. Pewnie duża w tym zasługa bestsellerowej serii książek z którymi jeszcze nie miałem do czynienia, a na których całość jest oparta (bo lepiej czytać kolejny raz Kinga, echh...), ale i tak, historia jest o wiele lepsza niż w pierwszej części. Nie ma bata, wyciągnięto chyba wszystkie wnioski jakie do wyciągnięcia były po babolach części pierwszej i dostarczono wysokiej klasy scenariusz. Dodatkowo, druga połowa filmu zapewniła mi takie napięcie i wczuwkę, że po prostu nie mogłem tego nie odnotować.



    Obie wersje tej sukni są wspaniałe. Zrozumiecie po seansie.
    NIE IGRAJ Z OGNIEM
    Mając fabułę z głowy, dalej wypada skupić się na ludziach biorących udział w produkcji filmu. Zacznę od reżysera: jest nim Francis Lawrence. Nie wiem dlaczego z tego stanowiska wywalono Gary?ego Rossa, ale ja po nim płakał raczej nie będę. Gdybym miał obstawiać powód zrezygnowania z Rossa inny niż pieniądze, zwróciłbym na pewno uwagę na jego nikłe doświadczenie w filmach akcji. Co zatem z Francisem? Ma on na swoim koncie dwie całkiem udane produkcje, które zna wiele osób, mianowicie Jestem legendą ze Smithem i Constantine?a z Reeves?em. Co ciekawe udało mu się nawet obsadzić to beztalencie Pattinsona w całkiem przyzwoitej roli kręcąc Wodę dla słoni (jeśli ktoś potrzebuje argumentacji na temat mojego zdania o Robercie innej niż saga Zmierzch niech obejrzy Cosmopolis czyli jeden z najgorszych filmów jakie w ogóle, kiedykolwiek widziałem). Jak więc nowy reżyser wypada tutaj? Całość jest świetna, więc sami możecie sobie odpowiedzieć. W obsadzie oprócz coraz lepszej Jennifer Lawrence w roli głównej (od jakiegoś czasu zacząłem poważnie uważać ją za bardzo utalentowaną aktorkę, szczególnie po Silver Linings Playbook), której nie mam nic do zarzucenia, jest jeszcze Josh Hutcherson i na nim chwilę przystanę.



    Brutalnie pominięty wątek powraca w sequelu
    Przyznaję, mam do niego jakieś uprzedzenie. Po szmirach pokroju serii Journey czy Mostu do Terabithii niezbyt przyjemnie mi się go ogląda. Wkurzał mnie w pierwszej części i wkurzał mnie też tutaj acz troszkę mniej. Po pierwsze przez cały czas wygląda jakby był, no nie wiem... smutny. Serio ciężko mi to opisać. Po prostu nie ujrzymy na jego twarzy determinacji, wściekłości czy strachu bo autentycznie cały czas wygląda jakby był pesymistycznym pesymistą. Smutnym pesymistycznym pesymistą. Troszkę na ekranie jest także Woody?ego Harrelsona i autentycznie lubię jego kreację w tym filmie. Ten myk w oku i ta szarmanckość sprawia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Żałowałem, iż malutko miejsca pozostawiono Jenie Malone ? aktorce, której raczej z dobrymi filmami nie kojarzę, ale tutaj rozwija skrzydła. Kto by pomyślał, iż odnajdzie się w roli niestabilnej psychicznie i narwanej babki z toporem. Reszty aktorów (no, był jeszcze Sam Claflin i wypadł nieźle) albo jest mało, albo się na nich nie skupiamy.



