Skocz do zawartości

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość Radyan

[Free] Free Sesja

Polecane posty

Kiedy obudziłam się następnego dnia, słońce dopiero wschodziło. Swoim zwyczajem natychmiast wstałam i usiadłam na brzegu łóżka. Rozmyślałam jeszcze kilka minut, patrząc się w okno i wdychając poranne, świeże powietrze. Wciąż lekko zdenerwowana i niepewna, przesuwałam palcami po wargach, szarpałam włosy. W końcu podjęłam decyzję.

Przed południem, starannie ubrana i uczesana, włożyłam podróżny płaszcz, chwyciłam torbę i wyszłam do stajni. Moja kasztanka była osiodłana i gotowa do drogi. Może koń nie jest najszybszym i najwygodniejszym sposobem podróżowania, ale przezornie zrezygnowałam z teleportacji. Byłam pewna, że podejmując się nowego zadania, magiczne portale będą używane przeze mnie dość często i jeszcze zdążę je znielubić. Zresztą droga do posiadłości Hanyla była krótka, jeśli tylko wiedziałeś jak –i nie bałeś się- pojechać na skróty.

Nie było okazji, by się zabawić- akurat dzisiaj przydrożni bandyci wybrali inne miejsce na łowy. Bez przeszkód dotarłam do sporej, ale skromnie wybudowanej siedziby mojego przyjaciela. Cieszył się sympatią w swojej okolicy, budził zaufanie, toteż wjeżdżając zauważyłam tłum wieśniaków gromadzących się po rady czy leki, czekających na swoja kolej. Mnie, dla odmiany, rzucali niechętne spojrzenia, rzadko wysilając się na zdawkowy ukłon. Niewiele mnie to obchodziło.

Przywiązałam konia, zapukałam w tylne drzwi i weszłam, nie czekając na zaproszenie. Bardzo starałam się ukryć pod maską dumy i wyniosłości swój niepokój, ale obawiałam się, że zwlekając z poinformowaniem Hanyla o mojej decyzji, mogę stracić determinację, mogą na nowo pojawić się wątpliwości. Głośno stukając obcasami, przeszłam do gabinetu. Mag siedział przy biurku, pochylony nad dokumentami.

- Wygrałeś. Pomogę ci, jeśli to tylko jest możliwe. Wprowadź mnie w szczegóły, powiedz czego mogę się tam spodziewać i wyślij mnie w to przeklęte miejsce.

Widziałam, że ma ochotę powiedzieć coś w rodzaju „wiedziałem, że tak zrobisz”, ale rozsądnie powstrzymał się od komentarza i uśmiechnął.

- Aaila i Isis są w jadalni. Chodź za mną.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nekromanta najwyrazniej zignorowal moja prosbe. Zamiast tego skupil sie na kontrmagii. Jest chyba jednak durniem, jesli mysli, ze moze przeciwstawic swoja moc Raraicowi. Czuje sie zupelnie bezradny, co wiecej, poki mag wisi sobie pod sufitem nie mozemy mu wiele zrobic. Gdybym mial swoj miecz, moglbym go stamtad sciagnac, ale nie mam zamiaru zdradzac tego sekretu moim towarzyszom.

- Nie masz większych zmartwień, krasnoludzie?

- To Elfia Stal - odpowiadam. To powinno mu wystarczyc. - Prawdziwa.

Elfy raczej nie wykonuja broni z metalu. Zreszta niewiele go potrzeba do stworzenia luku, oszczepu czy wloczni. Jesli juz potrzebuja mieczy czy toporow, najzwyczajniej kupuja je od ludzi czy krasnoludow, czesto na zamowienie, dlatego broni "elfickiego kroju" jest duzo. Jednak czasem Tancerze Ksiezyca, Wietrzni Wojownicy, czy inni mistrzowie miecza prosza Starszych swej wioski o wykonanie oreza z Elfiej Stali. Poczatkowo jest to zwyczajne zelazo, jednak elfy do obrobki, ksztaltowania i hartowania nie uzywaja temperatury i uderzen mlotow. Zamiast tego caly proces jest wykonywany magicznie. Miecze tak powstale same w sobie nie sa jeszcze magiczne, przy najmniej nie w klasycznym znaczeniu tego slowa, nie maja runow ani nie sa oblozone zakleciami. Jednak czesc mocy tworcy splywa w czasie procesu kreacji na bron, wnika w sama jej struktore, powodujac, ze jest wytrzymalsza, ostrzejsza i w pewnym stopniu chroni przed magia. Nie jest to silny efekt, ale w walce z magami jakakolwiek ochrona jest lepsza niz zadna i mam nadzieje, ze czarnoksieznik zdaje sobie z tego sprawe. Co wiecej Elfia Stal jest doskonalym katalizatorem zaklec, co w naszej sytuacji moze sie okazac duzo wazniejsze niz wlasciwosci ochronne.

Tymczasem nekromanta zajal sie kolejnym czarem. Raraic ubiegl go jednak. Gwaltowne nagormadzenie magii wszyscy musili odczuc na swoj sposob - jak zmiane cisnienia, nagly podmuch eterycznego wiatru, silny wstrzas, blysk swiatla czy pisk na granicy slyszalnosci. Najwyraziej Postanowil wykonczyc nas za jednym zamachem, nawet jesli bedzie go to kosztowalo sporo energii. W jednej chwili wszystko wokol zaczelo sie rozpadac. Cala wierza jakby scisnela sie w sobie a potem rozpadla. Czuje, ze spadam.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nekromanta zaczął kreślić dłońmi jakieś znaki. Gorzały jeszcze przez chwilę. Nagle zniknęły, a od środka sali powiało zimnym, przejmującym powietrzem. Rairac wisiał dalej tam, gdzie wcześniej. Zaklęcie mtrocznego czarownika nie przyniosło skutku. Szybko zajął się kreśleniem kolejnego ognistego znaku. Rairac wykonał ledwie dostrzegalny gest. Poczułem dziwne ukłucia w obu oczodołach, moimi bębenkami wstrząsnął pisk. Wszystkie dźwięki - oddechy moich... towarzyszy, lekki szczęk ich broni słyszałem jakby przez gruby koc. Szybko odwróciłem się i ukryłem za pobliskim filarem.

Ojciec zawsze ostrzegał przed kontaktami z wszelkimi magami, ale ja, jak zazwyczaj nie pamiętałem jego rad. Ach, gdybym wtedy odrzucił propozycję tamtego maga... To bym już dawno nie żył - dokończyłem w myślach. Bo przecież gdy mnie wzywano, to nikt się nie pytał, czy mam ochotę iść. I najpierw wyjawiono mi cel mojej wędrówki, a potem dopiero zapytano, czy w to wchodzę... Pytanie brzmi - dlaczego? Odpowiedź była całkiem prosta - z tego, co tu widziałem wynika, że magowie z naszym krasnoludem niezbyt się lubią... A Rairac najwyraźniej stara się zgładzić również wszystkich, którzy mieli z nim kontakt... W tym mnie. Bo przecież każdy świadek ich machinacji jest niewygodny! Że toczy się tutaj jakaś gra zacząłem się przekonywać już wcześniej - bo co robi w kompanii krasnoluda ten osobnik przypominający orka?

Rozejrzałem się wokół. Za sąsiednim filarem ukrywał się drow widziany przeze mnie już wcześniej, w komnatach nekromanty. Patrzył się na mnie, a w jego oczach dostrzec można było lekki błysk.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Raraic wrócił wcześniej niż się spodziewałem. Teraz tylko cud może nas uratować. Oby nekromanta coś zdziałał...Mag wciąż nie rezygnował. Posłał w naszym kierunku kolejne ze swoich śmiercionośnych zaklęć. Całym pomieszczeniem wstrząsnęło, a podmuch odrzucił mnie na kilka metrów w tył. Mocno poobijany oparłem się o ścianę wypatrując ciemnej postaci ponad nami. Raraic wciąż lewitował pod sufitem. Najwyraźniej jego zamiarem było pogrzebanie nas żywcem pod ruinami wieży. On sam był względnie bezpieczny. Tak mu się tylko wydaje. - Pomyślałem uśmiechając sie złowieszczo. Wyciągnąłem swój łuk. Nałożyłem jedną ze strzał. Najlepsze. Na specjalne okazje. Napiąłem cięciwę. Ustabilizowałem oddech, po czym wystrzeliłem. Pocisk mknął w stronę maga z dużą szybkością. Jednak ten w porę go zauważył. Zrobił unik i zarechotał:

- Tylko na tyle was stać, głupcy?

Wtem, tuż ponad nim rozległ się huk eksplozji. Strzała natarta specjalnymi chemikaliami uwolniła swą energię przy zderzeniu z sufitem. Teraz gruzy posypały się na Raraica, a on zaskoczony całą sytuacją nie był w stanie nic zdziałać. Siła uderzenia przerwała jego zaklęcie lewitacji. Jak jabłko z drzewa. - pomyślałem gdy uderzył o podłogę - Jeśli mamy tu zginąć to czemu nie zabrać go ze sobą?

- Raraica mamy chwilowo z głowy. - krzyknąłem do kompanii - Teraz martwmy się jak się stąd... - przerwał mi kolejny wstrząs. Wieża chwiała się w posadach. Spojrzałem na miejsce gdzie spadł mag. Teraz była tam malownicza sterta gruzów. Szkoda, chciałbym zatopić sztylet w jego ciele, aby upewnić się o śmierci. To jednak musi na razie wystarczyć.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z niejaką radością patrzę na spadające ciało maga - jednak mimo wszystko, w dalszym ciągu mam nadzieję, że dalej żyje, bo jeżeli ktokolwiek może nas stąd bezpiecznie wydostać, to tylko czarodziej - sami nie damy rady wybiec stąd, zwłaszcza zważając na ilość służby, niewolników i strażników, którzy na pewno wpadną w panikę i pobiegną ratować swoje wątpliwej wartości cztery litery. Dlatego też - szybko podbiegam w miejsce, gdzie przed chwilą spadł mag, i upewniając się, że zaraz nie spadnie na mnie jeszcze kilka kamieni z sufity - staram się go odgrzebać, na tyle, by znaleźć jego twarz - ocucić go do rzucenia zaklęcia teleportacji, albo przynajmniej upewnić się, że jest trupem. Przynajmniej staram się, aby tak oni to odebrali - ponieważ sama postanawiam odebrać moją zapłatę, nie czekając, aż krasnolud dostanie na jarmarku jakąś jałmużnę - niepostrzeżenie staram się obrobić czarodzieja - z nadzieją na to, że gdzieś przy jego ciele znajdę jakiś przedmiot służący do teleportacji - którego będę mogła użyć sama, bądź - ewentualnie - pokazać go krasnoludowi, w najgorszym wypadku - mężczyźnie ubranemu w czarne szaty, który widocznie zna się na magii, by nas stąd wyciągnął.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podczas gdy wszystko dookoła zaczęło się walić ja stałem, usiłując utrzymać równowagę. Nagle straciłem zainteresowanie wszystkim - Raraicem, Azaelem, krasnoludem, jego mieczem. Przede mną zaczęła się otwierać brama. Przechodzenie przez tajemniczy portal, który pojawił się akurat wtedy gdy go potrzebowałem, kompletnie nie wiedząc co czeka mnie po drugiej stronie nie jest mądre. Prawdę mówiąc to skończona głupota. Jednak wolałem to od alternatywy, jaką było pogrzebanie żywcem. Skoczyłem w portal. Dziwnie się poczułem, kiedy zostałem przeniesiony w inne miejsce. Myślałem, że wszystko będzie lepsze od pozostania w walącej się wieży. Myliłem się. Po drugiej stronie zastałem przerażający widok. Ten sam, który nawiedzał mnie w snach - niebo miało kolor czerwieni, ziemia była szarą, pozbawioną życia skałą. Z tego ile zdołałem dostrzec, to cały obszar składał się z setek wysp wiszących w powietrzu, unoszących się w przestrzeni dookoła większych fragmentów. Poniżej była tylko otchłań, bezdenna pustka. Stałem tak niezdolny wykonać choćby najmniejszy ruch, kiedy portal wydał z siebie dźwięk przypominający bzyczenie roju os. Najsłyszalniej ktoś przeszedł za mną. Obróciłem się w stronę wejścia do bramy i zamarłem w bezruchu - to był Łowca.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. El ruszyła w stronę gruzowiska odszukać Raraica, albo to co po nim pozostało. Odgarniała zadziwiająco sprawnie i szybko kolejne kamienie. Tymczasem nekromanta zniknął za powstałym znikąd portalem. Poczułem silne pchnięcie w bark i przewróciłem się na bok. Wstając zobaczyłem biegnącego wojownika, którego wcześniej ogłuszyłem. Najwyraźniej miał tylko jeden cel: odpłacić nekromancie pięknym za nadobne, bo zniknął za portalem. Ci dwaj muszą się strasznie kochać. - pomyślałem uśmiechając się pomimo nieciekawej sytuacji. Zewsząd osypywały się na nas gruzy. Trzeba było się spieszyć. Postanowiłem uciec w dużo bardziej konwencjonalny sposób niż tu się dostałem - schodami w dół. Rzuciłem się pędem po krętych schodach. Kiedy byłem już w połowie drogi, ujrzałem starych znajomych z Czarnej Brygady, którzy nie dbając o to, że w każdej chwili mogą zginąć przysypani tonami kamienia i stali, pchali się w górę. Szaleńcy. - pomyślałem wracając z powrotem. Kiedy byłem już na górze zamknąłem masywne drzwi i postarałem się je barykadować leżącymi wszędzie odłamkami.