    Druga połowa filmu to już czyste napięcie
    YES, YES & YES
    Muzyka jest tutaj elementem o którym niestety zapomina się po wyjściu z kina i raczej można go ocenić dopiero po odsłuchaniu soundtracku. Z takich bardziej pierdół/szczegółów chciałem zwrócić uwagę na genialne kreacje, które pojawiają się w filmie. Co rusz, gdy fabuła rzucała bohaterów na jakieś uroczystości nie mogłem napatrzeć się na ich przepięknie zaprojektowane stroje. Wyobraźnia działała tutaj na pełnych obrotach, jak sądzę. Efekty specjalne też są OK, po pierwsze mamy ich dość sporo, po drugie zostały dobrze zrealizowane. Nie ma wrażenia sztuczności i nie jesteśmy zasypywani wybuchami na siłę.
    Czas na finalny werdykt. Powiem to od razu i nie będę owijał w bawełnę, sequel bije na łeb część pierwszą. Poprawiono tutaj chyba wszystko co dało się naprawić i dostarczono wysokiej jakości rozrywki. Mamy więcej efektów, lepszą fabułę, bardziej rozwinięte postacie, więcej dialogów, wprowadzania w świat. Jest więc więcej i lepiej, zachowując przy tym klimat pierwszej części. Zatem jeśli wspomniana pierwsza część już jest wam znana, to koniecznie ten film obejrzyjcie, nie powinniście żałować. Chyba, iż wkurzy was tak jak mnie to, iż całość urywa się w połowie i jak widać za rok czeka mnie kolejne spotkanie z The Hunger Games.
  23. Soaps
    No i dane mi było dotrwać do końca. Przyznam, że od początku utrzymywany był mocny poziom, ale dopiero gdzieś w połowie wiedziałem już, że jeśli zakończenie niczego nie popsuje będę zachwycony, zmiażdżony, powalony na łopatki i ogółem zadowolony. Dziś mogę powiedzieć, iż zakończenie było doskonałym zwieńczeniem podsycającym apetyt na następny sezon.
    WACHLARZ FABULARNY
    Bakemonogatari w moim mniemaniu jest świetne. Kilka dość prostych w swoim pomyśle sztuczek sprawiło, iż całość pachniała dość oryginalnie pomimo założeń wyciągniętych z haremówek. Błyskotliwe dialogi, postacie, kreska ? to wszystko sprawiało, że na naszej twarzy podczas seansu gościł szczery uśmiech. No i ten... był bardzo zmysłowy fanserwis. Dalej dostaliśmy uzupełnienie historii z Bake czyli Nekomonogatari i kontynuujące wątek Nisemonogatari. Oba wywołują mieszane uczucia, ale fani serii (w tym ja) powinni być zadowoleni (jako miłośnik kociej Hanekawy i sióstr Araragiego nie mogłem odczuwać nieprzyjemności z oglądania). No i w końcu dostajemy pełnoprawny drugi sezon i jak dla mnie, jest to najlepsze co się tej serii dotąd przytrafiło. Całość jest podzielona na indywidualne historie poszczególnych postaci, odpowiednio: Tsubasy, Hachikuji, Sengoku, Shinobu i Hitagi (przyznam, że ta ostatnia trochę, tylko trochę, naprawdę minimalnie, odzyskała w moich oczach, ale wciąż było jej za mało), co wcale nie oznacza, iż dostajemy na ekranie tylko wymienione przed chwilą bohaterki.



    Nie spodziewałem się, że on może być tak fajną postacią. Zdanie, które przy tej serii można w różnych wersjach wypowiadać w nieskończoność.
    Dla każdego jest tutaj miejsce, każdy potrafi odznaczyć swoją obecność i tak dalej. Ciężko tutaj sklecić jakiś sensowny zarys fabularny więc niech wam będzie wiadome, iż w barbarzyńskim uproszczeniu fabuła dalej kręci się wokół osobliwości i w większości przypadków, walczącego z nimi duetu Araragi & Shinobu. Co ciekawe, nie jest to już tak proste jak wydawało się w poprzednich seriach i wreszcie skomplikowano odpowiednio sprawę, ukazując konsekwencje ciągłej walki i obracania się w towarzystwie dziwactw. Pierwszy zarzut jaki na siłę mógłbym postawić fabule to fakt, iż nie wszystkie historie trzymają stuprocentowo równy poziom. Tyle tylko, nie dziwię się, iż historie są coraz lepsze, ponieważ wiadomo ? im dalej idziemy tym akcja bardziej się zazębia. Zatem zarzut oddalony. Dalej słyszane już przeze mnie kilkakrotnie przegadanie całości. Moim zdaniem kolejna wada, która raczej jest zaletą, bo dialogi są po prostu prześwietne. Poczynając od rozmówek pełnych fabularnych smaczków i dużo bardziej subtelnego humoru niż uprzednio, a kończąc na zapadających w pamięć monologach. Reasumując: nie widzę jakiś szczególnych wad w opowiadanej historii. Co najważniejsze, jest sensowna i ani razu nie miałem wrażenia, że straciłem wątek. Do tego dostajemy dużo dobrze pomyślanych zwrotów akcji i feelsów pod samiutki koniec. Fabuła jest po prostu dobra i w sumie tyle powinno wam wystarczyć.