- Za chwilę będziemy mieli tu towarzystwo. - powiedziałem widząc zdziwione miny kompanów. Niedługo później słychać było krzyki i dobijanie z drugiej strony.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wrota zaczęły wreszcie otwierać swoje podwoje. Obserwowałem, jak światło z komory powoli rozprasza nieprzeniknioną ciemność, która panowała na zewnątrz. Stałem i patrzyłem. Wreszcie, po kilku minutach nastała równowaga, kiedy to światło i mrok zaprzestają walki o prym i każde z nich spokojnie oczekuje na chwilę, kiedy drugie osłabnie. Przez chwilę jeszcze wpatrywałem się w ciemną otchłań, po czym podszedłem do reszty zbroi i zacząłem ją przywdziewać. Masywna, misternie wykonana konstrukcja, wykonana przed wieloma laty trzymała się niesamowicie dobrze. Nie było na niej jakichkolwiek oznak upływającego czasu, czy też symboli, które przypominałyby te widniejące na ścianach komnaty. Zacząłem nakładać na siebie poszczególne elementy, począwszy od trzewików, a skończywszy na hełmie. Na plecach zawiesiłem dwa miecze, a w dłoń wziąłem długą broń z ostrzem na końcu. Prawie odruchowo wykręciłem nią kilka młynków, po czym uderzyłem jej zwieńczeniem o posadzkę. Odgłos uderzenia rozbiegał się powoli po komnacie, a zaraz potem poza nią. Nie wiem, czy byłem gotowy, ale musiałem podjąć ten krok. Powoli, ale miarowo zacząłem iść w stronę wyjścia. Krok po kroku, metr po metrze, zbliżałem się do pierwszej niewiadomej, z jaką przyjdzie mi się zmierzyć.

Stawiłem pierwsze kroki poza obręb komnaty. Ciemność zdawała się być niczym żywa istota, pożerająca każdy słabszy promień światła i kształt, który stanie jej na drodze. Światło z komnaty było silne, ale wciąż zbyt słabe by powiedzieć mi gdzie się teraz znajdowałem. Spoglądałem bezradnie w ciemność. Wtem coś mnie uderzyło.

- Unzarius-Arkhamir-Moebe! – krzyknąłem najgłośniej, jak tylko mogłem.

Przez chwilę stałem i czekałem... sam nie wiedząc na co. Mój krzyk roznosił się echem po całym pomieszczeniu. Wtem usłyszałem napływające zewsząd zgrzyty i metaliczne pomruki. Najpierw kilkadziesiąt metrów ode mnie zaczęły jarzyć się czerwone niczym ogień światła. Zaraz potem zewsząd zaczęły jaśnieć białe kryształy. Wtopione w skałę, ułożone w jednakowych odstępach białe minerały gromiły ciemność, ukazując mi gigantyczną grotę, która nie była jednak naturalnym tworem. W równych odległościach od siebie, wznosiły się zdobione symbolami kolumny podtrzymujące sufit. Pod ścianami stały postumenty z ponad dziesięciometrowymi posągami, które przedstawiały postacie w zbrojach, nie dość, że podobnych do mojej, to jeszcze wykonanych najprawdopodobniej z tego samego metalu. Oczy każdego z nich jarzyły się ognistą czerwienią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że te posągi obserwują mnie. Podziwiałem wzrokiem każdy element tego miejsca, począwszy od sufitu obwieszonego łańcuchowymi kandelabrami, które zamiast świec miały te same kryształy, które były wtopione w ściany jaskini, aż po przepięknie zdobione postumenty posągów. Wszystko było stworzone na bazie koła z wielką komnatą w centrum. Powoli mój wzrok szedł coraz niżej, aż dotarł do podłogi, całej wykonanej z jednolicie ociosanych, równo ułożonych bloków skalnych. Cała komnata pokryta była setkami szkieletów. Zacząłem iść pośród stosów ciał, przyglądając się im. Rzadko które ciało nie miało widocznych oznak śmiertelnego uderzenia. Niektórym brakowało głów, czy też innych elementów ciała., a inne miały potężne dziury w klatkach piersiowych. Wtem zauważyłem coś pod jednym ze szkieletów poległych. Podniosłem go i przełożyłem na bok. Pod nim zobaczyłem zdeformowany szkielet ze skrzydłami i ogonem. Przez żebra tego czegoś przechodziła stalowa włócznia. Gdy zbliżyłem się bardziej do tego czegoś, poczułem się dziwnie. Miałem uczucie, że ta rzecz zaraz wstanie i rzuci się na mnie, lecz zamiast odsunąć się, zacząłem podchodzić coraz bliżej. Nim bliżej byłem tym wyraźniej słyszałem jakieś niezrozumiałe głosy. Wciąż powtarzające się słowo. Wciąż jedno i to samo.

- Rezoria? – szepnąłem cicho. Próbując przypomnieć sobie, co to może znaczyć.

- rezoria... rezoria... rezoria...rezoria... – w mojej głowie wciąż powtarzało się to wypowiadane szeptem stołowo.

Wciąż nie wiedziałem co ono oznacza, a szept powoli stawał się coraz głośniejszy. Wtem poczułem straszliwy ból, który zdawał się sięgać aż do głębi mojej potępionej duszy i rozchodzić się po całym moim jestestwie. Starałem się odejść jak najdalej by nie słyszeć tego szeptu, ale to nic nie dawało.

Chwilę potem ten przejmujący ból znikł. Znikły również szepty. Gdy spojrzałem ponownie w stronę, z której nadchodziły, ogarnęło mnie przerażenie. Jeden z tych kandelabrów... on zdawał się pożerać szkielet tej istoty. Kawałek po kawałku, kość po kości, począwszy od czaszki, pojedyncze elementy były odrywane od reszty i wpychane we wciąż otwierającą się i zamykającą przestrzeń umieszczoną pod dziwną złotą maską pozbawioną otworów na oczy, czy też usta. Gdy to coś skończyło swój posiłek, zwróciło się w moją stronę i poczęło pełznąć w moim kierunku. Zacząłem powoli się wycofywać, gorączkowo rozglądając się za drogą wyjścia, ale tego nigdzie nie mogłem dostrzec.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wrota zaczęły wreszcie otwierać swoje podwoje. Obserwowałem, jak światło z komory powoli rozprasza nieprzeniknioną ciemność, która panowała na zewnątrz. Stałem i patrzyłem. Wreszcie, po kilku minutach nastała równowaga, kiedy to światło i mrok zaprzestają walki o prym i każde z nich spokojnie oczekuje na chwilę, kiedy drugie osłabnie. Przez chwilę jeszcze wpatrywałem się w ciemną otchłań, po czym podszedłem do reszty zbroi i zacząłem ją przywdziewać. Masywna, misternie wykonana konstrukcja, wykonana przed wieloma laty trzymała się niesamowicie dobrze. Nie było na niej jakichkolwiek oznak upływającego czasu, czy też symboli, które przypominałyby te widniejące na ścianach komnaty. Zacząłem nakładać na siebie poszczególne elementy, począwszy od trzewików, a skończywszy na hełmie. Na plecach zawiesiłem dwa miecze, a w dłoń wziąłem długą broń z ostrzem na końcu. Prawie odruchowo wykręciłem nią kilka młynków, po czym uderzyłem jej zwieńczeniem o posadzkę. Odgłos uderzenia rozbiegał się powoli po komnacie, a zaraz potem poza nią. Nie wiem, czy byłem gotowy, ale musiałem podjąć ten krok. Powoli, ale miarowo zacząłem iść w stronę wyjścia. Krok po kroku, metr po metrze, zbliżałem się do pierwszej niewiadomej, z jaką przyjdzie mi się zmierzyć.

Stawiłem pierwsze kroki poza obręb komnaty. Ciemność zdawała się być niczym żywa istota, pożerająca każdy słabszy promień światła i kształt, który stanie jej na drodze. Światło z komnaty było silne, ale wciąż zbyt słabe by powiedzieć mi gdzie się teraz znajdowałem. Spoglądałem bezradnie w ciemność. Wtem coś mnie uderzyło.

- Unzarius-Arkhamir-Moebe! – krzyknąłem najgłośniej, jak tylko mogłem.

Przez chwilę stałem i czekałem... sam nie wiedząc na co. Mój krzyk roznosił się echem po całym pomieszczeniu. Wtem usłyszałem napływające zewsząd zgrzyty i metaliczne pomruki. Najpierw kilkadziesiąt metrów ode mnie zaczęły jarzyć się czerwone niczym ogień światła. Zaraz potem zewsząd zaczęły jaśnieć białe kryształy. Wtopione w skałę, ułożone w jednakowych odstępach białe minerały gromiły ciemność, ukazując mi gigantyczną grotę, która nie była jednak naturalnym tworem. W równych odległościach od siebie, wznosiły się zdobione symbolami kolumny podtrzymujące sufit. Pod ścianami stały postumenty z ponad dziesięciometrowymi posągami, które przedstawiały postacie w zbrojach, nie dość, że podobnych do mojej, to jeszcze wykonanych najprawdopodobniej z tego samego metalu. Oczy każdego z nich jarzyły się ognistą czerwienią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że te posągi obserwują mnie. Podziwiałem wzrokiem każdy element tego miejsca, począwszy od sufitu obwieszonego łańcuchowymi kandelabrami, które zamiast świec miały te same kryształy, które były wtopione w ściany jaskini, aż po przepięknie zdobione postumenty posągów. Wszystko było stworzone na bazie koła z wielką komnatą w centrum. Powoli mój wzrok szedł coraz niżej, aż dotarł do podłogi, całej wykonanej z jednolicie ociosanych, równo ułożonych bloków skalnych. Cała komnata pokryta była setkami szkieletów. Zacząłem iść pośród stosów ciał, przyglądając się im. Rzadko które ciało nie miało widocznych oznak śmiertelnego uderzenia. Niektórym brakowało głów, czy też innych elementów ciała., a inne miały potężne dziury w klatkach piersiowych. Wtem zauważyłem coś pod jednym ze szkieletów poległych. Podniosłem go i przełożyłem na bok. Pod nim zobaczyłem zdeformowany szkielet ze skrzydłami i ogonem. Przez żebra tego czegoś przechodziła stalowa włócznia. Gdy zbliżyłem się bardziej do tego czegoś, poczułem się dziwnie. Miałem uczucie, że ta rzecz zaraz wstanie i rzuci się na mnie, lecz zamiast odsunąć się, zacząłem podchodzić coraz bliżej. Nim bliżej byłem tym wyraźniej słyszałem jakieś niezrozumiałe głosy. Wciąż powtarzające się słowo. Wciąż jedno i to samo.

- Rezoria? – szepnąłem cicho. Próbując przypomnieć sobie, co to może znaczyć.

- rezoria... rezoria... rezoria...rezoria... – w mojej głowie wciąż powtarzało się to wypowiadane szeptem stołowo.

Wciąż nie wiedziałem co ono oznacza, a szept powoli stawał się coraz głośniejszy. Wtem poczułem straszliwy ból, który zdawał się sięgać aż do głębi mojej potępionej duszy i rozchodzić się po całym moim jestestwie. Starałem się odejść jak najdalej by nie słyszeć tego szeptu, ale to nic nie dawało.

Chwilę potem ten przejmujący ból znikł. Znikły również szepty. Gdy spojrzałem ponownie w stronę, z której nadchodziły, ogarnęło mnie przerażenie. Jeden z tych kandelabrów... on zdawał się pożerać szkielet tej istoty. Kawałek po kawałku, kość po kości, począwszy od czaszki, pojedyncze elementy były odrywane od reszty i wpychane we wciąż otwierającą się i zamykającą przestrzeń umieszczoną pod dziwną złotą maską pozbawioną otworów na oczy, czy też usta. Gdy to coś skończyło swój posiłek, zwróciło się w moją stronę i poczęło pełznąć w moim kierunku. Zacząłem powoli się wycofywać, gorączkowo rozglądając się za drogą wyjścia, ale tego nigdzie nie mogłem dostrzec.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozejrzalem sie po walacym sie pomieszczeniu w panice szukajac drogi ucieczki. Zauwazylem, ze El kleczy przy ciele Raraica. Podbieglem do niej i kleknalem obok.

- Nie zyje? - spytalem.

W tym momencie cialo otoczylo zielone migotliwe swiatlo. Zaczelo sie rozplywac... Po chwili wszystko wokol zaczelo sie rozplywac. To niemozliwe... kolejna iluzja... Odruchowo zamknalem oczy, gdy swiatlo stalo sie oslepiajaco jasne. Gdy znow je otworzylem kleczalem na dziedzincu. Wstalem i spojrzelam w gore. Wieza stala niewzruszona. Walczymy przeciez z mistrzem iluzji... Sam Raraic stal jakies piecdziesiat metrow ode mnie.

- Jak ci sie to podoba Abbarinie? Twoi przyjaciele wierzac w ta iluzje moga naprawde zginac. A nawet jesli jakos sie uratuja, to moje orki ich wykoncza. Dla ciebie przygotowalem cos specjalnego.

Przede mna pojawily sie wbite w ziemie dwa miecze. Jeden dlugi i waski, drugi krotszy, lekko zakrzywiony. Moje miecze.

- Mowia, ze jestes niezlym szermierzem. Chce to zobaczyc.

Jego dlonie wykonaly serie skomplikowanych ruchow. Przed nim pojawila sie chmura, ktora powoli gestniala i stawala sie coraz bardziej cielesna. Z grubsza humanoidalny ksztalt o czterech ramionach, kazde zakonczone dlugim... ostrzem? Ochydny pysk z szescioma oczami pulsujacymi czerwonym swiatlem. CZarna skora z brazowymi plamami...

- To pomniejszy demon, zwany siepaczem. Jest wyjatkowo podatny na ludzka magie, wiec ktos kto sie na niej zna nie ma problemu z pokonaniem go. Lub zmuszeniem do uleglosci - dodal czarodziej z brzydkim usmiechem. - Jest jednak bardzo szybki, a jedynym celem jego istnienia jest ciecie na kawalki wrogow swego pana. Zobaczymy, czy dasz mu rade... to na poczatek - drapiezny usmiech sie poglebil. - Bierz go.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeszliśmy z Hanylem przez ciemny korytarz do dużego, bogato umeblowanego pokoju. Elfka i brunet, Aaila i Isis, już tam czekali. Mężczyzna z uśmiechem bębnił palcami w stół, elfka siedziała dumnie wyprostowana i wodziła oczami po wnętrzu. Oboje uśmiechnęli się do nas, kiedy weszliśmy i uprzejmie skinęli głowami. Stół był okrągły, z ciemnego drewna, krzesła bogato zdobione i wytworne. Kiedy usiedliśmy, przez chwile słychać było tylko tykanie zegara, jakby nikt nie ważył się odezwać. W końcu Hanyl wstał.

- Krasnolud, o którym ci mówiłem nazywa się Abbarin. Znajduje się teraz w pewnej twierdzy… Niezbyt bezpiecznym miejscu, w którym możesz spotkać wrogo nastawionych do ciebie magów. Być może nawet samego Raraica. Staraj się nie robić zamieszania, Ijo, próbuj wszystkich możliwych środków, żeby nie doszło do walki. Krasnoludy są raczej małych rozmiarów – uśmiechnął się – a i wytworzenie iluzji jest niezłym sposobem, by niepostrzeżenie uciec z wrogiego terenu. Obawiam się, że możesz mieć problemy z powrotną teleportacją tutaj, zamek jest zabezpieczony przed klasycznymi portalami. W każdym razie masz jeden cel: znaleźć krasnoluda i listy, doręczyć go do wodza orków i nie rzucić się w oczy Raraicowi. A dokładnie spróbować nie rzucić się w oczy Raraicowi. Bardziej zależy nam na pokoju z orkami niż uniknięciu kłopotów z Arcymagiem, rozumiesz? – spojrzał na mnie uważnie.

Skinęłam głową twierdząco. Czułam lodowate dreszcze, spływające po całym ciele, ręce mi drżały. Wpatrywałam się w białą ścianę, opierając głowę na dłoni, nie mrugając nawet powiekami, zagryzając wargi. Odezwałam się, a mój głos zabrzmiał niespodziewanie słabo i cicho.

- Będziecie mnie tam teleportować?

- Tak, we trójkę, aby upewnić się, że dobrze trafisz. Powinnaś wylądować tuż przed murami zamku, gdzie pole ochronne jest bardzo słabe.

Wyciągnął spod stołu sakiewkę i położył przede mną na stole.

- Znajdziesz tu kilka mikstur uzdrawiających, antidotum na większość trucizn, dwie mikstury niewidzialności i lewitacji, chociaż pewnie znasz formuły zaklęć dające takie same rezultaty. Widzę, że zabrałaś też własny zapas, doskonale.

Wzięłam sakiewkę z małymi buteleczkami i przypięłam do pasa pod peleryną. Odrzuciłam włosy, poprawiłam szatę, uniosłam dumnie głowę, odzyskując swoją pewność siebie. Już pełna energii i odważna, powiedziałam – Zaczynajcie.

Rzucił mi jeszcze rozbawione spojrzenie.

- Uwielbiam, jak robisz tę zdeterminowaną minkę – odparł, śmiejąc się.

Złapał Aailę i Isisa za ręce. Zamknęli oczy, skupiając się, wymówili razem formułę, a za chwilę wokół mnie pojawiły się iskierki. Wirując w portalu usłyszałam jeszcze z daleka „powodzenia!”.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Metr po metrze. Niczym ośmiornica pełznąca po morskim dnie, to coś zbliżało się nieubłaganie. Nie widać było, by temu czemuś się śpieszyło. Jednolitym ruchem, zbliżało się do mnie, a ja wciąż wycofywałem się spoglądając na to, co zapewne miało być moim katem. Moim pragnieniem było znaleźć spokój w objęciach śmierci, ale perspektywa bycia... nawet nie chcę myśleć, co to chciało mi zrobić i nie mam ochoty się tego dowiedzieć. Wycofywałem się do chwili, kiedy moje plecy uderzyły o podstawę jednej z kolumn. Nie mając innego wyjścia, postanowiłem chwyć za broń. Stalowa istota zatrzymała się. Gdyby w tej masce było wykonane miejsce na oczy, mógłbym powiedzieć, że ta rzecz mierzy się ze mną wzrokiem. Czekałem na jej ruch. Byłem skupiony tylko na tym, żeby w razie czego skończyć błyskawicznie możliwą walkę, choć nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się jakikolwiek słaby punkt tej rzeczy. Nagle coś mną szarpnęło. Uderzyłem o kolumnę, a wokół mnie owijały się coraz większe ilości łańcuchowych macek. Spojrzałem na boki i pojąłem swój błąd. Straciłem czujność, myśląc, że przeciwnik jest tylko jeden, a w tym czasie byłem otoczony przez co najmniej dziesięć takich samych istot. Usłyszałem brzęczenie na suficie. Spojrzałem tam i zobaczyłem, jak kilkanaście tych niby-kandelabrów zaczyna powoli schodzić po kamiennych kolumnach, by przyłączyć się do nadchodzącej uczty. Ten, który przez cały czas odwracał moją uwagę podszedł bliżej i zdjął mój hełm. W jego masce odbijało się zielone światło moich oczu. Po chwili to coś wzniosło się kilkanaście centymetrów wyżej i z łańcuchów pod maską uformowało się coś na wzór pionowego otworu gębowego, na którego końcu widać było jeszcze niezmiażdżone resztki tamtego szkieletu. Obserwowałem z przerażeniem, jak owe groteskowe usta zbliżają się by pożreć moją głowę. Nagle usłyszałem dobiegające z zewnątrz słowa.

- Moebe nimuria!

Stalowy twór zatrzymał się.

- Moebe nimuria!!

Tym razem, to coś odsunęło się na kilka metrów, a krępujący mnie uścisk został zwolniony.

- Moebe urinajo zoeksus!

Po tych słowach wszystkie te makabryczne kandelabry poczęły wracać na własne miejsce, a ja puszczony przez nie wolno, siedziałem oparty o podstawę kolumny.

- Kto tu jest?! – spytałem się głośno, posyłając głos w stronę otaczającej mnie pustej sali, pełnej jedynie martwych szkieletów i tych metalowych istot na suficie.

Odszedłem kilka kroków przed siebie o czekałem na odpowiedź. Nagle usłyszałem za sobą jakiś szelest. Odwróciłem się błyskawicznie i omal się nie przewróciłem. Nieopodal Stał tam inny szkielet. Odziany był w starą, pokrytą złotymi ozdobami szatę. W jednej dłoni trzymał laskę ze zwieńczeniem w kształcie otwartej ludzkiej dłoni, a w drugiej trzymał mój hełm. Jego oczodoły nie miały w sobie nawet iskry, która w moim przypadku oznaczałaby iskrę życia. Spoglądałem na ten szkielet i czekając na jego pierwszy ruch, odruchowo tym razem spojrzałem na boki.

- Jestem sam, jeśli o to ci chodzi. – powiedział, po czym rzucił mi do rąk mój hełm – Musisz uważać mój królu. Nie jest mądrze cytować zmarłych, a szczególnie niebezpieczne jest cytowanie demona w TYM grobowcu.

Te słowa sprawiły, że zrodziły się w moim umyśle kolejne pytania. „Mój królu”? Czy to oznaczało, że jestem jakimś królem? Jeśli rzeczywiście tak jest, to ta istota mogła dać mi wiele istotnych odpowiedzi. Nałożyłem hełm na głowę, po czym powiedziałem.

- Kim... – chciałem zadać pytanie, ale słowa uwięzły mi w gardle, gdy zwieńczenie laski zaczęło przebierać palcami, a obraz począł się rozmywać.

W pewnej chwili obraz komnaty, w której znajdowaliśmy się znikł całkowicie, a my obaj byliśmy teraz w średnich rozmiarów pieczarze. Po kątach krzątały się mniej, lub też bardziej uszkodzone szkielety z księgami i papirusami w kościstych dłoniach. Wszystkie te rzeczy były zanoszone do kilku dużych skrzyń wykonanych ze złota.

- Kim jesteś? – zdołałem z siebie wreszcie wyksztusić – Gdzie jesteśmy?

Po tych słowach, tajemniczy szkielet zmierzył mnie wzrokiem. Jego puste oczodoły zdawały się zaglądać w samą głębie mojego jestestwa. Miałem uczucie, jakby uchodziła ze mnie cała energia, jaka mogłaby jeszcze tlić się w tych kościach.

W pewnej chwili szkielet się odezwał powoli i niezbyt pewnie.

-...Straciłeś pamięć? – zapytał się, a po moim skinieniu zaczął mówić dalej – Jedyne, o czym mogę ci powiedzieć, to to, że dawno temu przybyłeś do mnie i zawarłeś ze mną pewien układ. Jeden z punktów owego układu nakazywał mi nigdy nie wspominać o tym, czego ów układ dotyczył, ani też nie zdradzania jakichkolwiek informacji, które mogłyby naprowadzić kogokolwiek na odpowiedź, co zdarzyło się w tamtej komnacie.

- Ale... – zacząłem, ale sytuacja zaczęła przybierać obrót, którego nikt nie mógł się spodziewać – ... czy jest jakakolwiek informacja, którą mógłbyś mi podać? Ja muszę wiedzieć... poznać prawdę. Muszę dowiedzieć się, co takiego się stało, że teraz nie mogę normalnie odejść. Ja muszę...

Moje dalsze słowa przerwał szkielet, najwyraźniej znudzony moimi słowami.

- Zakazałeś mi udzielać jakichkolwiek informacji o tamtych czasach i tego zakazu będę przestrzegał nawet teraz, kiedy TY sam błagasz mnie o złamanie go. – Po tych słowach zacząłem powoli odczuwać rozpacz. Tą samą, którą czułem pierwszego dnia mojego nieplanowanego przebudzenia. – Mogę jednak zrobić coś, czego umowa nie obejmowała.