    NYA? Zawsze.
    WAIFU LOVE
    O postaciach mógłbym napisać osobny wpis (nie sądzę aby interesowały was moje waifu compilations, jak się mylę to wyprowadźcie mnie z błędu), a i tak nie ująłbym pewnie wszystkiego co w nich lubię. Wszystkie są świetnie pomyślane, na swój sposób oryginalne i zapadające w pamięć. OK, zdarzają się wyjątki od tych reguł i przypadki mniej charakterne, ale pytam was: co z tego skoro bohaterowie pierwszego planu to istny majstersztyk? Z biegiem czasu każda rozwinęła się w tak dosadny sposób, że definitywnie nie ma w tej serii ani jednej postaci, której nie da się polubić. Po prostu nie ma. Przynajmniej w moim mniemaniu. Tak więc, jak już pisałem, na pierwszy ogień widzowie dostają Hanekawę. Jako, iż ma ona swoich wielu wielbicieli i ja sam uwielbiam jej kotowatą wersję, nie mógłbym uznać tego za wadę. No i na deser mamy porządną walkę plus rozwiązanie ostateczne zależności pomiędzy Tsubasą i Araragim. Historia trzyma poziom i zachęca do dalszego oglądania, a co ciekawe, na początku w ogóle nie widać w pobliżu głównego bohatera serii. W końcu dostajemy odświeżoną kotkę paradującą w piżamie, czego tu nie lubić? Dalej Hachikuji ? tutaj wszystko wywraca się o 180 stopni i byłem porządnie zaskoczony rozwojem wydarzeń. Może lekko przesadzam, ale nie da się ukryć, iż wpłynęło to pozytywnie na odbiór. Tak zatem pełny pozytywnych wrażeń sięgnąłem po opowieść o Nadeko Sengoku. I w sumie już wtedy wiedziałem, że dalej może być tylko lepiej.



    SSSSSSSSSSSSSSuper.
    Dostaliśmy tutaj w sumie mało postaci, lekko nudny początek (wiem, czepiam się), ale wszystko zostało nadrobione zwrotami akcji i tym co dane nam było oglądać. Dostaliśmy motor napędowy już do samego końca serii i chyba ta część Monogatari Series: Second Season podobała mi się najbardziej. Ci co oglądali raczej nie są tym zaskoczeni. W sumie po tym jak Nadeko osunęła się w cień dając początek losom Shinobu bałem się trochę czy aby na pewno twórcy utrzymają tak wysoki poziom do końca i nie zniszczą całości zakończeniem. Moje obawy okazały się bezpodstawne, paradująca na ekranie blond wampirzyca nie mogła źle wypaść. I nie wypadła.
    Na koniec coś na co czekałem od pierwszego odcinka z wielkimi nadziejami na przywrócenie do łask mojej ulubionej bohaterki gdy jeszcze miałem na stażu obejrzane tylko Bakemonogatari ? Hitagi. Niestety tutaj się srogo zawiodłem. I to właśnie z powodu tego, że od jakiegoś czasu twórcy nie dają mi żadnych powodów abym znów zaczął lubić fioletowowłosą dziewoję. Nawet nie chodzi już o ścięcie włosów czy zmieniony charakter. Senjougahary było po prostu za mało! Poza paroma scenami nie ma jej na ekranie prawie w ogóle, a jak już się łaskawie pojawia to... w rozmowach telefonicznych. Niby dzięki temu mogliśmy bliżej poznać tajemniczego Kaiki?ego i to co łączyło go z wspomnianą niewiastą, ale trochę tęsknię za docinającym sobie duetem z pierwszej serii. Co do samej jakości historii, znów jest świetnie i do tego dostajemy bardzo wysmakowane zakończenie. Jest zrobione z wyczuciem i jak widać ludzie odpowiedzialni za drugi sezon Monogatari Series doskonale wiedzieli jak chcą całość zamknąć. I podsycić przy okazji apetyt na kolejne przygody Araragiego i spółki.



    Zabiję twojego fryzjera. Obiecuję.
    CZARNY
    Kreska. Uważam, że bardzo rozwinęła się od pierwszej serii. Tła są przepiękne. Kolorowe, pełne pastelowych barw, przyjemnych kolorów - tworzą niesamowity klimat całości. Wyglądają po prostu jak nowoczesne obrazy postawione za doskonale zaprojektowanymi i narysowanymi postaciami. Każda z nich ma cechy charakterystyczne po których możemy ją rozpoznać na co składa się też doskonała praca aktorów. Wszystkie openingi i ogółem cała warstwa muzyczna nie odstaje zatem technikalia możemy już zostawić za sobą. A jakby ciekawiło was jaki utwór spodobał mi się ze wszystkich najbardziej, zapraszam poniżej.




    Koniec końców możecie uznać, że ten wpis to wyraz mojego fanboystwa bo piszę w prawie samych superlatywach, ale co poradzę ? poprawiono chyba wszystko co mogło w poprzednich seriach chociaż trochę uwierać i zaserwowano nam genialny drugi sezon. Trochę smutno mi będzie oczekując na ciąg dalszy, ale kocham, to poczekam.
    BONUS!


  24. Soaps
    Nowy blogexpress, głosowanie na wpis roku. To wszystko w tym tygodniu. Mam teraz trochę lepszy sprzęt, taki sam zapał do pracy i szczerą nadzieję, że będzie wam się miło słuchało. Jeśli o niczym nie zapomniałem (łapcie linka do głosowania KLIK!) to jadziem!
    V00d00 - Rozmowy (nie)kontrolowane #3 - TOP 10 Amiga OST http://forum.cdactio...showentry=43863
    Nano360 - Sobotni przegląd nowości ze świata Train Simulator [11.01.2014] http://forum.cdactio...showentry=43895
    Klekotsan - Grand Theft Auto V okiem Klekota. http://forum.cdactio...showentry=43899
    Gutek90 - Gry Wiecznie Żywe cz. 24 - The Sims 2 http://forum.cdactio...showentry=43897
    Bielik42 - [+18] W krainie wiecznego grzechu - "Pinokio" (komiks) http://forum.cdactio...showentry=43839 Martwa rzeczywistość - World War Z (Max Brooks) http://forum.cdactio...showentry=43864 Na wiedźmińskim szlaku (Znowu!) - "Wiedźmin 2: Zabójcy Królów" oraz "Sezon Burz" http://forum.cdactio...showentry=43893
    Imachuemanch - Aliens: Colonial Marines http://forum.cdactio...showentry=43891
    Grimmash - 47 Ronin http://forum.cdactio...showentry=43890
    Foshek - Kraina Fantazji http://forum.cdactio...log&blogid=4393
    Sedinus ? robię artworka http://forum.cdactio...showentry=43888
    Otton - GROWE PODSUMOWANIE ROKU 2013 http://forum.cdactio...showentry=43886
    Amdarel - Coś się kończy. Co nowego się zaczyna? http://forum.cdactio...showentry=43871
    Rankin - Kane (Karl Edward Wagner) http://forum.cdactio...showentry=43866
    Sergi - Hot for next gen http://forum.cdactio...showentry=43861
    FaceDancer - Odkurzamy perełki - Emperor: Battle for Dune http://forum.cdactio...showentry=43800
    Mariusz Saint - Co było grane w 2013? http://forum.cdactio...showentry=43849
    Bartez13 - Miłość matczyna jest wieczna - recenzja filmu "Mama" http://forum.cdactio...showentry=43843
    Demonir - Śpiewam niezrozumiale w miejscu publicznym (recenzyja i króciutka interpretacja LocoRoco) http://forum.cdactio...showentry=43798

×
×
  • Utwórz nowe...