Po tych słowach podszedł do złotej skrzyni i w kilka chwil wyjął upchnięty w rogu pergamin, po czym podszedł do stołu i rozwinął go tuż obok mnie. Był to ponad metrowej długości papirus, na którym widniał rysunek jakiejś szkaradnej, kulistej istoty, a pod nią znajdowały się dziesiątki linijek tekstu w nieznanym mi języku.

- Nawet jeśli będziesz stopniowo odzyskiwać pamięć, bo jak inaczej wydostałbyś się ze swojego grobu, to cały proces mógłby trwać stuleciami. To powinno ci pomóc. – powiedział, po czym wskazał kościstym palcem na portret tego czegoś - Oto historia bestii Zoamyhysa. Istota ta została stworzona krótko po tym, jak Wielki Nekromanta Nagash został pokonany przez Trzynastu Kapłanów z Piramid, władców Nehekhery, a jej mieszkańcy nie mogli odnaleźć sposobu na zniweczenie ożywiającego czaru Nagasha. Bestia ta została stworzona z truchła innej bestii zwanej Obserwatorem. Celem Zoamyhysa było pilnowanie, aby nikt nie trafił do wciąż widocznego miasta, które skrywało jego nieumarłych mieszkańców. W tym celu Zoamyhys został wyposażony w moc tworzenia imponujących rozmiarów iluzji, które skutecznie myliły wszystkich potencjalnych gości. Twórcy bestii nie przewidzieli jednak jednej rzeczy, jaką była żarłoczność potwora. Tak, jak i za dawnego życia, tak i w nowym bestia łaknęła ludzkiego mięsa. Pewnego dnia, kiedy to słońce wstało nad Nehekherą, Zoamyhys zniknął, pozostawiając miasto widocznym dla każdego. Od tamtego czasu minęły tysiąclecia, a bestia stosowała swoje stare i nowe moce by zaspokajać swój straszliwy głód. Tak się działo, do chwili, kiedy to przeszło pięćset lat temu Zoamyhys nie nabrał apetytu na niewinnie wyglądającego człowieka. Ów człowiek okazał się być starym magiem. Jego doświadczenie pozwoliło mu nie tylko na oparcie się mocy bestii, ale i na zgładzenie jej. Śmierć Zoamyhysa wyzwoliła potężny wybuch energii magicznej, który zniszczył doszczętnie ciało potwora, pozostawiając tylko małą czułkę odciętą mu podczas walki. Czułka ta zawierała oko, którego moc zachowała się nawet po śmierci jego właściciela. Każdy, kto był zdolny używać mocy oka, był zdolny do tworzenia potężnych iluzji. Zwykły człowiek mógł dorównać pod tym względem wielkim magom-iluzjonistom. Gdyby oko wpadłoby w ręce owego maga, ograniczałaby go tylko jego własna wyobraźnia. Oko to ma jeszcze jedną cechę. Zastępując nim własne oko, można odzyskać wszelkie utracone wspomnienia, a także dokonać ich projekcji. – po tych słowach zwinął zwój i odniósł go do skrzyni.

Przez chwilę starałem się dokładnie poukładać nowe informacje, by zrozumieć tok rozumowania szkieletu, ale zanim zdążyłem wszystko sam zrozumieć, ten najwyraźniej odczytując moje myśli powiedział.

- Jedynym, który może dać ci odpowiedzi, jesteś TY sam mój królu. By odzyskać utraconą wiedzę musisz zdobyć oko Zoamyhysa, które w chwili obecnej jest w posiadaniu maga imieniem Raraic. Wyślę cię tak blisko niego, jak tylko to będzie możliwe. Gdy zdobędziesz ten artefakt, będziesz wiedział jak powrócić tutaj.

Po tych słowach szkielet wbił swoją laskę w kamień, po czym jego dłonie poczęły formować dziwne symbole w powietrzu, którymi następnie pchnął we mnie. Przez kilka chwil moje ciało wyglądało normalnie, ale zaraz potem zaczęło powoli falować i blednąć.

- Czemu mi pomagasz? – spytałem się w ostatniej chwili.

- Bo ciekawi mnie koniec tej historiiii... – zdążyłem tylko tyle usłyszeć, zanim obraz pieczary znikł, a w jego miejscu pojawił się obraz miejsca, które wyglądało jak zamkowy dziedziniec.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Błysk w oczach Drowa chyba przywidział mi się. Z zamyślenia wyrwał mnie łoskot spadających kamieni, wyjrzałem zza filara, żeby sprawdzić co go wywołało. To Rairac spadł spod sufitu i teraz leżał przygnieciony stertą gruzu... Podeszła do niego ta elfka, miała chyba zamiar go okraść... Ta to dopiero ma tupet. Kątem oka dostrzegłem rozbłysk światła, odwróciłem głowę w tamtą stronę na tyle szybko, aby ujrzeć nekromantę znikającego w portalu. Zaraz za nim w jaśniejący kwadrat wskoczył osobnik ogłuszony wcześniej przez orka. Wspomniany zielonoskóry pobiegł w kierunku wrót do komnaty, po czym wybiegł przez nie, ale dosyć szybko znalazł się spowrotem w pomieszczeniu i zatrzasnął masywne, drewniane wierzeje jeszcze szybciej, niż je otworzył.

- Za chwilę będziemy mieli tu towarzystwo. - powiedział.

I rzeczywiście, z dugiej strony drzwi rozległy się krzyki i łomotania. Wyszedłem z mojej kryjówki, rozejrzałem się po komnacie. Nie dostrzegałem nigdzie krasnoluda, a cegły przygniatające Rairaca dziwnie opadły. Podbiegłem tam szybko. Maga nie było.

Zza drzwi dobiegało miarowe: ŁUP-ŁUP-ŁUP, wrota do komnaty zadrżały na swoich zawiasach. Spojrzałem na swoją kuszę - bełtów przez ten czas nie przybyło. Odwróciłem się do elfki:

- Potrzebuję dziesięciocalowych bełtów. Będzie chyba trzeba podziurawić kilka osób. Moje niestety zaginęły gdzieś w akcji, zostały mi tylko cztery. - jeszcze raz rozejrzałem się po sali - Gdzie, na bogów podział się ten krasnolud?

Drzwi po raz kolejny drgnęły w swoich posadach. Jedej z zawiasów niebezpiecznie odskoczył od ściany. Po drugiej stronie rozległ się wrzask triumfu...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Światło, ciemność, a zaraz potem ponownie światło. Z pieczary przeniosłem się na powierzchnię. Zacząłem uważnie się rozglądać. Dookoła rozpościerały się wysokie mury i wieże. Stałem na zamkowym dziedzińcu. W oddali słychać było szemrzący strumień wody wydobywający się z małej fontanny. Nagle mój wzrok jakby zamgliło. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem, że moje ciało jest na wpół przeźroczyste. Spojrzałem na swoje dłonie. Mogłem przez nie spokojnie przejrzeć. Chwilę stałem w takim stanie niepewności, ale na moje szczęście zaraz potem byłem już w pełni obecny. Nagle usłyszałem trzask, jaki wydają rozbijane drzwi. Wybiegli przez nie dwaj ludzie z dzidami, oraz jeden z mieczem. Gdy wybiegli na dziedziniec, zobaczyli mnie i zatrzymali się. Ich ubrania były całe brudne i poszarpane. Ludzie zaczęli coś pomiędzy sobą szeptać, a po chwili ci dwaj z dzidami pobiegli na boki. Spojrzałem na nich. Stali dokładnie naprzeciw siebie. Ich i mnie dzieliła praktycznie ta sama odległość. Nagle usłyszałem głos tego z mieczem.

- Nie pozwolimy by jeszcze jeden podły sługus Raraica stanął nam na drodze! ? krzyknął, po czym zaczął biec w moją stronę, co uczynili zaraz po nim tamci dwaj.

Każdego z nich dzieliło ode mnie sporo ponad dwanaście metrów. Każdy biegł z bronią gotową do ataku i krzycząc przy tym jak dziki. Już chciałem chwycić za miecze przytroczone do pasa, ale zaraz potem zmieniłem zdanie. Cała ta sytuacja zdawała mi się dziwnie znajoma. Obserwowałem jak biegną na mnie ludzie z dzidami ustawionymi na sztorc, oraz biegnącego człowieka z mieczem podniesionym do góry, gotowym do zadania morderczego ciosu. Gdy włócznicy byli zaledwie dwa metry ode mnie, dałem szybko krok do tyłu, pozwalając im, aby wzajemnie się ugodzili, co też chwilę potem się stało. Jeden z nich został ugodzony w klatkę piersiową, a drugi w brzuch. Ten trzeci, widząc zaistniałą sytuację starał się zatrzymać, ale ciężar wzniesionego miecza skutecznie uniemożliwił mu właściwe przeprowadzenie tego manewru. Zamiast tego uderzył w tamtych dwóch, przewracając ich razem z sobą, upuszczając przy tym miecz. Podniosłem go, obejrzałem powierzchownie i skierowałem ostrzem w stronę leżących. Nim minęła jednak chwila, opuściłem broń i przykucnąłem.

- A wystarczyło mnie ominąć... ? powiedziałem cicho, kręcąc przy tym lekko głową ? Nie oceniaj nigdy po pozorach, bo to może kosztować życie... A teraz wstań.

Z całej trójki ludzi, jeden był już martwy, drugi jeszcze konający, a trzeci zdezorientowany zaistniałą sytuacją. Wstałem. Patrzyliśmy przez kilka chwil na siebie. Ten starał się zajrzeć w moje oczy ukryte w hełmie, ale napotykał tylko ciemność. Znudzony tym wszystkim rzuciłem mu jego miecz.

- Masz. Przyda ci się. ? powiedziałem spokojnie normalnym tonem.

Już chciałem ustąpić drogi temu człowiekowi, ale nagle usłyszałem kilka jednoczesnych skrzypnięć i krótkie świsty. Zaraz potem stojący przede mną człowiek wyglądał jak poduszka na szpilki. Jego ciało było pełne bełtów wystrzelonych z różnych kierunków. Nawet pojedyncze trafienia były śmiertelne. Wciąż stojący trup osunął się wreszcie na ziemię.

- Kiriano...Sagacie... Wybaczcie mi... ? zdążyłem tylko usłyszeć słowa, na które poświęcił ostatnią, uciekającą drobinę swojego życia.

Zacząłem się rozglądać. Dookoła mnie, na murach i balkonach stali zbrojni z kuszami. Wtem spośród nich wyszedł jeden, który miał bogatszy ubiór i powoli idąc po schodach w moją stronę zapytał głośno.

- Kim jesteś!

... I koniec! W tym miejscu urywa się bez wyraźnego zakończenia fabuła Free Sesji #2. I od razu rusza Free Sesja #3, moralna spadkobierczyni tej z numerkiem drugim. Kilka postaci przechodzi do nowej, pojawiają się również zupełnie nieużywane, w błyszczących zbrojach i szeleszczącą folijką na co delikatniejszych podzespołach. Sesja ponownie w realiach fantasy. Enjoy. [Turtur]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ostatnie trzy lata upłynęły dość spokojnie. Magowie spiskujący przeciwko ludzkiemu królowi padli pod ciosami naszych ostrzy. Dzięki z góry skazanej na niepowodzenie misji, jednego szurniętego krasnoluda i grupki jego towarzyszy udało się doprowadzić do chwilowego zawieszenia broni pomiędzy ludźmi, a plemionami orków. Gdy okazało się, że armia nieumarłych zagraża wszystkim żyjącym, bariery zostały przełamane. Odłożono na bok waśnie i wspólnie zjednoczono się przeciwko nowemu wrogowi. Nawet to okazałoby się niewystarczające, gdyby nie pomoc nieumarłych separatystów. Te czasy już jednak minęły. Sojusz pomiędzy ludźmi a orkami był czymś irracjonalnym i podtrzymywał go tylko strach przed totalną zagładą. Wraz ze zniknięciem budzącej grozę armii, bardzo szybko się rozpadł. Zaś nieumarli sojusznicy usunęli się w cień.

Ja sam postanowiłem jednak nie wracać w rodzinne strony. W snach wyobrażałem sobie jak moja rodzina znalazła już nowego opiekuna, przekonana o mojej śmierci. W razie powrotu na pewno przypisano by mi etykietkę zdrajcy, dezertera, który miast zginąć na polu bitwy wybrał służbę u ludzi. Nawet jeśli niewiele z tego byłoby prawdą, to nie chciałem by moi bliscy żyli napiętnowani hańbą. Wybudowałem małą chatę na obrzeżach miasta Khelberg, prężnie rozwijającej się metropolii pogranicza. Wybrałem miejsce na tyle odległe by nie wzbudzać podejrzeń, możliwie jak najbliżej lasu. Do miasta chodziłem jak najrzadziej, by sprzedać skóry i przyrządzone przez siebie wywary, a kupić potrzebne dla mnie broń, czy odzież. Miałem kilku zaufanych sprzedawców i to były jedyne osoby, które znały moją prawdziwą tożsamość.

Pewnego popołudnia zabrałem się za wycinkę. Trzeba było zrobić zapasy opału na zimę, więc chwyciłem za topór, przełożyłem łuk przez plecy. Nie było sensu brać większej ilości strzał, więc nie zabrałem kołczanu tylko wetknąłem kilka strzał za specjalnie przerobiony dla myśliwego pas. Zaprzęgłem konia do wozu i ruszyłem. Praca szła mi sprawnie, więc już wkrótce wracałem ze świeżo ściętą jodłą. Drewno trzeba było jednak najpierw pociąć na mniejsze kawałki, więc zdjąłem łuk i pas i położyłem nieopodal. Kiedy tak wprawnie przecinałem drwa, usłyszałem tętent koni przy drodze. Natychmiast przestałem odwracając wzrok w stronę gościńca. Moim oczom ukazało się trzech odzianych w skórzane zbroje jeźdźców. Wszyscy mieli na głowie charakterystyczne dla straży, płaskie hełmy w kształcie rondla oraz ciemnobłękitne tarcze. Każdy miał przypasany do boku jednoręczny miecz. Jeden z nich uniósł do góry dłoń, nakazując pozostałym się zatrzymać. Zsiadł z konia, po czym pozostali uczynili podobnie.

- A więc to prawda? - zapytał, gdy podszedł bliżej, a moi oczom ukazała się jego twarz przyozdobiona ciemnym zarostem.

- Co ma być prawdą? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

- Plotki mówiły o orku, który zamieszkał tą okolicę. Zgaduje, że to wy?

- Nie widzieliście chyba po drodze innych orków? - spytałem wzruszając rękami, na co mój rozmówca zareagował gromkim śmiechem. Cała ta sytuacja mi się zupełnie nie podobała. Jeden z pozostałych dwóch strażników kręcił się w pobliżu, drugi stał nieopodal dowódcy.

- To prawda. Koniec z uprzejmościami. Z rozkazu miłościwie panującego nam króla Branda przejmujemy te włości, a ciebie orku bierzemy w niewolę! Karl! - zakrzyknął w stronę draba wpatrującego się w moją chałupę - Ruszże swój tyłek i sprawdź, czy nie ma nic cennego w środku!

- Niedoczekanie twoje... - parsknąłem cicho w stronę strażnika.

- Co powiedziałeś?! - zapytał zdziwiony. Na te słowa pozostali dwaj odwrócili głowy, przeczuwając, że coś może się wydarzyć.

Byłem szybszy. Zanim zdążyli dobyć mieczy jednym skokiem znalazłem się przy dowódcy i zdzieliłem go trzonkiem topora w twarz wyłączając go z walki. Inny z wyciągniętym mieczem, krzycząc, zaczął szarżować w moją stronę. Prosty unik, i mocne uderzenie pod kolano przebiegającego przeciwnika powaliły go na ziemię. Ostatni z przeciwników jakby się zawahał, co dało mi czas na rzut. Siekiera przemknęła tuż obok jego lewego ucha wbijając się w drzewo. Po chwili wszyscy uciekali już na koniach z powrotem w stronę miasta.

- Jeszcze tego pożałujesz! - krzyknął na odchodnego dowódca grupki, trzymając się za krwawiący i zapewne złamany nos. Wiedziałem, że ma rację i nic tu po mnie. To były tylko marne żołdaki. Następnym razem wrócą w większej liczbie i gorzej usposobieni. Postanowiłem wyruszyć w drogę. Spakowałem swój jatagan, zabrałem łuk i kołczan ze strzałami. Okryłem się skórzanym płaszczem, tak mocno by nie widać było mojej twarzy. Na ręce nałożyłem rękawice. Zabrałem także plecak, wszystkie pieniądze jakie udało mi się zebrać, oraz kilka fiolek z miksturami. Spreparowałem ślady, które miały im wmówić, że uciekłem w las. Wsiadłem na konia i pojechałem w stronę miasta. Nie będą się spodziewać orka pchającego się do gniazda os. Poza tym muszę wiedzieć, o co chodzi z tym nowym królewskim postanowieniem, na mocy którego strażnicy chcieli mnie wsadzić do więzienia i splądrować dobytek. - pomyślałem.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jesteś mój!

Podążałem właśnie traktem prowadzącym do - jak sądziłem po zarysach budowli i ich wielkości - miasta. Koszmar, który nawiedził mnie na polanie niedaleko rozwiał się niczym mgła pod wpływem wiatru, ale słowa pozostały. Demoniczny ryk, który wciąż pobrzmiewał w mojej głowie nie dawał spokoju ani na moment. Bałem się, o ile mogę jeszcze mówić o wyrażaniu jakichkolwiek emocji przez mój apatyczny umysł, że gdy tylko zamknę oczy i zatrzymam się na chwilę z zakamarków mojej głowy wyjdą nieopisane monstra, z którymi ani ja ani nikt kogo znam nie miałby odwagi się zmierzyć.

- Wieczne przekleństwo - mruknąłem z każdym krokiem zbliżając się do miasta.

Pogoda nie dostarczała powodów do narzekań. Słońce co rusz wynurzało się zza chmur dostarczając miłego uczucia ciepła. Zdecydowanie preferowałem taką pogodę niż ściany deszczu.

Szczęśliwi ci, którzy w pełni doceniają walory natury pod każdą postacią pomyślałem.

Zacząłem myśleć co zrobić gdy już dotrę do celu swojej obecnej podróży. Żyłem i przemieszczałem się z miejsca na miejsce kierowany dotychczas najczęściej zwykłymi potrzebami. Teraz bez zastanowienia, po opuszczeniu polanki, ruszyłem traktem w kierunku miasta. Chwilę potem jednak znalazłem sensowny powód dla siebie oraz dla straży gdyby ta była za bardzo dociekliwa - moje zapasy powoli się kończyły, zarówno te pieniężne jak i żywieniowe. Miałem tylko cichą nadzieję na to, że przynajmniej tutaj nie doszły wieści o zdradzie Uriela, która została rozgłoszona przez gildię magów. Nie mieli pewności czy zginął więc oficjalnie ogłosili to co zaszło w jaskini... z pominięciem istnienia artefaktu i mojego udziału. Dopóki nikt się nie domyślił i nie zadawał pytań, siedziałem cicho na ten temat.

Tok rozmyślań przerwały głosy dochodzące spod bramy. Byłem już wystarczająco blisko aby usłyszeć rozmowy strażników. Jeden z nich wyglądał na bardzo młodego... i najwyraźniej podekscytowanego moim nadejściem. Dopiero teraz też zauważyłem, że po bokach bramy są małe drzwi, zapewne prowadzące do strażnic albo pokojów straży.

- Ej, to mag jest przecież... - zaczął młody.

- Oczywiście, że mag ty tłumoku! Nie urodziłem się wczoraj, żeby takiego nie rozpoznać. - odparł.

- Witam - zacząłem bezbarwnym tonem silącym się na krztynę uprzejmości - Pragnąłbym bym wejść do miasta.

- Witajcie magu, witajcie w Khelberg. - pierwszy odpowiedział ten starszy. - Zanim wejdziesz musimy jeszcze wykonać standardową procedurę - mówiąc to z drzwi na lewo od bramy wyszedł kolejny strażnik trzymając w ręku plik papierów. - Odpowiesz na parę pytań a my sporządzimy dokumenty dzięki którym bez niepokojów będziesz poruszał się po mieście. Imię i nazwisko oraz profesję już znamy. Pozostaje jedynie powód przybycia...

- Podróżuję bez konkretnego celu. To miasto jest kolejnym przystankiem. Możliwe, że ktoś będzie potrzebował pomocy maga a ja potrzebuję zaopatrzenia i odpoczynku. - zauważyłem, że strażnik napisał coś na kartkach i wręczył mi je.

- Dziękuję - odparłem. - Życzę mi...

- Co do jasnej cholery wam się stało?! - krzyknął jeden ze strażników wcinając się w rozmowę. Odwróciłem się powoli. Nowo przybyłymi okazali się strażnicy na koniach, ale wyglądali nie najlepiej. Jeden z nich miał na pewno złamany nos... krew to potwierdzała.

- Ten cholerny ork, ot co się stało! Ja mu dam... nie dożyje jutra. - w jego słowach pobrzmiewał gniew a właściwie furia połączona z frustracją.

- Mamy tutaj maga, może... - wyrwał się młody licząc na to, że wściekły strażnik pochwali jego pomysł. Zanim zwrócił na mnie uwagę podniosłem prawą rękę na znak protestu.

- Nie. Nie mam zasady mieszać się w sprawy straży miejskiej. - odparłem krótko i sucho. - Mogę już wejść? - zwróciłem się teraz do innego strażnika.

- Tak, tak... wszystko jest w porządku. Bezpiecznego pobytu w naszym mieście. - odparł.

Bramy się rozwarły a ta trójka na koniach nie zaszczyciła mnie swoim spojrzeniem.

Hmm. Nigdy nie widziałem orków w walce, ale załatwić trzech strażników...

W jednej chwili znalazłem się w ulicach tętniących życiem. Mnóstwo ludzi poruszało się w to jedną a to w drugą stronę powodując wrażenie wielkiego mrowiska, które ciągle się rozwija. Sklepy i stragany były pełne towarów a zgiełk tłumu odbijał się od ścian budynków. Kilka osób zwróciło na mnie uwagę, ale większość zajmowała się swoimi codziennymi sprawami.

Ruszyłem przed siebie pragnąc a właściwie licząc na znalezienie lokalnej gildii magów a właściwie spacerując tu i tam pragnąc poznać miasto.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

-? zaklinam was święte duchy, córki Gai! Niech przeklęty opuści ten świat i zazna wieczystego spokoju!

Całą jaskinię rozświetliło białe światło. Stałem przed dużym zwierciadłem i obserwowałem jak moje odbicie zaczyna powoli się rozmywać w kryształowej tafli. Miałem nadzieję, że to już koniec, że wreszcie będę wolny. Wtedy zaczęło dziać się to samo, co zwykle. Wszystkie ingrediencje poczęły nagle kruszeć, pękać i więdnąć. Światło znikło, pozostawiając mnie takim, jakim jestem już od ponad trzech lat.

- Aah! ? krzyknąłem wściekły w chwili, kiedy uderzyłem w bezużyteczne już lustro.

- Sagat? wybacz mi. Znowu cię zawiodłam. ? spojrzałem w jej stronę. Klęczała zdruzgotana kolejną nieudaną próbą.

- Kuja. Nie zadręczaj się tym. Wszystko było dopracowane idealnie. Od składników począwszy, a na inkantacji skończywszy. ? podszedłem do swojej zbroi i zacząłem ponownie ją zakładać ? Uda się następnym razem.

- Tak? następnym razem. ? powiedziała zbolałym głosem, podźwigając się powoli na nogi ? Tylko, że to było moje najsilniejsze zaklęcie.

- Hmm? To stwarza pewne problemy. ? powiedziałem spokojnym tonem, nie chcąc już bardziej dołować Nekromantki.

- Pewne problemy, mówisz? ? co bardziej zabrzmiało jak ?kpisz sobie?? ? Zobowiązałam się ci pomóc i ponoszę porażkę za porażką od ponad dwóch lat.

- Ścieżka Białych Nekromantów nie jest łatwą drogą życia. Musisz pamiętać, że porażka uczy czasem więcej niż niejedno zwycięstwo. I bez żadnych ?ale?. Jesteś zbyt uparta, aby się poddać.

- Tak? masz rację. Oswobodzę twoją duszę, choćby miała być to ostatnia rzecz w moim życiu. ? uśmiechnęła się delikatnie i widać było, że powoli zaczyna snuć kolejny plan, który mógłby się powieść.

Skończyłem zakładać zbroję i ruszyłem w jej stronę z hełmem w dłoni. Spoglądałem jej w oczy i zastanawiałem się, czemu los nas ze sobą zetknął. Trzy lata temu wraz z grupą szalonych awanturników pokonałem Raraica i odebrałem mu oko Zoamyhysa, które miało mi pozwolić na odzyskanie wspomnień i dać szansę na zniweczenie tego, co utrzymuje mnie przy tej groteskowej parodii życia. Jeszcze tego samego dnia zniknąłem tak samo szybko, jak się pojawiłem. Ukryłem się w podziemiach miasta, nie wiedząc, co może się stać gdy oko znajdzie się moim oczodole i czy nie spowoduje to pewnych przykrych konsekwencji dla otoczenia. Jedynym, który wtedy ucierpiał, byłem ja sam. Kiedy tylko spróbowałem wcisnąć nadal ruszające się oko w pusty oczodół, to w kontakcie z moimi kośćmi zaskwierczało i eksplodowało, nasycając mnie nekromancką magią, która dała mu życie. Skończyło się tym, że ta energia obezwładniła mnie na ponad pół roku. Sześć przeklętych miesięcy, dzień w dzień moja świadomość próbowała zmusić choćby najmniejszą kość do ruchu. Nic takiego się jednak nie stało. Dało mi to jednak czas na poznanie kilku szczegółów o sobie i tym czego muszę się wystrzegać w przyszłości. Czy coś sobie przypomniałem? Tak. Pamiętałem widok wielotysięcznej armii ruszającej do boju. Pamiętałem widok szkarłatnego nieba i nieskończone okrzyki potępionych istot, które pędziły ku nam. Czy widziałem przebieg tej batalii? Nie. Nie pamiętałem nawet swojego imienia. Od chwili tamtego zajścia na dziedzińcu, zacząłem posługiwać się imieniem Sagat, czyli pierwszym, które usłyszałem od chwili ?przebudzenia?. Kuja, młoda Biała Nekromantka uciekała przed ścigającym ją Czarnym Nekromantą? jej bratem, który postanowił iść łatwiejszą ?ścieżką do wielkości?. Miejsce mojego ?spoczynku? było ślepym zaułkiem i końcem ucieczki dziewczyny. Co gorsza Korag, bo tak się zwał ów chłopak, zamiast zwyczajnie skończyć z nią, zmusił mnie do przeżywania niewysłowionych cierpień i zaczął wygłaszać monolog o tym, co on niedługo osiągnie, mając do dyspozycji jej ?niewinną? duszę. Dalsza przyszłość Nekromantki nie wyglądałaby ciekawie, gdyby nie to, że zacząłem wreszcie odzyskiwać władzę w kościstym ciele. Ledwo co zdołałem wstać, a ten egocentryczny głupiec, widząc że do typowych żywych nie należę, chciał przejąć nade mną kontrolę przy pomocy jakiegoś zaklęcia. Kilka minut później i sporą wymianę ciosów na miecze z jego ożywioną wcześniej świtą, Korag padł nieprzytomny na ziemię, ogłuszony przez swoją siostrę. Koniec końców, Kuja uczepiła się mnie i uczyniła swoim świętym obowiązkiem uwolnienia mnie od tego nieumartego stanu ?życia?. Z czasem nawet zacząłem doceniać jej starania i ją samą, choć muszę przyznać, że jak na kogoś z takimi umiejętnościami, to dziewczyna nie grzeszy zbytnią pewnością siebie.

Stanąłem przy niej i spojrzałem głęboko w oczy.

- To gdzie teraz idziemy?

- Do Khelberg. Mam tam kilku znajomych z gildii, którzy mogliby mi pomóc w zebraniu składników do zaklęcia, które niedługo powinnam znaleźć.

- Nie wiesz jeszczen awet, co to będzie za zaklęcie, a już masz plan, jak zebrać składniki. ? założyłem hełm na czerep ? I to mi się w tobie podoba. Ruszajmy.

Po kilkugodzinnym marszu dostrzegliśmy w oddali bramy miasta. Kuja uśmiechnęła się do mnie i widać było, że jest dobrej myśli. Kto wie. Może tym razem się nam uda.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Darlan powoli szedł traktem wiodącym w stronę miasta. Drzewa zaczęły się przerzedzać, dostrzegłem wyłaniające się zza zakrętu znajome mury Khelberg.

- A więc, stara szkapo, znów znaleźliśmy się w tej okolicy - przeciągnąłem się w siodle i ziewnąłem przeciągle - Pomyśleć jak ten czas szybko zleciał. Dwa lata odkąd ostatni raz widziałem Jeorga, ciekawe czy ciągle nosi ten fikuśny wąsik.

"To miasto w dalszym ciągu sprawia wrażenie" - przebiegło mi przez myśl na widok potężnych murów miejskich i wieńczących je baszt. Zamek hrabiego, zbudowany na znajdującym się w środku miasta wzgórzu wydawał się większy niż ostatnim razem. "Widocznie handel prosperuje, orki orkami ale wszyscy muszą handlować".

Zamyślony zdziwiłem się na dźwięk skrzyżowanych halabard, Darlan parsknął i gwałtownie się zatrzymał.

- Zdejmuj kaptur, przybyszu, czas pokazać twarzyczkę - gburowato wyglądający strażnik miejski podszedł i złapał konia za uzdę - Na co czekasz?

- Trochę się zmieniło witanie przybyszów odkąd tu byłem ostatnio - rzekłem spokojnie, zdejmując kaptur.

- Takie prawo, możesz jechać - skinął na dwóch blokujących mi drogę i halabardy się rozdzieliły.

"Ciekawe co tu się dzieje, czyżby poszukiwali jakiegoś przestępcy? Całkiem możliwe sądząc po tej kontroli. Dowiem się niedługo, czas udać się do Jeorga i oddać mu przesyłkę". Rozglądając się po mijanych po drodze straganach udałem się w kierunku kwatery straży miejskiej. Po kilku minutach jazdy ukazał się moim oczom dwupiętrowy, murowany budynek z wiszącym nad wejściem herbem hrabiego. Przy drzwiach jak zwykle stał jakiś młokos, dla którego szkoda było lepszego zajęcia. Zsiadłem z konia, przywiązałem go przy pobliskim poidle i podszedłem do strażnika.

- Kapitan Jeorg jest w kwaterze?

- A kto pyta? Kapitan jest zajęty, nie ma czasu dla pospólstwa.

- Dla mnie znajdzie chwilę, przekaż łaskawie, że przybył Tael i musi z nim porozmawiać.

Młody popatrzył na mnie podejrzliwie po czym wszedł na moment do środka. Po kilku minutach wyszedł i speszony powiedział:

- Kapitan prosi pana do środka. Prosto i na lewo...

- Dziękuję ci, znam drogę.

Wszedłem do środka i udałem się prosto do kwatery przyjaciela. Jeorg siedział przy biurku, otoczony stosem jakichś papierzysk. Na mój widok wstał i uśmiechnął sie szeroko. Ciągle miał ten wąsik.

- Tael, stary druhu, co cię tu sprowadza? - podszedł i mocno uścisnął mi dłoń - Wracasz z kolejnej podróży? Znów rysowałeś jakieś ruiny czy inną ruderę? - zaśmiał się i wskazał mi krzesło.

- W sumie jestem tu przejazdem, za kilka dni ruszam w dalszą drogę. Słyszałem o kilku ciekawych miejscach na południu, które są warte czasu poświęconego na dotarcie do nich. A przy okazji zarabiam na odwiedzinach u ciebie. Przyjemne z pożytecznym.

- Zarabiasz? Na odwiedzinach u mnie? - Jeorg spojrzał na mnie zdezorientowany. Roześmiałem się na ten widok.

- To proste, mam dla ciebie przesyłkę od dowódcy straży w Grandhelm, tak się złożyło, że przejeżdżałem tamtędy. Chyba wiesz, że mam dobre kontakty w kilku miastach. Kralg mi ufa więc robię za doręczyciela, nie pierwszy raz zresztą. Oczywiście nie za darmo - sięgnąłem do torby i wyjąłem zapieczętowaną, dość sporą kopertę. Wręczyłem ją Jeorgowi, który schował ją w biurku - Sprawa załatwiona. Zanim pójdę powiesz mi co się dzieje w mieście? Co to za zaostrzona kontrola?

- Ehh, nie wiem czy wiesz, ale zbliża się chyba kolejna wojna z orkami. Coraz częstsze potyczki na granicach i inne nieprzyjemne incydenty. Dostaliśmy odgórne zarządzenie pojmania każdego zielonoskórego, który tylko się pojawi. Kilka dni temu dowiedziałem się, że jeden z nich, najpewniej szpieg, przebywa niedaleko miasta. Wysłałem oddział aby go pojmał, jednak udało mu się zbiec. Teraz trwają poszukiwania, nie możemy pozwolić żeby w dalszym ciągu szpiegował w tej okolicy - Jeorg westchnął po czym sięgnął pod biurko i wyciągnął dzban i parę kubków - Ale co będziemy o suchym pysku gadać? Jesteś głodny? Jeśli tak to zaraz zawołam po jadło. Dawno się nie widzieliśmy, pewnie znów masz dla mnie kilka ciekawych historii...

Rozmowa z Jeorgiem przeciągnęła się do wieczora. Zmierzchało już kiedy wyszedłem lekko chwiejnym krokiem od starego przyjaciela i udałem się do "Tańczącej nimfy", niedrogiej ale porządnej karczmy na spoczynek.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ostatnie wydarzenia były bardzo dziwne. Wyjechaliśmy jak zwykle po sławę i bogactwo. Cała kompania doborowych wojowników. A teraz wracam sam, bez bogactwa, bez kompani, z połamanymi żebrami. I co powiem w siedzibie Bractwa? W jaskini zostały same trupy, na istnienie smoka nie ma dowodów. Uznają mnie za wariata.

Cholerne słońce! - Wykrzyczałem, poprawiając kaptur.

Uznają mnie za wariata, albo zdrajce. Co im powiem? ?Wyszedłem z jaskini, a gdy wszedłem tam z powrotem, smoka już nie było!? Choć to szczera prawda, nikt w to nie uwierzy.

Ach... Khelberg. Wreszcie w domu. Jechałem powoli w stronę bramy. Mury miasta jak zwykle zachwycały mnie. Nie wiem dlaczego, po prostu było w nich coś, co kazało zastanawiać się nad ich majestatem. Z rozmyślań wyrwał mnie strażnik:

- Kto idzie? - Zapytał dość opryskliwie.

- Nowy jesteś, czy jak?

- Nowy, a kto pyta?

- Amhaiarkennar, idioto. Członek Bractwa ? odpowiedziałem zły.

Mężczyzna pokłonił się i powiedział potulnie:

- Przepraszam, bardzo przepraszam. Odkąd zaczęła się ta afera z orkami kazano nam zaostrzyć środki bezpieczeństwa.

- Czy ja wyglądam na orka, durniu!?

- Nie, skądże. Przepraszam najmocniej, to się wię...

- Zejdź mi z drogi ? powiedziałem, popędzając konia.

Trzeba będzie pogadać z szefem straży o tym, kogo przyjmuje do roboty. Kto to widział, żeby wypytywali nas przy bramie. Postanowiłem natychmiast udać się do Jeorga, trzeba to załatwić od ręki.

- Cholerne słońce ? burknąłem pod nosem, znów poprawiając kaptur.

Gdy podjechałem pod kwaterę straży miejskiej, przywiązałem swojego konia przy poidle, obok jakiegoś rumaka. Wygląda na dość rączego. Nieważne. Wszedłem do murowanego, dwupiętrowego budynku i podszedłem do dyżurującego strażnika.

- Kapitan jest?

- Tak, ale ma ważne spotkanie, nie może teraz pana przyjąć ? odpowiedział.

- Oczywiście, że nie! No bo po jaką cholerę ma przyjmować ważnych gości, skoro może pić i żreć z kolegami!

- Spokojnie, proszę się nie unosić ? przyganił mnie strażnik.

- A daj ty mi święty spokój!

Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. W zasadzie, to nigdy nie byłem taki porywczy. To złość i frustracja po ostatnich wydarzeniach. Poczucie winy... Do diabła z tym.

- Proszę pana, da mi pan na chleb, proszę ? zapytał jakiś chłopiec. Wyglądał na zabiedzonego i głodnego.

- Na miłość naszego króla! Wziąłbyś się za robotę, to nie musiałbyś żebrać! - Krzyknąłem na chłopaka, ale zrobiło mi się go żal. Chociaż sumienie szalało przez smoka, to i tutaj zaczynało dawać o sobie znać. - Masz ? rzuciłem mu pieniądze. - Kup sobie coś, a potem znajdź jakąś prace.

- Dziękuję! - Krzyknął malec i zebrał pieniądze.

Wsiadłem na koń i powoli udałem się bocznymi uliczkami, w których panował cień, do siedziby Bractwa.

"Tylko co ja im powiem? Shelul, Numavir... Ech, wszyscy martwi. Tak to jest, jak korzysta się z niepewnych źródeł informacji. To było spore uderzenie w nasze stowarzyszenie, tylu członków. Magowie, wojownicy, przywódcy. Cholera, trzeba to jakoś zataić! Jeżeli to wyjdzie na jaw, to poważnie ucierpi na tym nasz prestiż. 'Wielkie Bractwo pokonane przez gadającego smoka!' Zresztą ilu nas zostało? Mniej niż połowa. Jesteśmy pozbawieni magów, bo wszyscy poszli na łowy. To się źle skończy, czuję to. I ten smok... Jak to możliwe, że zniknął? I wraz z nim ten portal... Do diabła z nim. Muszę czym prędzej udać się na rozmowę z mistrzem." Poszedłem w cwał.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ponaglałem konia, co chwila ściskając go piętami i machając uzdą. Było to dla poczciwego Kreisa męczące, ale nie miałem czasu do stracenia. Już po pół godziny znalazłem się bardzo blisko bramy, ale skręciłem, w porastające nieopodal, gęste zarośla. Wkrótce znalazłem się na niewielkiej polanie, gdzie mogłem zostawić konia. Po wschodniej stronie znajdowało się charakterystyczne, spalone od uderzenia pioruna drzewo. Kreisa zostawiłem tak, by biegał swobodnie. Był bardzo dobrze wytresowany i wiedział, że nie powinien się stąd oddalać. Jak zwykle zresztą. Czasem zastanawiałem się czy twierdzenia o braku inteligencji u zwierząt nie są pozbawione sensu. Zdjąłem siodło i oparłem na pobliskiej gałęzi, po czym podszedłem do wyschniętego drzewa. Za kępą krzaków była starannie ukryta szczelina, włożyłem rękę do środka i wyjąłem worek średniej wielkości. Z wnętrza wydobyłem przybrudzony i śmierdzący stęchlizną płaszcz oraz małą fiolkę. Wylałem jej zawartość na leżącą na ziemi kapotę, co spowodowało jeszcze dodatkowe wzmożenie potwornego smrodu. Końskie fekalia nie są może zbyt aromatyczne, ale za to jakie pożyteczne, pomyślałem. Po chwili odziałem się tak, aby całą sylwetka była szczelnie zasłonięta, zabrałem jeszcze kilka rzeczy z worka. Opróżniłem całą zawartość biorąc pustą torbę ze sobą. Wziąłem do ręki drewnianą kołatkę i spokojnym krokiem wróciłem na trakt.

* * * *

Bycie strażnikiem przy bramie nie było najlepszą fuchą. Marne wynagrodzenie, ciągły stres, a szacunku - zero. Dlatego Jarl z niekrywaną złością przyjął wieść o kolejnej zmianie. Miał już dość urzekania się z pospólstwem, a teraz przy specjalnych środkach ostrożności musiał sprawdzać każdego kmiotka. Powoli usypiał, dopóty nie zauważył zmierzającego w stronę jego i pozostałych strażników zakapturzonego osobnika.

- Stać! Nie ma przejścia! Musimy was sprawdzić! Cholera... - sierżant straży chciał podejść do nieznajomego, ale natychmiast się zatrzymał przygnieciony obrzydliwym odorem - Ale capi...

- Witajcie... Nazywam się Leto... - zakaszłał - Mogę przejść?

- Nie musimy was przeszukać. - Jarl dopiero teraz uświadomił sobie, że słyszy jakiś dziwny odgłos. Zauważył kołatkę wystającą z lewego rękawa przybysza.

- Nie rozumiecie mnie, ja muszę! - postąpił kilka kroków wyciągając zgniłe ramię w kierunku przerażonego sierżanta. Ten o mało co nie zemdlał, ale szybko uskoczył do tyłu. Pozostali strażnicy też nie czuli się zbyt pewnie.

- Tak... - powiedział biorąc głębszy oddech Jarl - Myślę, że to wystarczy za okazanie. Prawda, chłopcy? - odpowiedziały mu potakiwania i niepewne głosy podkomendnych. W ten sposób nieznajomy, przedstawiający się pod imieniem Leto, dostał się za mury miejskie.

* * * *

Szedłem wolnym krokiem, cały czas kręcąc kołatką. Z mojej drogi schodzili wszyscy. Kobiety zabierały bawiące się na ulicy dzieci, a mężczyźni odwracali głowy ze strachem, udając, że niczego nie widzą. Tym sposobem dostałem się aż do dzielnicy slumsów, gdzie dobrze mnie znano. Przynajmniej jedno z wyobrażeń o mnie. Wszedłem do gospody "Podcięte Gardło" i tylko skinąłem w stronę karczmarza. Wiedział o co chodzi i rzucił mi klucz, a w odpowiedzi w jego stronę poleciała moneta. Będąc już na pierwszym piętrze, w małym pokoiku mogłem pozbyć się przebrania i wrzucić łach do worka. Podobnie uczyniłem ze starą zakonserwowaną ręką. Nie myślałem, że oderwane ramię może się aż tak bardzo przydać, uśmiechnąłem się na samą myśl. Przemyłem się wodą tak, by nie czuć było nieprzyjemnej woni, choć praktyka nauczyła mnie, by płaszcz był wybrudzony i śmierdzący od zewnątrz. W ten sposób brud i stęchlizna nie zostawały na mnie. W ubraniu łowcy, ale wciąż zakamuflowany wyszedłem z gospody. Już czas udać się do mojego informatora i dowiedzieć co się dzieje w mieście...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Biegłem naprzód, biegłem jak najdalej, nie myśląc o niczym innym jak o biegu i radości płynącej z wykorzystywania swojego ciała w pełni. I chociaż nie zacząłem biec ot tak, bez powodu, teraz już nie miało to znaczenia. Chwila słodkiego zapomnienia w tym paskudnym kraju...

Nie dalej jak dwie godziny temu sytuacja była dość niebezpieczna. Spokojnie podróżowałem lasem, gdy nagle z zarośli okolicznych wyszło kilku spiczastouchych. Nie jestem całkiem pewien co mówili - ale byli wyraźnie agresywni. Moje próby uspokojenia ich spełzły na niczym, ba - zaczęli napinać swoje łuki. Wtedy zdecydowałem, że pora się wynieść stamtąd. Skoncentrowałem się i celnym uderzeniem złamałem łuk najbliższego z nich. Natychmiast posypały się strzały. Przed większością zdołałem się uchylić, ale dwie musiałem niezdarnie odbić dłońmi. Korzystając z chwilowego zamętu, zacząłem biec, klucząc między drzewami tak, aby jak najrzadziej wychodzić pod ostrzał. I najwyraźniej udało mi się. Nikt mnie już nie gonił, nikt nie wypuszczał strzał w moje plecy...

Dotarłem do jakiegoś lokalnego traktu. Prosta droga, przynajmniej wyłożona kamieniami, przecinająca pagórkowatą okolicę w obu kierunkach. W oddali ktoś szedł nieśpiesznym krokiem. Przystanąłem aby się nieco oczyścić - wyjąłem zbłąkaną strzałę z mojego warkocza adepta, opatrzyłem płytkie cięcia po strzałach na wnętrzach dłoni, otarłem twarz z potu, po czym wyruszyłem traktem w stronę tego drugiego wędrowca. Kiedy już byłem niedaleko, zamachałem ręką i zwróciłem się dość głośno do niego.

- Witaj, nieznajomy! Czy możesz powiedzieć, gdzie jesteśmy? - Z bliska wydawał się być raczej prostym wieśniakiem niż mieszczaninem.

- Eee? A skądże tyś się urwał? Nieważne, widzę że z ciebie to podróżujący jest - miał trochę trudny do zrozumienia akcent. Wskazał za siebie. - Widzisz to miasto w oddali? Nazwywa się Khelberg.

Obejrzałem się. Faktycznie, z naszego pagórka mogłem dojrzeć pewne miasto w oddali.

- Kerberg... Khelberg? - nazwy lokalne zawsze sprawiały mi kłopoty. Odwróciłem się ku mojemu rozmówcy i podziękowałem mu.

Kilka chwil później znów wędrowałem sam, tym razem mając określony cel. W okolicznych krajach trafiłem na kilka "klasztorów", podobnych do mojego. Chociaż sprawiały wrażenie bardziej prymitywniejszych, a część była wrogo nastawiona do adeptów innych sztuk nich ich własna, wiele od nich się nauczyłem. Może i w tym kraju jest jakiś "klasztor". Jeśli znajduje się w tym regionie, to ktoś w tym mieście będzie wiedział. Ponadto, jakkolwiek wielu adeptów składało przysięgę życia w ubóstwie, ja nie mogłem sobie pozwolić na taki luksus. Wczoraj zużyłem sporą część moich monet w tawernie przydrożnej, więc przydałoby mi się jakieś płatne zajęcie.

***

Strażnicy byli "nieco" podejrzliwi. Każdy wchodzący musiał być przeszukany. Mi się nie spieszyło nigdzie, więc spokojnie czekałem na swoją kolej. Jakiś czas później stałem przed strażnikami. Paru z nich grzebało w moim skromnym ekwipunku, jeden zażyczył sobie abym dał mu mój drąg do sprawdzenia "coby żadnej broni nie szmuglowano", a ostatni zadawał mi różne pytania, usiłując patrzeć na mnie z wyższością. Ponieważ był o głowę niższy ode mnie, nie bardzo mu to wychodziło, co go wyraźnie irytowało. Powiedziałem im, że jestem prostym "pielgrzymem", co z tego co pamiętałem oznaczało kogoś, kto tak ja podróżuje w poszukiwaniu oświecenia. Miałem trochę kłopotów ze zrozumieniem niektórych pytań, ale w końcu dali sobie spokój i wpuścili mnie do miasta.

***

Od dłuższego czasu kręciłem się bezcelowo po ulicach. Nic się nie dowiedziałem a na dodatek zmęczenie dawało mi się powoli we znaki, tym bardziej że hałaśliwi handlarze, głośne ulicznice i natrętni złodzieje wciąż wystawiali moją cierpliwość na próbę. Ostatecznie zdecydowałem się na dalsze uszczuplenie moich skromnych zasobów pieniężnych i zatrzymanie w jakiejś gospodzie. Nawet była jedna w pobliżu, napis na szyldzie głosił "Tańcząca nimfa", cokolwiek by to nie znaczyło. Ale lokal wyglądał z zewnątrz na porządny więc mogłem przypuszczać że na szyldzie nie było nic obskurnego. Wszedłem do środka...

***

Limoren był wściekły. Nie dość, że jakiś człowiek śmiał wkroczyć na teren ich świętego gaju, nie dość że najwyraźniej ich zignorował - a przecież miał szansę wyjść żywym po poddaniu się Próbie! - to jeszcze zdołał uciec sześciu elfim łucznikom. Tego było za wiele jak na jeden incydent, za wiele aby można było przejść nad sytuacją do porządku dziennego. Dlatego teraz prowadził kilku swoich zaufanych ludzi tropem dufnego człowieczka, z oczywistym zamiarem odebrania mu jego żałosnego życia.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po kilku godzinach spacerowania po mieście miałem już prawie jego kompletny obraz. Khelberg było sprawnie rozwijającym się ludzkim skupiskiem z całym wachlarzem możliwości jakie oferuje. Handlarze, kupcy i tragarze stanowią główną część głównego rynku gdzie oferują liczne towary jednak zważając na stan finansowy nie mogłem pozwolić sobie na zakup kilku dodatkowych mikstur albo urządzeń alchemicznych lub chociażby ziół. Dookoła rynku były też i inne stoiska, między innymi kowala i antykwariusza, ale ponownym problemem był brak odpowiedniej ilości monet w sakiewce. Ogólnie miasto sprawiało bardzo pozytywne wrażenie. Drogi wyłożone kostką patrolowane przez straż miejską. Ludzie mogli tutaj czuć się bardzo bezpiecznie. Jednakże jak każde miasto i to miało swoją gorszą dzielnicę...

* * *

Dzielnica slumsów albo biedoty. Nazwa jaką kto woli, ale nie zmienia ona istniejącego stanu rzeczy. W porównaniu do reszty Khelberg to miejsce zdawało się piekłem na ziemi z kręcącymi się zbirami, złodziejami oraz innym, zdegenerowanym marginesem społeczeństwa wliczając w to pewne panie oferujące pewne atrakcje za garść złota. Wszędzie dookoła był tylko brud, smród i ubóstwo. Nawet straż chodziła tutaj w wzmocnionych patrolach i nie zapuszczała się w najgorsze alejki. Zastanawiałem się co mnie ciągnęło do takiej dzielnicy... Chęć przygody? Podejrzane typki nawet jeśli patrzyły się na moją laskę zrobioną z jasnego, twardego drewna licząc na jakiś zysk lub nawet na szaty schodzili z drogi i odprowadzali wzrokiem. Nawet jeśli ich inteligencja była szczątkowa a kierowali się zwierzęcymi instynktami to coś kazało im powiedzieć, że ze mną lepiej nie zaczynać, bo magia potrafi być niebezpieczna. O ile wiedzieli, że coś takiego istnieje. Minąłem karczmę o jakże uroczej nazwie "Poderżnięte Gardło" mając zamiar udać się do "Tańczącej nimfy", którą również po drodze znalazłem, ale wpadł na mnie dziwny typ.

* * *

Człowiek ten był lekko zgarbiony, strasznie wychudzony, siwy a jego twarz pokrywała siatka zmarszczek. Wyglądał jak typowy biedak albo żebrak. Sądziłem, że będzie błagał o choćby jedną złotą monetę, ale zaczął mówić o czymś zupełnie innym.

- Ty. Wyglądasz na takiego co umie poradzić sobie z pewnymi rzeczami... - zaczął.

- Możliwe. O jakie pewne rzeczy chodzi? - zapytałem.

- Noo... - zawahał się. - Miłościwy panie, coś jest w pewnej piwnicy...

- Wiesz może co konkretnie? I o jakiej piwnicy mówisz?

- Przytułek dla biednych podupadający w ruinę... Słyszymy jakieś dziwne dźwięki z piwnicy. Panie, to brzmi jak stukające o siebie kości... musi to pan sam zobaczyć. - zniżył głos do szeptu. - To może jakaś ta przeklęta - tfu! - nekromancja.

Kiwnąłem głową.

- Dobrze. Prowadź...

Daleko nie zaszyliśmy. Wspomniany budynek znajdował się tylko parędziesiąt metrów od karczmy. Zastanawiające było to, że wcale nie wyglądał jak przytułek a z zejścia do piwnicy, które nieznajomy otworzył nie wyczułem żadnych oznak nekromancji. Do moich uszu nie dobiegł żaden dźwięk. Zacząłem podejrzewać, że coś tu jest nie tak. Odwróciłem się do nieznajomego robiąc krok na bok. Miejsce gdzie przed chwilą stałem przeciął sztylet. Ten siwy nieznajomy nadal tam stał, ale w kompanii dwóch innych zbirów. Wszyscy mieli sztylety.

- Chyba nie wiecie z kim macie do czynienia... - zacząłem.

Nie zrozumieli groźby. Najpierw rzucili się na mnie dwaj nowo przybyli, ale ich ciosy były powolne i łatwo było ich uniknąć. Pierwszego powaliłem uderzeniem laski w głowę - głuche łupnięcie świadczyło o tym, że długo się nie pozbiera. Drugi z nich poznał jej magiczne wzmocnienie, poparzenie w zetknięciu ze skórą. Była to stosunkowo słaba moc, ale po chwili zbir tarzał się po ziemi czując się tak jakby płomienie ogarniały całe jego ciało. W czasie mojej walki siwy dziadek zrzucił swój kamuflaż - nie widziałem jak szybko to zrobił, ale przeciw sobie miałem dosyć młodego człowieka w czarnych jak smoła ubraniach. Był albo złodziejem albo zabójcą. Nie wdawałem się w szczegóły. Kiedy na mnie ruszył postanowiłem praktycznie wykorzystać na nim zaklęcie kuli ognia. Trafiłem bezpośrednio w tors. Młodzik był chyba zbyt zaskoczony, bo nie próbował zrobić uniku. Przez krótki moment krzyczał z bólu, ale po chwili zamilkł. Umarł. Gdybym nie był w stanie wiecznej apatii możliwe, że to zdarzanie jakoś zachwiało by moją równowagą ducha, ale to jak i późniejsze przeszukanie jego sakiewki nie wzbudziły we mnie sprzecznych emocji. Wzbogaciłem się o całe 36 srebrnych i 5 złotych monet...

* * *

Czym prędzej wyszedłem z dzielnicy biedoty mając dość wrażeń jak na pierwszy raz. Spacer do "Tańczącej nimfy" nie został już przez nikogo zakłócony i kiedy zmrok się zbliżał wszedłem do środka zastanawiając się jakie to atrakcje mogą na mnie czekać.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sen powoli odpływał. Otworzyłem jedno oko i zaraz je zamknąłem, bo oślepił mnie blask słońca. Było już chyba koło południa, skoro słońce przesunęło się tak bardzo, że aż zajrzało w hotelowe okno skierowane na południe. Zniżyłem wzrok i spotkałem brązowe, błyszczące spojrzenie. To Pies patrzył na mnie tymi swoimi mądrymi oczami. Miał chyba koło roku, przybłąkał się do mnie w lasach otaczających Khelberg i nie chciał odejść. Dość spore, żółtobrązowe psisko z lekko wilczym pyskiem, zawiniętym do góry ogonem i diabelnie mądrymi brązowymi ślepiami. Zwierzęta zawsze mnie lubiły. Szczególnie poczciwy Siwek, którego musiałem zabić tydzień temu po tym, jak złamał nogę w leśnym wykrocie. Pies dołączył do mnie następnego dnia i nie chciał odejść. Bardzo dobrze, potrzebowałem towarzystwa. Szczególnie teraz, gdy zawiesiłem działalność zawodową i postanowiłem rozejrzeć się po świecie za istotami podobnymi do mnie. Mam w bankach dość pieniędzy, żeby spokojnie sobie żyć przez jakiś czas i nie martwić się pracą zarobkową. Już od czterech dni przebywam w Khelbergu do późnej nocy przesiadując w knajpach i śpiąc do południa czekam na początek dorocznego targu końskiego, by kupić sobie nowego rumaka. Bez niego nie ma sensu kontynuować podróży.

Wstałem i ubrałem się. Zerknąłem w psią miskę i stwierdziłem, że mój przyjaciel zjadł już wszystko. Zszedłem na dół, kupiłem trochę jedzenia. Wróciłem i połowę wrzuciłem do psiej miski, resztę zjadłem sam. Zarzuciłem torbę na ramię, szyję psa przepasałem sznurkiem i opuściłem karczmę. Właścicielowi za kontuarem rzuciłem spory napiwek.

Na ulicy zobaczyłem nadspodziewanie sporo kręcących się strażników. Coś się szykowało... Spokojnie włożyłem wolną rękę do torby i namacałem dwa spokojnie w niej spoczywające zawiniątka. To mnie uspokoiło. Pies węszył zawzięcie. Nie nadałem mu jeszcze żadnego imienia, więc przeciskając się przez miejską ciżbę zastanawiałem się nad tym problemem.

Targ koński miał odbyć się dopiero jutro, ale już dziś w mieście mogło być dość dużo hodowców oferujących swoje konie. Tak więc skierowałem się w stronę filii krasnoludzkiego banku, aby podjąć odpowiednią kwotę. Handlarze lubią gdy im się płaci gotówką, a nie "wynalazkami" w postaci czeków, czy weksli.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Stać. Dokumenty. ? odezwał się jeden ze strażników.

- Proszę. ? powiedziała Kuja i pokazała mu właściwy papirus.

- ? - strażnik spojrzał najpierw na nią, a w chwilę potem na mnie ? Dobrze? Możecie przejść.

- Dziękujemy. Miłego dnia życzę. ? powiedziała grzecznie i po odebraniu papirusu, ruszyliśmy dalej.

Strażnik lekko się uśmiechnął i pomachał jej. Trzeba przyznać, że ludzka powierzchowność pozwala czasem na łatwiejsze przejście przez życie. Kuja, jeśli przyjąć ludzkie standardy, rzeczywiście była urodziwą osobą. Ciekawe, czy mógłbym się w niej zakochać, gdybym umiał kochać.

- Sagat. Czy coś się stało? ? zapytała nagle, lekko przystając niedaleko wejścia w zaułek.

- Nie... Zamyśliłem się. To gdzie mamy teraz iść?

- Do dzielnicy magów. Tam mieszka mój przyjaciel. Polubisz go. ? odparła pogodnie.

- Magowie. Same tylko z nimi kłopoty.

- Ale nie z nim. Zresztą ja też posiadam status maga. Czy ze mną też masz kłopoty? ? właśnie teraz miałem uczucie, że lepiej było wcale nie otwierać jadaczki.

- Przepraszam. Prowadź. ? lekko się ukłoniłem i pozwoliłem iść przodem ? Może rzeczywiście go polubię. ? pominąłem fakt, że to raczej mało możliwe.

- No dobrze już. Jeszcze pomyślę, że rzeczywiście jest ci przykro. ? uśmiechnęła się szeroko ? Chodźmy już. Muszę kupić kilka potrzebnych rzeczy, zanim ruszymy dalej.

W chwilę potem udaliśmy się do dzielnicy targowej.

- Muszę kupić srebrny sztylet i spróbować odszukać suszone liście dzikiej jabłoni. ? to i kilka innych rzeczy, które wymieniła, robiło całkiem pokaźną listę sprawunków. Co ona zamierzała z tym zrobić, pozostawało dla mnie tajemnicą. Wolałem nic nie mówić i nie psuć jej bardziej humoru.

- Zaczniemy tutaj. ? powiedziała, zatrzymując się przed małym stoiskiem z ozdobną biżuterią ? Poszukuję nefrytowego wisiorka w kształcie pająka. Czy ma pan coś takiego?

- Proszę poczekać. ? odparł stary człowiek z lekko sinawą skórą ? Chyba mam coś takiego? chwilę?

Coś mi mówiło, że to będzie długi dzień.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Powtórz jeszcze raz, bo chyba się przesłyszałem! - ponaglałem Diltheya, mojego informatora z Gildii Złodziei.

- Van der Kane! Peter Van der Kane! Nie mów, że go nie znasz? - odpowiedział zdenerwowany rozglądając się na boki. Przez chwilę wyglądał na przerażonego, jak gdyby ktoś mógł usłyszeć wymówione przez niego nazwisko.

- Znam. Szerzej znany jako Hrabia Van der Kane. Tylko nie wiem po jaką cholerę on miałby to zorganizować. - wzruszyłem bezradnie ramionami, zastanawiając się nad tym co usłyszałem.

- Jako zarządca tych włości z ramienia króla, zaostrzył politykę względem orków. Ponoć robią się coraz bardziej zuchwali i kilka dni temu złupili nawet małe miasteczko! Stoimy na krawędzi otwartej wojny. My już zwijamy interes.

- Zwijacie interes? Co chcesz przez to powiedzieć?

- Jeśli dojdzie do czegoś gorszego, to jak myślisz, gdzie pomaszerują główne siły orków? Nie ma co narażać się na zbędne ryzyko. - przekonywał spokojnie - Oczywiście może równie dobrze do niczego nie dojść, ale przezorny zawsze zabezpieczony.

Tylko tego brakowało. Jeśli złodzieje uznali, że nie warto ryzykować, to musiało być naprawdę źle. Szkoda, bo byli jednymi z nielicznych ludzi, z jakimi można się było dogadać. Postanowiłem dowiedzieć czego się da, gdyż nie wiadomo było, jak prędko znów się spotkamy.

- Słuchaj, Dilthey. Może uda mi się coś zdziałać, ale potrzebuję informacji. - widząc, że chce coś powiedzieć natychmiast mu przerwałem - Nie wciskaj mi tu tandety! Czy ja wyglądam na półorka? Daj mi coś większego, a nie bezwartościowe plotki zasłyszane od karczemnej dziewki.

Mój rozmówca spojrzał na mnie, jakby chciał prześwietlić mnie swoimi przenikliwymi ciemnozielonymi oczyma, po czym rzekł.

- Dobrze... Coś mogę powiedzieć. W końcu i tak się ewakuujemy. Podobno ostatnio Gildia Magów ma wiele do powiedzenia w sprawach miasta. Ich rywale z Bractwa, którzy konkurują z nimi o wpływy zostali ostatnio nieźle przetrzebieni. Staruszkowie od razu wyniuchali okazję i załatwili sobie fuchę jako główny organ doradczy. Hrabia to porządny człowiek. Ma zaufanie do ich doświadczenia i wiedzy. To by było na tyle. - podniósł rękę dając mi do zrozumienia, że nie może więcej powiedzieć.

- Masz tu list polecający do kapitana Straży, Jeorga. Od niego spróbuj dowiedzieć się więcej. Żegnam.

Skinąłem głową w stronę złodzieja, po czym obaj rozeszliśmy się w swoje strony. Chciałem uzyskać odpowiedzi, ale cała ta rozmowa dostarczyła tylko kolejnych pytań. Żwawym krokiem ruszyłem w stronę kwater Straży.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...